Five Nights at Freddy's. Fazbear Frights Prankster. Tom 11 - ebook
Five Nights at Freddy's. Fazbear Frights Prankster. Tom 11 - ebook
Oto 11. tom opowiadań z serii Fazbear Frights należącej do uniwersum Five Nights at Freddy’s!
Nie jest łatwo się postawić i wziąć życie w swoje ręce!
Jeremiah nie chce dłużej stanowić obiektu głupich żartów współpracownika z małej firmy projektującej gry wideo. Joel odlicza dni do odejścia z rodzinnego centrum ogrodniczego, marząc o rozpoczęciu nowego życia. Aimee w końcu zbiera się na odwagę, by zostawić swoją głośną, wkurzającą przyjaciółkę w tunelu w Freddy Fazbear's Pizza. W mrocznym świecie Five Nights at Freddy's każde działanie, także to podejmowane w najlepszych intencjach, może jednak przynieść straszne konsekwencje…
Nawet najbardziej nieustraszeni fani będą szczękać zębami z przerażenia!
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67604-64-2 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niestety, mieli kiepską orientację w terenie.
Ostatnie trzy lata upłynęły pod znakiem coraz większej liczby zwolnień, a coraz mniejszych przychodów. Jeremiah wysyłał już CV do innych potencjalnych pracodawców, gdy nagle firmę wykupił koncern Fazbear Entertainment, powierzając jej zadanie stworzenia nowej, wykorzystującej technikę wirtualnej rzeczywistości, gry.
Podekscytowany możliwością pracy z technologią VR i pełen nadziei, że odnosząca sukcesy franczyza może dać firmie nowe życie, Jeremiah postanowił zostać. Poza tym tak naprawdę nie chciał stąd odchodzić. Gdyby to zrobił, mógłby stracić Hope – swoją jedyną nadzieję.
W tym przypadku nadzieja, bo to właśnie oznaczało imię Hope, odnosiła się do konkretnej osoby, w której Jeremiah pokładał naprawdę _nomen omen_ spore nadzieje. Była jedną z trojga pozostałych jeszcze w biurze pracowników i posiadała wszystkie cechy, które cenił w ludziach.
Była miła i troskliwa, ale przy tym nienachalna. Mądra i zaradna, ale niearogancka. Pracowita, ale uwielbiała też zabawę.
Nie kochał Hope za wygląd, ale musiał przyznać, że miło było na nią popatrzeć. Mężczyźni, którzy woleli bardziej krzykliwe typy, mogliby uznać ją za nieco pospolitą, ale zdaniem Jeremiaha to właśnie oni mieli zbyt pospolity gust, żeby docenić delikatne, naturalne piękno Hope. Miała długie do ramion, popielatoblond włosy, okalające miękkimi falami twarz o ostrych rysach. Oczy – szeroko osadzone, brązowe, podobne do oczu sarny. Usta przypominały delikatne, różowe płatki kwiatów. Jeremiah często zastanawiał się, czy są tak miękkie, jak na to wyglądają.
A ponieważ widywali się codziennie, Jeremiah żywił przeświadczenie, że pewnego dnia i Hope naprawdę go dostrzeże i zorientuje się, co czuje. Próbował już dwa razy odkryć się przed nią. Za pierwszym razem czuł się, jakby ktoś skleił mu usta superklejem. Za drugim je otworzył, ale wtedy wpadł ich jedyny współpracownik, Parker, i jak zawsze udało mu się skupić uwagę na sobie. W przeciwieństwie do Jeremiaha nigdy nie miał problemów ze znalezieniem odpowiednich słów. Wprost przeciwnie, dlatego też Jeremiah czasem żałował, że kolega paru nie zgubi.
Siedział teraz przy biurku, zajęty programowaniem gry VR, całkowicie pochłonięty pracą. Machinalnie podniósł swój kubek termiczny, żeby wziąć łyk kawy. Kiedy tylko płyn dotknął jego języka, Jeremiah poczuł, że usta próbują mu się wywrócić na lewą stronę. Smak był nieznośnie kwaśny i mężczyzna bez wahania wypluł to, co miał w ustach, obryzgując ekran komputera.
– Co do…
– Rany, ale jaja! – rozległ się od drzwi donośny głos Parkera. Kolega, jak miał to w zwyczaju, śmiał się jak maniak. – Hiii, hiii, hiii. Ale się poplułeś! Nieźle cię wrobiłem! Mam to na telefonie. Pokażę ci.
Jeremiah podniósł wzrok i zobaczył Parkera z jak zawsze zbyt starannie przyczesanymi włosami i w nienagannym garniturze, skręcającego się ze śmiechu. Co gorsza, Hope stała obok niego, chichocząc z ręką na ustach. Jej śmiech, w przeciwieństwie do śmiechu Parkera, był delikatny i uroczy, jak dzwoneczki. Jeremiah wolałby, żeby śmiała się z nim z jakiegoś wspólnego żartu, a nie z niego jako ofiary następnego głupiego pranku Parkera.
Wiedział, że się czerwieni. Spojrzał w dół, na kubek. Od ostrego zapachu zakręciło go w nosie.
– Co to było?
Parker roześmiał się jeszcze donośniej.
– Ocet jabłkowy! Dolałem ci go do kubka, kiedy poszedłeś do łazienki. Podobno dobrze robi na zdrowie, ale chyba lepiej widzieć, jak go pijesz.
Hope pokręciła głową, ale się uśmiechała.
– Parker, jesteś okropny.
Jej słodki głos nie wyrażał oburzenia. Jakby podobało jej się, że jest okropny.
– Patrz na to. – Parker podsunął Jeremiahowi pod nos telefon. Na małym ekraniku Jeremiah zobaczył siebie samego; pracował jakby nigdy nic, nieświadomy niczego, a potem wziął łyk wstrętnego płynu. Patrzył, jak oczy robią mu się wielkie niczym spodki i jak wypluwa ocet, przypominając przy tym paskudnego gargulca z wylotem rynny zamiast ust.
– Wow – powiedział, starając się zachować jowialny ton. – Ale mnie wrobiłeś.
– I to jak! – Parker przesunął dłonią po nadmiernie nażelowanej brązowej grzywce. Nie wyglądało na to, żeby zamierzał w najbliższym czasie przestać się śmiać. – Jak myślisz, ile czasu by zajęło, zanim ten filmik stałby się wiralem?
– Nie wrzucaj go do netu – głos Jeremiaha zabrzmiał słabiej i bardziej błagalnie, niż by sobie tego życzył. Już dość się wstydził, choć widziała go tylko dwójka współpracowników.
– Zaraz – odezwała się Hope. Wyciągnęła Parkerowi telefon z rąk i postukała w ekran. – Skasowane. Nikt poza nami nie musi tego oglądać.
Mówiła łagodnym, kojącym tonem.
Jeremiah poczuł się do głębi wzruszony.
– Dziękuję, Hope.
Parker trącił ją łokciem.
– Ej, psujesz zabawę.
– Ty za to przeginasz z wygłupami. – Hope zaczęła grzebać w torebce, po czym podeszła do biurka Jeremiaha. W ręku trzymała zawiniętą w papierek miętówkę. – Weź, to zabije ten wstrętny smak w ustach.
Jeremiah wziął miętówkę, pozwalając, żeby jego palce musnęły dłoń Hope, miękką i gładką. Kiedy cofała rękę, w słońcu błysnął jej ulubiony pierścionek – z akwamarynem, jej szczęśliwym kamieniem. Wolałby zamiast tego cukierka chwycić jej dłoń, ale wiedział, że nie to mu oferuje.
– Dzięki – powiedział jeszcze raz. Wrzucił miętówkę do ust. Była słodka. Jak Hope.
Parker klepnął go w plecy.
– Ale cię wrobiłem, nie? – zachichotał ponownie. – Bez urazy, co, stary?
Jeremiah patrzył na jego uśmiechniętą twarz i wielkie, niemal niewiarygodnie białe zęby. Parker miał w sobie coś z dziecka, był psotny, ale nie złośliwy. Nie mógł się na niego gniewać.
– Pewnie – przytaknął. – Ale uważaj, w końcu się odegram.
– Myślisz? – Parker znowu zaśmiał się tym swoim hiii-hiii-hiii. – Ambitny plan, nie powiem, stary. Spróbuj mnie dorwać. Wielu już się starało, ale nikomu się nie udało!
Wycofał się z biura tyłem, jakby nie chciał odwracać się do kolegi plecami.
Hope pokręciła głową z uśmiechem.
– Ależ z niego dzieciak.
– Właśnie o tym samym myślałem – powiedział Jeremiah. Ten fakt sprawił mu dziwną radość. Pasowali z Hope do siebie, nawet myśleli podobnie.
– Znaczy, jest dobry w tym, co robi i w ogóle, ale emocjonalnie… ma chyba z osiem lat – westchnęła. Zapadła niezręczna cisza, której Jeremiahowi nie udało się wypełnić. Po chwili Hope powiedziała: – Cóż, lepiej wrócę do pracy.
– Czyją pracę dzisiaj wykonujesz? – zapytał. Był to swego rodzaju stały żart. Trzy lata wcześniej Hope zatrudniono jako recepcjonistkę, ale pracowników ubywało, więc skończyło się na tym, że wykonywała zadania kilkorga innych osób. Oczywiście nieodpłatnie.
– Dziś jestem szefową PR – odparła. – Chociaż później chyba dam sobie na chwilę awans na pseudoszefową.
Jeremiah wyprostował się na krześle.
– No to lepiej się postaram i spróbuję wyglądać na zapracowanego.
– Koniecznie – przytaknęła Hope, rzucając mu swój uroczy uśmiech. – Nie chciałbyś chyba, żeby pseudoszefowa wylała cię z pracy. Kto wie, czy to byłoby też na niby?
Jeremiah odpowiedział uśmiechem na uśmiech, żałując, że nie przychodzi mu do głowy żadna dowcipna riposta.
– No to… – Hope podniosła dłoń i lekko pomachała. – Zobaczymy się później, Jeremiah.
– Na pewno – odparł. Jak mogliby się nie zobaczyć? W całym biurze były trzy osoby na krzyż.
A jednak wiedział, że Hope nie „zobaczy” go tak naprawdę. Nie w taki sposób, jak by sobie życzył. Mimo to zawsze, kiedy pojawiała się w pobliżu, miał wrażenie, że jak na dłoni widać, co do niej czuje. Kiedy się zbliżała, był niczym bohater starej kreskówki, któremu oczy wyskakują z orbit, a serce – z piersi. Ona nie patrzyła na niego w ten sposób. Prawie wcale na niego nie patrzyła.
Westchnął. Pora wracać do pracy.
Jeremiah zamieszkiwał niewyszukaną kawalerkę, z której mógł do biura docierać na piechotę. Za studenckich czasów bywało gorzej – sutereny wyłożone prastarymi, poplamionymi wykładzinami i wyposażone w krany, z których więcej wody ciekło, kiedy się je zakręcało, niż kiedy były odkręcone. W tym mieszkaniu wszystko było czyste, nowe i działało – choć wystrój był nudny, bezbarwny i pozbawiony charakteru. Kawalerka przypominała schludne pudełeczko o ścianach koloru skorupki jajka i podłodze pokrytej beżową wykładziną, zaprojektowane w sposób tak neutralny i niekontrowersyjny jak tylko się dało. Jeremiah wiedział, że pomogłoby powieszenie na ścianach jakichś obrazków, ustawienie tu roślin doniczkowych czy rozrzucenie na sofie kolorowych jaśków – ale nigdy jakoś nie mógł się zebrać, żeby to zrobić. Mieszkanie wydawało się tymczasowe, jak pokój hotelowy, w którym zatrzymał się na kilka nocy – mimo że podpisał umowę na okrągły rok.
Tego wieczoru, dotarłszy do „domu”, o ile mógł tak określić to miejsce, zdjął z siebie eleganckie spodnie khaki i koszulę i założył zwykły T-shirt i wyświechtane, ale za to wygodne dresy. Poszedł do kuchni, otworzył lodówkę i przyjrzał się zawartości. Pomyślał, że chyba powinien zjeść resztę chińszczyzny na wynos, zanim się zepsuje. Złapał więc białe tekturowe pudełko, puszkę gazowanego napoju, wziął widelec i usadowił się na kanapie. Sięgnął po pilota i zaczął skakać po kanałach, jednocześnie połykając zimny makaron prosto z pudełka.
Trafił na całkiem obiecujący film akcji. Swego czasu chciał nawet wybrać się na niego do kina, ale jakoś się nie złożyło. Spałaszował do końca makaron, podziwiając, jak odziany w drogi czarny garnitur bohater biega, skacze i spuszcza lanie czarnym charakterom. Wyobraził sobie siebie w takim garniturze, jak wali Parkera prosto w nos. Wiedział jednak, że nigdy tego nie zrobi. Zdecydowanie nie był człowiekiem czynu. Raczej takim, który siedzi cicho na kanapie i obserwuje rozwój akcji na ekranie telewizora.
Kiedy film się skończył, Jeremiah przełączył na inny kanał, gdzie leciał nocny talk-show, wkrótce jednak zasnął. Śniła mu się, jak już wiele razy, Hope. Byli w eleganckiej restauracji z przyciemnionymi światłami i śnieżnobiałymi wykrochmalonymi obrusami. Hope miała na sobie różową sukienkę z okrągłym dekoltem, który podkreślał jej urocze obojczyki. Jeremiah był ubrany w czarny garnitur, taki sam, jak nosił bohater filmu akcji. Jedli fikuśne francuskie desery, ona: _pot au chocolat_, on: _crème brûlée_, i podawali sobie nad stołem prosto do ust łyżeczki pełne słodyczy. Nie rozmawiali, bo nie musieli. Bez jednego dźwięku czy słowa byli w idealnej harmonii.
Kiedy rozdzwonił się budzik w jego telefonie, Jeremiah podskoczył i rozejrzał się zdezorientowany. Zasnął na kanapie i przespał w dziwacznej pozycji całą noc. Szyja go bolała, a do tego zaślinił tapicerkę. A teraz, jak niemal każdego ranka, nadszedł czas, żeby w ramach przygotowań do kolejnego długiego dnia pracy zrobić kawę, grzecznie spałaszować miskę płatków, wziąć prysznic i założyć czyste spodnie i koszulkę polo.
Rozkoszny sen zdecydowanie się skończył.
Pod prysznicem Jeremiah urządził sobie pogadankę motywacyjną. _No dobra, Hope jest zupełnie ślepa na twoje uczucia i uważa, że z Parkera jest zabawny gość. Ale wiesz co? Ty jesteś miły, a Parker w głębi duszy jest palantem. Mama zawsze mówiła, że liczy się właśnie bycie miłym, prawda? Może zatem, jeśli nadal będziesz pokazywał Hope, jaki jesteś miły, w końcu zrozumie, że nie może bez ciebie żyć._
Pogadanka zaskakująco mu pomogła. Pogwizdywał, ubierając się nieco staranniej niż zwykle. Zgolił trzydniowy zarost i nawet nałożył na włosy odrobinę produktu do stylizacji – nie pamiętał, kiedy i po co go kupił. Przyjrzał się sobie w lustrze. Nieźle. Nie przypominał może bohatera rodem z filmów akcji, ale wyglądał niczego sobie. I był miły. A to podstawa.
Poszedł sprężystym krokiem do biura i wjechał windą na piąte piętro. Ledwie rozsunęły się drzwi, usłyszał śmiech Hope.
Parker siedział przy biurku i pokazywał dziewczynie coś na swoim komputerze. Oboje się śmiali. Hope stała tuż za nim, patrząc na ekran. Gdyby któreś zmieniło pozycję o centymetr, dotknęliby się.
– Cześć – powiedział Jeremiah.
Żadne się nie odwróciło, wciąż zagapieni w ekran.
– Cześć – powtórzył głośniej.
– Cześć, Jeremiah – odparła Hope, obdarzając go uśmiechem. – Nie słyszałam, jak wszedłeś.
„W towarzystwie Parkera nikt nie ma szans nic usłyszeć”, pomyślał Jeremiah. Ale nie powiedział tego na głos. Miły. Taki właśnie miał być.
– Cześć, Jeremiah, mój ziomalu. – Parker rzucił mu najbardziej nieszczery ze swoich uśmiechów. – Piłeś już poranny ocet czy ci podać?
Hope z udawaną surowością klepnęła Parkera w ramię.
– Dajże spokój.
Odwróciła się i spojrzała na Jeremiaha wielkimi, pięknymi oczami.
– Jeremiahu, musisz wiedzieć, że rozmówiłam się z Parkerem i obiecał dziś zachowywa się najlepiej, jak potrafi.
– Owszem, obiecałem to – potwierdził ze złośliwym uśmiechem Parker. – Problem w tym, że najlepiej jak potrafię to nadal nie za dobrze.
Poruszał teatralnie brwiami.
– W takim razie będziesz musiał się postarać, żeby przejść samego siebie – odparła Hope, choć w jej głosie nadal było słychać rozbawienie. – Popatrz tylko na tego biedaka. Jest kłębkiem nerwów.
„Przynajmniej na mnie patrzy”, pomyślał Jeremiah, choć wolałby, żeby dziewczyna nie patrzyła na niego z politowaniem.
Napełniwszy swój kubek z ekspresu, powąchał go, żeby upewnić się, że to naprawdę kawa. Nawet jeśli Parker miał zachowywać się najlepiej, jak potrafi, lepiej było dmuchać na zimne.
Usiadł przy biurku i zaczął pracować nad grą. Zatopił się całkowicie w tym, co widział na ekranie, i na kilka godzin to zadanie wymagające od niego kreatywności i elastyczności w rozwiązywaniu problemów sprawiło, że zapomniał o tym, jak blisko siebie siedzieli tego ranka Hope i Parker.
Rozległo się pukanie do jego uchylonych drzwi. Prawie podskoczył, choć było tak subtelne, że bardziej można było je wyczuć, niż usłyszeć. Kiedy zatopił się w pracy, powrót do rzeczywistości zawsze był dla niego odrobinę szokiem.
Na szczęście tym razem przyjemnym. Hope stała w drzwiach i uśmiechała się do niego.
– Przepraszam, że ci przerywam – powiedziała. – Parker idzie po kanapki. Chcesz coś?
– Jasne, dzięki – odparł Jeremiah.
– Wołowina na żytnim chlebie, dodatkowa musztarda, czipsy kukurydziane i pikle osobno? – upewniła się.
Czy to nie żałosne, że jego serce fiknęło koziołka, gdy usłyszał, że Hope pamięta, jakie kanapki zwykle zamawia?
– Świetnie mnie znasz – uśmiechnął się.
– Nigdy nie widziałam, żebyś jadł coś innego – stwierdziła.
– Przepraszam, że jestem taki przewidywalny. – Nagle poczuł się, jakby był najnudniejszą osobą na świecie. Nic dziwnego, że Hope wolała nieobliczalnego i szalonego Parkera.
– Ejże, przewidywalność czasami jest fajna – odparła Hope. – W tym nieprzewidywalnym świecie miło jest wiedzieć, że kogoś zawsze uszczęśliwi kanapka z wołowiną.
„Ty byś mnie uszczęśliwiła”, pomyślał. Ale oczywiście nie powiedział tego na głos. Podziękował Hope, że przyszła po jego zamówienie na lunch, a potem karcił się w myślach za swoją słabość, za to, że jest nudnym, przewidywalnym, wiecznie jedzącym te same kanapki z wołowiną tchórzem, który nigdy nie ma odwagi wyrazić swoich prawdziwych uczuć.
Wrócił do swojego komputera i ponownie zagłębił się w wirtualny świat. Tam wiodło mu się o wiele lepiej niż w rzeczywistości.
Pół godziny później Hope znów stanęła w jego drzwiach.
– Hej, idziemy z Parkerem zjeść lunch w socjalnym. Dołączysz?
– Jasne – odpowiedział. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że zaprosili go na doczepkę, z grzeczności, ale nie chciał stracić żadnego spotkania, w którym udział brała także Hope.
Usiedli przy stole w pokoju socjalnym. Jeremiah otworzył plastikowe pudełko. Kanapka z wołowiną, czipsy kukurydziane i pikle. Jego nudna, przewidywalna, ulubiona potrawa.
– Ej, oglądaliście wczoraj „Królestwo kości”? – zagadnął Parker, odrywając gigantycznymi zębami kęs swojej kanapki z pieczenią. Jeremiahowi przypomniał się film przyrodniczy, w którym lwy upolowały zebrę i odrywały ogromnymi kłami wielkie kawałki mięsa. Obawiał się, że w ich ekosystemie to Parker jest lwem, a on zebrą.
– Nagrałem sobie. Jeszcze nie oglądałem, więc nie spoileruj – powiedział Jeremiah.
– Ja tego nie oglądam. Za brutalne dla mnie – włączyła się Hope, skubiąc delikatnie rożek wegetariańskiego wrapa. Była wegetarianką, bo uważała, że zwierzęta to przyjaciele, a nie jedzenie. Jeremiah podziwiał jej dobre serce, nie wspominając o jej zdecydowanych przekonaniach i samodyscyplinie. – Na świecie i tak jest za dużo przemocy. Nie lubię oglądać jeszcze takiej, którą ktoś odgrywa dla rozrywki.
Jeremiah pomyślał, że to właśnie cała Hope. Dobra. Z zasadami.
– Ależ z ciebie baba – odparł Parker tonem, który sugerował, że wszystko, co kobiece, jest godne pogardy. – Pewnie za to pochłaniasz komedie romantyczne.
Hope uśmiechnęła się z zakłopotaniem.
– Czasami tak.
Parker pokręcił głową.
– Wolałbym dać sobie wypalić oczy gorącym pogrzebaczem, niż obejrzeć choć jedną komedię romantyczną.
– Na szczęście raczej nigdy w życiu nie staniesz przed takim dylematem – zauważył Jeremiah.
– No chyba że zaczniesz umawiać się z dziewczyną, która będzie stanowczo nalegać na oglądanie takich filmów – roześmiała się perliście Hope.
Jeremiah poczuł dreszczyk radości. W tej chwili było tak, jakby z Hope żartowali sobie kosztem Parkera. Rozkoszując się widokiem jej uśmiechniętej twarzy, machinalnie wrzucił do ust czipsa.
I poczuł ogień. A przynajmniej miał wrażenie, że jego usta płoną, jakby ktoś wypełnił je wrzącą lawą. Jego wargi, policzki, język paliły z taką intensywnością, że do oczu napłynęły mu obficie łzy i zaczęły spływać po policzkach.
– Jeremiah, co się stało? Jesteś cały czerwony! – zaniepokoiła się Hope, wstając od stołu, żeby przyjrzeć mu się bliżej.
Chciał powiedzieć „ostre”, ale w jego ustach nadal szalało piekło, nie pozwalając formułować słów. Zamiast tego powachlował dłonią przed nimi, mając nadzieję, że to wyjaśni problem. Skoczył na równe nogi, podbiegł do zlewu i wypluł to, co zamieniło jego język w wulkan. Odkręcił kran, wsadził pod niego głowę i pozwolił zimnej wodzie spływać do poparzonych ust. Kiedy się podniósł, łapiąc gorączkowo oddech, zobaczył, że Parker też się dusi, tyle że ze śmiechu.
– Parker, co mu zrobiłeś? – zapytała surowo Hope. Tym razem nie śmiała się razem z nim.
– O rany – wykrztusił Parker, trzymając się za brzuch. – To było genialne!
Jeremiah napełnił papierowy kubek wodą i wypił. Ogień w jego ustach przygasł, ale nie do końca. Czuł, że cała woda świata nie wystarczy, żeby mógł doznać prawdziwej ochłody.
– Co się stało? – zapytała Hope z rozdrażnieniem.
– W delikatesach były superostre czipsy. – Parker nadal dławił się ze śmiechu. – Wiesz, takie, które ludzie jedzą, żeby się popisać albo dla zakładu. Wrzuciłem jednego do czipsów kolegi.
Zgiął się w pół w nowym ataku chichotu.
– To chyba najlepszy prank, jaki mi się udał w życiu!
– Wątpię, żeby Jeremiah podzielał twój entuzjazm – odparła Hope. – Takie rzeczy sprawiają ludziom prawdziwy ból. Mówiłeś chyba, że będziesz się dzisiaj zachowywał najlepiej, jak potrafisz?
– I ostrzegałem, że to dla mnie znaczy coś innego niż dla większości ludzi – zaznaczył Parker. – Rozumiesz, kiedy widzę okazję, żeby porobić sobie jaja, to korzystam. I nie żałuję.
„Ani żalu, ani przeprosin”, pomyślał Jeremiah.
Hope stanęła przy lodówce. Otworzyła drzwi zamrażalnika i napełniła papierowy kubek lodem.
– Chyba jesteś winien Jeremiahowi przeprosiny.
– Znasz moje motto: nie żałuję i nie przepraszam. – Parker wzruszył ramionami i wstał od stołu. – Jak się dobrze zastanowisz, zrozumiesz, jakie to było śmieszne. Nara, lamerzy.
Ułożył kciuk i palec wskazujący w kształt litery L, po czym wyszedł dumnym krokiem z pokoju.
– Proszę. – Hope podsunęła Jeremiahowi papierowy kubek. – Possij kostkę lodu, to pomoże.
– Dziękuję – zdołał powiedzieć Jeremiah, ale jego głos brzmiał grubo i dziwnie. Miał wrażenie, że ma spuchnięte usta i język.
– Zazwyczaj nawet mnie śmieszą pranki Parkera – dodała Hope. – Ale tym razem posunął się za daleko. A co, gdybyś był na przykład uczulony?
– Wszystko w porządku – zapewnił nie do końca szczerze.
Choć miał wrażenie, że jego usta nie będą już nigdy takie same, to fakt, że Hope poświęcała mu tyle uwagi, był bardziej niż „w porządku”. Czuł się, jakby naprawdę go zauważyła, jakby choć raz wzięła stronę jego, a nie Parkera.
– Na pewno? Będziesz w stanie pracować do końca dnia? – Hope z niepokojem zmarszczyła brwi. Była urocza, nawet kiedy się martwiła.
Miło było wiedzieć, że jej zależy.
– Nic mi nie będzie. Kiedy pochłonie mnie gra, przestanę zauważać cokolwiek dookoła.
– To mi się w tobie podoba – skomentowała Hope. – Często myślałam, że trzeba ci postawić na biurku tabliczkę: „Nie przeszkadzać. Geniusz pracuje”.
Hope uważa, że on jest geniuszem? Jeremiah był pewien, że się zarumienił. A może to był nadal wpływ czipsa.
– No nie wiem – odparł. – W kontaktach międzyludzkich to ty jesteś o wiele lepsza.
Hope uśmiechnęła się do niego.
– No to się uzupełniamy, nie?
Teraz już na pewno się zarumienił.
– Na to wygląda.
Co wtorek po pracy spotykał się z przyjaciółmi, Mattem i Ty’em, aby wziąć udział w drużynowym quizie w pizzerii Leonardo’s. Były to jedyne regularne spotkania towarzyskie, w jakich brał udział.
Poznał Matta i Ty’a na studiach; wszyscy studiowali informatykę i mieli obsesję na punkcie gier komputerowych. Spotykali się zazwyczaj u któregoś z nich w akademiku i grali całymi godzinami, pochłaniając gazowane napoje i śmieciowe jedzenie. Zwykle każdy z nich zajmował się własną grą na laptopie lub konsoli, ale wymieniali między sobą wystarczająco dużo komentarzy, aby można było to uznać za spotkanie towarzyskie. Na zajęciach z psychologii Jeremiah dowiedział się, że kiedy maluchy bawią się w tym samym pomieszczeniu, ale nie razem, nazywa się to zabawą równoległą. Bawiła go myśl, że z przyjaciółmi są już na studiach, a nadal bawią się „równolegle”.
Teraz nie było już o tym mowy. Byli dorośli, cała trójka, i mieli dorosłe życie i takąż pracę. Matt był żonaty i urodził mu się synek, a Ty miał stałą dziewczynę. Mimo to spotykali się raz w tygodniu, by zjeść pizzę, spróbować sił w quizie i pożartować tak, jak to robili na studiach.
Jeremiah wszedł do Leonardo’s i rozejrzał się po sali jadalnej urządzonej w stylu pseudowłoskim. Na ścianach wisiały tu oprawione zdjęcia krzywej wieży w Pizie i Koloseum, a stoły były przykryte plastikową ceratą w biało-czerwoną kratkę. Matt i Ty byli już na miejscu i pomachali do niego. Ty nadal wyglądał zupełnie jak na studiach – był czarnoskóry, miał chłopięcą urodę i nosił te same co zawsze okrągłe okulary w złotych oprawkach. Małżeństwo i ojcostwo sprawiły za to, że Matt przybrał na wadze, jak to żartobliwie mówił, „po dziecku”, miał też pod oczami ciemne kręgi ze zmęczenia. Naprawdę zaczynał wyglądać, jakby był czyimś ojcem.
– Hej, J – powiedział Ty, gestem zapraszając, żeby Jeremiah usiadł.
– Właśnie mówiłem, że nie wiem, na ile się przydam w dzisiejszym quizie – oznajmił Matt, teatralnie ziewając. – Connor ząbkuje, a ja nie spałem od trzech nocy.
– Radość ojcostwa, co? – uśmiechnął się Ty.
Matt nie odwzajemnił uśmiechu.
– Poczekaj tylko, kolego.
– Zamierzam poczekać – powiedział Ty. – Tak długo, jak się da.
Pojawiła się ta sama co zwykle kelnerka, która obrzuciła ich tylko szybkim spojrzeniem i powiedziała:
– Ekstraduża pepperoni z pieczarkami i trzy dietetyczne oranżady?
– I tak człowiek się orientuje, że przychodzi tu za często – stwierdził Ty. Kiedy kelnerka odeszła, zwrócił się do Jeremiaha: – A jak tam sprawy w twojej prestiżowej pracy?
Matt i Ty pracowali w działach informatycznych dość zwykłych, nudnych firm. Zawsze w żartobliwym tonie podkreślali, jak bardzo zazdroszczą Jeremiahowi, że dostał pracę przy tworzeniu gier.
Coś za coś, uważał Jeremiah. Jasne, miał pracę, która brzmiała imponująco, ale za to był sam jak palec. Ani dziewczyny, ani żony, ani dzieci, ani nawet zwierzaka.
– Nie jest wcale aż tak prestiżowa – zaoponował. – Czasem mam wrażenie, że ledwie utrzymujemy na powierzchni bardzo wątłą tratwę ratunkową. Mam nadzieję, że ta gra VR będzie się sprzedawała, jak należy. Dobrze by było, gdyby znów zaczęło się kręcić.
Pomyślał o dzisiejszym dniu w pracy, o schowanej w czipsach ostrej niespodziance, o tym, jak Hope wzięła go w obronę i otoczyła opieką, i jak powiedziała, że się uzupełniają.
– Ale chyba coś się ruszyło z Hope – dodał. Opowiedział całą historię i zakończył pytaniem: – Co myślicie?
– Brzmi nieźle, ale nie mów Hop… – powiedział Matt i zaniósł się zdecydowanie zbyt długo trwającym śmiechem z własnego okropnego żartu.
Ty przewrócił oczami.
– Nie zwracaj uwagi na niego i jego tatuśkowe suchary. Ja myślę, że brzmi to, jakby jej jakoś zależało, stary. Może jeszcze nie straciła dla ciebie głowy, ale to o uzupełnianiu się brzmi obiecująco.
– Ale bądź ostrożny, nie mów Hop – podkreślił znowu Matt.
– Chyba już ci się z tego zmęczenia mózg zlasował – zauważył Ty.
– Chyba raczej ewoluował. – Matt był z siebie bardzo zadowolony.
– Jako twój rozsądny i zdrowy na umyśle przyjaciel, w przeciwieństwie do tego tutaj… – Ty klepnął Matta w ramię – …uważam, że powinieneś zaprosić ją na kawę.
– A jeśli odmówi? – Jeremiah poczuł, że ma w żołądku supeł.
– Będzie do bani, ale przynajmniej okażesz odwagę i dowiesz się, na czym stoisz – odparł Ty. – Kto nie ryzykuje, nie pije szampana.
– I na co mi się przyda ta odwaga? Zwłaszcza że gdybym dostał kosza, dalej będę musiał ją codziennie oglądać w pracy? – Jeremiah nie wyobrażał sobie, jak bardzo byłoby to niezręczne. A gdyby jeszcze Parker wywęszył, że Hope dała Jeremiahowi kosza, nigdy nie pozwoliłby mu o tym zapomnieć.
– Widzę po twojej minie, że martwisz się o jeszcze nieistniejące problemy – powiedział Ty. – Po prostu zaproś ją dokądś.
Matt zaczął uderzać rytmicznie w stół i skandować:
– Za-proś-ją! Za-proś-ją!
Ty przyłączył się do niego, a Jeremiah wreszcie zapewnił ze śmiechem, że się zastanowi. Jego przyjaciele przestali jednak walić w stół jak w bęben, dopiero gdy przyniesiono pizzę.
Patrząc w łazienkowe lustro, Jeremiah przeciągnął maszynką po namydlonej twarzy.
– To dziś. Oto nadszedł ten dzień – powiedział do swojego odbicia. – Zrobię to. Zaproponuję jej randkę.
Opryskał podbródek ciepłą wodą, wytarł się i przeczesał włosy. Przyjrzał się sobie uważnie, co zwykle rzadko robił. „Nieźle”, uznał. Fakt, nie był tak wymuskany ani przystojny jak Parker, ale tamten miał w sobie coś takiego, że człowiekowi same się zaciskały pięści. Jeremiah przynajmniej wyglądał miło.
I jest miły, przypomniał sobie. Gdyby dano mu szansę, byłby fantastycznym chłopakiem.
Jeszcze raz użył dezodorantu, wiedząc, że z nerwów się spoci. Wycisnął pastę do zębów na szczoteczkę, a czyszcząc zęby, przypomniał sobie rytmiczny zaśpiew Matta i Ty, kiedy walili w stół w Leonardo’s. „Za-proś-ją! Za-proś-ją!”
Za-proś-ją!
„Musisz spróbować jak najszybciej”, pouczał sam siebie. „Nie siedź jak kołek przez cały dzień i nie próbuj się mobilizować. Zwyczajnie zapytaj, prosto z mostu”.
Wyjął telefon i napisał do Matta i Ty esemesa. Dziś ją zapytam.
Dajesz, stary!, odpisał Matt. Ty wysłał emotkę – kciuk w górę.
Jeremiah uśmiechnął się. Był gotowy.
Jadąc windą, trzymał kciuki, żeby udało mu się Hope samą i od razu móc z nią porozmawiać. Ale kiedy stanął w drzwiach, zobaczył, że nie miał szczęścia.
– O, świetnie, już jest! – powiedział Parker. Stał obok Hope, która wyglądała tak ślicznie, że aż serce człowiekowi pękało, w niebieskiej bluzce, podkreślającej jej oczy, które wydawały się jakimś cudem jeszcze większe i bardziej brązowe. Oboje trzymali zestawy VR.
– Cześć wam – mruknął Jeremiah, próbując ukryć rozczarowanie.
– Cześć, stary – odparł Parker. – Zastanawialiśmy się właśnie, czy mógłbyś otworzyć dla nas salę testów i podłączyć wszystko. Chciałem przetestować gotowe fragmenty gry, a Hope może mi pomóc.
Dokładnie odwrotnie, niż życzył sobie Jeremiah. Parker praktycznie prosił o przywilej zamknięcia go w ciemnym pokoju sam na sam z Hope.
– Chcesz, żebym też pomógł? – zapytał Jeremiah, obawiając się jednak, że już zna odpowiedź.
– Nie, lepiej, jeśli zostaniesz u siebie i będziesz wszystko monitorował. – Parker wyszczerzył się ohydnie. – Myślę, że Hope może dać cenną perspektywę z zewnątrz, bo nie pracowała przy tworzeniu gry. Może spojrzeć na wszystko chłodnym okiem, z perspektywy gracza.
– To fakt – zgodził się Jeremiah. – No cóż, w takim razie zaraz wszystko przygotuję.
Otworzył kartą magnetyczną salę testów i usiadł przed swoim komputerem. Jak to się mogło stać – dziś rano czuł się tak świetnie, a teraz znalazł się na samym dnie?
– No jak, Hopey, gotowa na przygodę? – zapytał Parker tonem zwariowanego gospodarza teleturnieju.
I skąd w ogóle pomysł, żeby nazywać ją Hopey? Idiotycznie to brzmiało. Jeremiahowi nie podobało się ani odrobinę.
– Pewnie – zachichotała Hope.
Zniknęli w sali testów. Parker dokładnie zamknął za nimi drzwi.
Jeremiah próbował skupić się na pracy, ale jak rzadko, nie był w stanie tego zrobić. Było mu niedobrze. Co chwila słyszał chichoty dochodzące z sali testów i ten dziwnie intymny dźwięk sprawiał, że jego umysł zaczynał błądzić w zdecydowanie nieprzyjemnych rejonach. „Przestań”, nakazał sobie. „Grają i tyle, to jasne, że się śmieją. Ludzie zazwyczaj się śmieją, kiedy nagle coś ich porządnie przestraszy”.
Jego mózg uparcie jednak gdybał. „A co, gdyby już nie grali? A co, gdyby ze sobą flirtowali? A jeśli to coś więcej? Co, jeśli obleśne usta Parkera przyciskają się do przypominających delikatny pączek warg Hope? Jeśli jego wstrętne łapsko gładzi jej falujące, lśniące włosy?” Im bardziej Jeremiah nie chciał sobie tego wyobrażać, tym bardziej nasuwało mu się to na myśl.
Gdy wyszli z sali testów, cali roześmiani, był roztrzęsiony i spocony.
– Wiecie co? – powiedział. – Chyba się urwę do domu. Mam wrażenie, że coś mnie bierze.
– Wyglądasz trochę blado. – W głosie Hope zabrzmiał niepokój.
– Czuję się równie kiepsko – odparł.
– Rany, wierzę – wtrącił Parker. – Przecież ty nigdy nie bierzesz wolnego.
– Taa. – Jeremiah już wstał i zakładał kurtkę. – Po prostu… nie mogę wysiedzieć.
– No to się kuruj, żebyś jutro do nas wrócił! – powiedział Parker.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki