- W empik go
Fikcja - ebook
Fikcja - ebook
„Tłumaczę ci przecież, że to wszystko fikcja! F i k c j a!”
Doświadczony i zgorzkniały kapitan Olecki oraz jego ambitna asystentka Iza prowadzą śledztwo w sprawie dwóch pozornie niezwiązanych ze sobą morderstw. W tym samym czasie bestsellerowa kryminalna powieść ich przyjaciela Kubisza nieoczekiwanie zyskuje na popularności – również w kręgach przestępczych. Czy fikcja literacka o krwawym napadzie na ekipę z kombinatu pomoże odnaleźć ukryty łup i złapać groźnego złoczyńcę, zanim będzie za późno?
Jeśli lubisz samochodowe eksplozje, pościgi aut na wiejskich drogach, podróże tajemnymi przejściami w starych kamienicach i strzelaninę w teatrze, ten pełen zwrotów akcji kryminał milicyjny ze znanej serii „Ewa wzywa 07” na pewno przypadnie ci do gustu.
PRL kryminalnie
PRL kryminalnie – seria składająca się z powieści milicyjnych najbardziej poczytnych autorek i autorów czasów PRL.
Maciej Bordowicz (ur. 16 września 1941 w Mińsku Mazowieckim, zm. 6 października 2009 r. w Warszawie) – polski pisarz, aktor, reżyser filmów, sztuk teatralnych, telewizyjnych i słuchowisk. Absolwent Wydziału Aktorskiego i Reżyserskiego PWST w Warszawie. Odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-270-3119-4 |
Rozmiar pliku: | 211 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mężczyzna, siedzący przy stole, unosi głowę.
— Stało się co, Kubuchna? — uśmiecha się do ptaka i wraca do rozłożanego przed sobą pasjansa.
Szpakowski, zwany także „Szpaczkiem”, to mężczyzna około sześćdziesiątki. Szczupła, mocno zniszczona twarz, szkliste spojrzenie niebieskich oczu, siwe, gęste jeszcze włosy, gładko przylizane na skroniach. Jest sam w swojej klitce przeładowanej rozmaitego rodzaju rupieciami. Kwiatki w doniczkach, oleodruki na ścianach, masa porcelanowych kotków, piesków i dziewic na kredensie, etażerce, szafce, krwawy abażur nocnej lampki przy tapczanie, wypłowiały kilim z majestatycznym łabędziem wsuniętym między wzburzone fale, to wszystko tak samo świadczy o gospodarzu, jak i jego ubiór. A więc poplamiona bonżurka, szyja fantazyjnie obwiązana szalikiem, mankiety koszuli niezbyt już czystej, błyskające bursztynowymi spinkami. Na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie faceta, który przez całe życie obracał się w kręgach szmatławej elegancji, naciąganych manier i wieczorków tańcujących.
Jest wieczór, stonowana gazetą lampa rzuca wąski strumień światła na stół upstrzony kartami.
Zanim rozległo się pukanie do drzwi, ptak jeszcze raz zatrzepotał w klatce.
Szpaczek nie reaguje w pierwszej chwili na pukanie, jakby chodziło tu nie o drzwi do jego klitki, ale o lokal obok. Dopiero powtórne ciche pukanie odrywa go od kart.
— Późno, bardzo późno... Noc prawie — mówi do siebie zerkając na zegarek, a potem zwraca się do znieruchomiałego w klatce ptaka: — Przypominasz sobie, Kubuchna, żebyśmy kogoś zapraszali?
Ptak przeskoczył z prętu na pręt.
— Ano właśnie — ciągnie Szpaczek — No cóż, wypadki chodzą po ludziach...
Mamrocząc dalej do siebie, podnosi się szybko od stołu.
— Nie da się zaprzeczyć, wypadki są dla ludzi. Tylko patrzeć, jak będzie więcej wypadków niż ludzi. A więc na wszelki wypadek... Tak jest, na wszelki wypadek...
Zrzucił bonżurkę i wdział leżącą na otomanie marynarkę. Sprawdza, czy w kieszeni znajduje się płaska elektryczna latarka. Następnie wyciąga ze stołu szufladę i wyjmuje z niej wypchany neseser. Potem otwiera wyłożone lustrem drzwi masywnej szafy. Latarką oświetla jej wnętrze. W głębi szafy ukazują się małe drzwiczki. Szpaczek otwiera je z klucza.
Widać teraz wyraźnie ciemną wąską rurę, coś w rodzaju biegnących w górę schodów.
Pukanie do drzwi nie ustaje. Ptak jest teraz jednym kłębkiem niespokojnego ruchu.
Wszystkie czynności Szpaczek wykonał bez pośpiechu, niemal z matematycznym wyliczeniem każdego kroku. Niewątpliwie podobne sytuacje musiały mu się nieraz przytrafiać i był do nich przyzwyczajony.
Rzuca jeszcze raz okiem na pokój sprawdzając, czy przygotował sobie wszystko, jak należy, potem wolno podchodzi do drzwi.
— Kto?
Z początku nie ma odpowiedzi, lecz po chwili znowu rozlega się silne, niecierpliwe pukanie.
Szpaczek jest już lekko zaniepokojony.
— Kto, pytam...
I znów przerwa w dobijaniu się do drzwi.
— To pan, panie dzielnicowy? — pyta, starając się opanować drżenie głosu. — Jeśli to pan, to ewentualnie, tak jest, niezaprzeczenie ewentualnie mogę otworzyć. Ale muszę niestety z przykrością nadmienić, że mam obecnie lekką gorączkę i że w sposób bardzo dla mnie nieoczekiwany wyciągnął mnie pan z łóżka...
W tym momencie zza drzwi dobiegł go ciemny, chropawy głos:
— Otwórz. Tu chodzi o ciebie. To ważne. Ważniejsze dla cidbie niż dla mnie. Więc otwórz, otwórz natychmiast.
Głos się urwał, jakby temu komuś za drzwiami zakneblowano nagle usta.
Na twarzy Szpaczka maluje się wahanie. Więcej, szkliste spojrzenie oczu, usiłujących niemal przebić zaporę drzwi, by dowiedzieć się czegoś więcej o nieoczekiwanym gościu, zdradza narastający niepokój. Niewiele już zostało z poprzedniego opanowania, z ruchów celowych i wyliczonych.
Mija minuta, dwie... Ten ktoś za drzwiami milczy, jakby chciał sprowokować Szpaczka, zmusić, aby następne posunięcie wykonał teraz właściciel zagraconej klitki. Ta cisza przedłuża się, zdaje się niby kurz osiadać warstwami na twarzy.
Szpaczek wreszcie nie wytrzymuje. Zabezpieczywszy uprzednio drzwi łańcuchem, odciąga zasuwę, naciska klamkę.
W ciemnej szparze między uchylonymi drzwiami a futryną nie ma nikogo. Klatka schodowa zieje mrokiem i ciszą. Szpaczek wytęża słuch, jak gdyby chciał z tej ciszy wyłowić chociaż oddech nieznajomego przybysza. Oczy, ślizgając się po smudze światła płynącej z pokoju, próbują rozpoznać coś w mroku poza nią.
Nic. Żadnego znaku, żadnej obecności kogokolwiek.
Błysk przerażenia przebiegł przez twarz Szpaczka i na moment pogmatwał siatkę pokrywających ją zmarszczek.
Chce z powrotem zatrzasnąć drzwi, ale w szparze pojawia się szybko blokujący je but.
I wtedy znowu głos:
— Nie próbuj uciekać. Znam twoje ucieczki. Ich drogi i ich miejsca. Musisz mnie wysłuchać. Powtarzam, to jest ważniejsze dla ciebie niż dla mnie. Proszę cię tylko o kilka minut rozmowy.
Głos przerwał, by za sekundę dodać:
— Jestem głuchoniemy...
— Nie, nie, nie! — krzyczy Szpaczek.
Zataczając się jak rażony w głowę, potrącając o sprzęty, Szpaczek cofa się w głąb pokoju. Chwyta wypchany, jakby specjalnie na drogę przygotowany neseser i rzuca się w stronę szafy.
Spłoszony ptak obija się o pręty klatki, wydobywa z siebie paniczny pisk.
Z drugiej strony wzrasta napór na drzwi. Zda się, że wylecą za chwilę z zawiaisów, nie wytrzyma stare drzewo, futryna wypadnie z muru albo pęknie zamykający dostęp do pokoju łańcuch.
Kubisz siedział na skraju biurka i rozmawiał przez telefon. Niewysoki, w lekko przyciemnionych okularach, nie wygląda na swoje czterdzieści lat z dobrym hakiem. Sylwetka raczej pełna, choć nie tęgawa, rzednące ciemne włosy, twarz o regularnych, sympatycznych rysach.
Rozmawia już od dłuższego czasu, to wolną ręką przerzuca zawalające biurko kartki maszynopisów, to znów od niechcenia przebiega palcami po klawiszach maszyny do pisania. Niekiedy obejmuje spojrzeniem całe pomieszczenie będące połączeniem living-roomu i gabinetu do pracy. W mieszkaniu panuje pewien nieporządek, charakteryzujący wszelkiego rodzaju wyjazdy. Zresztą mówią o tym dwie spakowane walizki stojące na progu niewielkiego przedpokoju.
Kubisz, który od kilku minut cierpliwie wysłuchiwał swojego rozmówcy, przerwał nareszcie tamtemu i z przyjemnością usłyszał własny głos:
— Nie, nie... Myślę, że zatrzymam się tam dłużej niż tydzień. W każdym razie wszystko na to wskazuje. A w ogóle to chciałbym się trochę pokręcić... Tak, jasne, biorę wóz. Nie strasz, nie strasz, kawałek lata jeszcze złapię. Krystyna?... Wraca dopiero pod koniec września. Mam nadzieję, że ją może porwie jakiś słoneczny chłopiec z bratniej Bułgarii!...
Rozmówca coś odpowiedział, bo Kubisz zaśmiał się głośno.
— Takie samo jej prawo, jak i moje. Zastrzegłem sobie tylko, żeby mi żadnego do domu nie przywoziła. Co, wydawnictwo? A niech je cholera weźmie!... Przedłużyłem termin. Daj spokój, stary, chociaż ty mnie nie popędzaj! Mądrala, kiedy raport ma sklecić, dostaje nerwowych drgawek, a mnie namawia, żebym się nie rozstawał z maszyną. Pewnie, po co spać? Po prostu trzaskać we śnie, a pół rozdziału zawsze się może wystuka. No nie, nie... Po prostu stanąłem w miejscu. Nie będę tego i tekstu popychał na siłę. Brak mi jednego ogniwa i to wszystko. Stary, umieć kogoś rozwalić w powieści to większa sztuka niż...
Dowcip z drugiej strony padł błyskawicznie, bo Kubisz znowu parsknął śmiechem.
— Słusznie, należy poczekać, aż mój bohater nauczy się strzelać! No, ale żart na bok. Nie wiem, może po urlopie coś zaskoczy. Masz rację, zmęczenie. Mózg chlupie mi w czaszce jak zsiadłe mleko. Co, po przepiciu?... No dobra, trzymaj się. Po powrocie zadzwonię. Cześć, ściskam.
Odłożył słuchawkę i teraz już uważnie rozejrzał się po pokoju sprawdzając, czy czegoś nie zapomniał.
Zdążył wyjąć z regału parę książek, wybrać dwie i wetknąć je do bocznej kieszeni walizki, kiedy zupełnie dla niego nieoczekiwanie odezwał się telefon. W tej chwili powinien już mijać rogatki miasta, poprzednie gadulstwo telefoniczne zatrzymało go tylko dłużej w mieszkaniu.
Położył rękę na słuchawce i wydało mu się, że dzwonek jest podejrzanie natarczywy. Zawsze miał takie odczucie, kiedy aparat przynosił jakąś niespodziankę.
— Słucham, Kubisz... To znowu ty? Co się stało? Myślałem, że...
Zmarszczył czoło, jakby za wszelką cenę musiał sobie coś przypomnieć.
— Jaki znów szpaczek?...
Teraz głos w słuchawce niemal rozsadzał mu ucho.
— Ach, Szpaczek! Ten Szpaczek, z którym ja...
Z wrażenia zerwał z oczu okulary i zamrugał powiekami.
Służbowy pokój kapitana Oleckiego nie wyróżnia się niczym szczególnym. Biurko, wtopiona w mur szafa na akta, dwa fotele, stolik, lniane zasłony. Za oknem rozbabrany pejzaż budowy osiedla mieszkaniowego.
Olecki, trzydziestolatek dość gwałtowny w reakcjach, w sposobie bycia. Przystojny, mundur leży na nim jak szyty na miarę garnitur. Niewielkie, „dopuszczalne” baczki zdobią policzki, w ciemnych oczach czai się niemal chłopięcy spryt.
Nie odrywa od ucha słuchawki:
— Tak jest, Szpaczek!... Za przeproszeniem, twój kumpel z kicia. Co, kiedy? No dosłownie przed sekundą, zdążyłem tylko skończyć z tobą rozmowę i... O rany boskie, w nic nie chcę cię pakować! Co?... Dobra, już dobra... Jedź, bycz się na słońcu, a od czasu do czasu wspomnij starego kumpla, który przepada za nożownikami, trucicielami, dusicielami, złodziejami... w ogóle za całą tą menażerią! No więc co, kojarzysz już z czymś tego Szpaczka? No masz!... A tak się starałem, żebyś miał wtedy mieszane towarzystwo! No, nareszcie!...
Po chwili i on, i Kubisz odłożyli słuchawki.
Kapitan podchodzi do okna, patrzy na krzątaninę ludzi w zapylonych kombinezonach. Dźwig z nową partią cegieł pnie się do góry, wydaje się, że gdy osiągnie szczyt, wystrzeli w górę, a cegły rozprysną się na wszystkie strony jak okruchy rozpalonego nieba.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.