Five Nights at Freddy's. Tales from the Pizzaplex. Gra Lally'ego. Tom 1 - ebook
Five Nights at Freddy's. Tales from the Pizzaplex. Gra Lally'ego. Tom 1 - ebook
Są takie sekrety, które lepiej zostawić w spokoju…
Jednak Selena nie może się oprzeć poszukiwaniu prawdy o zakazanym artefakcie z przeszłości jej narzeczonego. Jessica w tajemnicy przed wszystkimi prowadzi podwójne życie. Maya nie daje rady powstrzymać się przed zbadaniem niedostępnej części Mega Pizzaplexu Freddy’ego Fazbeara. Ale w świecie Five Nights at Freddy’s wszystko ma swoją cenę… i to wysoką.
Pierwsza książka z nowej przerażającej serii z uniwersum FNAF. Żaden fan nie może tego przegapić.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67604-72-7 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Dawaj, młody. Zostań ze mną, zostań ze mną – szeptał Jack, ratownik medyczny. Kropelki deszczu spływały mu po twarzy, a on nieprzerwanie poruszał rękami, uciskając klatkę piersiową nastoletniego chłopaka.
– Ręce! – krzyknął Dave, partner Jacka. Ratownik poderwał dłonie, a Dave podał do serca chłopca impuls elektryczny. Ciało nastolatka zadrżało spazmatycznie na mokrym żwirze.
Jack podjął przerwany masaż serca.
– No dalej, młody. Wróć do nas.
– Nadal brak pulsu, Jack. Minęło zbyt wiele czasu. To koniec.
– Jeszcze raz. Dalej, młody.
Ponownie podjęli wysiłki, żeby przywrócić chłopca do życia, i ponownie spełzły one na niczym.
– Niech to. – Jack usiadł na piętach i starł nadgarstkiem krople deszczu i potu z nosa. – Trzeba stwierdzić zgon. Zrób to.
Przez chwilę kontemplował swój żal, po czym naciągnął na twarz nastolatka plandekę. Wstał, dając sobie moment, żeby się uspokoić. Strata kogoś tak młodego zawsze wyjątkowo boli.
Usłyszał stukot toczącego się po ziemi kamyka. Prędko odwrócił głowę i spojrzał w stronę czarnych zarośli za drzewem. Ktoś tam był? Może to jakieś zwierzę?
Nie widział wiele przez zasłonę gęstego deszczu. Wzruszył ramionami, podniósł swoją torbę i odwrócił się.
– Zwijajmy się i wezwijmy koronera.
– Dzieciak nie przeżył? – zagadnął policjant nazwiskiem Manor, kiedy Jack wracał do karetki.
Jack pokręcił głową.
– Tym razem się nie udało.
– Przykre. To niebezpieczna droga, a zwłaszcza w taką burzę.
– Wiem to doskonale, w końcu nieraz mnie tu wzywali… – zaczął Jack, lecz urwał i zajął się układaniem torby w karetce.
Manor skierował promień światła latarki w ciemność za drzewami.
– I akurat tutaj, tuż obok cmentarza. To miejsce ma chyba jakieś złe wibracje.
– Zbieg okoliczności, nic więcej – odparł Jack.
Nagle jego uwagę przykuł jakiś ruch. Zmrużył oczy, wpatrując się w miejsce, gdzie leżało ciało.
Wśród deszczu majaczyło coś ciemnego. Czyżby ktoś pochylał się nad zwłokami?
Włoski na karku Jacka na moment stanęły dęba, ale zaraz się otrząsnął. Zamrugał, by upewnić się, że oczy nie płatają mu figli.
Tak, ktoś tam był. Ktoś niski, szczupły, drobny. Jakaś postać zawisła nad martwym chłopcem, wykonując dziwne gesty: jej ręce poruszały się tam i z powrotem. I wtedy Jack to dostrzegł.
Nóż.
Postąpił o krok do przodu.
– Hej! Zostaw go!
Postać wzdrygnęła się i poderwała głowę. Jej twarz częściowo zasłaniały długie mokre włosy; zobaczył błysk odbitego od klingi światła i coś, co zwisało z drugiej ręki tajemniczego intruza. Mała figurka odwróciła się i czmychnęła w ciemność zarośli.
– Co się dzieje, Jack? – zapytał funkcjonariusz, wytężając wzrok wpatrzony w ciemność.
Jack wskazał w kierunku ciemnych zarośli.
– Widziałem tam kogoś. Pochylał się nad ciałem. To był… chyba jakiś inny dzieciak, tak mi się wydaje. Może dziewczyna.
Manor przeszedł kawałek, świecąc latarką to tu, to tam po miejscu zdarzenia. Wrócił, lekko się krzywiąc.
– Jesteś pewien, Jack? Dzieciak, który łazi w taką pogodę po krzakach? Od kiedy już jesteś na zmianie?
Jack wzruszył ramionami.
– Już prawie okrągłą dobę. Tak, muszę się przespać.
– Może nie powinienem był wspominać o cmentarzu. Zacząłeś przez to myśleć o strachach i duchach w ciemności. Żartowałem, jasne?
Jack jeszcze raz podszedł do zwłok i wziął ostatnią torbę ze sprzętem. Może coś mu się przywidziało.
Koc, którym był przykryty dzieciak, nagle drgnął.
Plandeka się poruszyła.
Jack aż podskoczył.
– Jasna cholera, Dave, on żyje!
– Co?!
– Ten dzieciak! Poruszył się! Dawaj nosze!
– Na pewno?
– Chodź tu, i tyle!
Jack zerwał z ciała nastolatka plandekę. Spojrzał w umazaną krwią twarz i zobaczył, jak dzieciak kaszle, zasysa powietrze.
Potem usłyszał jęk.
– P… pomocy…
Jack prędko wyjął z torby pojemnik z tlenem i nasunął maskę na usta chłopaka.
– Już dobrze, młody, oddychaj, jesteśmy z tobą. Spokojnie. Miałeś wypadek. Zabieramy cię do szpitala, tam się dobrze tobą zaopiekują. Pamiętasz wypadek?
Chłopiec lekko kiwnął głową.
– Jechałeś w deszczu trochę za szybko. Wbiłeś się w drzewo, prawie się na nim owinąłeś. Trzymaj się, młody. Spotkał cię właśnie prawdziwy cud.
Jessica przesuwała mokry mop po szpitalnej posadzce. _Tam i z powrotem. Tam i z powrotem._ Pamiętała, że ktoś tak mówił, kiedyś… Nie pamiętała, kto i gdzie.
To było coś z przeszłości.
Przebiegł ją dreszcz, a dłonie zaciśnięte na kiju mopa zadrżały. Chwyciła go mocniej, żeby je uspokoić. Czuła, jak mijają ją kolejne osoby – personel szpitala. Czuła, że na nią patrzą. Pochyliła głowę do przodu, aby grube, czarne włosy jak najbardziej zasłoniły jej twarz. Niech jej nie widzą. Niech nie zauważają. Nie odzywali się do niej, jeśli nie było to konieczne. A ona nie odzywała się do nich niezagadnięta. Co dzień po szkole po prostu wykonywała swoją pracę, zmywając podłogi na oddziale dziecięcym szpitala. Przywykła do zapachu środków odkażających i paskudnego odoru towarzyszącego chorobom. Słuchała szeptów personelu. Zwracała uwagę na piknięcia maszyn, do których podłączone były leżące tu dzieci. Analizowała kroki, których odgłosy dochodziły do niej z twardych kafelków podłóg. Czasem były subtelne, czasem postukiwały obcasami, czasem były ciężkie i człapiące, kiedy należały do kogoś dużego. Niekiedy się spieszyły, niekiedy ociągały. Wiedziała o każdym dziecku na oddziale. Gdy sprzątała, często słyszała płacz i prowadzone szeptem rozmowy.
– Lekarz mówi, że naprawdę ci się poprawia, Brian. Jest lepiej z jedzeniem. Terapia działa. To wspaniale, synku – mówiła teraz kobieta w pokoju, do którego zbliżała się Jessica.
– Tak, chyba tak – wymamrotał Brian.
– Trzymaj się, kolego, zanim się obejrzysz, będzie lepiej – dodał mężczyzna. – Wrócisz do domu i odpoczniesz we własnym łóżku.
– Ostatnio jestem trochę bardziej głodny.
– Jak dobrze to słyszeć – powiedziała kobieta.
– Kiedy będę mógł wrócić do domu?
– Mam nadzieję, że wkrótce, synu – odparł mężczyzna. – A wtedy na powitanie zamówimy twoją ulubioną pizzę z Mega Pizzapleksu Freddy’ego. To będzie prawdziwe święto. Co ty na to?
– Brzmi spoko – przyznał chłopiec, a mężczyzna się roześmiał.
– To mi się podoba.
– Bri – odezwała się znów kobieta. – Co to za dziwne paproszki masz tutaj, na piersi?
– Co?
– Popatrz, Harry. Co to jest? Dobry Boże, dokąd my go przywieźliśmy, co to ma być za szpital?
– Sam nie wiem. Wyglądają jak płatki srebra – powiedział mężczyzna. – Spokojnie, Jane, na pewno jest jakieś wytłumaczenie. Przecież dobrze się nim tu zajmują. Sama tak mówiłaś. Już wygląda lepiej.
– No tak, ale… – kobieta urwała, po czym zawołała tak, aby usłyszano ją poza salką. – Siostro Macy, czy ktoś może podejść do pokoju mojego syna?
– Słucham, pani Ramon. Czy z Brianem wszystko w porządku? – Siostra Macy zjawiła się natychmiast.
– Tak, ale… Co to za dziwne śmieci się tu walają? Mój syn jest cały tym wybrudzony. Nie chcę, żeby miał kontakt z czymś, co może mu zaszkodzić.
– Hm… Nie wiem, co to takiego. – Pielęgniarka podeszła i przyjrzała się piersi chłopca, po czym strzepnęła z niej dziwne paproszki. – To chyba nic takiego, pani Ramon. Zawołam kogoś, żeby to posprzątał i zmienił pościel.
– Bardzo proszę. Nie chcę, żeby Brian miał styczność z jakimiś środkami czyszczącymi czy czymś takim, co mogłoby zakłócić jego dochodzenie do zdrowia.
– Oczywiście, pani Ramon. Proszę się nie martwić, nigdy byśmy na coś takiego nie pozwolili.
Jessica powoli przesuwała mopem po korytarzu.
_Tam i z powrotem. Tam i z powrotem._
– Dziwna jest, nie? – mruknął jeden z salowych do siostry Macy, gdy układali wspólnie zapasy na wózku.
– Hm? Mówisz o Jessice? Jest cicha. Trzyma się na uboczu. Nie sprawia problemów. – Pielęgniarka wzruszyła ramionami. – Co w tym złego?
– Chucherko z niej, wydaje się taka słaba, jakby byle wietrzyk mógł ją przewrócić. I zawsze zasłania włosami twarz, a przecież ma ładną. – Młody mężczyzna zadrżał. – Aż ciarki mnie przechodzą, kiedy tak się skrada. To nie jest normalne. Niby żyje, a zdaje się, że tak naprawdę nie jest żywa.
Siostra Macy pokręciła głową.
– Colin, naoglądałeś się za dużo horrorów.
– A skąd niby ludzie biorą pomysły na takie straszne filmy? Widzą coś, od czego ciarki ich przebiegają, a potem o tym piszą.
– Sam też na pewno nie byłeś wzorem uspołecznienia, kiedy miałeś czternaście lat.
– Co ja mam do tego? Poza tym ja się odzywałem do ludzi. A ona, gdy próbowałem ją o coś zapytać, tylko na mnie łypnęła i zamrugała, jakby zagadał do niej kosmita, czy coś.
Siostra Macy westchnęła.
– Ech, Colin…
Brzdęk.
Tuż za nimi coś upadło i oboje aż podskoczyli. Colin pisnął jak małe dziecko.
Pielęgniarka zerknęła w dół i zobaczyła leżącą na podłodze zardzewiałą puszkę.
Zmarszczyła brwi.
– Dziwne. A to skąd się wzięło? – mruknęła. Rozejrzała się i zauważyła nieopodal Jessicę, która pracowicie ścierała podłogę mopem. – Hej, Jessica, czy mogłabyś podnieść tę puszkę i ją wyrzucić? Nie wiem, skąd się wzięła. Pewnie spadła z wózka z kuchni, czy coś w tym rodzaju. Muszę im powiedzieć, żeby bardziej uważali na swoje śmieci.
Jessica w milczeniu skinęła głową; ciągnąc za sobą mop, podeszła, podniosła puszkę i wyrzuciła ją do pobliskiego kosza na śmieci.
– Dziękuję. A, Jessica?
Jessica powoli podniosła głowę, jej włosy rozsunęły się, odsłaniając delikatne rysy dziewczęcej twarzy i ciemne oczy. Bardzo ciemne. _Czy kiedyś nie były jaśniejsze, złotobrązowe?_ – pomyślała siostra Macy.
Na jednym z gładkich policzków widniało małe znamię, ale skóra wydawała się znacznie bledsza niż kiedyś. Straciła delikatny rumieniec, który ją wcześniej zdobił. Usta miała delikatne i pełne. Twarz smukłą i urodziwą. Naprawdę mogłaby pozować do zdjęć w magazynach.
– Świetnie ci u nas idzie, doskonale pracujesz. – Pielęgniarka lekko się uśmiechnęła.
Jessica też się uśmiechnęła, i to jakby nieco rozświetliło jej pełne przygnębienia rysy.
– Cieszę się – powiedziała cicho, ale w jej oczach nie było tego widać.
– Założę się, że w domu też dużo pomagasz. Sprzątasz w domu z mamą albo tatą?
Jessica w odpowiedzi na pytanie siostry Macy tylko pokiwała głową, po czym odwróciła się i kontynuowała mycie podłogi.
– Mówiłem, aż ciarki przechodzą – mruknął pod nosem Colin.
Siostra Macy machnęła tylko ręką.
– Och, bądźże cicho. To jeszcze dziecko, a ty jesteś dorosły. Gdyby postanowiła się na ciebie rzucić, raczej sobie poradzisz.
Colin znowu zadrżał.
– Nie byłbym tego taki pewien.
Chociaż siostra Macy żartowała sobie z Colina, musiała przyznać, że z niewyjaśnionego powodu spojrzenie w ciemne oczy Jessiki dotknęło ją do żywego i prawie złamało jej serce.
Kiedy nadeszła przerwa, Jessica udała się do szpitalnej kaplicy.
Nie było tu w tej chwili żadnych pogrążonych w smutku czy żałobie krewnych pacjentów. Podobało jej się to; lubiła mieć kaplicę tylko dla siebie. To nie zdarzało się często, ale wtedy było tu spokojnie, cicho i mogła się pomodlić. Delikatnie przesuwała dłonią po drewnianych ławkach stojących rzędem wzdłuż przejścia i wreszcie usiadła w tej najbliżej ołtarza. Wisiał tu na ścianie wielki drewniany krucyfiks. W powietrzu unosił się zapach świeżych, białych kwiatów, ustawionych po obu stronach salki. Trzy rzędy świec czekały, aby ktoś je zapalił. Z głośnika na ścianie dobiegała cicha, instrumentalna muzyka.
Jessica wyciągnęła spod koszulki zawieszony na szyi gruby, srebrny łańcuch, po czym zdjęła go przez głowę i położyła na wyciągniętej dłoni wisiorek, który stanowił jego zwieńczenie. Kiedyś było to pełne serce, dużo pokaźniejsze i grubsze niż teraz. W tej chwili wisiorek przypominał nieco większy półksiężyc, miał szerokość mniej więcej kciuka dziewczyny, a na jednej stronie znaczyły go rysy.
_To prawie koniec._
Zacisnęła dłonie wokół wisiorka i zamknęła oczy.
_Proszę, pomóż mi czynić dobro i kontynuować drogę do celu. Proszę, pomóż mi coś zmienić. Proszę, pomóż mi pomagać innym, chorym. Daj mi siłę, żebym naprawiła swoje błędy. Daj mi odwagę, żeby robić to, co słuszne. Dziękuję za…_
– Halo, młoda damo, czy wszystko w porządku? – Jessica zamrugała i przerwała modlitwę w połowie. Nie usłyszała, że ktoś wszedł. Zerknęła w stronę, z której dobiegał głos, i zobaczyła, że przy ławce stoi ksiądz. Miał na sobie czarny garnitur i białą koloratkę. Jego ciemne włosy znaczyły pasemka siwizny, a nad ciepłymi, brązowymi oczami zwieszały się grube brwi. Gdy się uśmiechał, jego oczy otaczały sympatyczne kurze łapki.
– Wszystko dobrze – odparła cicho.
– Jestem ojciec Jeremiah. Widziałem cię tu wcześniej. Jak masz na imię?
– Jessica. – Spuściła wzrok i potarła kciukiem wisiorek.
– Czy jest coś, w czym mógłbym ci pomóc, Jessica?
Pokręciła głową.
– Nie, dziękuję.
Ojciec Jeremiah zajął miejsce na ławce naprzeciwko, po drugiej stronie przejścia.
– Jesteś blada, Jessica. Dobrze się czujesz? Może coś ci przynieść? Przekąskę? Trochę wody? Może powinnaś się położyć?
– Czuję się dobrze. Chyba… lepiej wyglądam, kiedy pracuję.
– Pracujesz?
– Tutaj, w szpitalu, na oddziale dziecięcym. Pomagam sprzątać, myję podłogi.
_Tam i z powrotem. Tam i z powrotem._
– Siostra Macy mówi, że dobrze mi idzie – dodała.
Miała nadzieję, że naprawdę dobrze jej idzie. Ta praca była doskonałą okazją, żeby zbliżyć się do osób, które potrzebowały jej pomocy. Na co dzień nie było łatwo spotkać chorych. Poprzedniej nocy dziwnym trafem usłyszała wypadek samochodowy. Ktoś mógłby powiedzieć – cudem. Dotarł do niej przeraźliwy pisk opon, donośny trzask uderzającego o drzewo samochodu. Trochę czasu zajęło jej dotarcie na miejsce, bo okropnie lało. Widziała, jak przyjechała karetka i jak sanitariusze próbowali reanimować chłopaka. Nie udało im się. Ale jej tak.
Cieszyła się, że znalazła się na miejscu. Niewiele jednak brakowało, żeby ją odkryli i złapali. Na to nie mogła pozwolić. W żadnym wypadku.
– Ach, tak, znam siostrę Macy. Bardzo troskliwa pielęgniarka. – Ojciec Jeremiah skinął głową. – Jestem pewien, że naprawdę świetnie ci idzie.
Odkaszlnął.
– Wiesz, Jessica, niektórzy przychodzą tu i modlą się o pomoc, a ja nieraz wysłuchuję tych, którzy chcą zrzucić z serca jakiś ciężar albo poszukują uzdrowienia. Mówienie o tym, co nas martwi, dręczy, o naszych problemach, pomaga pozbyć się tych zalegających w sercu i głowie obciążeń.
Jessica odparła tylko:
– To miło.
Czuła, że na swój sposób już pozbywa się czegoś bardzo istotnego. Nigdy nie dzieliła się z nikim swoimi myślami, bo nikt nie byłby w stanie naprawdę zrozumieć, przez co przechodzi.
– Jeśli kiedykolwiek poczujesz, że chciałabyś z kimś porozmawiać, jestem tu prawie codziennie i do twojej dyspozycji, pomogę, jeśli tylko będę w stanie.
Jessica znów skinęła głową. Nie podniosła wzroku i potarła kciukiem wisiorek.
– Cóż to za uroczy talizman? Musi wiele dla ciebie znaczyć.
Jessica pocierała dalej kciukiem o wisiorek, nie odzywając się już ani słowem.
Po chwili ksiądz powiedział cicho: – Pokój z tobą, Jessica – I zostawił ją wreszcie samą.
Pomodliła się jeszcze przez chwilę, po czym zawiesiła łańcuszek na szyi i wstała. Jak zawsze skierowała się teraz do jednej z pojedynczych szpitalnych toalet. Zamknęła się tam na klucz i podeszła do małego lustra nad umywalką. Przyjrzała się ciemnym kręgom pod oczami i bladej, delikatnej skórze.
Ktoś mógł uważać ją za uroczą, ale prawda była taka, że z każdym dniem wyglądała coraz gorzej. Kiedyś najbardziej na świecie chciała być piękna. Teraz słabość ogarniała jej ciało coraz bardziej z każdym dzieckiem, któremu pomagała, z każdym zadrapaniem, które pojawiało się na wisiorku.
Jessica miała na sobie czarną bluzę i czarne spodnie, nawet jej trampki były czarne. Czerń, jako kolor niezbyt przyjazny i zapraszający, odgradzała ją od ludzi. Przypominała, że Jessica nie żyje po to, żeby cieszyć się tym życiem, ale po to, żeby skupić się na stojącym przed nią zadaniu.
Wyjęła z kieszeni spodni pudełeczko prasowanego pudru. Podniosła wieczko, potarła gąbeczką puder, po czym naniosła go tu i ówdzie na twarz. Jego ładny odcień kości słoniowej nadawał jej skórze zdrowszy wygląd. Schowała puder i kilka razy uszczypnęła się w policzki, żeby odzyskać kolory. Rzęsy miała naturalnie grube i ciemne, usta – pełne i ładnie wykrojone.
Kiedy jeszcze się uśmiechała, ludzie często odwzajemniali jej uśmiech i byli zainteresowani tym, co miała do powiedzenia. Jessica uważała kiedyś, że pewne rzeczy są bardzo ważne – to, jak wygląda, jakie nosi ciuchy, z kim się zadaje, że otaczają ją najprzystojniejsi chłopcy, ale okazało się, że to wszystko nie jest tak istotne, jak sądziła.
Teraz wszystko było inaczej, a ona nie uśmiechała się, chyba że musiała.
Wyszła z łazienki, żeby wrócić do pracy. Światła już przygaszono na wieczór, a personel starał się robić mniej hałasu. Kiedy Jessica wyciągała ze składziku mop i wiadro na kółkach, do jej uszu dobiegł nikły dźwięk kreskówek odtwarzanych w jakimś telewizorze w pobliżu. Odłożyła mop i poszła za dźwiękiem do pokoju nowego pacjenta. Zobaczyła małego chłopca o brązowych włosach, który leżał skulony na boku i spał, tuląc zielonego, pluszowego słonia. Był sam.
Jessica zerknęła przez ramię, ale za sobą nie zobaczyła nikogo, kto by ją obserwował. Weszła więc cicho do pokoju, zdjęła łańcuszek przez głowę i złapała wisiorek w dłonie.
Z tylnej kieszeni spodni wyjęła scyzoryk i rozłożyła ostrze.
Gdyby ktoś teraz wszedł, pomyślałby, że próbuje skrzywdzić dziecko. Nie, nigdy by nawet o tym nie pomyślała. Chciała mu pomóc, tak jak mogła pomóc tylko ona.
Nigdy nikomu nie mówiła o swoim zadaniu, o tym, że chce pomagać chorym. Nikt nie byłby w stanie tego zrozumieć.
Ona sama też nie rozumiała, dopóki nie spotkał jej największy szok w życiu i nie pojęła, że nie jest już tą samą dziewczyną, jaką była kiedyś.
Stanęła przy łóżku i zaczęła skrobać scyzorykiem wisiorek. Srebrne płatki opadały na śpiącego chłopca.
W miarę jak skrobała, miała wrażenie, że jej klatka piersiowa jakby się kurczy. Puls zwalniał, oddech stał się płytki. Te fizyczne odczucia były dla niej dowodem, że pomaga chłopcu, że go leczy.
Kiedy uznała, że już wystarczy, nałożyła łańcuszek z powrotem na szyję i ukryła wisiorek pod koszulką. Złożyła scyzoryk i schowała go. Chłopiec obudził się, mrugając powiekami. Na Jessicę spojrzały z zainteresowaniem niebieskie oczy.
– Jesteś aniołem? – wyszeptał chłopiec.
– Nie – odparła, również szeptem. – Nie jestem aniołem. Śpij.
– Nie chce mi się spać.
Usta Jessiki drgnęły.
– Jak dla mnie wyglądasz na śpiącego. Myślę, że jeśli zamkniesz oczy i zaczniesz liczyć owce, szybko uda ci się odprężyć, odpoczniesz i zaczniesz odzyskiwać siły.
Chłopiec zmarszczył nos.
– Owce? Dlaczego owce?
– No to co chciałbyś policzyć?
– Może… słonie? Lubię zielone słonie.
– Niech będą słonie. Dalej, zamknij oczy i licz.
Chłopiec zamknął oczy i zaczął mówić:
– Jeden zielony słoń, dwa zielone słonie, trzy… – Nie minęła chwila, a znów zapadł w sen.
Jessica odwróciła się, by wyjść, i zachwiała się, ponieważ ogarnęła ją ogromna fala słabości. Coś zagrzechotało na podłodze u jej stóp. Złapała się framugi, próbując odzyskać równowagę, w miarę jak osłabienie mijało. Oblizała spieczone wargi i zauważyła, że tuż przy drzwiach leży zardzewiała sprężyna. Oczy Jessiki otworzyły się szeroko. Prędko złapała sprężynę i wyszła z pokoju, aby wrócić do pracy i dokończyć to, co miała zrobić tego wieczoru.
Jessica siedziała sama w ławce w pracowni fizyczno-technicznej w liceum West Wilson. Wolała samotność, a ta zawsze przychodziła jakoś naturalnie. Nikt nie miał odwagi usiąść obok tej dziwaczki, która prawie się nie odzywała i nie uczestniczyła w normalnym życiu szkolnego świata. Jessica czuła się zmęczona i rozkojarzona. Nauczycielka, pani Willoughby, rozwodziła się właśnie nad nowym projektem, a Jessica wiedziała, że jeśli tylko sobie na to pozwoli, odpłynie daleko w głąb swojego umysłu, gdzieś, gdzie nie będzie miała styczności z rzeczywistością.
Nie była pewna, dlaczego właściwie nadal chodzi do szkoły. Może po to, żeby zachować pozory. Dawne życie zostawiła przecież za sobą. Nie miała tu czego szukać, ale nie chciała też sobie utrudniać niczego, a tak by się skończyło, gdyby opuszczała szkołę albo miała złe stopnie.
Naprawdę mogłaby się obejść bez mieszanki rozmaitych perfum, cielesnych zapaszków i odoru śmieciowego jedzenia, która otaczała ją na co dzień. Bez nudnych lekcji, typowych nastoletnich plotek, bez gapiących się nauczycieli i uczniów. A już na pewno bez ogólnego harmidru szkoły – tupotu stóp, krzyków, trzaskania szafek, grającej muzyki, przeklinania, płaczu i śmiechu. Tego całego hałasu. Rzeczy, które stale przypominały jej, że są tu dzieciaki w jej wieku, normalne dzieciaki, które mają przyjaciół, problemy typowe dla nastolatków, domy i rodziny, które je kochają, nawet jeśli one nie zawsze to doceniają.
Jessica też kiedyś miała dom. Miała rodzinę.
Miała wszystko i pewnego dnia po prostu z tego zrezygnowała, gdy dokonała złego wyboru. Jeśli czegoś się w życiu nauczyła, to tego, że niektóre wybory są nieodwracalne i jedyne, co można zrobić, to dawać z siebie tyle, ile się da, i iść naprzód.
– Patrz, to to dziwadło – szepnął ktoś za nią. Ktoś inny zachichotał.
– Nigdy się nie odzywa. Co z nią nie tak? – zastanawiała się inna dziewczyna.
– Jak manekin, ledwie się rusza.
– Mark Johnson mówi, że łazi po cmentarzu.
– O rany, jak jakieś cholerne zombie! Kto by pomyślał, że nasza buda może mieć własnego żywego trupa?
Jessica nie odzywała się ani słowem. Wszystko to już słyszała.
Zombie. Manekin. Czarna wiedźma. Żywy trup.
Chociaż bardzo starała się nie zwracać na siebie uwagi, nadal ją zwracała. Tyle że nie taką jak kiedyś. Stała się celem wrednych plotek, dogryzań, przykrych żartów. Ogólnie rzecz biorąc, była samotniczką. Dziewczyną, której często unikano na szkolnych korytarzach i w stołówce. I to jej pasowało. Im bardziej zostawiali ją w spokoju, tym łatwiej było jej zapomnieć o szkolnej rzeczywistości, w której musiała funkcjonować.
Dziewczyny jeszcze trochę poszeptały i nagle coś małego uderzyło Jessikę w tył głowy, a potem upadło na podłogę.
Rozległy się kolejne śmiechy. Śmiali się nawet uczniowie z dalszych ławek.
Jessica przygładziła ręką włosy jakby nigdy nic.
– Dziewczęta! – zareagowała pani Willoughby. – Czy jest jakiś problem?
Pani Willoughby była dość młoda jak na nauczycielkę. Nosiła okulary w ciemnych oprawkach, a czarne włosy często spinała w kucyk. Należała do osób, które żywo gestykulują podczas swoich wykładów, i bardzo lubiła, gdy uczniowie brali aktywny udział w lekcji. Jeśli chodziło o Jessicę, wydawała się jej unikać.
Jedna z dziewcząt odkaszlnęła.
– Żadnych problemów, pani profesor.
– Mam nadzieję. Myślę, że wolicie zjeść normalnie lunch z koleżankami, niż pomagać mi dziś sprzątać pracownię.
– Tak jest, pani profesor.
– Miło z waszej strony. A teraz, czy mogę kontynuować bez przeszkadzania?
– Tak, pani profesor – odparły chórem dziewczyny.
Chłopak siedzący przy stoliku obok podniósł gumkę do wycierania, która uderzyła wcześniej w głowę Jessiki. Rzucił ją z powrotem w kierunku uczennic.
– Dojrzałe jak diabli – wymamrotał.
– A temu o co chodzi? – zirytowała się jedna z dziewczyn.
– To nowy. Nie wie, jak się mają sprawy z Panną Zombie.
Jessica zerknęła na chłopaka i zaraz odwróciła wzrok. Rzeczywiście był w szkole nowy.
– Dobrze, a teraz dobierzcie się w pary – nauczycielka zaklaskała w dłonie. – Pamiętajcie, wybierzcie kogoś, z kim będziecie w stanie pracować, a nie tylko się wygłupiać. Ten projekt to połowa waszej oceny kwartalnej, więc postarajcie się.
Jessica zamrugała. Pary? Coś przegapiła?
Nowy chłopak wstał i podszedł do jej ławki.
– Cześć – powiedział. – Chcesz ze mną pracować?
Przełknęła ślinę. Przypuszczała, że musi się zgodzić. Raczej nie dostanie innej propozycji. Kiwnęła głową.
Usiadł obok, na pustym dotąd krześle.
– Jestem Robert.
– Jessica.
– To będzie całkiem spoko projekt, nie?
Jessica powoli pokiwała głową, niepewna, o czym mowa. Nie uważała. Robert był atletycznie zbudowany, miał miodowe włosy, orzechowe oczy i złocistą karnację. Był ubrany w jasnoniebieską koszulkę polo i sprane dżinsy. Na prawym nadgarstku nosił plecioną, skórzaną bransoletkę. Reprezentował typ chłopaka, na którego uwadze w dawnym życiu bardzo by jej zależało.
Teraz żałowała, że nie jest niewidzialna.
– Przeniosłem się tu z innej miejscowości – dodał. – Mój ojciec jest inżynierem i dostał tutaj pracę. Strasznie się cieszył, że będę mógł chodzić na takie zajęcia.
Robert przygładził włosy dłonią.
– A ty się cieszyłeś? – zapytała Jessica i aż się skrzywiła. Co ona wyrabia? Miała z nikim się nie zadawać.
– Tak, to fajna sprawa, co nie? Budowanie różnych rzeczy i takie tam. Ale nie miałem wcześniej takiego przedmiotu w szkole.
Jessica skinęła głową. Też kiedyś sądziła, że budowanie i mechanika to fajna sprawa.
– Zachowanie tych dziewczyn było idiotyczne – powiedział cicho, wzruszając ramionami. – W mojej poprzedniej szkole też były takie osoby. Trzymałem się od nich z daleka. Wredne dla wszystkich bez powodu. Myślą, że są takie fajne, ale… no, nie jest tak.
– Nie obchodzą mnie.
Uniósł brwi.
– Serio? To super. Mało kto by tak stwierdził. – Uśmiechnął się. – Nie do wiary, że będziemy mogli zbudować swojego własnego minirobota.
Jessica utkwiła wzrok w oddali.
– Ta, idealnie.
Było już po lekcjach. Jessica siedziała przy stole na szkolnym dziedzińcu i czekała na Roberta. Mieli już za sobą kilka zajęć, na których rozplanowali pracę nad projektem, i zdecydowali się skonstruować miniaturowego, jeżdżącego na kółkach robocika, który przenosiłby na plecach przedmioty i którym można by sterować zdalnie. Największą zagwozdką było to, że taca musiałaby się podnosić i opuszczać. Robert rozebrał stary zdalnie sterowany samochodzik i odkrył w nim części potrzebne, aby uruchomić ich robota.
Teraz upuścił na stół karton, a Jessica aż się wzdrygnęła. Wyciągnął z pudełka samochód.
– Zapytałem panią Willoughby, ile z tego przyda nam się w naszym robocie. Dała mi listę, czego możemy użyć, a czego nie – powiedział Robert, podając Jessice kartkę. Tego dnia miał na sobie bladożółtą, zapinaną z przodu na guziki koszulę i szarą sportową bluzę. Jessica była ubrana na czarno, jak zawsze.
Dziewczyna wzięła od niego listę.
– Musimy znaleźć coś w zamian za te odrzucone części.
– Tak, jasne. Co robisz później? Pani Willoughby chce, żebyśmy wykorzystali jak najwięcej części z drugiej ręki zamiast nowych. Może moglibyśmy pójść na złomowisko i czegoś poszukać.
Jessica kilka razy szybko zamrugała.
– Hm…
– Wiem, że będziemy potrzebowali paru sprężyn, czegoś, co możemy wykorzystać jako tackę. Może jakiegoś starego okablowania.
– Nie… nie mogę – wydusiła wreszcie.
– Co? – Robert zerknął na nią, lekko marszcząc brwi.
– Nie mogę iść. Muszę być w szpitalu, pracuję tam. Zapomniałam o tym.
Robert wzruszył ramionami.
– Cóż, możemy pójść kiedy indziej. Mamy czas.
– Nie – ucięła Jessica nieco zbyt ostrym tonem. Czuła, że zaczyna się cała w środku trząść. Spakowała do torby zeszyty. – Muszę już iść.
Robert wpatrywał się w nią zaskoczony.
– Tak szybko? Myślałem, że będziemy pracowali nad projektem? Przecież ustaliliśmy harmonogram. Powinniśmy się go trzymać, jeśli chcemy skończyć na czas.
– Dziś nie mogę. Jutro. Idź na złomowisko sam, dobrze? To nie dla mnie.
– Jasne. Chodzi o projekt, nie? Ja też normalnie nie łażę po złomowiskach. Słuchaj, wszystko w porządku?
Złapał Jessicę za nadgarstek, a ona odskoczyła jak oparzona.
– Źle się czujesz, czy coś? Jesteś trochę blada.
– Nie czuję się najlepiej.
– Chcesz, żebym cię odprowadził do domu? To żaden problem. Mogę z tobą iść. Może nie powinnaś teraz być sama.
– Nie. Nie potrzebuję pomocy, jasne? Zobaczymy się jutro.
Złapała torbę i pospiesznie oddaliła się od stołu. Czuła się słabo, jakby miała w każdej chwili się przewrócić.
Udało jej się opuścić teren szkoły i tam oparła się o drzewo, żeby odzyskać równowagę.
Drżącą ręką złapała swój wisiorek i zamknęła oczy. Szybko oddychała.
Wszystko będzie dobrze.
_Wszystko będzie dobrze._
Po kilku chwilach zdołała wyrównać oddech. Oblizała suche wargi, czuła, że się uspokaja.
Nie wiedziała, co ją napadło. Nauczyła się przecież panować nad emocjami, a przynajmniej skutecznie ukrywać je przed innymi. Nie mogła sobie pozwalać na takie wybuchy. Zbyt się odsłaniała, stawała się zbyt wrażliwa, a w takim stanie nie umiała trzeźwo myśleć. Ruszyła w stronę cmentarza.
Wzmógł się wiatr i szarpał jej włosami na wszystkie strony. Przez ostatnie miesiące traktowała cmentarz jak swoje schronienie. Ciche, spokojne miejsce.
Kiedy wchodziła na jego teren, często przystawała przy nagrobkach i czytała, co na nich napisano, aby zaznajomić się nieco z pochowanymi tutaj osobami. Zastanawiała się, jaki będzie jej własny nagrobek i co na nim wypiszą.
Najpewniej jednak nigdy nie doczeka się pogrzebu.
Spacerowała między grobami, a jej myśli powędrowały znów do Roberta. Nie spotkała wcześniej tak miłego, pewnego siebie chłopaka. Gdyby sobie na to pozwoliła, mogłaby go naprawdę polubić – a to nie było w tej chwili możliwe. Być może w dawnym życiu mogłaby otworzyć się na prawdziwą przyjaźń, a nawet coś więcej.
To wszystko zmieniło się jednak w dniu, kiedy dokonała wyboru.
I każdego dnia od tamtej chwili robiła, co tylko mogła, żeby za niego zadośćuczynić.
Miała teraz cel i nie zamierzała tracić go z oczu.
Poszła do najstarszych rodzinnych krypt, usytuowanych najdalej, w głębi cmentarza. Wśród grobów ukrywało się tu małe, kamienne mauzoleum z ciemnymi, witrażowymi oknami. Jego dach porastało dzikie wino, które zwisało wzdłuż ścian; pnącza tu i ówdzie były poprzetykane białymi plamami pajęczyn.
Jessica chwyciła zardzewiałą klamkę i oparła stopę o dolną część drzwi, pchając ze wszystkich sił. Ciężkie drzwi otworzyły się ze zgrzytem i zaszurały po podłodze. W świetle słońca zawirowały drobinki kurzu. Jessica wyjęła małą latarkę i weszła do środka, a potem domknęła drzwi od wewnątrz, aż otoczyła ją ciemność. Włączyła latarkę i przeszła na tył małego pomieszczenia, mijając, jak sądziła, doczesne szczątki rodziny Hollowayów, po czym skręciła za róg, gdzie umieszczono mały, wykonany z kamienia kącik do siedzenia.
Oczyściła tę kryjówkę najlepiej, jak mogła; usunęła wszystkie pajęczyny utkane przez niezliczone zastępy pająków. Dozorca cmentarza zaniedbywał tę jego część, ponieważ mieszczące się tu groby miały już ponad sto lat.
Uklękła na śpiworze i wzięła do ręki paczkę zapałek, aby zapalić trzy żółte świece umieszczone z boku. Torbę z książkami rzuciła na ziemię i usiadła na śpiworze i poduszce. Tutaj mogła się odprężyć. Nikt jej nie widział. Nikt nie oceniał. Nikt nie mógł zadawać jej żadnych pytań.
W tej chwili była bezpieczna.
Obok leżała torba pełna jej charakterystycznych czarnych ubrań. I minizestaw kosmetyków, zawierający parę przyborów do makijażu, szczotkę do włosów i tę do zębów, przybory toaletowe. Jessica starała się, aby jej życie było jak najprostsze.
Minimalistyczne.
Z dawnego życia zachowała tylko jeden drobiazg. Sięgnęła do torby i wyjęła z niej białą króliczą łapkę na krótkim łańcuszku, który zawiesiła sobie na palcu. Kiedyś nie rozstawała się z nią, sądząc, że przynosi jej szczęście. Teraz już nie wierzyła w takie rzeczy jak szczęście. Ale dawny talizman przypominał jej, kim kiedyś była i kim już nigdy nie będzie.
Położyła się na śpiworze i pozwoliła sobie na chwilę odpoczynku przed pracą.
Jessica jak zawsze ścierała mopem podłogę, kiedy spostrzegła, że siostra Macy nuci pod nosem przy stanowisku pielęgniarek. Właściwie zauważyła to zupełnie bezwiednie. Bezmyślnie. W ten dziwnie bezmyślny sposób, jaki ostatnio dominował w jej życiu.
Najbardziej jednak martwiło ją zmęczenie, które czuła w każdym centymetrze ciała. Ręce zaciśnięte na mopie drżały, a chociaż poruszała się powoli, była wyczerpana. To było głębokie aż do szpiku kości znużenie, które dopadało ją z dnia na dzień coraz częściej.
Kiedyś była taka silna, a teraz często z nostalgią myślała o czasach, kiedy wisiorek był jeszcze całym, kompletnym sercem, a ona tryskała energią.
Przez ostatnich kilka wieczorów pracowicie zajmowała się pacjentami.
Podniosła drżącą dłoń do ukrytego pod koszulką wisiorka. Był teraz zdecydowanie mniejszy, cieńszy.
Poczuła na plecach dreszcz strachu. Podniosła podbródek. _Dam radę_, powiedziała sobie. Znowu pchnęła mop, wkładając w to tyle siły, ile zdołała zebrać.
_Tam i z powrotem. Tam i z powrotem._
– Cześć, Jessica, piękny dzień, prawda? – zagadnęła siostra Macy. Kiedy podchodziła do Jessiki, na jej czole podskoczyła sprężynka blond włosów.
Siostra Macy zawsze nosiła mundurki w odcieniach pomarańczu, błękitu, zieleni lub fioletu. Czasami miały zabawne wzory – postacie albo jakieś zwierzęce desenie. Dzisiaj na przykład na bluzce uniformu miała koty, które stroiły do widza głupie miny. Uśmiechała się przyjaźnie i choć Jessica starała się, jak mogła, zachować dystans, to energia emanująca od siostry Macy była nieodparta i wszystkich do niej przyciągała.
Jessica skinęła głową.
– A wiesz, dlaczego jest taki piękny? – zapytała pielęgniarka.
Jessica przerwała pracę i spojrzała na nią wyczekująco.
– Bo większość naszych pacjentów na oddziale czuje się dzisiaj lepiej! – oznajmiła siostra Macy z promiennym uśmiechem. – Jedzą. Nawet się uśmiechają. Zazwyczaj panuje tutaj atmosfera smutku i przygnębienia. Ale dzisiaj jest dobry dzień. Uśmiechy, posiłki zjedzone z apetytem, to, że dzisiaj boli mniej: to jak prawdziwe czary. W takiej pracy jak moja trzeba cieszyć się z każdej chwili triumfu. Pamiętaj o tym, Jessica.
_Cieszyć się z każdej chwili triumfu_. Jessice się to spodobało. Wiedziała, że zapamięta tę sentencję.
Siostra Macy spojrzała jej w oczy.
– A ty jak się dziś czujesz?
Jessica odwróciła wzrok.
– Dobrze.
– Miło to słyszeć. Coś nowego u ciebie? Jak tam szkoła?
Jessica zacisnęła mocniej dłonie na mopie.
– Nie, nic nowego. Wszystko w porządku.
– Cieszę się. Cóż, obowiązki wzywają. Papatki.
Jessica patrzyła, jak pielęgniarka energicznie maszeruje korytarzem, zmierzając do kolejnego pacjenta. Lubiła jej towarzystwo, ale coraz trudniej było wykręcać się od osobistych pytań.
Kobieta nagle zamarła w pół kroku.
– O raju, co tu się wyprawia, skąd te śmieci? Jessica, na podłodze wala się jakiś stary widelec. Możesz go sprzątnąć? Najpierw te dziwne paprochy, teraz to…
A niech to. Kolejna rzecz jej umknęła.
– Jasne – odparła Jessica.
Powoli podeszła do widelca i go podniosła.
– Serio? Widelec? – powiedziała cicho. Przewróciła oczami i wrzuciła go do kosza na śmieci.
Wtedy zauważyła, że znowu pojawił się ktoś nowy. Dziewczyna, nastolatka mniej więcej w jej wieku. Leżała w łóżku ze słuchawkami na uszach. Miała rude włosy, a jej policzki były usiane drobnymi piegami. Z poważną miną stukała w trzymany w dłoni telefon. Na stoliku nocnym stały trzy puste kubeczki po galaretce.
Jessica przepchnęła wiadro i mop bliżej drzwi i dziewczyna ją zauważyła. Zdjęła słuchawki.
– Hej – zagadnęła Jessicę.
– Cześć – odparła Jessica.
– Pracujesz tutaj?
Jessica skinęła głową.
Dziewczyna zmarszczyła brwi.
– Serio, chce ci się w wolnym czasie siedzieć tutaj, z chorymi dzieciakami?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki