Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Five Nights at Freddy's. Fazbear Frights Prankster. Tom 11 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 maja 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
31,90

Five Nights at Freddy's. Fazbear Frights Prankster. Tom 11 - ebook

Oto 11. tom opowiadań z serii Fazbear Frights należącej do uniwersum Five Nights at Freddy’s!

Nie jest łatwo się postawić i wziąć życie w swoje ręce!

Jeremiah nie chce dłużej stanowić obiektu głupich żartów współpracownika z małej firmy projektującej gry wideo. Joel odlicza dni do odejścia z rodzinnego centrum ogrodniczego, marząc o rozpoczęciu nowego życia. Aimee w końcu zbiera się na odwagę, by zostawić swoją głośną, wkurzającą przyjaciółkę w tunelu w Freddy Fazbear's Pizza. W mrocznym świecie Five Nights at Freddy's każde działanie, także to podejmowane w najlepszych intencjach, może jednak przynieść straszne konsekwencje…

Nawet najbardziej nieustraszeni fani będą szczękać zębami z przerażenia!

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67604-64-2
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W nie­które wie­czory Jere­miah czuł się jak jedna z ostat­nich komó­rek w umie­ra­ją­cym ciele. Kiedy cztery lata temu, tuż po stu­diach, został zatrud­niony w tej fir­mie, biuro tęt­niło życiem i było pełne ludzi z gło­wami z mnó­stwem pomy­słów. Wtedy nawet szef bywał tu regu­lar­nie. Firma wypro­du­ko­wała kilka cał­kiem uda­nych gier wideo i wszy­scy byli prze­ko­nani, że są na dobrej dro­dze.

Nie­stety, mieli kiep­ską orien­ta­cję w tere­nie.

Ostat­nie trzy lata upły­nęły pod zna­kiem coraz więk­szej liczby zwol­nień, a coraz mniej­szych przy­cho­dów. Jere­miah wysy­łał już CV do innych poten­cjal­nych pra­co­daw­ców, gdy nagle firmę wyku­pił kon­cern Fazbear Enter­ta­in­ment, powie­rza­jąc jej zada­nie stwo­rze­nia nowej, wyko­rzy­stu­ją­cej tech­nikę wir­tu­al­nej rze­czy­wi­sto­ści, gry.

Pod­eks­cy­to­wany moż­li­wo­ścią pracy z tech­no­lo­gią VR i pełen nadziei, że odno­sząca suk­cesy fran­czyza może dać fir­mie nowe życie, Jere­miah posta­no­wił zostać. Poza tym tak naprawdę nie chciał stąd odcho­dzić. Gdyby to zro­bił, mógłby stra­cić Hope – swoją jedyną nadzieję.

W tym przy­padku nadzieja, bo to wła­śnie ozna­czało imię Hope, odno­siła się do kon­kret­nej osoby, w któ­rej Jere­miah pokła­dał naprawdę _nomen omen_ spore nadzieje. Była jedną z trojga pozo­sta­łych jesz­cze w biu­rze pra­cow­ni­ków i posia­dała wszyst­kie cechy, które cenił w ludziach.

Była miła i tro­skliwa, ale przy tym nie­na­chalna. Mądra i zaradna, ale nie­aro­gancka. Pra­co­wita, ale uwiel­biała też zabawę.

Nie kochał Hope za wygląd, ale musiał przy­znać, że miło było na nią popa­trzeć. Męż­czyźni, któ­rzy woleli bar­dziej krzy­kliwe typy, mogliby uznać ją za nieco pospo­litą, ale zda­niem Jere­miaha to wła­śnie oni mieli zbyt pospo­lity gust, żeby doce­nić deli­katne, natu­ralne piękno Hope. Miała dłu­gie do ramion, popie­la­to­blond włosy, oka­la­jące mięk­kimi falami twarz o ostrych rysach. Oczy – sze­roko osa­dzone, brą­zowe, podobne do oczu sarny. Usta przy­po­mi­nały deli­katne, różowe płatki kwia­tów. Jere­miah czę­sto zasta­na­wiał się, czy są tak mięk­kie, jak na to wyglą­dają.

A ponie­waż widy­wali się codzien­nie, Jere­miah żywił prze­świad­cze­nie, że pew­nego dnia i Hope naprawdę go dostrzeże i zorien­tuje się, co czuje. Pró­bo­wał już dwa razy odkryć się przed nią. Za pierw­szym razem czuł się, jakby ktoś skleił mu usta super­kle­jem. Za dru­gim je otwo­rzył, ale wtedy wpadł ich jedyny współ­pra­cow­nik, Par­ker, i jak zawsze udało mu się sku­pić uwagę na sobie. W prze­ci­wień­stwie do Jere­miaha ni­gdy nie miał pro­ble­mów ze zna­le­zie­niem odpo­wied­nich słów. Wprost prze­ciw­nie, dla­tego też Jere­miah cza­sem żało­wał, że kolega paru nie zgubi.

Sie­dział teraz przy biurku, zajęty pro­gra­mo­wa­niem gry VR, cał­ko­wi­cie pochło­nięty pracą. Machi­nal­nie pod­niósł swój kubek ter­miczny, żeby wziąć łyk kawy. Kiedy tylko płyn dotknął jego języka, Jere­miah poczuł, że usta pró­bują mu się wywró­cić na lewą stronę. Smak był nie­zno­śnie kwa­śny i męż­czy­zna bez waha­nia wypluł to, co miał w ustach, obry­zgu­jąc ekran kom­pu­tera.

– Co do…

– Rany, ale jaja! – roz­legł się od drzwi dono­śny głos Par­kera. Kolega, jak miał to w zwy­czaju, śmiał się jak maniak. – Hiii, hiii, hiii. Ale się poplu­łeś! Nie­źle cię wro­bi­łem! Mam to na tele­fo­nie. Pokażę ci.

Jere­miah pod­niósł wzrok i zoba­czył Par­kera z jak zawsze zbyt sta­ran­nie przy­cze­sa­nymi wło­sami i w nie­na­gan­nym gar­ni­tu­rze, skrę­ca­ją­cego się ze śmie­chu. Co gor­sza, Hope stała obok niego, chi­cho­cząc z ręką na ustach. Jej śmiech, w prze­ci­wień­stwie do śmie­chu Par­kera, był deli­katny i uro­czy, jak dzwo­neczki. Jere­miah wolałby, żeby śmiała się z nim z jakie­goś wspól­nego żartu, a nie z niego jako ofiary następ­nego głu­piego pranku Par­kera.

Wie­dział, że się czer­wieni. Spoj­rzał w dół, na kubek. Od ostrego zapa­chu zakrę­ciło go w nosie.

– Co to było?

Par­ker roze­śmiał się jesz­cze dono­śniej.

– Ocet jabł­kowy! Dola­łem ci go do kubka, kiedy posze­dłeś do łazienki. Podobno dobrze robi na zdro­wie, ale chyba lepiej widzieć, jak go pijesz.

Hope pokrę­ciła głową, ale się uśmie­chała.

– Par­ker, jesteś okropny.

Jej słodki głos nie wyra­żał obu­rze­nia. Jakby podo­bało jej się, że jest okropny.

– Patrz na to. – Par­ker pod­su­nął Jere­mia­howi pod nos tele­fon. Na małym ekra­niku Jere­miah zoba­czył sie­bie samego; pra­co­wał jakby ni­gdy nic, nie­świa­domy niczego, a potem wziął łyk wstręt­nego płynu. Patrzył, jak oczy robią mu się wiel­kie niczym spodki i jak wypluwa ocet, przy­po­mi­na­jąc przy tym paskud­nego gar­gulca z wylo­tem rynny zamiast ust.

– Wow – powie­dział, sta­ra­jąc się zacho­wać jowialny ton. – Ale mnie wro­bi­łeś.

– I to jak! – Par­ker prze­su­nął dło­nią po nad­mier­nie naże­lo­wa­nej brą­zo­wej grzywce. Nie wyglą­dało na to, żeby zamie­rzał w naj­bliż­szym cza­sie prze­stać się śmiać. – Jak myślisz, ile czasu by zajęło, zanim ten fil­mik stałby się wira­lem?

– Nie wrzu­caj go do netu – głos Jere­miaha zabrzmiał sła­biej i bar­dziej bła­gal­nie, niż by sobie tego życzył. Już dość się wsty­dził, choć widziała go tylko dwójka współ­pra­cow­ni­ków.

– Zaraz – ode­zwała się Hope. Wycią­gnęła Par­ke­rowi tele­fon z rąk i postu­kała w ekran. – Ska­so­wane. Nikt poza nami nie musi tego oglą­dać.

Mówiła łagod­nym, koją­cym tonem.

Jere­miah poczuł się do głębi wzru­szony.

– Dzię­kuję, Hope.

Par­ker trą­cił ją łok­ciem.

– Ej, psu­jesz zabawę.

– Ty za to prze­gi­nasz z wygłu­pami. – Hope zaczęła grze­bać w torebce, po czym pode­szła do biurka Jere­miaha. W ręku trzy­mała zawi­niętą w papie­rek mię­tówkę. – Weź, to zabije ten wstrętny smak w ustach.

Jere­miah wziął mię­tówkę, pozwa­la­jąc, żeby jego palce musnęły dłoń Hope, miękką i gładką. Kiedy cofała rękę, w słońcu bły­snął jej ulu­biony pier­ścio­nek – z akwa­ma­ry­nem, jej szczę­śli­wym kamie­niem. Wolałby zamiast tego cukierka chwy­cić jej dłoń, ale wie­dział, że nie to mu ofe­ruje.

– Dzięki – powie­dział jesz­cze raz. Wrzu­cił mię­tówkę do ust. Była słodka. Jak Hope.

Par­ker klep­nął go w plecy.

– Ale cię wro­bi­łem, nie? – zachi­cho­tał ponow­nie. – Bez urazy, co, stary?

Jere­miah patrzył na jego uśmiech­niętą twarz i wiel­kie, nie­mal nie­wia­ry­god­nie białe zęby. Par­ker miał w sobie coś z dziecka, był psotny, ale nie zło­śliwy. Nie mógł się na niego gnie­wać.

– Pew­nie – przy­tak­nął. – Ale uwa­żaj, w końcu się ode­gram.

– Myślisz? – Par­ker znowu zaśmiał się tym swoim hiii-hiii-hiii. – Ambitny plan, nie powiem, stary. Spró­buj mnie dorwać. Wielu już się sta­rało, ale nikomu się nie udało!

Wyco­fał się z biura tyłem, jakby nie chciał odwra­cać się do kolegi ple­cami.

Hope pokrę­ciła głową z uśmie­chem.

– Ależ z niego dzie­ciak.

– Wła­śnie o tym samym myśla­łem – powie­dział Jere­miah. Ten fakt spra­wił mu dziwną radość. Paso­wali z Hope do sie­bie, nawet myśleli podob­nie.

– Zna­czy, jest dobry w tym, co robi i w ogóle, ale emo­cjo­nal­nie… ma chyba z osiem lat – wes­tchnęła. Zapa­dła nie­zręczna cisza, któ­rej Jere­mia­howi nie udało się wypeł­nić. Po chwili Hope powie­działa: – Cóż, lepiej wrócę do pracy.

– Czyją pracę dzi­siaj wyko­nu­jesz? – zapy­tał. Był to swego rodzaju stały żart. Trzy lata wcze­śniej Hope zatrud­niono jako recep­cjo­nistkę, ale pra­cow­ni­ków uby­wało, więc skoń­czyło się na tym, że wyko­ny­wała zada­nia kil­korga innych osób. Oczy­wi­ście nie­od­płat­nie.

– Dziś jestem sze­fową PR – odparła. – Cho­ciaż póź­niej chyba dam sobie na chwilę awans na pseudosze­fową.

Jere­miah wypro­sto­wał się na krze­śle.

– No to lepiej się posta­ram i spró­buję wyglą­dać na zapra­co­wa­nego.

– Koniecz­nie – przy­tak­nęła Hope, rzu­ca­jąc mu swój uro­czy uśmiech. – Nie chciał­byś chyba, żeby pseu­do­sze­fowa wylała cię z pracy. Kto wie, czy to byłoby też na niby?

Jere­miah odpo­wie­dział uśmie­chem na uśmiech, żału­jąc, że nie przy­cho­dzi mu do głowy żadna dow­cipna ripo­sta.

– No to… – Hope pod­nio­sła dłoń i lekko poma­chała. – Zoba­czymy się póź­niej, Jere­miah.

– Na pewno – odparł. Jak mogliby się nie zoba­czyć? W całym biu­rze były trzy osoby na krzyż.

A jed­nak wie­dział, że Hope nie „zoba­czy” go tak naprawdę. Nie w taki spo­sób, jak by sobie życzył. Mimo to zawsze, kiedy poja­wiała się w pobliżu, miał wra­że­nie, że jak na dłoni widać, co do niej czuje. Kiedy się zbli­żała, był niczym boha­ter sta­rej kre­skówki, któ­remu oczy wyska­kują z orbit, a serce – z piersi. Ona nie patrzyła na niego w ten spo­sób. Pra­wie wcale na niego nie patrzyła.

Wes­tchnął. Pora wra­cać do pracy.

Jere­miah zamiesz­ki­wał nie­wy­szu­kaną kawa­lerkę, z któ­rej mógł do biura docie­rać na pie­chotę. Za stu­denc­kich cza­sów bywało gorzej – sute­reny wyło­żone pra­sta­rymi, popla­mio­nymi wykła­dzi­nami i wypo­sa­żone w krany, z któ­rych wię­cej wody cie­kło, kiedy się je zakrę­cało, niż kiedy były odkrę­cone. W tym miesz­ka­niu wszystko było czy­ste, nowe i dzia­łało – choć wystrój był nudny, bez­barwny i pozba­wiony cha­rak­teru. Kawa­lerka przy­po­mi­nała schludne pude­łeczko o ścia­nach koloru sko­rupki jajka i pod­ło­dze pokry­tej beżową wykła­dziną, zapro­jek­to­wane w spo­sób tak neu­tralny i nie­kon­tro­wer­syjny jak tylko się dało. Jere­miah wie­dział, że pomo­głoby powie­sze­nie na ścia­nach jakichś obraz­ków, usta­wie­nie tu roślin donicz­ko­wych czy roz­rzu­ce­nie na sofie kolo­ro­wych jaś­ków – ale ni­gdy jakoś nie mógł się zebrać, żeby to zro­bić. Miesz­ka­nie wyda­wało się tym­cza­sowe, jak pokój hote­lowy, w któ­rym zatrzy­mał się na kilka nocy – mimo że pod­pi­sał umowę na okrą­gły rok.

Tego wie­czoru, dotarł­szy do „domu”, o ile mógł tak okre­ślić to miej­sce, zdjął z sie­bie ele­ganc­kie spodnie khaki i koszulę i zało­żył zwy­kły T-shirt i wyświech­tane, ale za to wygodne dresy. Poszedł do kuchni, otwo­rzył lodówkę i przyj­rzał się zawar­to­ści. Pomy­ślał, że chyba powi­nien zjeść resztę chińsz­czy­zny na wynos, zanim się zepsuje. Zła­pał więc białe tek­tu­rowe pudełko, puszkę gazo­wa­nego napoju, wziął wide­lec i usa­do­wił się na kana­pie. Się­gnął po pilota i zaczął ska­kać po kana­łach, jed­no­cze­śnie poły­ka­jąc zimny maka­ron pro­sto z pudełka.

Tra­fił na cał­kiem obie­cu­jący film akcji. Swego czasu chciał nawet wybrać się na niego do kina, ale jakoś się nie zło­żyło. Spa­ła­szo­wał do końca maka­ron, podzi­wia­jąc, jak odziany w drogi czarny gar­ni­tur boha­ter biega, ska­cze i spusz­cza lanie czar­nym cha­rak­te­rom. Wyobra­ził sobie sie­bie w takim gar­ni­turze, jak wali Par­kera pro­sto w nos. Wie­dział jed­nak, że ni­gdy tego nie zrobi. Zde­cy­do­wa­nie nie był czło­wie­kiem czynu. Raczej takim, który sie­dzi cicho na kana­pie i obser­wuje roz­wój akcji na ekra­nie tele­wi­zora.

Kiedy film się skoń­czył, Jere­miah prze­łą­czył na inny kanał, gdzie leciał nocny talk-show, wkrótce jed­nak zasnął. Śniła mu się, jak już wiele razy, Hope. Byli w ele­ganc­kiej restau­ra­cji z przy­ciem­nio­nymi świa­tłami i śnież­no­bia­łymi wykroch­ma­lo­nymi obru­sami. Hope miała na sobie różową sukienkę z okrą­głym dekol­tem, który pod­kre­ślał jej uro­cze oboj­czyki. Jere­miah był ubrany w czarny gar­ni­tur, taki sam, jak nosił boha­ter filmu akcji. Jedli fiku­śne fran­cu­skie desery, ona: _pot au cho­co­lat_, on: _crème brûlée_, i poda­wali sobie nad sto­łem pro­sto do ust łyżeczki pełne sło­dy­czy. Nie roz­ma­wiali, bo nie musieli. Bez jed­nego dźwięku czy słowa byli w ide­al­nej har­mo­nii.

Kiedy roz­dzwo­nił się budzik w jego tele­fo­nie, Jere­miah pod­sko­czył i rozej­rzał się zdez­o­rien­to­wany. Zasnął na kana­pie i prze­spał w dzi­wacz­nej pozy­cji całą noc. Szyja go bolała, a do tego zaśli­nił tapi­cerkę. A teraz, jak nie­mal każ­dego ranka, nad­szedł czas, żeby w ramach przy­go­to­wań do kolej­nego dłu­giego dnia pracy zro­bić kawę, grzecz­nie spa­ła­szo­wać miskę płat­ków, wziąć prysz­nic i zało­żyć czy­ste spodnie i koszulkę polo.

Roz­koszny sen zde­cy­do­wa­nie się skoń­czył.

Pod prysz­ni­cem Jere­miah urzą­dził sobie poga­dankę moty­wa­cyjną. _No dobra, Hope jest zupeł­nie ślepa na twoje uczu­cia i uważa, że z Par­kera jest zabawny gość. Ale wiesz co? Ty jesteś miły, a Par­ker w głębi duszy jest palan­tem. Mama zawsze mówiła, że liczy się wła­śnie bycie miłym, prawda? Może zatem, jeśli na­dal będziesz poka­zy­wał Hope, jaki jesteś miły, w końcu zro­zu­mie, że nie może bez cie­bie żyć._

Poga­danka zaska­ku­jąco mu pomo­gła. Pogwiz­dy­wał, ubie­ra­jąc się nieco sta­ran­niej niż zwy­kle. Zgo­lił trzy­dniowy zarost i nawet nało­żył na włosy odro­binę pro­duktu do sty­li­za­cji – nie pamię­tał, kiedy i po co go kupił. Przyj­rzał się sobie w lustrze. Nie­źle. Nie przy­po­mi­nał może boha­tera rodem z fil­mów akcji, ale wyglą­dał niczego sobie. I był miły. A to pod­stawa.

Poszedł sprę­ży­stym kro­kiem do biura i wje­chał windą na piąte pię­tro. Led­wie roz­su­nęły się drzwi, usły­szał śmiech Hope.

Par­ker sie­dział przy biurku i poka­zy­wał dziew­czy­nie coś na swoim kom­pu­te­rze. Oboje się śmiali. Hope stała tuż za nim, patrząc na ekran. Gdyby któ­reś zmie­niło pozy­cję o cen­ty­metr, dotknę­liby się.

– Cześć – powie­dział Jere­miah.

Żadne się nie odwró­ciło, wciąż zaga­pieni w ekran.

– Cześć – powtó­rzył gło­śniej.

– Cześć, Jere­miah – odparła Hope, obda­rza­jąc go uśmie­chem. – Nie sły­sza­łam, jak wsze­dłeś.

„W towa­rzy­stwie Par­kera nikt nie ma szans nic usły­szeć”, pomy­ślał Jere­miah. Ale nie powie­dział tego na głos. Miły. Taki wła­śnie miał być.

– Cześć, Jere­miah, mój zio­malu. – Par­ker rzu­cił mu naj­bar­dziej nie­szczery ze swo­ich uśmie­chów. – Piłeś już poranny ocet czy ci podać?

Hope z uda­waną suro­wo­ścią klep­nęła Par­kera w ramię.

– Dajże spo­kój.

Odwró­ciła się i spoj­rzała na Jere­miaha wiel­kimi, pięk­nymi oczami.

– Jere­miahu, musisz wie­dzieć, że roz­mó­wi­łam się z Par­ke­rem i obie­cał dziś zacho­wywa się naj­le­piej, jak potrafi.

– Ow­szem, obie­ca­łem to – potwier­dził ze zło­śli­wym uśmie­chem Par­ker. – Pro­blem w tym, że naj­le­piej jak potra­fię to na­dal nie za dobrze.

Poru­szał teatral­nie brwiami.

– W takim razie będziesz musiał się posta­rać, żeby przejść samego sie­bie – odparła Hope, choć w jej gło­sie na­dal było sły­chać roz­ba­wie­nie. – Popatrz tylko na tego bie­daka. Jest kłęb­kiem ner­wów.

„Przy­naj­mniej na mnie patrzy”, pomy­ślał Jere­miah, choć wolałby, żeby dziew­czyna nie patrzyła na niego z poli­to­wa­niem.

Napeł­niw­szy swój kubek z eks­presu, pową­chał go, żeby upew­nić się, że to naprawdę kawa. Nawet jeśli Par­ker miał zacho­wy­wać się naj­le­piej, jak potrafi, lepiej było dmu­chać na zimne.

Usiadł przy biurku i zaczął pra­co­wać nad grą. Zato­pił się cał­ko­wi­cie w tym, co widział na ekra­nie, i na kilka godzin to zada­nie wyma­ga­jące od niego kre­atyw­no­ści i ela­stycz­no­ści w roz­wią­zy­wa­niu pro­ble­mów spra­wiło, że zapo­mniał o tym, jak bli­sko sie­bie sie­dzieli tego ranka Hope i Par­ker.

Roz­le­gło się puka­nie do jego uchy­lo­nych drzwi. Pra­wie pod­sko­czył, choć było tak sub­telne, że bar­dziej można było je wyczuć, niż usły­szeć. Kiedy zato­pił się w pracy, powrót do rze­czy­wi­sto­ści zawsze był dla niego odro­binę szo­kiem.

Na szczę­ście tym razem przy­jem­nym. Hope stała w drzwiach i uśmie­chała się do niego.

– Prze­pra­szam, że ci prze­ry­wam – powie­działa. – Par­ker idzie po kanapki. Chcesz coś?

– Jasne, dzięki – odparł Jere­miah.

– Woło­wina na żyt­nim chle­bie, dodat­kowa musz­tarda, czipsy kuku­ry­dziane i pikle osobno? – upew­niła się.

Czy to nie żało­sne, że jego serce fik­nęło koziołka, gdy usły­szał, że Hope pamięta, jakie kanapki zwy­kle zama­wia?

– Świet­nie mnie znasz – uśmiech­nął się.

– Ni­gdy nie widzia­łam, żebyś jadł coś innego – stwier­dziła.

– Prze­pra­szam, że jestem taki prze­wi­dy­walny. – Nagle poczuł się, jakby był naj­nud­niej­szą osobą na świe­cie. Nic dziw­nego, że Hope wolała nie­obli­czal­nego i sza­lo­nego Par­kera.

– Ejże, prze­wi­dy­wal­ność cza­sami jest fajna – odparła Hope. – W tym nie­prze­wi­dy­wal­nym świe­cie miło jest wie­dzieć, że kogoś zawsze uszczę­śliwi kanapka z woło­winą.

„Ty byś mnie uszczę­śli­wiła”, pomy­ślał. Ale oczy­wi­ście nie powie­dział tego na głos. Podzię­ko­wał Hope, że przy­szła po jego zamó­wie­nie na lunch, a potem kar­cił się w myślach za swoją sła­bość, za to, że jest nud­nym, prze­wi­dy­wal­nym, wiecz­nie jedzą­cym te same kanapki z woło­winą tchó­rzem, który ni­gdy nie ma odwagi wyra­zić swo­ich praw­dzi­wych uczuć.

Wró­cił do swo­jego kom­pu­tera i ponow­nie zagłę­bił się w wir­tu­alny świat. Tam wio­dło mu się o wiele lepiej niż w rze­czy­wi­sto­ści.

Pół godziny póź­niej Hope znów sta­nęła w jego drzwiach.

– Hej, idziemy z Par­ke­rem zjeść lunch w socjal­nym. Dołą­czysz?

– Jasne – odpo­wie­dział. Nie mógł oprzeć się wra­że­niu, że zapro­sili go na doczepkę, z grzecz­no­ści, ale nie chciał stra­cić żad­nego spo­tka­nia, w któ­rym udział brała także Hope.

Usie­dli przy stole w pokoju socjal­nym. Jere­miah otwo­rzył pla­sti­kowe pudełko. Kanapka z woło­winą, czipsy kuku­ry­dziane i pikle. Jego nudna, prze­wi­dy­walna, ulu­biona potrawa.

– Ej, oglą­da­li­ście wczo­raj „Kró­le­stwo kości”? – zagad­nął Par­ker, odry­wa­jąc gigan­tycz­nymi zębami kęs swo­jej kanapki z pie­cze­nią. Jere­mia­howi przy­po­mniał się film przy­rod­ni­czy, w któ­rym lwy upo­lo­wały zebrę i odry­wały ogrom­nymi kłami wiel­kie kawałki mięsa. Oba­wiał się, że w ich eko­sys­te­mie to Par­ker jest lwem, a on zebrą.

– Nagra­łem sobie. Jesz­cze nie oglą­da­łem, więc nie spo­ile­ruj – powie­dział Jere­miah.

– Ja tego nie oglą­dam. Za bru­talne dla mnie – włą­czyła się Hope, sku­biąc deli­kat­nie rożek wege­ta­riań­skiego wrapa. Była wege­ta­rianką, bo uwa­żała, że zwie­rzęta to przy­ja­ciele, a nie jedze­nie. Jere­miah podzi­wiał jej dobre serce, nie wspo­mi­na­jąc o jej zde­cy­do­wa­nych prze­ko­na­niach i samo­dy­scy­pli­nie. – Na świe­cie i tak jest za dużo prze­mocy. Nie lubię oglą­dać jesz­cze takiej, którą ktoś odgrywa dla roz­rywki.

Jere­miah pomy­ślał, że to wła­śnie cała Hope. Dobra. Z zasa­dami.

– Ależ z cie­bie baba – odparł Par­ker tonem, który suge­ro­wał, że wszystko, co kobiece, jest godne pogardy. – Pew­nie za to pochła­niasz kome­die roman­tyczne.

Hope uśmiech­nęła się z zakło­po­ta­niem.

– Cza­sami tak.

Par­ker pokrę­cił głową.

– Wolał­bym dać sobie wypa­lić oczy gorą­cym pogrze­ba­czem, niż obej­rzeć choć jedną kome­dię roman­tyczną.

– Na szczę­ście raczej ni­gdy w życiu nie sta­niesz przed takim dyle­ma­tem – zauwa­żył Jere­miah.

– No chyba że zaczniesz uma­wiać się z dziew­czyną, która będzie sta­now­czo nale­gać na oglą­da­nie takich fil­mów – roze­śmiała się per­li­ście Hope.

Jere­miah poczuł dresz­czyk rado­ści. W tej chwili było tak, jakby z Hope żar­to­wali sobie kosz­tem Par­kera. Roz­ko­szu­jąc się wido­kiem jej uśmiech­nię­tej twa­rzy, machi­nal­nie wrzu­cił do ust czipsa.

I poczuł ogień. A przy­naj­mniej miał wra­że­nie, że jego usta płoną, jakby ktoś wypeł­nił je wrzącą lawą. Jego wargi, policzki, język paliły z taką inten­syw­no­ścią, że do oczu napły­nęły mu obfi­cie łzy i zaczęły spły­wać po policz­kach.

– Jere­miah, co się stało? Jesteś cały czer­wony! – zanie­po­ko­iła się Hope, wsta­jąc od stołu, żeby przyj­rzeć mu się bli­żej.

Chciał powie­dzieć „ostre”, ale w jego ustach na­dal sza­lało pie­kło, nie pozwa­la­jąc for­mu­ło­wać słów. Zamiast tego powa­chlo­wał dło­nią przed nimi, mając nadzieję, że to wyja­śni pro­blem. Sko­czył na równe nogi, pod­biegł do zlewu i wypluł to, co zamie­niło jego język w wul­kan. Odkrę­cił kran, wsa­dził pod niego głowę i pozwo­lił zim­nej wodzie spły­wać do popa­rzo­nych ust. Kiedy się pod­niósł, łapiąc gorącz­kowo oddech, zoba­czył, że Par­ker też się dusi, tyle że ze śmie­chu.

– Par­ker, co mu zro­bi­łeś? – zapy­tała surowo Hope. Tym razem nie śmiała się razem z nim.

– O rany – wykrztu­sił Par­ker, trzy­ma­jąc się za brzuch. – To było genialne!

Jere­miah napeł­nił papie­rowy kubek wodą i wypił. Ogień w jego ustach przy­gasł, ale nie do końca. Czuł, że cała woda świata nie wystar­czy, żeby mógł doznać praw­dzi­wej ochłody.

– Co się stało? – zapy­tała Hope z roz­draż­nie­niem.

– W deli­ka­te­sach były super­o­stre czipsy. – Par­ker na­dal dła­wił się ze śmie­chu. – Wiesz, takie, które ludzie jedzą, żeby się popi­sać albo dla zakładu. Wrzu­ci­łem jed­nego do czip­sów kolegi.

Zgiął się w pół w nowym ataku chi­chotu.

– To chyba naj­lep­szy prank, jaki mi się udał w życiu!

– Wąt­pię, żeby Jere­miah podzie­lał twój entu­zjazm – odparła Hope. – Takie rze­czy spra­wiają ludziom praw­dziwy ból. Mówi­łeś chyba, że będziesz się dzi­siaj zacho­wy­wał naj­le­piej, jak potra­fisz?

– I ostrze­ga­łem, że to dla mnie zna­czy coś innego niż dla więk­szo­ści ludzi – zazna­czył Par­ker. – Rozu­miesz, kiedy widzę oka­zję, żeby poro­bić sobie jaja, to korzy­stam. I nie żałuję.

„Ani żalu, ani prze­pro­sin”, pomy­ślał Jere­miah.

Hope sta­nęła przy lodówce. Otwo­rzyła drzwi zamra­żal­nika i napeł­niła papie­rowy kubek lodem.

– Chyba jesteś winien Jere­mia­howi prze­pro­siny.

– Znasz moje motto: nie żałuję i nie prze­pra­szam. – Par­ker wzru­szył ramio­nami i wstał od stołu. – Jak się dobrze zasta­no­wisz, zro­zu­miesz, jakie to było śmieszne. Nara, lame­rzy.

Uło­żył kciuk i palec wska­zu­jący w kształt litery L, po czym wyszedł dum­nym kro­kiem z pokoju.

– Pro­szę. – Hope pod­su­nęła Jere­mia­howi papie­rowy kubek. – Possij kostkę lodu, to pomoże.

– Dzię­kuję – zdo­łał powie­dzieć Jere­miah, ale jego głos brzmiał grubo i dziw­nie. Miał wra­że­nie, że ma spuch­nięte usta i język.

– Zazwy­czaj nawet mnie śmie­szą pranki Par­kera – dodała Hope. – Ale tym razem posu­nął się za daleko. A co, gdy­byś był na przy­kład uczu­lony?

– Wszystko w porządku – zapew­nił nie do końca szcze­rze.

Choć miał wra­że­nie, że jego usta nie będą już ni­gdy takie same, to fakt, że Hope poświę­cała mu tyle uwagi, był bar­dziej niż „w porządku”. Czuł się, jakby naprawdę go zauwa­żyła, jakby choć raz wzięła stronę jego, a nie Par­kera.

– Na pewno? Będziesz w sta­nie pra­co­wać do końca dnia? – Hope z nie­po­ko­jem zmarsz­czyła brwi. Była uro­cza, nawet kiedy się mar­twiła.

Miło było wie­dzieć, że jej zależy.

– Nic mi nie będzie. Kiedy pochło­nie mnie gra, prze­stanę zauwa­żać cokol­wiek dookoła.

– To mi się w tobie podoba – sko­men­to­wała Hope. – Czę­sto myśla­łam, że trzeba ci posta­wić na biurku tabliczkę: „Nie prze­szka­dzać. Geniusz pra­cuje”.

Hope uważa, że on jest geniu­szem? Jere­miah był pewien, że się zaru­mie­nił. A może to był na­dal wpływ czipsa.

– No nie wiem – odparł. – W kon­tak­tach mię­dzy­ludz­kich to ty jesteś o wiele lep­sza.

Hope uśmiech­nęła się do niego.

– No to się uzu­peł­niamy, nie?

Teraz już na pewno się zaru­mie­nił.

– Na to wygląda.

Co wto­rek po pracy spo­ty­kał się z przy­ja­ciółmi, Mat­tem i Ty’em, aby wziąć udział w dru­ży­no­wym quizie w piz­ze­rii Leonardo’s. Były to jedyne regu­larne spo­tka­nia towa­rzy­skie, w jakich brał udział.

Poznał Matta i Ty’a na stu­diach; wszy­scy stu­dio­wali infor­ma­tykę i mieli obse­sję na punk­cie gier kom­pu­te­ro­wych. Spo­ty­kali się zazwy­czaj u któ­re­goś z nich w aka­de­miku i grali całymi godzi­nami, pochła­nia­jąc gazo­wane napoje i śmie­ciowe jedze­nie. Zwy­kle każdy z nich zaj­mo­wał się wła­sną grą na lap­to­pie lub kon­soli, ale wymie­niali mię­dzy sobą wystar­cza­jąco dużo komen­ta­rzy, aby można było to uznać za spo­tka­nie towa­rzy­skie. Na zaję­ciach z psy­cho­lo­gii Jere­miah dowie­dział się, że kiedy malu­chy bawią się w tym samym pomiesz­cze­niu, ale nie razem, nazywa się to zabawą rów­no­le­głą. Bawiła go myśl, że z przy­ja­ciółmi są już na stu­diach, a na­dal bawią się „rów­no­le­gle”.

Teraz nie było już o tym mowy. Byli doro­śli, cała trójka, i mieli doro­słe życie i takąż pracę. Matt był żonaty i uro­dził mu się synek, a Ty miał stałą dziew­czynę. Mimo to spo­ty­kali się raz w tygo­dniu, by zjeść pizzę, spró­bo­wać sił w quizie i pożar­to­wać tak, jak to robili na stu­diach.

Jere­miah wszedł do Leonardo’s i rozej­rzał się po sali jadal­nej urzą­dzo­nej w stylu pseu­do­wło­skim. Na ścia­nach wisiały tu opra­wione zdję­cia krzy­wej wieży w Pizie i Kolo­seum, a stoły były przy­kryte pla­sti­kową ceratą w biało-czer­woną kratkę. Matt i Ty byli już na miej­scu i poma­chali do niego. Ty na­dal wyglą­dał zupeł­nie jak na stu­diach – był czar­no­skóry, miał chło­pięcą urodę i nosił te same co zawsze okrą­głe oku­lary w zło­tych opraw­kach. Mał­żeń­stwo i ojco­stwo spra­wiły za to, że Matt przy­brał na wadze, jak to żar­to­bli­wie mówił, „po dziecku”, miał też pod oczami ciemne kręgi ze zmę­cze­nia. Naprawdę zaczy­nał wyglą­dać, jakby był czy­imś ojcem.

– Hej, J – powie­dział Ty, gestem zapra­sza­jąc, żeby Jere­miah usiadł.

– Wła­śnie mówi­łem, że nie wiem, na ile się przy­dam w dzi­siej­szym quizie – oznaj­mił Matt, teatral­nie zie­wa­jąc. – Con­nor ząb­kuje, a ja nie spa­łem od trzech nocy.

– Radość ojco­stwa, co? – uśmiech­nął się Ty.

Matt nie odwza­jem­nił uśmie­chu.

– Pocze­kaj tylko, kolego.

– Zamie­rzam pocze­kać – powie­dział Ty. – Tak długo, jak się da.

Poja­wiła się ta sama co zwy­kle kel­nerka, która obrzu­ciła ich tylko szyb­kim spoj­rze­niem i powie­działa:

– Eks­tra­duża pep­pe­roni z pie­czar­kami i trzy die­te­tyczne oran­żady?

– I tak czło­wiek się orien­tuje, że przy­cho­dzi tu za czę­sto – stwier­dził Ty. Kiedy kel­nerka ode­szła, zwró­cił się do Jere­miaha: – A jak tam sprawy w two­jej pre­sti­żo­wej pracy?

Matt i Ty pra­co­wali w dzia­łach infor­ma­tycz­nych dość zwy­kłych, nud­nych firm. Zawsze w żar­to­bli­wym tonie pod­kre­ślali, jak bar­dzo zazdrosz­czą Jere­mia­howi, że dostał pracę przy two­rze­niu gier.

Coś za coś, uwa­żał Jere­miah. Jasne, miał pracę, która brzmiała impo­nu­jąco, ale za to był sam jak palec. Ani dziew­czyny, ani żony, ani dzieci, ani nawet zwie­rzaka.

– Nie jest wcale aż tak pre­sti­żowa – zaopo­no­wał. – Cza­sem mam wra­że­nie, że led­wie utrzy­mu­jemy na powierzchni bar­dzo wątłą tra­twę ratun­kową. Mam nadzieję, że ta gra VR będzie się sprze­da­wała, jak należy. Dobrze by było, gdyby znów zaczęło się krę­cić.

Pomy­ślał o dzi­siej­szym dniu w pracy, o scho­wa­nej w czip­sach ostrej nie­spo­dziance, o tym, jak Hope wzięła go w obronę i oto­czyła opieką, i jak powie­działa, że się uzu­peł­niają.

– Ale chyba coś się ruszyło z Hope – dodał. Opo­wie­dział całą histo­rię i zakoń­czył pyta­niem: – Co myśli­cie?

– Brzmi nie­źle, ale nie mów Hop… – powie­dział Matt i zaniósł się zde­cy­do­wa­nie zbyt długo trwa­ją­cym śmie­chem z wła­snego okrop­nego żartu.

Ty prze­wró­cił oczami.

– Nie zwra­caj uwagi na niego i jego tatuś­kowe suchary. Ja myślę, że brzmi to, jakby jej jakoś zale­żało, stary. Może jesz­cze nie stra­ciła dla cie­bie głowy, ale to o uzu­peł­nia­niu się brzmi obie­cu­jąco.

– Ale bądź ostrożny, nie mów Hop – pod­kre­ślił znowu Matt.

– Chyba już ci się z tego zmę­cze­nia mózg zla­so­wał – zauwa­żył Ty.

– Chyba raczej ewo­lu­ował. – Matt był z sie­bie bar­dzo zado­wo­lony.

– Jako twój roz­sądny i zdrowy na umy­śle przy­ja­ciel, w prze­ci­wień­stwie do tego tutaj… – Ty klep­nął Matta w ramię – …uwa­żam, że powi­nie­neś zapro­sić ją na kawę.

– A jeśli odmówi? – Jere­miah poczuł, że ma w żołądku supeł.

– Będzie do bani, ale przy­naj­mniej oka­żesz odwagę i dowiesz się, na czym sto­isz – odparł Ty. – Kto nie ryzy­kuje, nie pije szam­pana.

– I na co mi się przyda ta odwaga? Zwłasz­cza że gdy­bym dostał kosza, dalej będę musiał ją codzien­nie oglą­dać w pracy? – Jere­miah nie wyobra­żał sobie, jak bar­dzo byłoby to nie­zręczne. A gdyby jesz­cze Par­ker wywę­szył, że Hope dała Jere­miahowi kosza, ni­gdy nie pozwo­liłby mu o tym zapo­mnieć.

– Widzę po two­jej minie, że mar­twisz się o jesz­cze nie­ist­nie­jące pro­blemy – powie­dział Ty. – Po pro­stu zaproś ją dokądś.

Matt zaczął ude­rzać ryt­micz­nie w stół i skan­do­wać:

– Za-proś-ją! Za-proś-ją!

Ty przy­łą­czył się do niego, a Jere­miah wresz­cie zapew­nił ze śmie­chem, że się zasta­nowi. Jego przy­ja­ciele prze­stali jed­nak walić w stół jak w bęben, dopiero gdy przy­nie­siono pizzę.

Patrząc w łazien­kowe lustro, Jere­miah prze­cią­gnął maszynką po namy­dlo­nej twa­rzy.

– To dziś. Oto nad­szedł ten dzień – powie­dział do swo­jego odbi­cia. – Zro­bię to. Zapro­po­nuję jej randkę.

Opry­skał pod­bró­dek cie­płą wodą, wytarł się i prze­cze­sał włosy. Przyj­rzał się sobie uważ­nie, co zwy­kle rzadko robił. „Nie­źle”, uznał. Fakt, nie był tak wymu­skany ani przy­stojny jak Par­ker, ale tam­ten miał w sobie coś takiego, że czło­wie­kowi same się zaci­skały pię­ści. Jere­miah przy­naj­mniej wyglą­dał miło.

I jest miły, przy­po­mniał sobie. Gdyby dano mu szansę, byłby fan­ta­stycz­nym chło­pa­kiem.

Jesz­cze raz użył dez­odo­rantu, wie­dząc, że z ner­wów się spoci. Wyci­snął pastę do zębów na szczo­teczkę, a czysz­cząc zęby, przy­po­mniał sobie ryt­miczny zaśpiew Matta i Ty, kiedy walili w stół w Leonardo’s. „Za-proś-ją! Za-proś-ją!”

Za-proś-ją!

„Musisz spró­bo­wać jak naj­szyb­ciej”, pouczał sam sie­bie. „Nie siedź jak kołek przez cały dzień i nie pró­buj się mobi­li­zo­wać. Zwy­czaj­nie zapy­taj, pro­sto z mostu”.

Wyjął tele­fon i napi­sał do Matta i Ty ese­mesa. Dziś ją zapy­tam.

Dajesz, stary!, odpi­sał Matt. Ty wysłał emotkę – kciuk w górę.

Jere­miah uśmiech­nął się. Był gotowy.

Jadąc windą, trzy­mał kciuki, żeby udało mu się Hope samą i od razu móc z nią poroz­ma­wiać. Ale kiedy sta­nął w drzwiach, zoba­czył, że nie miał szczę­ścia.

– O, świet­nie, już jest! – powie­dział Par­ker. Stał obok Hope, która wyglą­dała tak ślicz­nie, że aż serce czło­wie­kowi pękało, w nie­bie­skiej bluzce, pod­kre­śla­ją­cej jej oczy, które wyda­wały się jakimś cudem jesz­cze więk­sze i bar­dziej brą­zowe. Oboje trzy­mali zestawy VR.

– Cześć wam – mruk­nął Jere­miah, pró­bu­jąc ukryć roz­cza­ro­wa­nie.

– Cześć, stary – odparł Par­ker. – Zasta­na­wia­li­śmy się wła­śnie, czy mógł­byś otwo­rzyć dla nas salę testów i pod­łą­czyć wszystko. Chcia­łem prze­te­sto­wać gotowe frag­menty gry, a Hope może mi pomóc.

Dokład­nie odwrot­nie, niż życzył sobie Jere­miah. Par­ker prak­tycz­nie pro­sił o przy­wi­lej zamknię­cia go w ciem­nym pokoju sam na sam z Hope.

– Chcesz, żebym też pomógł? – zapy­tał Jere­miah, oba­wia­jąc się jed­nak, że już zna odpo­wiedź.

– Nie, lepiej, jeśli zosta­niesz u sie­bie i będziesz wszystko moni­to­ro­wał. – Par­ker wyszcze­rzył się ohyd­nie. – Myślę, że Hope może dać cenną per­spek­tywę z zewnątrz, bo nie pra­co­wała przy two­rze­niu gry. Może spoj­rzeć na wszystko chłod­nym okiem, z per­spek­tywy gra­cza.

– To fakt – zgo­dził się Jere­miah. – No cóż, w takim razie zaraz wszystko przy­go­tuję.

Otwo­rzył kartą magne­tyczną salę testów i usiadł przed swoim kom­pu­te­rem. Jak to się mogło stać – dziś rano czuł się tak świet­nie, a teraz zna­lazł się na samym dnie?

– No jak, Hopey, gotowa na przy­godę? – zapy­tał Par­ker tonem zwa­rio­wa­nego gospo­da­rza tele­tur­nieju.

I skąd w ogóle pomysł, żeby nazy­wać ją Hopey? Idio­tycz­nie to brzmiało. Jere­mia­howi nie podo­bało się ani odro­binę.

– Pew­nie – zachi­cho­tała Hope.

Znik­nęli w sali testów. Par­ker dokład­nie zamknął za nimi drzwi.

Jere­miah pró­bo­wał sku­pić się na pracy, ale jak rzadko, nie był w sta­nie tego zro­bić. Było mu nie­do­brze. Co chwila sły­szał chi­choty docho­dzące z sali testów i ten dziw­nie intymny dźwięk spra­wiał, że jego umysł zaczy­nał błą­dzić w zde­cy­do­wa­nie nie­przy­jem­nych rejo­nach. „Prze­stań”, naka­zał sobie. „Grają i tyle, to jasne, że się śmieją. Ludzie zazwy­czaj się śmieją, kiedy nagle coś ich porząd­nie prze­stra­szy”.

Jego mózg upar­cie jed­nak gdy­bał. „A co, gdyby już nie grali? A co, gdyby ze sobą flir­to­wali? A jeśli to coś wię­cej? Co, jeśli oble­śne usta Par­kera przy­ci­skają się do przy­po­mi­na­ją­cych deli­katny pączek warg Hope? Jeśli jego wstrętne łap­sko gła­dzi jej falu­jące, lśniące włosy?” Im bar­dziej Jere­miah nie chciał sobie tego wyobra­żać, tym bar­dziej nasu­wało mu się to na myśl.

Gdy wyszli z sali testów, cali roze­śmiani, był roz­trzę­siony i spo­cony.

– Wie­cie co? – powie­dział. – Chyba się urwę do domu. Mam wra­że­nie, że coś mnie bie­rze.

– Wyglą­dasz tro­chę blado. – W gło­sie Hope zabrzmiał nie­po­kój.

– Czuję się rów­nie kiep­sko – odparł.

– Rany, wie­rzę – wtrą­cił Par­ker. – Prze­cież ty ni­gdy nie bie­rzesz wol­nego.

– Taa. – Jere­miah już wstał i zakła­dał kurtkę. – Po pro­stu… nie mogę wysie­dzieć.

– No to się kuruj, żebyś jutro do nas wró­cił! – powie­dział Par­ker.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: