- W empik go
Filthy Rich Vampire - ebook
Filthy Rich Vampire - ebook
Czy tysiącletni wampir i wiolonczelistka mają szansę na wspólną wieczność?
W świecie zamożnych wampirów właśnie rozpoczyna się sezon towarzyski. Julian, najstarszy dziedzic rodu Rousseaux, ma problem – jest singlem. Oczywiście wolałby sobie wbić kołek w serce, niż uczestniczyć w tym matrymonialnym targowisku, ale czy tego chce czy nie, przed końcem sezonu musi znaleźć żonę.
Gdy poznaje wiolonczelistkę Theę, przekonuje się, że jest to ostatnia osoba, którą mógłby wybrać na partnerkę życiową. Jest miła, niewinna i przede wszystkim... zbyt ludzka. Jednak gdy dziewczyna dowiaduje się o istnieniu wampirów, jej życie jest zagrożone. Julian postanawia zaproponować jej układ nie do odrzucenia. On zapewni jej ochronę i bezpieczeństwo finansowe, a ona będzie udawała jego partnerkę, tak aby nadgorliwe swatki dały mu spokój.
Ponieważ dziewczyna nie jest wymarzoną partią dla wampirzego dziedzica, bogata i snobistyczna rodzina Juliana chce się jej pozbyć. Czy to jedyne zagrożenie, jakie czyha na parę?
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-498-6 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Julian
Który mamy rok?
Zamrugałem, unosząc dłoń, by zasłonić oczy. Oślepiało mnie światło dzienne sączące się przez okna. Ale pewne sprawy były oczywiste.
Świat się nie skończył.
Obudziłem się pomimo tego.
Ktoś uniósł rolety.
Tylko jedna osoba wiedziała, gdzie trzymam pilota do rolet. Jedyna, której ufałem. Ktoś, kto wiedział, że wyrywanie mnie ze snu jest nie tylko głupie, ale też niebezpieczne. Ktoś, kto widział, jak urwałem głowę komuś, kto mnie obudził w przeszłości. Dosłownie.
A jednak i tak to zrobiła.
Skoro moja asystentka postanowiła mnie obudzić, musiała mieć ku temu dobry powód. A przynajmniej lepiej, żeby tak było.
Celia poruszała się po pokoju, hałasując, podczas gdy rolety właśnie podjeżdżały pod sufit, odsłaniając wielkie na całą ścianę okna. Światło migotało na suficie, tańcząc do rytmu fal, których dźwięk docierał z zewnątrz. Cichych. Spokojnych. Odgłos fal rozbijających się o nadbrzeżne skały był jedynym, który słyszałem, bo byłem tu całkiem sam. I to mi odpowiadało. Nikt mi nie przeszkadzał poza, jak się okazało, Celią. Obudziła mnie, a teraz w bezpiecznej odległości okrążała moje łóżko. Dobrze wiedziała, że lepiej się nie zbliżać do wampira, który od trzech dekad nie miał w ustach ciepłego posiłku.
– Nie ugryzę cię – zapewniłem ją.
Celia prychnęła i zachowała dystans.
– Słyszałam to już kiedyś, więc poczekam, by się upewnić, że dżentelmen w tobie wziął górę.
– To może chwilę potrwać. – Skrzywiłem się, pocierając kark dłonią. Nie czułem się zbyt życzliwie usposobiony, nie po tej brutalnej pobudce.
– Nie wątpię, że to prawda. – Zajęła się układaniem przedmiotów na srebrnej tacy.
Stłumiłem warknięcie i zacisnąłem zęby, by ukryć rosnącą wściekłość.
– Dlaczego nie śpię? – zażądałem od niej odpowiedzi. – No i który mamy rok?
– Nie gadam z tobą, dopóki nie wrócą ci dobre maniery. – Nawet na mnie nie spojrzała znad tacy. Srebrzystobiałe włosy opadały jej na ramię. Wprawdzie nie widziałem jej twarzy, ale w głosie słyszałem ukryty uśmiech. Dobrze, że choć ona świetnie się bawiła.
Spróbowałem uprzejmiej.
– Który mamy rok, grzecznie pytam.
– Dwa tysiące dwudziesty pierwszy, szanowny panie. – Odwróciła się ze słodkim uśmiechem, ale ja nie byłem głupi i mu nie ufałem. Celia potrafiła wyrwać człowiekowi serce z piersi, nie łamiąc przy tym nawet paznokcia. Nie raz i nie dwa widziałem, jak to robi.
– Chryste, miałem nadzieję, że pośpię trochę dłużej. O jakieś kilkadziesiąt lat.
Zacisnęła usta w cienką linię, wymazując uśmiech, ale mi nie odpowiedziała. Po prostu wzruszyła ramionami, jakby nie było w tym nic dziwnego. Przyglądałem jej się przez chwilę, próbując rozgryźć, co mnie ominęło, gdy spałem. Ale jej wygląd niczego nie zdradzał. Wyglądała tak samo jak kilkadziesiąt lat temu. Blizna ciągnąca się po jednej stronie jej twarzy – prezent od kochanka sprzed wieków – nadal tam była, w pełnej krasie. Chowała ją, gdy poruszała się po świecie jak śmiertelniczka, ale jako wampir nosiła z dumą. Dla niej ta szrama była dowodem, że przetrwała i ostrzeżeniem dla wszystkich, którzy chcieliby ją skrzywdzić w przyszłości. To jeden z powodów, dla których jej ufałem. Nie chciała ukrywać swojej przeszłości i odczuwała dumę z tego, kim była teraz.
Ale pomimo zaufania coś przede mną ukrywała. Czułem to.
Nie zapowiadało to niczego dobrego.
Usiadłem na łóżku i niemal wyrwałem igłę od kroplówki wkłutą na wysokości przedramienia. Spojrzałem na czerwony strumień, który płynął rurką, i ciężko odetchnąłem. Miło z jej strony, że o tym pomyślała, ale jeśli potrzebowałem dodatkowego dowodu na to, że nastąpił koniec mojej drzemki, oto i on. Odplątałem się ostrożnie, oparłem o bambusowe wezgłowie i czekałem na koniec transfuzji. Powinna zminimalizować mój dotkliwy głód i – co za tym idzie – złagodzić irytację związaną z sytuacją.
Choć coś mi mówiło, że to nie będzie takie proste.
Teraz byłem już w pełni obudzony i spojrzałem na turkusowe fale przed domem. Właściwie tak naprawdę to nie był dom. Moja prywatna rezydencja zajmowała całą wyspę, która wprawdzie znajdowała się nieopodal miasta Key West, ale na wodach międzynarodowych. Tak więc w przeciwieństwie do archipelagu Florida Keys, moja wyspa była poza zasięgiem wszelkich rządów. Wybrałem ją dokładnie z tego powodu. Chciałem też wysłać w ten sposób wiadomość do wszystkich, których znałem: „Zostawcie mnie, kurwa, w spokoju”.
Cała wyspa była moją świątynią. Zbudowałem swoją sypialnię tak, by jej ściany wystawały nad wodą. Wokół rozciągała się tylko błękitna połać oceanu. Reszta wyspy była tak duża jak w pełni funkcjonalny ośrodek wakacyjny i przez większość roku na powierzchni stu pięćdziesięciu hektarów mieszkała wybrana grupa wampirów i ludzi. Opuszczali wyspę tylko w sezonie huraganów. Pobyt tutaj był naprawdę relaksujący, co stanowiło luksus, którym powinienem się nacieszyć, póki mogłem. Zakładałem, że Celia miała cholernie dobry powód, by mnie obudzić.
– Coś ciekawego się wydarzyło, gdy spałem? – zagaiłem. Chciałem, żeby w końcu coś mi zdradziła.
– A i owszem. Masz tu raport z ważniejszych wydarzeń, biogramy ostatnich czterech prezydentów i różnych głów stanu, a do tego dzisiejsze gazety. – Chyba stwierdziła, że moje zęby nie stanowią już zagrożenia, bo położyła srebrną tacę na łóżku obok mnie. Odwróciła się, aby sprawdzić worek z krwią pompowaną we mnie dożylnie. – Ten jest już pusty. Mam przynieść kolejny?
Pokręciłem głową. Im byłem starszy, tym mniej krwi potrzebowałem po pobudce. Wziąłem do ręki „Wall Street Journal” i przejrzałem nagłówki wiadomości. Z każdym jednym rzedła mi mina. Raport jeszcze bardziej zepsuł mi humor. Jak to się stało, że wybrano na prezydenta tego czubka? Przewróciłem stronę. No a tego?
Rzuciłem papiery na łóżko. Lata osiemdziesiąte dwudziestego wieku były gównianą dekadą. Zbyt nastroszone fryzury, za wielkie poduszki na ramionach i za dużo kokainy. Pasowało to z pewnością mojemu rodzeństwu i wielu innym wampirom. Ale ja musiałem uciec. Od imprez. Od rodziny. Od wszystkiego. Gdy powiedziałem Celii, że idę do swojej sypialni spać i nikt nie może mi przeszkadzać, o ile nie będzie jakiejś apokalipsy, dokładnie to miałem na myśli.
Nie jestem pewien, dlaczego sądziła, że żartowałem.
Wyciągnąłem ramiona za głowę i odsunąłem kołdrę. Lubiłem spać nago, dzięki czemu teraz szybko zauważyłem, że transfuzja krwi przyniosła pożądany efekt. Przejechałem ręką po brzuchu. Był twardy, napięty, z wyraźnie zaznaczonymi mięśniami, tak jak go pamiętałem, zanim zasnąłem. Poruszyłem palcami stóp i stwierdziłem, że łydki i uda już odzyskały sporą masę mięśniową. Nic w moim ciele nie wskazywało, że przespałem prawie trzydzieści lat, może poza nadal utrzymującą się erekcją wywołaną przez sen. Goniłem kobietę. Tylko ten jeden sen pamiętałem. Nie dogoniłem jej. W rezultacie snu miałem sine jądra, które przetrwały w tym stanie kilkadziesiąt lat, i wzwód, który był nie tylko wkurzający, ale też bolesny.
Jeśli Celia coś zauważyła, powstrzymała się od komentarzy. Doceniałem tę jej cechę. Kolejna na jej korzyść.
– A czemu zawdzięczam tę niechcianą pobudkę? – Zmusiłem usta do najbardziej czarującego uśmiechu. Wisiał na nich krzywo, bo tak długo nie były używane.
– Twoja matka wezwała cię do domu – odpowiedziała szybko Celia, ignorując kwaśny grymas, który natychmiast zastąpił mój uśmiech. – Zamówiłam odrzutowiec, ale powinnam…
Zanim skończyła zdanie i wyjaśniła, czego moja matka chce od swojego najstarszego syna, drzwi do sypialni otworzyły się z impetem, niemal wypadając z zawiasów. W progu stała znajoma mi postać, szczerząc zęby od ucha do ucha i niczym nie zdradzając, że od naszego ostatniego spotkania upłynęło kilka dekad. Sebastian Rousseaux nie był moim rodzonym bratem, ale przyrodnim. To oznaczało, że różniliśmy się od siebie nie tylko wyglądem, ale także temperamentem. Ostatnim razem, gdy go widziałem, miał postawione na sztorc tlenione włosy przypominające kolce. Wkręcił się w całą tę punkowo-rockową jazdę. Podobał mu się każdy zdeprawowany moment lat osiemdziesiątych. Łatwo było manipulować ludźmi popadającymi w ekstrema, a wampiry, jak się okazało, darzyły kokainę taką samą miłością co opium, i wykorzystywały to na wszelkie możliwe sposoby.
A nikt nie kochał narkotyków i ludzi bardziej od Sebastiana.
Teraz miał dłuższe włosy, które w ciągu przespanych przeze mnie dekad wróciły do koloru naturalny blond. Nie nosił już kolczyka ani obroży – a to one składały się na jego charakterystyczny wizerunek z tamtych lat – ale nie pozbył się motocyklowej kurtki. Stał teraz przede mną w luźnych lewisach i tej właśnie kurtce zarzuconej na czarną koszulkę.
Wszystko to zauważyłem w ciągu sekundy, gdy otworzył szeroko drzwi. Może i wyglądał inaczej, lecz jego łobuzerski urok pozostał bez zmian. Towarzyszyła mu półnaga kobieta, która opierała się o niego niepewnie.
– Witaj, braciszku – zawołał wesoło Sebastian. – Przyprowadziłem ci blondynkę.
Dziewczyna poruszyła lekko głową i mrugnęła na wpół sennie w moim kierunku. Była przytomna. Prawie. Z uznaniem przesunęła wzrokiem po moim ciele aż do krocza, na którym się zatrzymała jak pocisk nakierowywany na cel. Rozszerzyła oczy, a gdy tak się przyglądała, jej usta zrobiły się całkiem okrągłe.
– Dziękuję, że o mnie pomyślałeś – rzuciłem sucho i z powrotem przykryłem się kołdrą, by zasłonić przed nią swój wzwód. – Ale nie jestem głodny.
– Wątpię.
Zignorowałem jego opinię.
– Co tu robisz?
Sebastian nie odpowiedział.
To nigdy nie zapowiadało niczego dobrego, gdy budziłem się z długiego snu, a on zjawiał się w moim domu. On czy ktokolwiek z mojego rodzeństwa, szczerze mówiąc. Przestawił kobietę jak lalkę, tak że teraz opierała się o jego drugie ramię. Przytuliła się do niego.
– Widzę, że wybrałeś transfuzję – powiedział, krzywiąc się, gdy Celia minęła go z opróżnionym workiem po krwi. – Ale patrząc na ten namiot – ręką wskazał wybrzuszoną kołdrę – możesz potrzebować dziewczyny w innym celu.
– Nie będzie takiej potrzeby. – Równie dobrze mogłem rozmawiać ze ścianą, bo Sebastian już przekazywał dziewczynie instrukcje.
– Powiedz mu, że masz wielką ochotę na przejażdżkę.
– Mam wielką ochotę – odezwała się zaspanym głosikiem. – Możemy się wybrać na przejażdżkę?
– Widzisz? Trzeba szanować potrzeby ciała. – Sebastian wszedł do mojego pokoju. Nie spieszył się jak większość wampirów w jego wieku, dla których prędkość była zaletą. Co to, to nie. Mój brat do perfekcji opanował sztukę niespieszenia się. Gdy wreszcie dotarł do mojego łóżka, popchnął lekko dziewczynę w moim kierunku.
Opadła na kolana i zaczęła się do mnie zbliżać na czworakach, lecz wyciągnąłem rękę, by ją zatrzymać.
– To naprawdę wzruszający prezent powitalny, ale Celia właśnie mi mówiła, dlaczego, kurwa, w ogóle zostałem obudzony.
– Pozwól, że ja przekażę mu dobre wiadomości – zwrócił się Sebastian do Celii, która skinęła głową. Choć nadal się uśmiechał, na jej twarzy wykwitł ponury grymas.
Wszystko, co bawiło mojego brata, a martwiło Celię, mogło mnie tylko wkurzyć. Byłem tego niemal pewien.
– Sprawdzę, co z odrzutowcem, żeby wszystko poszło zgodnie z planem – rzuciła Celia i szybko wyszła z pokoju.
Nigdy dotąd nie widziałem, by tak bardzo czegoś unikała. Nie rozumiałem tego. O ile nie chodziło o finansową katastrofę, nazwisko Rousseaux nadal otwierało każde drzwi i przebijało się przez wszelkie urzędowe betony. Odrzutowiec, gdy tylko go wezwę, miał mnie zabrać do prywatnej rezydencji matki, gdziekolwiek obecnie mieszkała. Nasza rodzina posiadała ponad pięćdziesiąt nieruchomości na całym świecie. Był to wynik budowania portfela przez kilkaset lat. Zatrudnialiśmy prywatnych pilotów, byliśmy właścicielami kilkunastu samolotów i mogliśmy zrealizować każdą zachciankę, wystarczyło pstryknąć palcami. Tak więc Celia wcale nie musiała sprawdzać, co z odrzutowcem. Wolała się ulotnić, zanim mój brat zrzuci na mnie bombę.
To będą kurewsko złe wiadomości. Czułem to w kościach.
– Czego matka ode mnie chce? – zapytałem, gdy tylko Celia zniknęła za drzwiami. Blondynka położyła się w nogach łóżka, zwinęła w kłębek jak kotka i zasnęła. Musiał jej dać sporo wampirzego jadu, zanim ją tu przywiózł. Była naćpana jak helikopter.
– A ten jak zawsze od razu do rzeczy. – Sebastian opadł na lniany fotel w wykuszu. – Nie jesteś ani trochę zainteresowany, co u mnie?
– Przypuszczam, że kobiety i narkotyki. – Pewnie i kilku facetów, pomyślałem, ale nie powiedziałem tego głośno. Sebastian zawsze był otwarty na nowe doświadczenia. On i jego łóżko.
– Miałem przez jakiś czas kolejną kapelę. – W zamyśleniu przechylił głowę. – Głównie chodziło o kobiety i narkotyki. Ale cóż, w latach dziewięćdziesiątych każdy grał w jakimś zespole. Powtórka z sześćdziesiątych.
– Przykro mi, że nie zobaczyłem cię w akcji – powiedziałem. Tak naprawdę wcale nie było mi przykro. Nieśmiertelność nie obdarowała Sebastiana talentem muzycznym. Przez jego obsesję na temat sztuki wysiedziałem na kilku poronionych symfoniach i jednej okropnej operze. Punk był dla niego dobrym gatunkiem, bo występy polegały głównie na zdzieraniu gardła.
– Ach, no i pojawiło się to. Teraz, bracie, bez nich ani rusz. – Rzucił mały czarny przedmiot w moim kierunku.
Złapałem go prawą ręką i przez chwilę mu się przyglądałem. Gdy go odwróciłem, pojawił się obrazek wraz z wyświetlaczem godziny w schludnym rzędzie małych cyferek.
– Co to jest?
– Telefon – wyjaśnił.
– Telefon? – Pokręciłem głową. – Tym właśnie zajmowała się ludzkość, gdy spałem? Powiedz mi, że przynajmniej znaleźli lekarstwo na raka.
– Jest tam też wbudowany aparat i kamera – mówił dalej Sebastian, rozsiadając się w fotelu. – A do tego internet. Czekaj, kurwa, czy internet w ogóle istniał, gdy kładłeś się spać?
Jakbyśmy się bawili w lekcję pokazową. Rzuciłem telefon na łóżko. Wydawał się delikatny, ale na pewno nie był dla mnie zbyt skomplikowany. Później się zorientuję, co jeszcze działo się w polityce, technologii i kulturze, a o czym nie poinformowała mnie w swoim raporcie Celia. Teraz chciałem przekierować ego Sebastiana w interesującym mnie kierunku.
– No więc? Co tu robisz? – zapytałem.
Usta wykrzywił mu tajemniczy uśmieszek.
– Matka chce sprawdzić, co u ciebie słychać.
– Mam nadzieję, że nie zostałem obudzony tylko dlatego, że mamusi zebrało się na sentymenty. – To nigdy nie kończyło się dobrze. Ostatnim razem, gdy klan Rousseaux przebywał w tym samym mieście, przyciągnęliśmy do siebie uwagę lokalnych mieszkańców. Kiedy zdaliśmy sobie z tego sprawę, było już za późno.
– Ależ nie. To nie jest oficjalne wezwanie. – Jego uśmiech się poszerzył i Sebastian błysnął białymi zębami, którymi potrafił ekspresowo rozbroić i poćwiartować dowolną ofiarę. – Mała podpowiedź: od ostatniego razu upłynęło około pięćdziesięciu lat.
Podniosłem z powrotem telefon i jeszcze raz spojrzałem na ekran. Pod godziną podana była data. Jęknąłem na widok miesiąca. Październik. Od ostatniego razu minęło pięćdziesiąt lat. To wszystko zaczynało mieć sens. Nie wiem, dlaczego sądziłem, że się wykręcę. Nic nie mogło temu zapobiec.
Zasnąłem z myślą, że ludzkość wbije ostatni gwóźdź do trumny planety Ziemia, gdy będę drzemał. Gatunek zmierzał wówczas z prędkością światła w kierunku całkowitego samounicestwienia. Nie mogłem już na to patrzeć. Ale teraz byłem tu znowu. Żyłem i zamiast śmierci wisiała nade mną groźba towarzyskiego sezonu w świecie wampirów. Przez to żałowałem, że jednak przetrwał. Armagedon byłby dla mnie większą frajdą.
– Kurwa – jęknąłem. – Po prostu wsadź mi osikowy kołek w serce. Napiszę ci karteczkę i wyjaśnię, że sam o to poprosiłem.
– Głowa do góry, bracie. – Oczy Sebastiana błysnęły, co sprawiło, że z jeszcze większą niechęcią czekałem na jego kolejne słowa. – W tym roku przypada nie tylko jakiś tam sezon. Wznowiono pradawne Obrzędy. Wiesz, co to oznacza.
Teraz rozumiałem uśmieszek mojego brata. Nie chodziło o zwyczajny sezon spotkań towarzyskich. Nie dla rodziny Rousseaux. Nie dla mnie. Obrzędy zmieniały wszystko. Wampiry organizowały sezon spotkań towarzyskich co pięćdziesiąt lat, by sprawdzić, co u kogo, popisać się bogactwem i innymi sukcesami zdobytymi od poprzedniego razu. Za to Obrzędy stanowiły archaiczny rytuał, którego celem było nic innego jak swaty. Tradycyjnie organizowano je co kilkaset lat. Podczas Obrzędów wampiry jadły uroczysty obiad z potomkami niegdyś bardzo silnych czarownic i ssały ich krew. Obie grupy dążyły do skojarzenia par, które spłodzą nowych wampirów czystej krwi, doprowadzą do powstania sojuszy i pogłaskają swoje już napuchnięte ego. Obrzędy wyszły z mody w dwudziestym wieku, ale zdaje się, że gdy spałem, coś się zmieniło.
– Co się tak cieszysz. Pewnego dnia nadejdzie i twoja kolej – ostrzegłem go.
– Dopiero za jakieś dwieście lat, o ile czegoś nie spieprzysz.
Mogłem ignorować telegram, ale nie wezwania mojej matki. Obaj to wiedzieliśmy.
– Każdy Rousseaux odpowiada na wezwanie. Służba nie drużba – przypomniałem mu, nachylając się nad blondynką. Nagle zapragnąłem chwili zapomnienia.
– Cóż, nadal się cieszę, że czeka to ciebie, nie mnie. A teraz zostawiam was samych. – Sebastian wstał z fotela i podszedł do otwartych drzwi. Stanął zaraz przed progiem. – Postaraj się jej nie wykończyć, bo obiecałem, że jej nie zabiję. Do zobaczenia w domu.
Wyszedł, gdy dziewczyna wdrapała mi się na kolana. Nie byłem jeszcze pewien, czy chcę się z nią pieprzyć, czy pić jej krew. Sądząc po tym, jak przechyliła głowę, była gotowa na wszystko. Była ładna, choć w sztuczny sposób. Było w niej za dużo… no cóż, wszystkiego. Może Sebastian nadal szukał przesady lat osiemdziesiątych, a może sądził, że dziewczyna podziała na mnie jak most między chwilą, gdy zasnąłem, a rokiem obecnym. Szczerze, nie dbałem o to. Była chętna, a w jej żyłach płynęła ciepła krew.
Ledwie zacząłem, a już się do mnie przycisnęła z jękiem. Miałem na głowie inne problemy i nawet ładna blondynka ujeżdżająca mojego kutasa nie wystarczała, by się z nimi rozprawić. Reaktywowali Obrzędy. A to znaczyło coś gorszego niż nudne imprezy i zawody w sikaniu na odległość. Z Obrzędami wiązała się konkretna odpowiedzialność. Od ostatniego razu, gdy Obrzędy były konieczne, upłynęło jakieś dwieście lat. Żyła jeszcze wtedy nasza starsza siostra i to na nią spadła odpowiedzialność, by uczęszczać na bale i uczestniczyć w orgiach oraz wszelkich chaotycznych bachanaliach wymyślonych przez socjetę wampirów w imię swatów. Teraz nadeszła moja pieprzona kolej.
Ja, Julian Rousseaux, musiałem się ożenić.ROZDZIAŁ 2
Thea
Pewnego dnia się nie spóźnię.
Ale to nie był ten dzień.
Słońce już zaszło, gdy wbiegłam tylnym wejściem do Teatru Herbst. Tak się spieszyłam, że uderzyłam futerałem z wiolonczelą w wózek cateringowy. Jęknęłam i zatrzymałam się, by sprawdzić, czy nie popsułam żadnej z ułożonych tam potraw. Całe szczęście czekoladowe tarty nadal były nietknięte i grzechu warte. Znane mi dobrze brązowe oczy wyłoniły się zza trzypiętrowej tacy przysmaków cukierniczych i usłyszałam westchnienie.
– Sorry, Ben! – Posłałam cukiernikowi przepraszający uśmiech.
– Znowu na ostatnią chwilę? – zapytał, pchając przed sobą wózek i umieszczając go w bezpiecznej odległości za moimi plecami.
– Zdaje się, że ty też? – stwierdziłam bardziej, niż spytałam. Zielona Sala powinna być już w dużej mierze gotowa na przyjęcie.
Ben pokręcił głową, wykrzywiając szerokie usta w uśmiechu.
– Nie będę ryzykował. Gdy wy jesteście w pobliżu, wolę mieć ciasta czekoladowe na oku.
– Doskonale cię rozumiem. – Pokiwałam głową.
Prawie każdy, kto pracował dostatecznie długo w branży organizowania przyjęć, doprowadził do perfekcji umiejętność wyjadania przysmaków z tac cateringu i układania pozostałych porcji tak, by nie zostawić śladu. Przy tej ekipie żadna czekoladowa tarta nie była bezpieczna.
Większość pracujących tutaj osób była zatrudniona przez firmę cateringową powiązaną z Memoriałem Wojennym San Francisco i Centrum Sztuk Widowiskowych. Centrum organizowało miejskie spektakle baletowe, operowe i koncerty symfoniczne, a także gale ku pamięci weteranów. Ponieważ w regionie Bay Area znajdowały się najbardziej okazałe i najpiękniejsze budynki, odbywało się tu więcej wydarzeń towarzyskich niż kulturalnych. W dzisiejszych czasach centrum zarabiało więcej na organizacji wesel i gali niż wystawianiu _Jeziora łabędziego_ czy organizowaniu koncertów symfonicznych. To z tego powodu tu byłam. Nie dlatego, że sama pracowałam w firmie cateringowej, ale kwartet smyczkowy potrzebował wiolonczelistki.
Skierowałam się do kuchni zamiast do garderoby. Bardziej od dodatkowych pięciu minut potrzebowałam kawy. Tylko w ten sposób nie zasnę w połowie gry. Wślizgnęłam się do środka, tak by nikt mnie nie zauważył, i zostawiłam futerał w pobliżu drzwi. Przyłapano mnie przy ekspresie do kawy.
– Nawet o tym nie myśl. – Kuchenny ręcznik uderzył o blat obok mojej ręki. – Odcinam cię.
Zamarłam, nadal trzymając dłoń przy dzbanku, ale Molly, szefowa kuchni, dyrektorka firmy cateringowej i strażniczka kawy, stanęła między mną a moją dawką kofeiny. Zamrugałam niewinnie, jakby wcale mnie nie przyłapała na kradzieży kawy w kuchni wypełnionej krzątaniną.
– Nie piłam jeszcze dziś kawy – skłamałam.
– Taa, jasne. – Molly skrzyżowała ramiona na piersi i tylko na mnie patrzyła. Poskręcane jak sprężyny pukle uczesała w dwie kitki osłonięte chustką, by włosy nie leciały do potraw. Zawsze nosiła w kuchni taką fryzurę, a do tego kucharską bluzę i spodnie w kratę. Zmieniała jedynie chustkę na głowie. Dzisiejsza była szkarłatna w orientalny wzór.
– Praktycznie wibrujesz. Ile kofeiny przyjęłaś od rana?
– Niech ci będzie. Wypiłam po drodze jedną latte. – Zrobiłam pauzę z nadzieją, że odstąpi od ekspresu. Nie ruszyła się o krok. – Do tego jedna filiżanka przed wyjściem z domu.
Dwie, które wypiłam po skończonej zmianie w bistro, się nie liczyły. Technicznie to jeszcze była zeszła noc.
– Że niby dwie? – Obrzuciła mnie ostatnim bacznym spojrzeniem, jakby badała jakieś parametry wyświetlone na moim czole. – Masz w krwiobiegu więcej kofeiny niż wody. Zaparzę ci bezkofeinową.
– Wszystko, tylko nie bezkofeinowa! To już lepiej od razu mnie zabij. Litości! – błagałam. Musiałam kelnerować do późna w nocy. Podwójna zmiana.
Molly ciężko westchnęła i w końcu odsunęła się z drogi. Przedstawiała słuszne argumenty, ale tej wojny jeszcze nie wygrała. Nie traciłam nawet sekundy. Szybko sięgnęłam po dzbanek i nalałam kawy do kubka. Wdychając rozkoszny aromat, od razu poczułam, jak rośnie poziom mojej energii.
– Rzuć to kelnerowanie w diabły – powiedziała Molly, odwracając się do tacy, na której właśnie aranżowała jakieś danie. Przełożyła garnirunek i skinęła głową na znak aprobaty, a taca zniknęła na wózku odjeżdżającym w kierunku sali balowej.
– Jasne. I mam żyć z funduszu powierniczego na swoim luksusowym jachcie? – zapytałam ze śmiechem. – Może od jutra.
Molly zacisnęła usta w wąską kreskę. Robiła tak zawsze, gdy miała rzucić jakąś prawdę objawioną, składającą się na ogół z praktycznych porad popartych faktami i logiką. Obie wiedziałyśmy, że zarabianie na życie grą na wiolonczeli to trudna ścieżka. Nie potrafiłam jej wytłumaczyć, że kocham muzykę tak samo, jak ona kocha jedzenie. To nie moja wina, że wiolonczeliści nie byli tak rozchwytywani jak nagradzani szefowie kuchni.
– Nie możesz tego ciągnąć w takim tempie, Thea. Zajedziesz się.
– Próbuję się po prostu utrzymać na powierzchni i płacić swoje zobowiązania – przypomniałam. Często to powtarzałam zarówno jej, jak i sobie.
– Cóż, przynajmniej bierz za to wszystko należne ci pieniądze. – Molly przewróciła oczami i zaczęła układać ostrygi na srebrnej tacy wypełnionej lodem.
Dobita podwójną zmianą zeszłej nocy, dwiema godzinami snu, lekcjami i niedostatkiem kofeiny, nawet nie spojrzałam na esemesa, który dostałam na temat dzisiejszego bankietu.
– To jakaś impreza korporacyjna? – zgadywałam, mając nadzieję, że nie będzie to kameralne przyjęcie i nie zasnę z wiolonczelą między nogami.
– Chyba. Derek posługuje się dziwnymi półsłówkami. Zgadnij, o jakie potrawy poprosili goście.
– Bezglutenowe? – Molly nie znosiła, gdy ktoś próbował kontrolować jej kreatywność artystyczną, jak o tym mówiła, i nie ufała ludziom, którzy mieli ograniczenia dietetyczne.
Pokręciła z grymasem głową.
Przygotowałam się na najgorsze.
– Wegańskie?
– Gorzej – powiedziała ściszonym głosem i znieruchomiałam. Nie mogłam sobie wyobrazić, jaka dieta ograniczyłaby jej kunszt bardziej od wegańskiej. No chyba że nieszczęśliwa kombinacja wegan alergików na diecie bezglutenowej. – Chcieli w ogóle zrezygnować z cateringu.
Biorąc pod uwagę duże zapotrzebowanie na organizację imprez, centrum pobierało wysoką opłatę za wynajem sali i wymagało minimalnego zlecenia na catering. Ale wiedziałam, że Molly nie chodzi o pieniądze.
– Nie wiedzą, że jesteś wirtuozką kuchni?
– Derek ich uświadomił. – Wydawało się, że z ulgą przyjęła moje słowa, ale za chwilę potrząsnęła głową. – W końcu zamówili kawior, ostrygi, foie gras, stek z tatara i przeróżne słodkości, o których nawet Ben nie słyszał.
– Cóż za barbarzyńcy – ironizowałam, popijając kawę. – Co jest nie tak z tym zamówieniem?
– Praktycznie nie wymaga ode mnie gotowania. Jasne, Ben piecze, ale dla mnie nie zostaje prawie nic, gdy menu jest niemal całe na surowo. Jeśli tego właśnie chcą, dlaczego po prostu nie otworzą paczki czipsów i nie przesypią ich do miski?
– Wygląda na to, że nie mają smaku.
– To jest po prostu dziwaczne. Kto urządza przyjęcie koktajlowe bez przystawek? – prychnęła. – Przynajmniej mają drogie gusta. W dziesięć minut przeszli od zerowej kwoty za catering do sześciocyfrowej. W każdym razie szykuj się na wymagających klientów.
– Od wiolonczelistki rzadko dużo się wymaga – zapewniłam ją.
Molly przytaknęła w roztargnieniu, skupiona chwilowo na mijającej nas tacy z grzankami z bagietki z czarnym kawiorem. Ja w tym czasie skorzystałam z okazji i dolałam sobie kawy, po czym zerknęłam na zegarek. – Lepiej już pójdę się szykować.
– Pospiesz się – powiedziała nieobecnym tonem i dodała: – No i przestaw się na kawę bezkofeinową. Inaczej przestaniesz rosnąć!
Roześmiałam się, podnosząc futerał z wiolonczelą i patrząc, jak Molly wydziwia nad kolejną tacą. Uwielbiała mi to mówić, ale wątpiłam, że w wieku dwudziestu dwóch lat jeszcze urosnę. Mierzyłam dokładnie sto pięćdziesiąt cztery centymetry wzrostu i kawa nie miała tu nic do rzeczy. Większość ludzi myślała, że jestem dzieckiem. Nawet ci, którzy mnie znali, z trudem sobie przypominali, że jestem pełnoletnia i kończę studia na Uniwersytecie Lassiter. To było wkurzające, ale mieli dobre chęci. Poza tym niski wzrost pozwalał mi chodzić na randki w butach na dowolnym obcasie. I tak nigdy nie byłam wyższa od swojego partnera. Nie żebym miała czas na randki, biorąc pod uwagę pracę w bistro, chałtury na imprezach i ćwiczenie gry. Randkowałam tylko w snach. Przynajmniej wtedy, gdy miałam czas na sen.
Ostrożnie wyszłam z kuchni, by nie zrzucić niczego z wózków cateringowych w obecności Molly. Przeszłam przez duże dębowe drzwi, które oddzielały pracowników od sali balowej, minęłam zakręt i weszłam do pokoju pełnego ludzi. To przyległe do sali balowej pomieszczenie służyło nam, wynajętym muzykom, do przygotowań. Chaotyczna zbieranina mebli została przysunięta do jednej ściany, by dać nam wystarczająco dużo miejsca. Zwykle ten pokój był zarezerwowany dla panien młodych i wypełniały go kwiaty, koronki i tiul. Teraz wyglądało to tak, jakby ktoś zamknął bandę dorosłych w szafie.
Wzięłam ostatni łyk kawy, szykując się na długą noc.
– Jestem! – Sprawdziłam godzinę na zegarku. Za pięć minut powinniśmy rozstawić instrumenty w sali balowej. Sam i Jason, skupieni bardziej na swoich skrzypcach niż moim przybyciu, skinęli głowami w moją stronę, nawet nie podnosząc wzroku. Sam grał kiedyś w orkiestrze symfonicznej, a teraz odszedł na emeryturę i grywał dla zabawy. Jason podobnie jak ja liczył na to, że wkrótce pojawi się pełnoetatowe stanowisko w orkiestrze. Ponieważ nie graliśmy na tym samym instrumencie, całe szczęście nie rywalizowaliśmy ze sobą. Przynajmniej przez większość czasu. Nie mogłam powiedzieć tego samego o czwartym członku naszego kwartetu. Ta dziewczyna konkurowała z każdym muzykiem bez względu na instrument.
Carmen D’Alba – bo to ona dopełniała nasz kwartet – zajęła niewielką toaletkę i lustro, skupiając się bardziej na swoim wyglądzie niż altówce. Wychyliła się do lustra, by sprawdzić, jak się prezentuje w przyciemnionym świetle. Zawsze wyglądała bardziej jak gość imprezy niż ktoś z fundowanej gościom rozrywki. Dziś także. Miała na sobie czarną suknię bez ramiączek, której tren ciągnął się po podłodze, a gęste czarne włosy upięła w elegancki kok. Była zmysłowa w surowy, bezkompromisowy sposób. Jej figura, miękka i kształtna, pasowała do pełnych warg pomalowanych na kolor jaskrawej czerwieni, kontrastujący z oliwkową cerą. Carmen zajmowała drugie miejsce w sekcji smyczków miejskiej orkiestry symfonicznej. Zawsze brakowało mi odwagi, by ją zapytać, dlaczego włóczyła się z naszym kwartetem po imprezach, a ona sama nigdy nie zdradziła swoich pobudek.
– To nieprofesjonalne zjawić się na miejscu już w galowym stroju – odezwała się do mnie. Wstała z miejsca i w końcu wyjęła altówkę z futerału. Prześlizgnęła się wzrokiem po mojej znoszonej czarnej sukience, sprawdzając struny. Nawet nie starała się ukryć zniesmaczenia. – Czy nie miałaś tego na sobie we wtorek?
– Owszem, ale zapewniam, że sukienka jest czysta. Miałam popołudniową zmianę, która przeszła w nocną, więc przebrałam się przed przyjazdem. – Rzuciłam jej wymuszony szeroki uśmiech.
Trudno było lubić Carmen, ale postanowiłam sobie, że będę ją zabijać dobrocią. Jak do tej pory wkurzałam ją tylko tym jeszcze bardziej. Chodziła maksymalnie sfrustrowana, ale takie już były jej ustawienia fabryczne.
– Powinnaś zainwestować w coś nowego, szczególnie jeśli zamierzasz wziąć udział w przesłuchaniach o stypendium Reed. Sama już kupiłam suknię na tę okazję – mówiła dalej, unosząc brodę jak jakaś ważniaczka.
Stypendium Reed tkwiło między nami niczym kość niezgody, odkąd się o nim dowiedziałyśmy za pośrednictwem centrum. Jakiś bogaty anonimowy darczyńca oferował, że pokryje jednoroczne koszty utrzymania młodego muzyka. Pozostałe szczegóły były dość mgliste. Nikt dokładnie nie wiedział, kto był fundatorem, ale stypendysta miał grać prywatne recitale podczas trwania kontraktu. Ponieważ centrum szeroko upubliczniało informacje o tym stypendium, to wszystko musiało być zgodne z prawem. Większość z nas myślała po prostu, że jakiś ekscentryczny miliarder dowartościowuje się w ten sposób. W San Francisco nie brakowało takich ludzi.
– Nie musiałaś sobie robić kłopotu – włączył się Jason – bo to ja dostanę to stypendium.
– Pożyjemy, zobaczymy. – Pewny siebie uśmiech Carmen sugerował, że kompletnie nie wierzy w jego szansę zdobycia Reed. Żadne z nich nie wydawało się przy tym przejmować moim udziałem w rywalizacji. Próbowałam nie brać tego do siebie. Ale gdy Carmen poczyniła złośliwe uwagi na temat mojego stroju, przyszło mi do głowy, że może robi to specjalnie, bo chce mnie zdołować. No chyba że to była jej wynaturzona wersja przyjaźni.
Jason i Carmen byli zbyt zajęci dogadywaniem sobie, by zauważyć, jak podchodzę do zwolnionego przez Carmen miejsca przy lustrze. Za bardzo się dziś spieszyłam, by zadbać o wygląd. Teraz, gdy spojrzałam na swoje odbicie, jęknęłam. Mżawka, która leciała z nieba przez całe popołudnie, zniweczyła moje poranne wysiłki i misterny kok.
Pocieszyłam się tym, że mogło być gorzej, bo pokonałam pieszo kilometr ze stacji metra, ciągnąc ze sobą wiolonczelę. Włosy stanowiły największy problem. Zawsze miałam jedno niesforne pasmo, które teraz, zmoczone deszczem, było jeszcze bardziej nieposłuszne. Bez względu na to, jakiego użyłam żelu czy pianki, skuszona magicznymi obietnicami producenta, pasmo w sekundę uciekało z fryzury i skręcało się u nasady karku. Dmuchnęłam w nie teraz i założyłam je za ucho. Przyjrzałam się sobie uważnie. Miałam zamiar rozpuścić włosy, ale były wilgotne i trudno było stwierdzić, kiedy wyschną. Przypomniałam sobie wtedy wypolerowane upięcie Carmen. Na pewno nie potrafiłabym tego powtórzyć, lecz mogłam spróbować. Zostało mi pięć minut i wykorzystałam każdą z nich, a do tego ze dwa tuziny wsuwek, by utrzymać włosy w ryzach. Potem sięgnęłam po lakier do włosów Carmen i potraktowałam fryzurę hojną dawką. Rzuciłam włosom wyzwanie, niech no teraz spróbują.
Coś mi mówiło, że i tak się zbuntują.
Nie miałam czasu na nic innego poza cienką warstwą błyszczyka do ust. Przebiegła mi przez głowę myśl, że Carmen ma rację, jeśli chodzi o moje ubrania. Długa czarna suknia, którą nosiłam na nasze płatne chałtury, była czysta i uszyta z niemnącej tkaniny, ale kolor spłowiał. Teraz przypominał ciemny grafit. Nic dziwnego, skoro moja mama znalazła tę suknię kilka lat temu w swojej szafie. Nie miała już metki, ale mama przysięgała, że to markowy ciuch. Była niemal pewna, że kupiła ją na jakiś pogrzeb. Próbowałam o tym teraz nie myśleć. Śmierć kiepsko komponowała się z imprezą, nawet taką, na jakiej dziś pracowałam.
A jeśli chodzi o nową sukienkę na przesłuchania? Szanse, że będzie mnie na nią stać, były takie same jak to, że przyłączę się do cyrku. San Francisco należało do najdroższych miast na świecie i choć dzieliłam apartament z dwojgiem współlokatorów, ciężko mi było co miesiąc uzbierać swoją część czynszu. Tak więc ta rzekomo markowa kiecka musiała mi wystarczyć.
– Przybywa gości. Są już na nas gotowi – powiedział Sam, ucinając przekomarzania Jasona i Carmen.
Gdy tamtych troje wyszło z pokoju, pospiesznie wyjęłam wiolonczelę z futerału. Szybko przeszłam korytarzem do Zielonej Sali, która nazwę zawdzięczała wyrazistemu kolorowi. Moim zdaniem był to bardziej lazur niż zieleń, ale może zdobione wykończenia i pięć wielkich żyrandoli sprawiały, że innym ten odcień wydawał się zielonkawy.
Kiedy tylko weszłam do środka, niemal wpadłam na pozostałych. Zatrzymali się kilka kroków za progiem z instrumentami w rękach. Wpatrywali się w jednym kierunku.
– O co chodzi? – spytałam, próbując coś zobaczyć, ale zasłaniali mi widok.
– To chyba jakaś impreza branży modelingu – wymamrotał Jason.
Przepchnęłam się obok niego łokciami i w końcu zobaczyłam, o czym mówi.
Pod wysokim sufitem zgromadzili się najpiękniejsi ludzie, jakich kiedykolwiek widziałam. Każda osoba, na którą spojrzałam, wyglądała jak model czy modelka o doskonałym wyglądzie. Każda jedna. Popatrzyłam na brunetkę o posągowych kształtach przykrytych migoczącą tkaniną, która otulała jej sylwetkę jak płynne złoto. W kącie sali przystojny mężczyzna o hebanowej, niemal lśniącej skórze rozmawiał z drobną blondynką. Z trudem oderwałam wzrok od tej grupy, a gdy uniosłam oczy, zobaczyłam rozmarzoną twarz Jasona.
– Podnieś szczękę z podłogi. Praktycznie się ślinisz – rzuciłam pod nosem. Choć nie mogłam go winić. Staliśmy tu niczym śmiertelnicy w obliczu bogów.
– To pewnie kongres chirurgii plastycznej – powiedział Sam, wzruszając ramionami. – Lepiej zaczynajmy.
Przy barze znaleźliśmy stojaki na instrumenty i nuty oraz krzesła. Usiadłam na swoim miejscu i zajęłam się wiolonczelą, zamiast wpatrywać się w gości. Poprawiłam się na krześle i ustawiłam instrument tak, by uzyskać jak najlepszy kąt dla ruchu smyczkiem. Potem sprawdziłam nuty.
Sam zaczął grać pierwszy utwór i po chwili odpłynęłam w dźwiękach. Tępe uczucie tremy, które zawsze czułam w gardle na początku występu, zaczęło ustępować. Gdy grałam, znikał cały świat. Moje kredyty studenckie nie miały znaczenia. Rachunki za leczenie mamy wyparowały. Nie było żadnej rywalizacji z pozostałymi muzykami. Wszystko po prostu znajdowało się na właściwym miejscu. W idealnej harmonii.
Jedna melodia przechodziła w drugą. Straciłam poczucie czasu całkowicie pochłonięta muzyką. Przymknęłam oczy, grając ostatnie nuty _andante con moto_ z utworu _Śmierć_ _i_ _dziewczyna_ Schuberta. Ledwo zarejestrowałam komunikat Sama, że zespół robi sobie teraz dwudziestominutową przerwę. Wydłużyłam ostatnie tęskne _crescendo_. Zawsze ogarniała mnie melancholia, gdy kończyliśmy tę partię.
Kiedy w końcu wyszłam z transu, pozostali już opuścili salę. Stopniowo zaczęłam słyszeć szmer rozmów. Wzięłam głęboki oddech i opuściłam smyczek. Wróciła świadomość tego, gdzie jestem i uniosłam wzrok na najprzystojniejszą męską twarz, jaką w życiu widziałam. Na chwilę zabrakło mi tchu, ale to nie piękno mężczyzny mnie zaskoczyło. Nie jego niebieskie oczy. Tylko to, jak przeszywał mnie na wskroś morderczym wzrokiem.