- W empik go
Filia numer 4 - ebook
Filia numer 4 - ebook
W nadmorskim miasteczku w dawnym pałacu von Wittów ma powstać biblioteka, Filia numer 4. Do skatalogowania jest dziesięć tysięcy pięknych starych woluminów. Dla matki Ewy, bibliotekarki z zamiłowania, to życiowa szansa. A czym okaże się dla Ewy, zagubionej nastolatki z traumą? Czy wyjazd nad morze pozwoli jej się uwolnić od demonów przeszłości? Pałac i miasteczko skrywają mroczną tajemnicę. A przyjazd matki i córki uruchamia całą serię dziwnych, niewytłumaczalnych zdarzeń.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67866-06-4 |
Rozmiar pliku: | 6,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie musiała otwierać oczu, aby przekonać się, że niebo było szarobure, zasnute chmurami aż po cienką linię horyzontu, gdzie łączyło się z morzem. Kolejny deszczowy dzień. Kiedy trzeba będzie udawać, że wszystko jest w porządku. Trzeba będzie wstać, związać włosy, nie patrząc w lustro. Nie budzić wspomnień. Ewa usiadła na łóżku. Było przejmująco zimno. Wsunęła stopy w pantofle i zawinęła się w ciepły, frotowy szlafrok. Zza ściany dobiegała cicha muzyka. Matka pewnie obudziła się, szczęśliwa, że za chwilę znajdzie się w swoim żywiole. Pomyślała o ciężkich, biegnących wzdłuż ścian drewnianych szafach pełnych zakurzonych książek.
– Kochanie.
Kończył się rok szkolny i Ewa zastanawiała się, jak spędzi wakacje.
– Kochanie, dostałam wspaniałą propozycję.
Głos matki brzmiał tak radośnie, jakby przed chwilą wygrała w LOTTO nie milion, a co najmniej trzy.
– Jaką? – zapytała Ewa, nie otwierając oczu.
– Jedziemy… nad morze.
– Super – odpowiedziała.
– Nie cieszysz się?
– Bardzo.
Matka wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Jest jej przykro, pomyślała Ewa. Ale sama nie miała powodu do radości. Jedziemy nad morze. To znaczy, że będzie chodzić na samotne spacery i obserwować zakochane pary oglądające wschód słońca. Pod warunkiem, że matka pozwoli jej samej wyjść tak wcześnie z domu. Wieczorami ktoś zorganizuje w świetlicy dyskotekę, na której będzie podpierać ścianę. A może matka namówi syna jakiejś znajomej, aby z nią zatańczył.
Weszła do kuchni zła i rozczochrana.
– Może wrócimy do tematu?
Matka postawiła na stole kubek kawy.
– A mam wybór?
– Zawsze jest jakiś wybór – brzmiała odpowiedź.
– No to wybieram wczasy nad morzem. O to chodzi, tak?
– Nie.
Matka sięgnęła po papierosa. Kiedy ostatnio widziała ją palącą? Chyba dawno, dawno temu. W jakiejś innej rzeczywistości. Kiedy ojciec pakował walizkę i wkładał do niej swoje spodnie i koszule.
– Nie umiem żyć w poczuciu winy – krzyczał, a każde słowo wbijało się jak kawałek szkła w jej uszy.
Szwy na jej policzku boleśnie ściągały skórę.
– Gdyby TO stało się przy tobie?
Dość-dość-dość, mam was dość, stukało serce Ewy. Miała przed oczami szarego psa kulącego się pod murem. Psa, który zniknął z posesji następnego dnia. I nie miała odwagi zapytać, co się z nim stało.
– Czemu nie jesz?
Matka zgasiła papierosa i sięgnęła po kubek.
– Po prostu nie jestem głodna.
Chleb był wilgotny jak glina. Rósł w ustach. Podobnie jak ser.
– Myślałam, że się ucieszysz.
– Z czego?
Usiadła naprzeciw niej. Starannie wymalowana, z gładkimi policzkami. Piękna.
– Nie jedziemy na wczasy.
– Tak?
– Jest do uruchomienia biblioteka. Filia numer cztery. Nad morzem. Piękne stare zbiory do skatalogowania. Około dziesięciu tysięcy woluminów. Kto wie, jakie kryją się tam białe kruki.
Ewa wstała i z kanapką w ręce wyszła z kuchni. Otworzyła stojącą w przedpokoju szafę i wyjęła z niej plecak. Zmieści się do niego wszystko, czego będzie potrzebować. Pomyślała o matce, która zapewne dzwoniła już do babci. Sukces. Nareszcie uda się jej wyciągnąć córkę z domu.
– Pościel łóżko – przypomniała jej matka.
Prawda. Za chwilę zaczynała lekcję matematyki. Być może nawet dowie się, jaka będzie końcowa ocena. Ale bardziej niż ocena z matematyki interesowało ją zdanie nauczyciela plastyki. Czy jej prace okażą się na tyle dobre, aby znalazło się dla niej miejsce w liceum plastycznym? Nauczyciel ustawicznie zarzucał jej manierę. Rysuj całe twarze, powtarzał. En face. Z tego powodu nazywała go właśnie tak. Anfas. Oczywiście rozumiał, czemu rysuje w ten a nie inny sposób. I oczywiście twierdził, że tak nie upora się z traumą dzieciństwa. I jak wszyscy dorośli przekonywał ją, że ślad po tamtym wydarzeniu jest jedynie cienką kreską przecinającą policzek. Ale Ewa, patrząc w lustro, widziała grubą, poszarpaną krechę. I każde lustro pokazywało jej dokładnie taki obraz.
– Wiesz, na czym polega anoreksja? – zapytał pewnego dnia Anfas.
To było wtedy, kiedy zrozumiała, że z Anfasem może rozmawiać jak z przyjacielem.
– Nie mam z tym problemu – odparła.
– Widzę – uśmiechnął się Anfas. – Anoreksja polega na tym, że chociaż jesteś chuda… skóra i kości… to patrząc w lustro, widzisz grubą babę. W każde lustro – dodał. – Schodzisz do rozmiaru trzydzieści cztery, ale lustro nadal pokazuje to samo. Jeśli pomoc nie nadejdzie w porę – umierasz.
Palce Ewy mówiły co innego. Przesuwając nimi po policzku, czuła delikatne zgrubienie, coś jakby do jej policzka przykleił się kawałek cienkiej włóczki i biegł od kącika ust po ucho. Jest lepiej, kiedy nie patrzę w lustro, skonstatowała pewnego dnia. Susząc włosy, starała się robić to w półmroku, a padające z przedpokoju światło wydobywało z mroku tylko to, co chciała zobaczyć.
Zatem – biblioteka. Dobrze, pomyślała. Zaszyje się na jakimś odludziu, gdzie być może nie będzie urlopowiczów. A nawet jeśli… spojrzała na tygodniową prognozę pogody – to deszcz zatrzyma ich w domu. Bowiem w kierunku wybrzeża powoli i skutecznie wędrował niż. Położyła na łóżku stos ubrań i wybrała czarny sportowy dres (hit wiosny!), białą bluzkę, krótką dżinsową spódniczkę, dwie pary spodni – klasyczne jeansy i bojówki, kilka koszulek i czarny sweter, z gatunku oversize. Opalacz. Bielizna. Ray-bany i… jedna sukienka. Kurtka w stylu military. Do tego gumiaki, espadryle i sandały. Wystarczy. Nie jedzie na podryw. Ta ostatnia myśl zabolała ją. Minęło tyle czasu, a nie zdążyła się do tego przyzwyczaić.
Plecak okazał się mimo wszystko ciężki, ale na dworzec odwiozła je przyjaciółka matki, niezawodna brzydula, która – co za każdym razem wprawiało Ewę w zdumienie – ściągała na siebie spojrzenia wszystkich facetów.
– Ma to coś – powiedziała matka.
W przedziale siedziały jeszcze dwie osoby. Starszy mężczyzna, który natychmiast pogrążył się w lekturze, i kobieta w nieokreślonym wieku, która na wstępie zmierzyła matkę nieprzychylnym spojrzeniem. A kiedy przyjrzała się Ewie, na jej twarzy pojawił się wyraz dziwnej satysfakcji.
Wypoczynek, pomyślała Ewa, przyglądając się matce. Tak, praca przy czymś, co pochłaniało ją bez reszty, mogła być wypoczynkiem po siedzeniu w miejskiej bibliotece, do której przychodzili jedynie starzy ludzie, aby odświeżyć sobie książki z młodości, i smarkateria, aby wypożyczyć lektury. Których, myślała za każdym razem, i tak nie przeczytają, bo internet pełen jest streszczeń i gotowców.
A tu nagle... białe kruki. Dziesięć tysięcy woluminów, które od lat stały na półkach, pokrywając się kurzem. Na dodatek – o czym matka opowiadała z ogniem w oczach – biblioteka mieściła się w starym pałacyku położonym trzy kilometry od centrum miasteczka, w równie starym ogrodzie i jesienią miała zostać oficjalnie otwarta wraz z czytelnią zaopatrzoną w najnowsze zdobycze techniki. Najwyraźniej władze miasteczka potrafiły zatroszczyć się o rozwój kulturalny.
Całą drogę Ewa przespała, wtuliwszy się w kąt pomiędzy ścianą a oknem. W ten sposób współpasażerowie mogli widzieć tylko połowę jej twarzy. Tę lepszą. Być może nawet jakiś przechodzący korytarzem chłopak zatrzyma się na chwilę i zacznie zastanawiać się, kim jest dziewczyna o długich, popielatych włosach. Być może. A kiedy Ewa odwróci głowę, chłopak szybko pójdzie w swoją stronę.
Obudziło ją głośnie chrapanie starszego mężczyzny. Świtało. Za oknem pociągu przesuwały się łąki, nad którymi unosiła się gęsta, biała jak mleko mgła, i niewielkie domki. Kiedy pociąg przejeżdżał przez las, Ewa myślała o zwierzętach ukrywających się w zaroślach, sarnach, lisach, zającach. Być może – tak jak ona – czuły się bezpiecznie jedynie po zmierzchu. Ponad tym wszystkim powoli pojawiało się słońce, ale gromadzące się na niebie chmury nie zapowiadały dobrej pogody.
– Zaraz będziemy na miejscu – powiedziała matka, a Ewa otwierając oczy, ponownie spojrzała w okno.
Sosny, piaszczysty nasyp ciągnący się wzdłuż torów. Dziwne, kamienne domki o ścianach pociętych drewnianymi belkami, stojące na pastwiskach senne krowy. Przez uchylone okno do przedziału wpadał zapach sosnowych igieł i palonego drewna. Ewa wstała i zdjęła z półki plecak.