Five Nights At Freddy's Klify. Tom 7 - ebook
Five Nights At Freddy's Klify. Tom 7 - ebook
Jeśli jesteś fanem Five Nights at Freddy’s, z pewnością nie będziesz chciał przegapić kolejnych opowiadań z przerażającego świata animatroników… a po lekturze trudno ci będzie zasnąć. Oto trzy nowe złowrogie historie z różnych zakątków uniwersum FNAF!
Niektóre sprawy trzeba odczuć na własnej skórze…
Reed dostrzega okazję, by dać nauczkę szkolnemu dręczycielowi, ale wszystko idzie całkiem inaczej, niż sobie wyobrażał.
Robert, przemęczony samotny tata, kupuje swojemu synkowi nowego misia, który ma jednocześnie pełnić funkcję ulubionej zabawki i elektronicznej niani… i przechodzi przyspieszony kurs rodzicielstwa.
Chris pragnie dołączyć do kółka naukowego w swojej szkole i wbrew sobie zgadza się na wzięcie udziału w przerażającym eksperymencie.
W świecie Five Nights Freddy’s lekcje są zawsze bolesne…
UWAGA: ta książka przerazi nawet najtwardszych czytelników!
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67327-14-5 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Znowu.
– Ostrożnie, kolego – powiedział Robert, podnosząc naczynko, po czym znów postawił je przed synem. Jego mocno już wysłużony egzemplarz „Wychowania malucha… dla opornych” – publikacji, którą żartobliwie zwykł nazywać „instrukcją obsługi” – próbował przekonywać, że to normalne u dzieci w tym wieku: przewracają kubki, rzucają jedzeniem i wykazują się, generalnie rzecz biorąc, ogromną emocjonalną niestabilnością. Robert starał się tym pocieszać. Ale to, że coś jest normalne, nie staje się z tego powodu od razu łatwiejsze do zniesienia.
– Telefon bawić? – zapytał Tyler, łypiąc w stronę leżącej na stole komórki ojca.
Robert postawił przed nim zamiast tego miskę płatków z bananem.
– Później pobawisz się telefonem taty. Teraz zjedz śniadanie i szykujemy się do żłobka.
Na szczęście Tyler zaczął bez sprzeciwu i z apetytem zajadać – miska zbożowych kółeczek Cheerios, do których Robert wkroił banana, i mleko w kubku niekapku, skutecznie odwróciły jego uwagę. „Oto właśnie statystyczny dwulatek” – pomyślał Robert. „W jednej chwili zmiana nastroju o sto osiemdziesiąt stopni”. Kiedy ostatnio poszli do lekarza, pożalił się pediatrze na chwiejność syna. Lekarka tylko się zaśmiała i powiedziała: „Witamy w klubie rodziców”. Potem zapewniła, jak zawsze, że będzie łatwiej, kiedy Tyler podrośnie.
Ale kiedy konkretnie? Kiedy chłopiec skończy trzy lata? Kiedy pójdzie do szkoły? Na studia?
Dla Roberta najtrudniejszą kwestią w rodzicielstwie było to, że wszystko musiał robić sam. Nie planował samotnego wychowywania syna, ale skoro zabrakło Anny, nie miał wyboru.
Poznali się na pierwszym roku college’u. Robert nigdy nie wierzył w teorię „drugiej połówki” – na całym świecie musia być przecież więcej niż jedna osoba, która do nas pasuje, prawda? – a jednak między nim a Anną od pierwszego spojrzenia powstała wyjątkowa więź. Uwielbiali te same filmy i książki, a kiedy ich rozmowy stały się poważniejsze, odkryli, że podzielają także głębsze wartości. Spotykali się przez całe studia, a zaraz po dyplomie zaręczyli się, ustalając jednoroczny okres narzeczeństwa, żeby przed ślubem oswoić się z dorosłością i tym, że teraz każde z nich ma prawdziwą pracę.
Robert „osiadł” na stabilnej, choć niezbyt ekscytującej posadzie w redakcji lokalnego magazynu lifestyle’owego, Anna zaczęła uczyć w pierwszych klasach. Wzięli ślub na plaży, na bosaka, a obie pary rodziców sypnęły groszem, żeby pomóc im z wkładem własnym na zakup domu. Mały parterowy budynek najlepsze czasy miał już za sobą, ale nadal emanował urokiem, szczególnie w oczach młodych, energicznych ludzi, po raz pierwszy kupujących własne lokum i gotowych zakasać rękawy, żeby je odpowiednio wyszykować.
W oczach Robert jedyną wadą ich nowego domu była jego lokalizacja: po sąsiedzku mieli bowiem najbardziej znane miejsce w mieście – tak zwane Klify. Choć ich skaliste zbocza miały w sobie surowe piękno, otaczała je dość makabryczna legenda. Najwyższy z nich miejscowi nazywali Klifem Skoczków, bo od pokoleń upodobali go sobie samobójcy.
Wydawało się, że wręcz każdy słyszał o kimś, kto wybrał to miejsce, żeby skończyć z życiem. Porzucona przez chłopaka królowa balu maturalnego z pokolenia matki Roberta, biznesmen, który utopił majątek w kiepskich inwestycjach, babcia z diagnozą nieuleczalnego nowotworu. O Klifach krążyły różne historie, zarówno oparte na faktach, jak i będące całkowitą fikcją, ale – prawdziwe czy nie – sprawiały, że ludzie przyglądali się skałom z mieszanką zachwytu i lęku, szczególnie właśnie Klifowi Skoczków. Zbierały się tam starsze dzieciaki, żeby straszyć się nawzajem mrocznymi opowiastkami. Młodsze szeptały między sobą, że duchy wszystkich, którzy tam zginęli, ciągle nawiedzają miejsce wybrane przez siebie na ostatni skok.
Nasłuchał się tego wszystkiego, dorastając, więc Klify wywoływały w nim nieprzyjemny dreszcz. Anna za to twierdziła, że choć samobójstwa były tragiczne, to same Klify są po prostu skałami i nic więcej się w nich nie kryje. Poza tym to właśnie dzięki temu, że dom znajdował się tak blisko nich, był wyjątkowo tani. Dopatrywanie się w Klifach jakiejś mrocznej tajemnicy to zabobon, ot co.
Robert wiedział, że miała rację. A kiedy wprowadzili się do domu, był tak szczęśliwy ze swoją młodą żoną w ich nowym życiu, że prawie zupełnie przestał myśleć o Klifach. Wspominając teraz pierwszy rok ich małżeństwa, pamiętał tylko spowijającą wszystko rozkoszną mgiełkę miłości i śmiechu.
Odtwarzał w myślach sceny z tego okresu niczym montaż obrazów, które mogłyby pojawić się w filmie o miłości: ich dwoje na rowerach, przy wspólnym gotowaniu kolacji, przytuleni przed telewizorem, a między nimi upchnięta wielka micha popcornu. Jasne, niekiedy któremuś zdarzał się kiepski dzień w pracy albo przytrafiało się przeziębienie, ale to były drobnostki w porównaniu z ogromem szczęścia, które czerpali nawzajem ze swojej obecności.
Choć pierwszy rok ich małżeństwa był wspaniały, najszczęśliwszy czas w życiu Roberta nastał, kiedy Anna zaszła w ciążę z Tylerem. Byli już wtedy dwa lata po ślubie i kiedy odkryli, że oczekują dziecka, nie posiadali się z radości. Było coś fascynującego – prawie magicznego – w fakcie, że udało im się z miłości stworzyć nową istotę ludzką. Choć byli szczęśliwi jako para, wiedzieli, że jako rodzina będą jeszcze szczęśliwsi.
Anna przez całą ciążę dosłownie lśniła, emanowała wewnętrznym blaskiem jak jakaś starożytna, mityczna Bogini–Matka. Robertowi też udzielił się ten blask, bo miłość przepełniała go tak bardzo, że aż nie wiedział, co z nią robić. Masował obolałe stopy żony, gdy wracała zmęczona po całodziennej pracy w szkole. Wychodził, żeby kupić dla niej miętowe lody z kawałkami czekolady, kiedy mówiła, że to jedyna rzecz na świecie, na którą ma w tej chwili ochotę. Przez całą ciążę panowała między nimi idealna harmonia, byli jak dwoje ogrodników w pełni skupionych na rozwoju owocu ich miłości.
Potem jednak wszystko się popsuło.
Dwa miesiące przed terminem porodu Anna zaczęła się uskarżać na puchnące dłonie i stopy. Kiedy zadzwoniła do swojej położnej, usłyszała, że ma się tym nie martwić, że w ciąży to normalne, szczególnie podczas letnich upałów. Uspokojona kupiła buty w większym rozmiarze, moczyła stopy w roztworze gorzkiej soli i ignorowała dalsze kłopotliwe objawy. Ale na okresowej kontroli okazało się, że ciśnienie krwi ma tak wysokie, że lekarz uparł się, aby natychmiast położyć ją w szpitalu.
Od tego momentu dla Roberta zaczął się jeden wielki koszmar: kroplówki, które lekarze pompowali w Annę, starając się bezskutecznie obniżyć jej ciśnienie; decyzja o cesarskim cięciu, żeby ciążę przed terminem i ratować życie matki; rozległy udar, którego Anna doznała na stole operacyjnym i przez który Robert został samotnym ojcem. Mężczyzna długo był zupełnie otępiały. Jakby to wszystko działo się we śnie.
Tyler był wcześniakiem, malutkim i niezdolnym do sprawnego samodzielnego oddychania. Musiał zostać kilka tygodni w szpitalu, żeby nabrać wagi i żeby jego płuca się rozwinęły. Ciągle oszołomiony Robert odwiedzał swojego synka na oddziale intensywnej terapii noworodków. Szorował ręce i zakładał maseczkę, a potem wchodził do jasno oświetlonego białego pomieszczenia, między rzędy plastikowych inkubatorów, w których leżały wręcz niewiarygodnie maleńkie dzieci. Stawał przy inkubatorze synka i patrzył na Tylera, na jego chudziutkie ciałko owinięte pieluszką rozmiaru serwetki z baru szybkiej obsługi. Rodzice innych leżących tam dzieci zawsze wyglądali na zmęczonych i zmartwionych, tak samo jak Robert, ale oni przychodzili w odwiedziny parami, mieli więc przynajmniej siebie nawzajem.
Robert patrzył z przerażeniem na synka i myślał: _Jestem wszystkim, co masz na tym świecie, mały._
Nie był to najlepszy start w życie – bez matki, z ojcem, który nie mógł jeść, spać ani wytrzymać godziny bez płaczu. Permanentnie wyczerpany i załamany Robert na pewno wiedział tylko dwie rzeczy:
1. Był wszystkim, co miał Tyler.
2. Nie był wystarczający.
Przez ostatnie dwa lata jakoś sobie radził, udało mu się zachować pracę i zapewnić Tylerowi jedzenie, ubranie i dach nad głową. Odsunął się od przyjaciół, nie chciał bowiem ich litości, a do tego jako samotny ojciec noworodka nie mógł przecież sobie pozwolić, żeby po pracy wyskoczyć z kumplami do restauracji. Musiał wychodzić z redakcji punkt piąta, żeby odebrać Tylera ze żłobka. Potem trzeba było pędzić do domu i podać mu kolację. Następnie zabawa, kąpiel i – jeśli Robert miał szczęście i Tyler zdecydował się zasnąć – spanie. „Instrukcja obsługi” dzieci wyraźnie stwierdzała: w życiu malucha musi panować ustalona struktura, inaczej zapanuje chaos. Robert miał już w życiu dość chaosu, starał się więc nie zaburzać codziennej rutyny.
Kiedy Tyler wreszcie zasypiał, Robert surfował bezmyślnie po kanałach TV albo grał na laptopie w _Pojedynek wojowników_. Czasem towarzyszył mu Bartholomew, rudy kocur, ale to była rzadkość. Bartholomew kiedyś, jeszcze przed ślubem, należał do Anny. Nazywała go w żartach swoim pierwszym mężem, bo zazdrośnie jej pilnował i nigdy nie przekonał się do Roberta. Teraz, kiedy jej zabrakło, kocur przyjmował od niego jedzenie i pozwalał się od czasu do czasu pogłaskać, ale nie dawał mu zapomnieć, że nie ma mowy o niczym ponad tolerowanie go z uwagi na jego rolę dostawcy karmy.
Czy Robert czuł się samotny? O tak, do bólu. Ale był też zbyt zajęty i zmęczony, żeby cokolwiek z tym zrobić. Kiedy położył już Tylera do łóżka, pozwalał sobie na dwie–trzy godzinki bezmyślnego gapienia się w ten czy inny ekran, aż sam padał wreszcie na łóżko, wiedząc, że kiedy się obudzi, czeka go kolejny niemal identyczny dzień, w którym jedyną nieprzewidywalną zmienną będą humory Tylera – ich rodzaj i czas trwania.
W tej chwili jednak Tyler, kiedy tak z zadowoleniem napychał buzię płatkami, był uroczy. Miał orzechowe oczy – takie same jak Anna – okolone długimi, smoliście czarnymi rzęsami. Kręcone czarne włosy otaczały jego głowę jak aureola, a usteczka przypominały pączek róży, niczym u cherubinka z obrazów. W tym też był podobny do mamy. Tyler w rzeczy samej wykazywał do niej tak wielkie podobieństwo, że Robertowi pękało serce. Patrząc na syna, czuł, że przepełnia go miłość, ale i strach. Co, jeśli straci Tylera, tak jak stracił Annę? Przez głowę stale przewijały mu się rozmaite scenariusze, niczym zwiastuny filmów, których nikt nie miałby ochoty oglądać.
Choć nie mógł spokojnie patrzeć na syna, nie myśląc o Annie, nigdy mu o niej nie mówił. Tyler był jeszcze za mały, żeby rozumieć pojęcie śmierci, a Robert w tej chwili też niespecjalnie dobrze je pojmował. W głębi serca wiedział, że byłoby pewnie dobrze zacząć pokazywać Tylerowi zdjęcia mamy i opowiadać mu to i owo o niej, o tym, jaką osobą była, co mawiała, co robiła, jak bardzo cieszyła się, że zostanie mamą. Ale nie był w stanie się przemóc, żeby wyjąć którekolwiek spośród zdjęć pochowanych na strychu. Kiedy próbował o niej mówić, słowa więzły mu w gardle i milczał. Nawet wymawianie jej imienia było zbyt bolesne, bo kiedy patrzył na Tylera, patrzył zarazem w oczy Anny.
Przełknął smutek, popijając czarną kawą jak każdego powszedniego dnia, po czym zawiózł Tylera do żłobka, pozwalając synowi po drodze bawić się swoim telefonem. Odwiózłszy go, udał się do pracy, gdzie na każde „dzień dobry” kolegów i koleżanek odpowiadał tylko skinieniem głowy. Nie chciał wyjść na gbura, ale nie miał zamiaru też wdawać się w pogawędki. Nigdy nie wiedział, jak zareaguje. Co miałby powiedzieć? Czy nie rozklei się na oczach niezbyt dobrze znanej mu osoby? Może kompletnie się załamie? A jeśli się załamie – co, jeśli się nie podniesie?
Robert wiedział, że niezależnie od tego, jak źle by się czuł, musiał utrzymać posadę. Tylko w ten sposób mógł zapewnić Tylerowi jakikolwiek poziom życia. Siedział więc dziś, jak każdego innego dnia, przy swoim biurku i pracował jak maszyna, starając się wyrzucić z myśli wszystko poza aktualnym zadaniem. W południe zrobił sobie przerwę i wyjął kanapkę, którą zjadł tak machinalnie, że chwilę później nie wiedział już, z czym właściwie była. Poszedł do łazienki, potem do dystrybutora z wodą. Napełniając butelkę, usłyszał za sobą głos:
– Cześć.
Podskoczył przestraszony, jakby zaskoczyło go, że nie jest sam w budynku. Odwrócił się i zobaczył Jess, sympatyczną korektorkę w okularach, która sama siebie określała jako pasjonatkę gramatyki i pracowała w redakcji dokładnie tak długo jak on. Zdarzało im się czasem rozmawiać, zanim Anna zmarła. Zanim rozpadł się na kawałki.
– Cześć, Jess – odparł, odsuwając się, żeby zrobić jej miejsce przy dystrybutorze i, jak liczył, wrócić bez przeszkód do biurka. Odwrócił się, by odejść.
– Poczekaj chwilkę – powstrzymała go.
– Ja? – zapytał, choć oczywiście musiała mówić do niego. Z wahaniem znowu się odwrócił.
– Widziałam, jak jadłeś przy biurku tę smętną kanapkę. – Jess napełniła wodą robiący za kubek tekturowy cylinder. Kto uznał to coś za akceptowalny substytut naczynia? Wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – To znaczy, może była pyszna, ale jak dla mnie wyglądała smętnie. Pomyślałam sobie, że… Wiem, nie możesz wyjść po pracy, bo musisz odebrać małego, ale sporo ludzi od nas chodzi w środy na lunch na promocyjne sushi. Może kiedyś się z nami wybierzesz?
Sushi było ulubionym daniem Roberta i Anny. Nauczyli się je jadać i wielbić jeszcze na studiach, razem uczyli się też, jak używać pałeczek, podnosić kawałki sushi, zanurzać je w sosie sojowym, a potem wkładać do ust – sobie nawzajem. Wiele par przy specjalnych okazjach wychodziło na steki, owoce morza czy do „Włocha”, a oni – zawsze na sushi.
W jaki sposób przecenione sushi spożywane z przypadkową zbieraniną kolegów z pracy mogłoby dorównać romantycznym kolacjom z Anną? To proste: nie było w stanie.
Mogło co najwyżej przywołać wspomnienia i jeszcze bardziej go przygnębić.
Mimo wszystko miło ze strony Jess, że go zapytała. Że się zlitowała.
– Jasne, może kiedyś dołączę – odparł, nie siląc się nawet na przekonujący ton. – Dzięki za zaproszenie.
– Nie ma sprawy – odpowiedziała Jess, w jej głosie zabrzmiało niespodziewane rozczarowanie. – Robert?
– Tak? – Nie wiedział, do czego to zmierza, ale już zaczął zdawać sobie sprawę, że mu się to nie podoba. Czy nie byli w pracy? Czy nie powinni pracować?
Na chwilę spuściła wzrok, jakby próbując zebrać myśli.
– Wiesz – zaczęła – zanim u ciebie wszystko się tak posypało, byliśmy kolegami, ty i ja. Rozmawialiśmy. Jestem tu, gdybyś chciał kiedyś porozmawiać.
Robert zdawał sobie sprawę, że grozi mu nagły wybuch emocji, a na to sobie nie mógł pozwolić. Nie mógł zyskać w pracy opinii świrniętego. Musiał wyplątać się z tej sytuacji i wrócić do biurka.
– To bardzo miłe…
Jess przewróciła oczami.
– Nie próbuję być miła, kretynie! Lubię cię. Zawsze fajnie mi się z tobą gadało. I też sama wychowuję dziecko. Wprawdzie nie z tego samego powodu co ty, ale założę się, że mamy podobne problemy. Może, jeśli wyrzucimy to z siebie, dobrze nam to zrobi na głowę. Jeśli coś jeszcze da się tam uratować.
Robert poczuł, że lekko się uśmiecha. Mimo woli przypomniał sobie, dlaczego lubił Jess.
– Cienko przędę, muszę przyznać – powiedział. Żartował, ale jak często bywa z żartami, ten też zawierał ziarno prawdy.
– Rozumiem to. Kto wie? Może nasze dzieci mogłyby się ze sobą czasem pobawić? Moglibyśmy podrzucać sobie nawzajem nasze pociechy, żeby od czasu do czasu mieć wolny wieczór.
– Nie spiesz się z deklaracjami, nie poznałaś jeszcze mojego młodego – odparł Robert. Co to? Czyżby właśnie dwa razy z rzędu rzucił żartem?
– Ma dwa latka, prawda?
– Tak.
– No to może powinnam poczekać rok czy dwa, zanim zaoferuję się jako opiekunka. – Uśmiechnęła się do niego ciepło i serdecznie. – Słuchaj, w tym tygodniu ci odpuszczę, ale w przyszłą środę idziesz z nami na promocyjne sushi. Nigdy więcej smętnych kanapek.
Robert pomachał do niej.
– Rozważę to. Dziękuję za zaproszenie.
Odwrócił się, żeby wrócić do biurka.
– To nie zaproszenie! – zawołała za nim Jess. – To rozkaz! Obligatoryjne sushi! Swoją drogą, dobra nazwa dla kapeli!
Robert usiadł z powrotem przy biurku. Był pewien, że rozmowa, którą właśnie odbył z Jess, była najdłuższą od miesięcy konwersacją z niespokrewnioną osobą. Czuł się wyczerpany, jak ktoś, kto od lat nie ćwiczył i nagle znalazł się znowu na bieżni. Dość na dziś pogawędek. Nie opuszczał więcej stanowiska pracy i aż do piątej pracował bez wytchnienia. Kiedy przyszła pora, by opuścić biuro, nie poczuł ulgi. Z jednego kieratu miał przecież trafić wprost do drugiego, w innym miejscu. Służbową czapkę grafika zmieniał teraz na służbową czapkę taty na prawie pełen etat.
Wjechał na parking Akademii Malucha i wszedł do sprawiającego radosne wrażenie budynku z czerwonym dachem, żeby odebrać syna. Wkroczył do sali, której drzwi opatrzone były wielkim czerwonym numerem dwa. Ściany upstrzone były tu wycinankami z kolorowego papieru i abstrakcyjnymi bazgrołami wykonanymi kredkami. Robert zobaczył energiczną młodą wychowawczynię grupy Tylera, Lauren. Siedziała wśród maluchów bawiących się rozmaitymi wielobarwnymi zabawkami, których pełno leżało na podłodze. Robertowi obcowanie z przytłaczającą liczbą niestabilnych emocjonalnie małych ludzików wydawało się istnym horrorem; Lauren jednak była w swoim żywiole i uśmiechnęła się do niego na powitanie. Wstała, żeby móc stanąć prawie oko w oko z Robertem.
– Przez większość dnia był wesoły – powiedziała. – Ale jest jeden drobiazg, o którym muszę wspomnieć.
Przygotował się psychicznie na złe wieści. Miał nadzieję, że Tyler nie pobił innego dziecka. Albo go nie pogryzł. Miał wrażenie, że w żłobku codziennie któreś dziecko musi kogoś pogryźć. Nikt nie chciał być za to rodzicem gryzonia.
Lauren znowu się uśmiechnęła.
– Bez obaw. Nikogo nie uderzył ani nic z tych rzeczy.
Robert lekko odetchnął.
Lauren odgarnęła kręcone ciemne włosy i założyła je za uszy.
– Po prostu dziś poprosiłam dzieci, żeby narysowały swoje rodziny i powiedziały coś o nich. To dwulatki, więc większość narysowała jakieś bąble albo bazgroły, ale potem usiedliśmy w kółku i każdy mówił o rodzinie i tym, kto jest na obrazku. Noah, kolega Tylera, zauważył, że Tyler nie narysował mamy i zapytał go o to. Tyler trochę się zestresował, chyba głównie dlatego, że ktoś zwrócił mu uwagę na tę różnicę w stosunku do innych rodzin.
Robert nie mógł znieść myśli, że jego syn znalazł się na celowniku z powodu doznanej przez nich straty. Czy naprawdę takie zachowania musiały zaczynać się tak wcześnie?
– Czy to nie za małe dzieci, żeby w ogóle zauważać coś takiego? – zapytał. Powiódł wzrokiem po maluchach w sali, bawiących się klockami czy lalkami. Toż to jeszcze praktycznie niemowlaki.
Lauren znowu się uśmiechnęła.
– Byłby pan zaskoczony, jakie potrafią być spostrzegawcze. Proszę mi wierzyć, że niewiele im umyka. Wyjaśniłam Noahowi i pozostałym, że nie wszystkie dzieci mają mamę i tatę, że bywają różne rodziny, i opowiedziałam o tym, jak mogą one na przykład wyglądać. Wyjaśniłam im, że jedyne, czego potrzeba, żeby mówić o rodzinie, to ludzie i miłość. Można zatem uznać, że wykorzystałam ten incydent, żeby czegoś je nauczyć.
Robert zesztywniał. Odrzucała go myśl, że mała, okaleczona rodzina jego i Tylera miała służyć za materiał poglądowy, aby dzieci „czegoś uczyć”, zresztą po co? Żeby inni mogli Tylera pożałować, a nie tylko się z niego nabijać? Nie chciał, żeby jego syna wyśmiewano, ale też nie potrzebował dla niego litości.
Nie miało jednak sensu czynienie Lauren wyrzutów. Przedszkolanka była taka młoda, pełna optymizmu i ideałów, że skrytykowanie jej byłoby jak kopnięcie przyjaznego szczeniaczka.
– Dziękuję za informację. – Usłyszał wreszcie własny głos. Zabrzmiał bardziej formalnie i sztywno, niż było to konieczne, ale przynajmniej jego odpowiedź była grzeczna.
– Nie ma za co – odparła Lauren. – Pomyślałam, że dam panu znać, na wypadek gdyby, no wie pan, chciał pan o tym z Tylerem porozmawiać w domu.
– No tak – bąknął Robert. Nie chciał o tym rozmawiać ani z synem w domu, ani tym bardziej tu, z praktycznie obcą sobie osobą.
– Hej, kolego, gotowy do wyjścia? – zawołał do syna na drugim końcu pstrzącej się jaskrawymi kolorami sali.
Tyler podniósł głowę znad plastikowej wywrotki, którą przesuwał tam i z powrotem, po czym powiedział:
– Tato!
Wyszczerzył zęby w uśmiechu, zerwał się na równe nogi i podbiegł do Roberta, szeroko rozpościerając ramiona.
– Widzi pan? – odezwała się Lauren. – Wesoły chłopczyk.
Robertowi trudno było doszukać się w jej słowach pociechy. Jeśli Tyler był wesoły, to tylko dlatego, że jeszcze nie rozumiał, czego mu w życiu zabrakło.
Właściwie nie chciało mu się po drodze do domu robić przystanku w supermarkecie, ale nie było wyjścia. Robert niespecjalnie przejmował się jedzeniem, ale wiedział, że musi zaspokoić przynajmniej podstawowe potrzeby syna. Przypiął Tylera bezpiecznie w foteliku samochodowym i oznajmił mu:
– Musimy po drodze wstąpić do sklepu, kolego. Nie mamy już w domu ani soku, ani mleka.
Dla dzieci w tym wieku te dwa płyny zdawały się być tym, czym paliwo dla samochodu. Musiały regularnie je otrzymywać i konsumowały je niepokojąco i kosztownie dużo.
– Mleko! Okej! – zgodził się Tyler.
– Właśnie. Kupimy jedno i drugie po drodze. Będziesz mógł wybrać, na jaki sok masz ochotę.
– Apko! – zaintonował Tyler. Próbując wymawiać „jabłko”, kompletnie pomijał pierwszą literę.
– Jabłko? Chcesz sok jabłkowy? – powtórzył Robert. W taki sposób „instrukcja obsługi malucha” zalecała traktować niedociągnięcia dziecięcej wymowy: nie komentować ich i nie zawstydzać dzieci, ale koniecznie poprawnie powtórzyć źle wymówione słowo.
– Tak! Ok apkowy! – zgodził się entuzjastycznie Tyler.
– Jasna sprawa, kolego. – Robert skręcił na parking supermarketu AllMart, szykując się psychicznie na ciężką przeprawę, jaką miały być zakupy.
Tyler posiadał wprawdzie jedną koszulkę z wizerunkiem Freddy’ego Fazbeara, ale Robert nigdy nie podejrzewałby, że jego syn jest fanatycznym fanem Freddy’ego. Przede wszystkim był na to za mały. Kiedy jednak ojciec pchał wózek sklepowy z usadowionym w nim Tylerem między półkami z zabawkami, chłopczyk nagle wyciągnął rączkę i wskazując coś palcem, krzyknął, ile sił w małych płucach:
– Fledi!
– Co takiego, kolego? – zapytał Robert, rozglądając się, żeby dostrzec, co zauważył Tyler. Przez chwilę myślał, że może chłopiec rozpoznał jakiegoś innego dzieciaka ze żłobka.
– Fledi! Fledi! – krzyczał Tyler, a oczy miał z ekscytacji wielkie jak spodki.
Robert powiódł wzrokiem w kierunku, w którym wskazywał palec synka – ku półce, na której stał szereg identycznych pluszowych miśków, brązowych, szeroko uśmiechniętych, o grubych czarnych brwiach i w czarnych cylindrach na głowach. Napisy na opakowaniach zabawek głosiły, że to, co zwróciło uwagę jego syna, to „Kumpel Freddy”. Ale skąd Tyler mógł to wiedzieć?
W nagłym przypływie wyrzutów sumienia Robert uświadomił sobie, skąd. Kiedy był wyjątkowo zmęczony albo zbyt smutny, żeby być zdolnym do działania – a zdarzało się to częściej, niż miał ochotę przyznać – sadzał Tylera przed telewizorem. Pozwalał mu oglądać tylko stosowne do wieku kanały, a wyświetlane na nich kreskówki, choć niewątpliwie stanowiły mieniącą się oślepiającymi barwami wizualną papkę, przynajmniej próbowały sprawiać wrażenie, że chcą widza czegoś nauczyć.
Ale były jeszcze reklamy. Okropne reklamy, których koncepcje powstawały na posiedzeniach cynicznych ważniaków w garniturach gdzieś na Manhattanie i które obliczone były wyłącznie na to, aby wywołać w dzieciach apetyt na grudki cukru w jaskrawych kolorach, udające zdrowe płatki śniadaniowe i zawiesiny z syropu glukozowo-fruktozowego, udające napoje z prawdziwym sokiem, a także chęć posiadania najnowszych zabawek produkowanych z wykorzystaniem najgorętszych w danej chwili trendów popkultury.
– Chcesz obejrzeć Freddy’ego? – zapytał Robert.
Tyler pokiwał głową, wyciągając rączki.
Robert podał mu zabawkę, a usta Tylera rozciągnęły się w przepięknym uśmiechu, w jednej chwili przywołując jak żywy obraz jego matki. Choć miś był zapakowany w karton, chłopiec mocno go przytulił.
– Ofam – oznajmił.
_Cholibka_ – westchnął w myślach Robert. Z „ofaniem” trudno było się spierać.
– Ostrożnie z tym miśkiem – ostrzegł. – Jeszcze nie zdecydowaliśmy, że go kupimy.
Spojrzał na plakietkę z ceną i zaskoczyło go, jak droga jest zabawka.
– Auć – syknął pod nosem.
– Kupis? – zapytał Tyler, tuląc ciągle pudełko do piersi. – Mój?
– Niech no zerknę na opakowanie i sprawdzę, czy to w ogóle zabawka dla dzieci w twoim wieku – odparł Robert. Zdjął z półki kolejnego misia i odwrócił karton. Umieszczone na odwrocie zdjęcia pokazywały, jak roześmiane maluchy bawią się z Kumplem Freddym, a do tego, co najciekawsze, kobietę ubraną w biurowy strój, która zerkała na zegarek na ręku i uśmiechała się, jakby nie miała w życiu żadnych zmartwień. Robert przeczytał tekst:
KUMPEL FREDDY TO NAJLEPSZY PRZYJACIEL DZIECKA _ORAZ_ JEGO RODZICÓW! FREDDY TOWARZYSZY TWOJEMU MALUCHOWI NA KAŻDYM KROKU I WYSYŁA NA TWÓJ KUMPLOWSKI ZEGAREK (w zestawie) AKTUALIZACJE, DZIĘKI KTÓRYM MASZ PEWNOŚĆ, ŻE POCIECHA JEST CAŁA I ZDROWA! NIEWAŻNE KIEDY – ZAWSZE JEST FREDDY!
Robert pomyślał o wszystkich chwilach, gdy musiał pobiec po coś do kuchni albo odebrać ważny telefon i zostawić Tylera samego. Niesamowite, ile złych rzeczy mogło się zdarzyć w ciągu zaledwie paru sekund. Przypomniał sobie, jak kiedyś wyszedł z salonu akurat na tak długo, żeby zdążyć zamieszać w garnku na kuchence, a kiedy wrócił, Tyler wspinał się na biblioteczkę jak King Kong wdrapujący się na Empire State Building. Mógł sobie wyobrazić użyteczność Kumpla Freddy’ego, szczególnie dla takiego jak on samotnego ojca.
Jeśli wziąć się pod uwagę, że zabawka spełniała także funkcję monitoringu i alarmu, cena nie wydawała się już tak wygórowana.
– Tyler – zwrócił się do syna. – Chciałbyś, żeby Freddy pojechał z tobą do domu?
Twarz chłopca ponownie opromienił prześliczny uśmiech.
– Tak, tato! Dziemkuje!
Lauren ze żłobka powiedziała Robertowi wprawdzie, że ćwiczyli mówienie „proszę” i „dziękuję”, ale po raz pierwszy faktycznie usłyszał, jak jego syn mówi „Dziękuję”, choć nikt nie zachęcił go do tego, podpowiadając: „Co się mówi?”.
– Nie ma za co, kolego. Jestem pod wielkim wrażeniem twoich dobrych manier.
Synchronizacja i przygotowanie misia i zegarka do pracy były nieco uciążliwe, ale mogło być gorzej. Po jakimś kwadransie łamania głowy nad instrukcją i bateriami Robertowi udało się wszystko ustawić. Podał misia Tylerowi i powiedział:
– Może pójdziesz się pobawić z Freddym, a ja tymczasem zacznę szykować kolację?
– Fledi! – ucieszył się Tyler, tuląc pluszaka.
Robert tymczasem poszedł do kuchni, wstawił na kuchenkę garnek wody, a potem wrzucił do rondelka zawartość słoika z sosem do spaghetti. Właśnie wyjmował z lodówki sałatę, marchewkę i ogórki na surówkę, kiedy zawibrował jego Kumplowski Zegarek. Na ekranie zobaczył napis: WIADOMOŚĆ OD FREDDY’EGO. Stuknął w niego i pojawił się tekst: WSZYSTKO W PORZĄDKU. BAWIĘ SIĘ Z MOIM NAJLEPSZYM KUMPLEM!
Urocze. Robert nie mógł powstrzymać uśmiechu.
Pociął marchewkę i ogórki na surówkę, a następnie wrzucił makaron do gotującej się wody. Kiedy wszedł do salonu, żeby dać znać Tylerowi, że kolacja gotowa, zastał chłopczyka z Freddym na kolanach, „czytającego” mu jedną ze swoich książeczek o twardych stronicach, „Moje pierwsze słówka: kolory”.
Zawsze, kiedy synek robił coś tak uroczego, Robert żałował, że Anny tu nie ma, żeby mogła to zobaczyć. Ale kogo próbował okłamywać? Zawsze żałował, że Anny tu nie ma.
– Fledi, mój synek! – oznajmił Tyler.
– Serio? No to fajnie – skomentował Robert. – Jesteście z Freddym gotowi na kolację?
Spodziewał się przynajmniej symbolicznego oporu, biorąc pod uwagę, że Tyler „czytał”, ale mały odparł:
– Okej, tato.
Chłopiec wziął następnie misia pod pachę i pomaszerował za Robertem do kuchni.
Ojciec pomógł Tylerowi zająć miejsce przy stole, a Tyler posadził Freddy’ego na krześle obok i zażądał:
– Fledi talez!
– Chcesz, żeby Freddy miał swój talerz? – upewnił się Robert.
– Yhm! – potwierdził mały, kiwając głową, jakby była to najpoważniejsza na świecie kwestia.
Robert czuł się bardziej niż idiotycznie, układając na stole przed maskotką talerz i kubek. Potem ustawił przed Tylerem porcję spaghetti i miskę sałatki, a do tego kubek niekapek napełniony mlekiem.
– Freddy musi niestety jeść udawane jedzenie, żeby się nie upaprać – wyjaśnił. – Udawane spaghetti. Freddy-spaghetti – dodał, odpowiednio akcentując, bo wiedział, jak bardzo jego synka bawi rymowanie.
Tyler istotnie zachichotał, jakby ojciec właśnie popisał się najzabawniejszym na świecie żartem.
– Fledi-skedi! – zawołał, znowu się zaśmiał i pacnął rączkami w stół z rozbawienia.
– Tak, jest gotowy na Freddy-spaghetti – powtórzył Robert, wyciskając żart jak cytrynę. To idealna taktyka dla publiczności złożonej z dwulatka. Trudno było tu wznosić się na wyżyny subtelnego dowcipu.
Zjedli z Tylerem spaghetti i sałatkę, okraszając posiłek dużą ilością śmiechu. Nawet Robert musiał przyznać, że dobrze się bawili.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki