Five Nights At Freddy's. Odwiedziny królika. Tom 5 - ebook
Five Nights At Freddy's. Odwiedziny królika. Tom 5 - ebook
Oto kolejny, jeszcze mroczniejszy tom opowiadań Fazbear Frights z uniwersum gry Five Nights at Freddy's. Nie możesz przegapić tych trzech opowieści, które udowodnią, że zawsze, ale to zawsze może być gorzej…
W otchłani ciemności kłębi się śmiertelna wściekłość. Bob tryska gniewem i ma dość swojej rodziny, postanawia więc wywinąć żonie i dzieciom okropny numer. Jego wakacyjny wyjazd okazuje się jednak najkoszmarniejszym pomysłem w życiu. Matt tłumi w sobie wielką złość wywołaną przez liczne nieudane związki, a o problemach zapomina, grając namiętnie w gry wideo. Nie ma pojęcia, co z tego wyniknie… A w Szpitalu Heraklesa, w pokoju 1280, jakaś mroczna siła utrzymuje przy życiu mężczyznę z makabrycznymi oparzeniami na całym ciele i żelazną wolą życia.
W piątym tomie opowiadań Fazbear Frights Scott Cawthon, twórca gry i świata Five Nights at Freddy's, przedstawia trzy historie, które zmrożą ci krew w żyłach, nawet jeśli uważasz się za nieustraszonego i masz nerwy ze stali!
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8225-183-8 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Po prostu… super… –_ pomyślał Bob.
Jedyne, na co cieszył się podczas tej wycieczki, to zapowiadany deszcz. Jego rodzina była z tego powodu zrozpaczona, ale on w duszy aż podskakiwał z radości. Deszcz oznaczał rezygnację z rozlicznych zajęć, dzięki czemu będzie mógł w spokoju łowić ryby, ucinać sobie drzemki i czytać.
– Skarbie, spójrz na to! – zawołała jego żona Wanda. – Słońce!
– Och, doprawdy?
Wanda dała mu kuksańca.
– Podaj mi okulary przeciwsłoneczne – powiedział Bob.
Na chwilę oderwał wzrok od szosy i obserwował, jak Wanda pochyla się, by wyciągnąć okulary ze skrytki. Podziwiał jej lśniące kasztanowe loki i delikatną linię profilu. Wanda była malutka, blada i piegowata, i miała drobne rysy. Nawet po dwunastu latach małżeństwa i urodzeniu trójki dzieci wciąż była tą piękną, radosną czirliderką, w której się zakochał, gdy byli w ostatniej klasie liceum. Jedyną wyraźną różnicę stanowiły tylko jej ubrania, porzuciła bowiem pompony i plisowane spódniczki na rzecz najnowszej mody. Teraz miała na sobie czarne szorty z wysokim stanem i czarną bokserkę pod siateczkowym topem w kolorze lawendy. Top zsunął jej się z ramienia. Wyglądała nieziemsko.
Bob nałożył okulary i ponownie skupił się na prowadzeniu auta. A potem się przejrzał we wstecznym lusterku. Wystarczyła chwila, by uświadomić sobie, że nie wygląda jak sportowiec, którym był w liceum. Zniknęły gdzieś gęste, czarne włosy, ostra linia szczęki, szelmowski błysk w ciemnobrązowych oczach i szeroki, beztroski uśmiech. Na ich miejscu pojawiły się przerzedzone, siwiejące krótkie włosy, obwisłe policzki, zmęczone oczy i wargi wygięte w podkówkę. Większość mięśni zniknęła razem z włosami. Nie miał czasu, by ćwiczyć… i to było widać.
Bob szybko skupił się z powrotem na jeździe. Gdy droga znów zaczęła wspinać się w górę, a dwa pasy ruchu przeszły w trzy, pozwalając na wyprzedzanie, zjechał na prawy. Zza samochodu Boba od razu wyskoczyły dwa sportowe sedany i szybko go minęły.
Bob westchnął.
_Tęsknię za moim mustangiem._
Wanda spojrzała na niego, ale nie zareagowała. Nigdy tego nie robiła. Namówiła go, by sprzedał swojego ukochanego mustanga, gdy urodziło im się drugie dziecko. Do tej pory żałował tej decyzji. Tęsknił za wszystkim, co się wiązało z tamtym samochodem, nawet za jego zapachem – charakterystyczną mieszanką oleju samochodowego i skórzanych siedzeń, które zawsze sprawiały, że czuł się męsko… i młodo.
Bob potrząsnął głową, próbując nie wdychać zapachów minivana – masła orzechowego, brudnych skarpetek i soku z winogron.
– Słuchajcie! – zawołała Wanda.
– Co? – zakrzyknęły chórem dzieci.
– Prognoza pogody się zmieniła! – Wanda zakołysała się na siedzeniu, wpatrując się w ekran telefonu.
Bob zdziwił się, że wciąż miała zasięg. Wydawało mu się, że są tysiące kilometrów od jakiejkolwiek cywilizacji.
– Zamiast osiemdziesięciu procent szans na deszcz – powiedziała jego żona – jest tylko dwadzieścia. Będziemy mieli słońce!
– _Wesołe słoneczko, co świecisz na niebie –_ zaczęła fałszować trzyletnia córka Boba, Cindy.
– _Chodź bawić się z nami, tęsknimy do ciebie –_ przyłączyła się do córki Wanda.
Cindy zachichotała i fałszowała dalej. Jej kręcone kasztanowe włoski zebrane w dwa warkoczyki podskakiwały, gdy podrygiwała w rytm piosenki. Brak talentu nadrabiała urokiem i entuzjazmem. Piegi i szeroki uśmiech zjednywały jej każdego.
– A teraz wszyscy razem! – zawołała Wanda.
Siedmioletni Aaron siedział obok Cindy w foteliku, z którego bardzo chciał już wyrosnąć. Tak jak jego siostra miał piegi, kasztanowe włosy i niewyczerpaną energię, trudno więc się dziwić, że przyłączył się do śpiewu. Tyler, chudy, ciemnowłosy dziesięciolatek o szerokich barach, które wskazywały na to, że już niedługo będzie bardzo atletycznej budowy, rozsiadł się na swoim fotelu w trzecim rzędzie. Tyler lubił siadać oddzielnie ze względu na swój status najstarszego dziecka, ale wciąż był na tyle mały, by uczestniczyć w rodzinnych zabawach. Uwielbiał wieczory z grami planszowymi i filmami, niedzielne pikniki i karaoke. A teraz dodawał podkład dźwiękowy, wybijając rytm.
– _Wesołe słoneczko, co świecisz na niebie –_ zaśpiewała rodzina Boba.
– No dalej, Bob – zachęciła go żona. – Zaśpiewaj z nami!
Bob prychnął, a potem zacisnął zęby, podczas gdy jego rodzina odśpiewała pioseneczkę jeszcze z pięć razy.
_Dajcie mi tu klasycznego rocka, a będę śpiewał najgłośniej ze wszystkich –_ pomyślał.
Na pewno nie zamierzał nucić o jakimś durnym słoneczku. Dalej zaciskał usta i skupiał się na drodze, na której asfalt, wciąż mokry, zaczął lśnić w słońcu. Podwójna żółta linia była niczym łańcuch nieubłaganie ciągnący samochód do celu. Chociaż Bob prowadził, tak naprawdę nad niczym nie miał kontroli.
Kiedy po raz ostatni coś kontrolował? Zanim urodził się Tyler? Kiedy wziął ślub z Wandą? Zanim się spotkali? Kiedy się pojawił na świecie? Czy sprawowanie kontroli to iluzja?
W końcu rodzina przestała śpiewać, a Aaron zadał odwieczne pytanie:
– Daleko jeszcze?
– Daleko jeszcze? Daleko jeszcze? – powtórzyła Cindy.
– Ile kilometrów? Daleko jeszcze? – zapytała Wanda.
– Ty też przeciwko mnie? – westchnął Bob.
Wanda się roześmiała. Spojrzała na rozłożoną na kolanach mapę i sama sobie odpowiedziała:
– Jeszcze czterdzieści pięć kilometrów.
Bob uważał, że to urocze, iż Wanda woli czytać mapę niż używać GPS. Było to jedno z wielu dziwactw, które w niej uwielbiał. Natomiast wymyślanie piosenek – jak ta głupia o słoneczku – było jednym z wielu dziwactw, którymi wcale nie był zachwycony. A już jej upór w robieniu wszystkiego całą rodziną był zupełnie nie do wytrzymania.
Nie było jeszcze tak źle, gdy Tyler był mały. Zabieranie syna na ryby czy mecze nie stanowiło żadnego problemu. Nawet piesze wycieczki, które organizowała Wanda, były przyjemne. Kiedy urodził się Aaron, rodzinne sprawy stały się trochę bardziej skomplikowane, ale wciąż dało się to jakoś ogarnąć. Natomiast pojawienie się Cindy zwiększyło chaotyczność wszystkiego dziesięciokrotnie. Mała co prawda nie była żadnym nieznośnym bachorem, tylko naprawdę słodkim dzieckiem. Ale dysponowała niesamowitą ilością energii i z jakichś dziwnych przyczyn zarażała nią chłopców. Ostatnimi czasy Bob miał wrażenie, że nie ma ani chwili spokoju, nawet w nocy. Miał pewność, że każdej nocy w pewnym momencie jedno z dzieci znajdzie się w jego i Wandy łóżku.
Kiedyś Bob miał czas dla siebie, a teraz należał on do wszystkich poza nim. Część zabierała mu praca. Część dzieci. Część Wanda. Kiedyś na to nie narzekał, bo Wanda chciała z nim robić fajne rzeczy. Ale teraz oczekiwała od niego, by wypełniał swoje obowiązki rodzinne jako trener, nauczyciel, towarzysz zabaw, kucharz, złota rączka, kierowca, dostawca, woźny i sponsor.
Kilka miesięcy temu najlepsza przyjaciółka Wandy powiedziała jej o obozie Etenia.
– „Etenia” oznacza w języku rdzennych Amerykanów „bogactwo”. – Przeczytała Wanda w grubej niczym czasopismo ulotce opisującej to miejsce. – Nazwaliśmy nasz rodzinny obóz Etenia, ponieważ ten, kto ma rodzinę, jest bogaty. – Czytała dalej. – Czy to nie piękne, Bob?
– Yhm – przyznał z roztargnieniem.
Sądził, że żona czyta mu o tym miejscu tak samo, jak czytała o Grenlandii, Norwegii czy Albanii. Chciała podróżować i uwielbiała wyszukiwać nowe miejsca. Okazało się jednak, że o obozie Etenia mówiła serio.
– Może wyślemy na obóz tylko dzieci, a my zostaniemy w domu i będziemy sobie odpoczywać w hamaku? – zapytał Bob, gdy Wanda wciąż wracała do tematu obozu.
Przytulił ją i pocałował w szyję.
– We dwoje.
Wanda nie chciała o tym słyszeć. Nie podobał jej się również pomysł, by pojechali do jakiegoś ładnego hotelu, zostawili dzieci przy basenie i spędzili trochę czasu razem. W końcu Bob postawił wszystko na jedną kartę i zaproponował drogi kurort, w którym zapewniano dzieciom rozrywkę, by rodzice mogli się relaksować pod wielkimi parasolami na białych, piaszczystych plażach. Chciał odpocząć. Wanda pragnęła jednak czegoś innego.
I tak oto byli w drodze… do obozu Etenia.
Bob spojrzał we wsteczne lusterko, by ustalić, czemu w samochodzie zrobiło się nagle tak głośno. Cała trójka jego dzieci zajęta była jakąś skomplikowaną grą związaną z klaskaniem.
Wanda nachyliła się do Boba.
– Razem z Zoie uwielbiałyśmy obozy, gdy byłyśmy małymi dziećmi – powiedziała mu po raz dziesiąty. – Jedyne, co nam przeszkadzało, to brak rodziców. Czy to nie piękne, że nie musimy na to narażać naszych dzieci? Przez cały tydzień będziemy razem.
– Cudownie.
Jeśli Wanda zauważyła jego ironię, to tego nie skomentowała.
Przed samochód wyskoczył jeleń, a Bob gwałtownie zahamował. Na szczęście minivan nie jechał zbyt szybko. Nie był w stanie. Nie miał mocy niezbędnej do podjazdów, szczególnie na wysokościach. I chociaż Bob bez trudu ominął jelenia, ciśnienie mu podskoczyło.
– Nie moglibyście być trochę ciszej?! – wrzasnął do dzieci. – Ja tu próbuję prowadzić.
Przez moment zrobiło się cicho.
– Tato, myślisz, że mieszkają tu elfy? – zapytała Cindy.
Wyglądała przez okno na gęsty las na skraju drogi.
– Kto wie – odparł Bob.
Wanda wciąż mu powtarzała, że Cindy jest wyjątkowo wrażliwa. Nie wolno mu było jej rozczarować. Jeśli chciała wierzyć w elfy, musiał się na to zgadzać.
Wanda zmieniła temat.
– To co będziemy robić, jak już dotrzemy na miejsce? – zapytała dzieci.
Bob jęknął. Tylko nie to.
Cała trójka natychmiast zaczęła się przekrzykiwać:
– Wielkie bańki, konkurs talentów, karaoke, podchody, kukiełki, malowanie kamieni, trampoliny, tańce, hula-hoop, gimnastyka! – zawołała Cindy.
– Trampolina, strzelanie z łuku, jazda konna, kajaki, pływanie na oponie, rowery górskie, wycieczki! – wykrzyknął Aaron.
– Kajaki, nurkowanie, pływanie, żaglówki, przeciąganie liny, biegi, ping-pong, siatkówka, skoki na bungee, tyrolka – wrzasnął Tyler.
Wanda radośnie się roześmiała. Zrobiła to specjalnie, by podkręcić dzieci.
Bob miał ochotę zasłonić uszy obiema rękami, ale oczywiście nie mógł tego zrobić, prowadząc samochód.
_A co z łowieniem ryb? –_ pomyślał.
Bob uwielbiał chodzić na ryby. Wanda tego nienawidziła. Ale kiedy była taka potrzeba, stawała się doskonałą manipulatorką. Wykorzystała miłość Boba do łowienia ryb przeciw niemu, kiedy namawiała go na tę wycieczkę. A kiedy zrobiło się jasne, że Bob jedzie na obóz Etenia, czy tego chce, czy nie, pocieszał się wizją tego, że zawsze może iść na ryby sam. I wtedy prawda wyszła na jaw.
– Cóż, nie będziesz chodził sam – powiedziała Wanda. – Mają tam zawody w łowieniu, może namówisz chłopców, by wzięli w nich z tobą udział.
Dlaczego wszystko musiało być tak dokładnie zorganizowane? Dzieciaki wciąż wymyślały kolejne warsztaty. Bob doszedł do wniosku, że aby zrealizować ich wszystkie plany, musieliby spędzić tu z pięć lat, a mieli tylko tydzień.
_Tylko. No jasne._
Siedem dni to wieczność.
– Siedem dni radości i zabawy – powtarzała wciąż Wanda, szykując wszystkich do wyjazdu.
W jej ustach brzmiało to tak, jakby to było coś przyjemnego. Jak Bob miał to przetrwać?
Musiał jednak przyznać, że obóz Etenia prezentował się wspaniale. Albo prezentowałby się, gdyby nie był pełen hałasujących rodzin.
Położony w wąskiej dolinie pomiędzy dwoma wysokimi, porośniętymi lasem pasmami gór o kamienistych szczytach, obóz znajdował się na brzegu potężnego, krętego jeziora Amadahy. Według broszury „Amadahy” oznaczało w języku Czirokezów „leśną wodę”. Byłaby to całkiem dobra nazwa dla jeziora w lesie, gdyby nie to, że obóz nie znajdował się nawet w pobliżu terytoriów Czirokezów. Wanda wcale się nie przejęła, gdy Bob jej o tym napomknął.
Ostatnie piętnaście kilometrów do celu trzeba było pokonać polną drogą, odchodzącą od szosy u stóp ostrego wzniesienia. Samego obozu nie dało się wypatrzeć prawie do końca drogi. I nagle niepozorny pospolity znak, ledwie wystający zza klonu, informował zmęczonych podróżnych, że są w dobrym miejscu: „Obóz Etenia – na wprost”.
Sam obóz był równie malowniczy co jego otoczenie. Główny budynek stanowiła olbrzymia chata z drewnianych bali, z dwoma kamiennymi kominami i dużą werandą, która otaczała front i boczne ściany budynku. Dach pokryty był lśniącą, zieloną blachą.
Trzydzieści pięć domków kempingowych należących do obozu wyglądało niczym dzieci głównej chaty. Małe chałupki z bali i kamienia rozsypane były wokół głównego budynku niczym kaczuszki pływające wokół mamy. Bob i jego rodzina mieli zająć domek numer siedemnaście, Nuttah. Podobno „Nuttah” oznaczało w języku Algonkinów „silny”. Synowie Boba uznali, że „Nuttah” to komiczna nazwa.
– Będziemy w domku z nut – powiedział wszystkim swoim kolegom Tyler, gdy otrzymali przydział.
– Ale nuta – powtarzał Aaron.
– Czy w środku będą nutki? – zapytała kilka razy Cindy.
Wanda odparła:
– Będziemy śpiewać jak z nut!
Co Bob skomentował:
– Zwariuję od tego nucenia.
Także uznał tę nazwę za idiotyczną, ponieważ Algonkinowie także nie żyli nigdzie w pobliżu. Właściciele obozu Etenia najwyraźniej na chybił trafił wybrali kilka przypadkowych nazw wywodzących się z języków rdzennych Amerykanów.
Parking obozu znajdował się na zacienionym przez drzewa, wysypanym żwirem prostokącie za głównym budynkiem. Kiedy Bob zatrzymał tam samochód, przypomniał sobie, że nie może podjechać pod sam domek.
– To by popsuło atmosferę – powiedziała Wanda, gdy zaczął narzekać.
– A łupiący ból w krzyżu od ciągania całego tego majdanu ją poprawi? – zapytał.
Wanda się uśmiechnęła i nałożyła na usta świeżą warstwę błyszczyku.
_No to chyba mam odpowiedź –_ pomyślał Bob.
Kiedy tak stał obok minivana wyładowanego bagażami i zabawkami, nie wspominając o bagażniku dachowym pełnym tego samego, już na samą myśl o przenoszeniu całego dobytku zaczęły go boleć plecy. No i oczywiście domek Nuttah znajdował się najdalej od parkingu.
– Jesteśmy na samym skraju lasu, Bob – zawołała Wanda, gdy przydzielono im domek.
– Cóż za radość – jęknął.
I oto byli. Dla kobiety raj, dla mężczyzny piekło.
Bob spojrzał na zdradzieckie niebo, które odrzuciło chmury na rzecz bladego błękitu. Słońce stało prawie w zenicie i mocno świeciło. Musiało być co najmniej dwadzieścia siedem stopni, a powietrze zrobiło się ciężkie i parne.
Wanda z dziećmi wręcz tańczyła obok samochodu. Cindy kręciła się w kółko, Aaron podrygiwał, a Tyler wybijał rytm na masce auta. Wanda witała się ze wszystkimi w zasięgu wzroku.
– Patrz, motylek! – pisnęła Cindy.
Bob popatrzył za tłuściutkim palcem wskazującym Cindy i zobaczył motyla monarchę znikającego w krzakach malin. Przed oczami stanęło mu wspomnienie z dzieciństwa, gdy tata zabierał go na kempingi, na których jako dodatek do smażonych, świeżo złowionych pstrągów zbierali maliny.
– Chodź, tato – powiedział Aaron. – Musimy się zapisać, żeby nie stracić najlepszej zabawy.
– Bob, może ty się tym zajmiesz? – Wanda podała mu cztery gęsto zapisane kartki.
Wiedział, że to listy warsztatów, które wybrało sobie każde z jego dzieci, i te, które jego żona uznała za najlepsze dla całej rodziny. Westchnął. Zejdzie mu na tym całe popołudnie.
– Pójdę z dziećmi rozejrzeć się po okolicy i poznać ludzi – powiedziała Wanda. – A ty, jak skończysz z zapisami, przynieś do domku bagaże.
– Naprawdę mogę? Super – burknął Bob.
– Co mówiłeś, kochanie?
– Nic.
Bob patrzył, jak jego rodzina odchodzi, ale ani drgnął. Miał ochotę wsiąść do samochodu i odjechać. Spojrzał na siedzenie kierowcy. Co by się stało, gdyby tak zrobił?
Słodki zapach dzikich kwiatów walczył z odorem spalin, ale wszystko to bledło przy skupiającym uwagę zapachu jałowca i sosny. Co przypomniało Bobowi o jego ulubionym drinku – ginie z tonikiem.
– To smakuje jak choinka – powiedziała Wanda, gdy po raz pierwszy zrobił jej szklaneczkę. Od tamtej pory zaczęli nazywać gin z tonikiem „leśnym drinkiem”, a z czasem stał się po prostu „choinką”.
– Zrób mi choinkę – mówiła czasem Wanda w piątkowy wieczór, kiedy dzieci już zasnęły.
Przydałaby mu się teraz „choinka”.
Nagle coś uderzyło go od tyłu.
– Przepraszam – wrzasnął jakiś dzieciak, gdy Bob osunął się na bok samochodu.
Ściskając otwarte drzwi do drugiego rzędu siedzeń, zauważył mężczyznę w średnim wieku i z nadwagą, który siłował się z licznymi torbami podróżnymi i walizkami. Popatrzyli na siebie, a Bob posłał mu współczujące spojrzenie. Potem zatrzasnął drzwi do minivana i rozejrzał się wokół.
Natychmiast tego pożałował.
Już samo spoglądanie na obóz zza kierownicy i obserwowanie, jak jego rodzina wysypuje się z minivana z niepohamowanym entuzjazmem, było bolesne. Ale obraz jego nieszczęścia w pełnej krasie był wręcz nie do zniesienia.
Wszędzie biegały dzieci, jakby ktoś naszprycował je narkotykami pozbawiającymi je świadomości, ale utrzymującymi w ciągłym ruchu. Mężczyźni zamieniali się w zwierzęta pociągowe; spoceni tatusiowie uginali się pod ciężarem bagaży. Mamy zapoznawały się ze sobą i organizowały rzeczywistość. W całym tym chaosie obozowi opiekunowie dęli w gwizdki i wykrzykiwali niezrozumiałe rozkazy.
Bob próbował zrozumieć, co mówili, ale nie był w stanie. Zebrał się w sobie i podszedł do niebieskookiej opiekunki z blond włosami związanymi w kucyk. Zagwizdała w chwili, gdy był ledwie metr od niej. Wysoki pisk wdarł mu się uszami do mózgu i odbijał się w nim przez chwilę, nim Bob zdołał coś z siebie wydusić.
– Przepraszam – powiedział. – Gdzie mogę się zgłosić na warsztaty?
Kobieta znów zagwizdała, ale na szczęście tym razem był to tylko krótki sygnał, po czym wskazała niskie schodki z boku głównego budynku.
– Proszę wejść po tych schodach i skierować się na frontową werandę, ustawić tam w kolejce, a ta zaprowadzi pana do stołów z zapisami w środku. – Kolejny raz zagwizdała.
Bob miał szczerą ochotę zerwać jej ten gwizdek z szyi, ale się pohamował.
– Dziękuję – powiedział i posłał jej morderczy uśmiech.
Wszedł po schodach i znalazł kolejkę na werandzie. Widział stąd, że jego rodzina już się urządza. Cindy trzymała za rękę jakąś dziewczynkę z czarnymi warkoczykami i obie kręciły się w kółko na molo wychodzącym daleko w jezioro. O co chodziło z tymi małymi dziećmi i kręceniem się w kółko? Nieopodal córki Wanda rozmawiała z jakąś kobietą, a synowie Boba z jeszcze jednym chłopcem na zmianę puszczali kaczki po jeziorze.
Bob zaś stał w kolejce, żeby zająć się papierkową robotą. Proza życia.
Nie wiedział, jak długo już czekał. Nad głową krążyły mu muchy, a nos zaczynał się opalać na czerwono. To go nauczy, by nie ignorować rad żony dotyczących smarowania się kremem z filtrem.
– Będzie padać – powiedział jej z przekonaniem.
– Nigdy nic nie wiadomo – odparła.
To zadziwiające, jak często wiedziała to, czego on nie wiedział. Nieopodal ktoś grał na gitarze. A jeszcze bliżej ktoś jadł suszoną wołowinę. Bob zmarszczył nos. Ten zapach przyprawiał go o skręt żołądka.
Inni rodzice rozmawiali między sobą, ale Bob nie podnosił głowy. Po raz pierwszy od kiedy wyruszyli, był w stanie pomyśleć o umowie, nad którą wolałby teraz pracować w domu. Nie miał czasu na tygodniowe wakacje, a nawet gdyby, to na pewno nie miał ochoty wykańczać się podczas jakichś zajęć z bandą obcych ludzi. Szczerze mówiąc, chciał być sam.
Ponownie spojrzał na swoją rodzinę. Cindy i jej nowa przyjaciółka zaczęły grać w klasy pomiędzy trawnikiem a jeziorem, a chłopcy chodzili po wbitych w brzeg jeziora palach, starając się utrzymać równowagę. Bob był pewien, że za chwilę usłyszy plusk wody.
W końcu dotarł do drzwi budynku. Zadziwiające, ale wyglądało na to, że wreszcie nadejdzie jego kolej. Wbrew sobie zaciekawiony, rozejrzał się po wnętrzu chaty. Była dokładnie taka jak w broszurze – ściany z drewnianych bali, mnóstwo ciężkich drewnianych mebli wyłożonych poduszkami z ozdobionymi wzorami, które miały przywodzić na myśl rdzennych Amerykanów. Nad kominkiem wisiała potężna głowa jelenia, a zwisające z drewnianej więźby żyrandole wykonane były z poroża. Nie najlepsze miejsce dla jeleni.
Bob po raz ostatni spojrzał w stronę rodziny, po czym wszedł do środka. Tak jak podejrzewał, chłopcy wpadli do jeziora. Cindy dalej bawiła się z koleżanką. Wanda śmiała się z chłopców… tylko dlatego, że oni też się śmiali. Gdyby ktoś spytał Boba, czy kocha swoją rodzinę, stanowczo odpowiedziałby, że tak, ponieważ tak właśnie było. Ale to nie znaczyło, że cały czas ich lubi, a ostatnio lubił ich coraz mniej. Zawsze czegoś od niego chcieli.
„Tato, popatrz, jaki obrazek narysowałam” _–_ mówiła Cindy.
„Tato, rzucisz mi piłkę?” _–_ pytał Aaron.
„Tato, pomożesz mi z pracą domową?” _–_ błagał Tyler.
„Kochanie, te drzwi garażowe trzeszczą, proszę, napraw to” _–_ nakazywała mu Wanda. Tak, nakazywała. Zawsze mówiła „proszę”, ale rozkaz był równie jasny jak wtedy, gdy jego szef mówił: „Zrób to na dzisiaj, _proszę_”.
Bob był już zmęczony tymi wszystkimi prośbami i obowiązkami. Potrzebował odetchnąć_._
– Twoja kolej, stary. – Ktoś klepnął Boba w ramię.
Rozejrzał się wokół.
Za nim stał młody ojciec, który najwyraźniej wciąż kochał być tatusiem. Uśmiechnął się szeroko i wyciągnął rękę nad ramieniem Boba.
– Teraz ty.
Zza stołu przed Bobem podniosła na niego wzrok potężna, opalona kobieta o bardzo krótkich włosach ciemnoblond i z kurzymi łapkami w kącikach oczu.
– Cześć, jestem Marjorie. – Szeroko się do niego uśmiechnęła, ukazując garnitur białych, równych zębów i wskazując białą tabliczkę z imieniem, przypiętą do zielonej koszulki obozu Etenia. – Witamy w obozie Etenia.
– Och, to tu się znalazłem? – spróbował ironizować, ale jego żart najwyraźniej nie spotkał się ze zrozumieniem.
Z ust Marjorie zniknął uśmiech. Skrzywiła się, po czym zapytała:
– Nazwisko?
– Mackenzie.
Kobieta zastukała klawiszami bezprzewodowego laptopa.
– Bob, Wanda, Cindy, Aaron i Tyler.
– Tak jest.
– Dobra, zapiszmy was. Czy przygotował pan listę warsztatów?
Bob podał kobiecie eleganckie listy Wandy. Obóz miał do wyboru sto dwanaście różnych warsztatów i proszono, by przyjeżdżający przygotowali listy z co najmniej dwudziestką z nich, w kolejności zainteresowania. Na listach Wandy były razem siedemdziesiąt dwa warsztaty. Bob zastanawiał się, co też zrobi z tym Marjorie.
Ale ona w ogóle nie była zaskoczona.
– Doskonale – powiedziała i zaczęła wpisywać dane do komputera.
Bob obserwował ją z zaciśniętymi zębami. Jednym z zastrzeżeń, jakie miał do obozu Etenia – a raczej do wszelkich obozów – był ich niewiarygodny rygor. Nie przeszkadzało mu przebywanie na zewnątrz i robienie fajnych rzeczy, ale robienie tego według harmonogramu i list… to doprowadzało go do szału. Ha! Może ten domek z nut, od którego miał zwariować, jakoś się w to wpisywał.
Tak na poważnie, to czy nie dość miał harmonogramów i list w pracy? A tam przynajmniej mu płacono. Dlaczego musiał się do tego dostosowywać również w czasie wolnym?
Marjorie przerwała pisanie.
– Nie udało mi się zapisać was na wszystkie wymienione warsztaty, ale zdołałam zarezerwować pierwszą dwudziestkę dla wszystkich dzieci i dla całej rodziny.
– W dechę. – Bob lubił używać jednego z ulubionych powiedzonek Tylera.
Tyler naprawdę tak myślał, gdy to mówił, ale dla Boba „W dechę” oznaczało albo „Beznadzieja”, albo „Mam to w głębokim poważaniu”.
Marjorie oddała Bobowi listy, po czym rozejrzała się wokół i nachyliła do niego. A potem odezwała się ledwie słyszalnym szeptem:
Bob usłyszał:
– Chciałbyś… – Ale reszta była niezrozumiała.
Nachylił się bliżej.
– Słucham?
Marjorie również nachyliła się bardziej. Jej oddech pachniał czekoladą.
– Chciałbyś się zapisać na Odwiedziny Królika? – zapytała.
Musiał się przesłyszeć.
– A co to takiego? – zapytał.
Marjorie odwróciła się i wskazała wysokiego królika stojącego w odległym kącie olbrzymiej sali, pod staroświeckim kanoe zwisającym z belek sufitu. Królik o intensywnie pomarańczowym futrze miał na sobie kamizelkę w czarno-białą kratkę, żółtą muchę w białe grochy i czarny cylinder, przez który wystawały mu oklapłe uszy. Zwierzak trzymał talerze marszowe, tak jak staroświeckie nakręcane małpki. Bob zamrugał. Jak mógł go przegapić, gdy wcześniej się rozglądał? To jak nie zauważyć anakondy w kojcu ze szczeniaczkami. Ten królik tu nie pasował. Zupełnie.
Bob nie wiedział, czy zwierzak jest człowiekiem w dziwnym stroju, czy też jest to jedno z tych upiornych animatronicznych stworzeń, które widział w kilku restauracjach, jakie czasem odwiedzał z rodziną w dzieciństwie. Ten stwór na pewno nie zachęcał do przytulania. Miał trochę za duże oczy, by wyglądać przyjaźnie. Raczej sprawiał wrażenie szalonego.
– Panie Mackenzie? Bob?
Bob zamrugał.
– Tak?
Marjorie uśmiechnęła się do niego szeroko i puściła oko.
– Jeśli zapisze się pan na Odwiedziny Królika, to ten królik, który ma na imię Ralpho, odwiedzi pana domek.
Bob ponownie spojrzał na królika Ralpha.
– Wpadnie do waszego domku, wrzeszcząc, dzwoniąc talerzami i kręcąc głową. – Marjorie zachichotała. – To będzie naprawdę przerażające!
Bob mógł to sobie wyobrazić.
– Całkiem niezła pobudka – dodała Marjorie.
Bob nie zrozumiał.
– Pobudka?
– Och, zapomniałam powiedzieć. Ralpho krąży między piątą i szóstą rano. W tym czasie odwiedza wszystkie domki, które zgłoszą się na Odwiedziny Królika. To taki trochę złośliwy dowcip, jaki robimy dzieciom w pierwszy dzień, ale większość z nich jest zachwycona przypływem adrenaliny, gdy wystraszy się je z samego rana. – Marjorie znów zachichotała jak podły złoczyńca. – Zainteresowany?
Bob spojrzał na Ralpha, a potem znów na Marjorie.
Pomyślał o swojej denerwująco szczęśliwej rodzinie i ich uporze, by spędzić jego jedyny wolny tydzień lata w tym słabo zakamuflowanym obozie pracy dla przemęczonych tatusiów. Pomyślał o tym, jak długo stał w tej głupiej kolejce, by zapisać ich na bezsensowne atrakcje. Pomyślał o całym bagażu, który musi jeszcze przeciągnąć do domku Nuttah. A potem o tym, jak jego rodzina reaguje na głośne dźwięki o poranku. I ta myśl sprawiła, że zaczął mu wracać dobry humor.
– Jasne! – Uśmiechnął się od ucha do ucha.
_Ale będzie ubaw!_
– Wspaniale – powiedziała Marjorie.
Znów postukała w klawisze.
– Gotowe. Wszystko zapisane. – Uśmiechnęła się do niego, a on odpowiedział tym samym.
To był jego, jak dotąd, jedyny szczery uśmiech tego dnia. Po raz pierwszy, od kiedy zaczęli planować tę wycieczkę, poczuł coś innego niż niezadowolenie i złość. Ogarnęła go wręcz radość.
Marjorie nachyliła się po stertę papierów, które właśnie wydrukowała. Rzuciła je Bobowi przed nos.
– Proszę przeczytać, czy na pewno się pan na to zgadza, a potem złożyć na każdej stronie parafkę.
Podała mu długopis. Bob westchnął i po raz kolejny przeczytał upiorne listy. Wcale się na to nie zgadzał, ale mimo to podpisał każdą kartkę.
Marjorie uśmiechnęła się promiennie.
– Wspaniale! – Zgarnęła papiery i część z nich pozszywała razem. – Oto wasze harmonogramy – powiedziała. – Ralpho odwiedzi was rano, a reszta waszych warsztatów jest zaznaczona w kalendarzu.
Podała Bobowi klucz i małą książeczkę.
– Klucz do domku Nuttah i książka z regulaminem obozu – wyjaśniła.
No cudownie. Regulamin. Jakby Bobowi brakowało zasad… jakby potrzebował jeszcze kilku prac albo dzieci.
Nie powiedział tego głośno, tylko wziął wręczane mu przedmioty.
– Bawcie się dobrze i mówcie, gdybyście czegoś potrzebowali – powiedziała Marjorie.
Bob skinął głową i posłał Ralphowi ostatnie spojrzenie, a potem wyszedł na zewnątrz.
Zauważył, że jakoś lżej mu się idzie. Miał nawet ochotę na mały piruet w drodze do drzwi. Pohamował się jednak i tylko odwrócił do Ralpha i lekko się skłonił nowemu „przyjacielowi”.
– Dzięki, stary – powiedział cicho.
Ralpho dał mu poczucie satysfakcji, jakiej nie odczuwał od tygodni.
Bob zaniósł ostatnie bagaże do domku Nuttah i wyszedł odetchnąć na ganek. Skromny domek miał dwuspadowy dach i wąski ganek, był zbudowany z drewnianych bali i miał dwa boczne okienka, jedno duże okno z przodu oraz małe na poddaszu.
Patrząc na to, Bob potrząsnął głową. Nie był to pięciogwiazdkowy hotel, w którym wyobrażał sobie wakacje.
– Bob? – zawołała Wanda.
Wszedł do środka, a żona posłała mu „to spojrzenie”, jak nazywał je w myślach. Usta ściągała w bok, a brew unosiła, co oznaczało: „Nie robisz tego, czego od ciebie oczekuję”.
– Co? – zapytał.
– Musisz się pośpieszyć. Pora na piknik z okazji Dnia Otwarcia – marudziła Wanda, machając mu przed nosem rozpiską. – Widzisz? O szesnastej. Spóźnimy się.
– Na pikniki wszyscy się spóźniają – stwierdził Bob.
Wanda rzuciła w jego stronę parę szortów khaki i granatową bluzeczkę polo.
– Masz, przebierz się. Czuć cię potem.
– Serio?
Słowa Wandy zabrzmiały oskarżycielsko, a Bob miał ochotę zapytać, jak miał przenieść wszystkie rzeczy do domku, nie pocąc się przy tym. Pohamował się jednak i patrzył, jak żona przygotowuje Cindy „zestaw do snu” – małą saszetkę w białym wiklinowym koszyku. W saszetce były opaska na oczy do spania i zatyczki do uszu, a w koszyku dodatkowo kubeczek wody z pokrywką.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki