Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Five Nights at Freddy's. Tales from the Pizzaplex. Gra Lally'ego. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
31,90

Five Nights at Freddy's. Tales from the Pizzaplex. Gra Lally'ego. Tom 1 - ebook

Są takie sekrety, które lepiej zostawić w spokoju…

Jednak Selena nie może się oprzeć poszukiwaniu prawdy o zakazanym artefakcie z przeszłości jej narzeczonego. Jessica w tajemnicy przed wszystkimi prowadzi podwójne życie. Maya nie daje rady powstrzymać się przed zbadaniem niedostępnej części Mega Pizzaplexu Freddy’ego Fazbeara. Ale w świecie Five Nights at Freddy’s wszystko ma swoją cenę… i to wysoką.

Pierwsza książka z nowej przerażającej serii z uniwersum FNAF. Żaden fan nie może tego przegapić.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67604-72-7
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Noc była zimna. Kro­ple desz­czu ude­rzały w asfalt jak roz­sy­pane kora­liki. Czer­wone i nie­bie­skie świa­tła migały wśród mroku, odbi­ja­jąc się od mokrej powierzchni chod­nika i wraku sedana nie­mal owi­nię­tego wokół poła­ma­nego drzewa.

– Dawaj, młody. Zostań ze mną, zostań ze mną – szep­tał Jack, ratow­nik medyczny. Kro­pelki desz­czu spły­wały mu po twa­rzy, a on nie­prze­rwa­nie poru­szał rękami, uci­ska­jąc klatkę pier­siową nasto­let­niego chło­paka.

– Ręce! – krzyk­nął Dave, part­ner Jacka. Ratow­nik pode­rwał dło­nie, a Dave podał do serca chłopca impuls elek­tryczny. Ciało nasto­latka zadrżało spa­zma­tycz­nie na mokrym żwi­rze.

Jack pod­jął prze­rwany masaż serca.

– No dalej, młody. Wróć do nas.

– Na­dal brak pulsu, Jack. Minęło zbyt wiele czasu. To koniec.

– Jesz­cze raz. Dalej, młody.

Ponow­nie pod­jęli wysiłki, żeby przy­wró­cić chłopca do życia, i ponow­nie speł­zły one na niczym.

– Niech to. – Jack usiadł na pię­tach i starł nad­garst­kiem kro­ple desz­czu i potu z nosa. – Trzeba stwier­dzić zgon. Zrób to.

Przez chwilę kon­tem­plo­wał swój żal, po czym nacią­gnął na twarz nasto­latka plan­dekę. Wstał, dając sobie moment, żeby się uspo­koić. Strata kogoś tak mło­dego zawsze wyjąt­kowo boli.

Usły­szał stu­kot toczą­cego się po ziemi kamyka. Prędko odwró­cił głowę i spoj­rzał w stronę czar­nych zaro­śli za drze­wem. Ktoś tam był? Może to jakieś zwie­rzę?

Nie widział wiele przez zasłonę gęstego desz­czu. Wzru­szył ramio­nami, pod­niósł swoją torbę i odwró­cił się.

– Zwi­jajmy się i wezwijmy koro­nera.

– Dzie­ciak nie prze­żył? – zagad­nął poli­cjant nazwi­skiem Manor, kiedy Jack wra­cał do karetki.

Jack pokrę­cił głową.

– Tym razem się nie udało.

– Przy­kre. To nie­bez­pieczna droga, a zwłasz­cza w taką burzę.

– Wiem to dosko­nale, w końcu nie­raz mnie tu wzy­wali… – zaczął Jack, lecz urwał i zajął się ukła­da­niem torby w karetce.

Manor skie­ro­wał pro­mień świa­tła latarki w ciem­ność za drze­wami.

– I aku­rat tutaj, tuż obok cmen­ta­rza. To miej­sce ma chyba jakieś złe wibra­cje.

– Zbieg oko­licz­no­ści, nic wię­cej – odparł Jack.

Nagle jego uwagę przy­kuł jakiś ruch. Zmru­żył oczy, wpa­tru­jąc się w miej­sce, gdzie leżało ciało.

Wśród desz­czu maja­czyło coś ciem­nego. Czyżby ktoś pochy­lał się nad zwło­kami?

Wło­ski na karku Jacka na moment sta­nęły dęba, ale zaraz się otrzą­snął. Zamru­gał, by upew­nić się, że oczy nie pła­tają mu figli.

Tak, ktoś tam był. Ktoś niski, szczu­pły, drobny. Jakaś postać zawi­sła nad mar­twym chłop­cem, wyko­nu­jąc dziwne gesty: jej ręce poru­szały się tam i z powro­tem. I wtedy Jack to dostrzegł.

Nóż.

Postą­pił o krok do przodu.

– Hej! Zostaw go!

Postać wzdry­gnęła się i pode­rwała głowę. Jej twarz czę­ściowo zasła­niały dłu­gie mokre włosy; zoba­czył błysk odbi­tego od klingi świa­tła i coś, co zwi­sało z dru­giej ręki tajem­ni­czego intruza. Mała figurka odwró­ciła się i czmych­nęła w ciem­ność zaro­śli.

– Co się dzieje, Jack? – zapy­tał funk­cjo­na­riusz, wytę­ża­jąc wzrok wpa­trzony w ciem­ność.

Jack wska­zał w kie­runku ciem­nych zaro­śli.

– Widzia­łem tam kogoś. Pochy­lał się nad cia­łem. To był… chyba jakiś inny dzie­ciak, tak mi się wydaje. Może dziew­czyna.

Manor prze­szedł kawa­łek, świe­cąc latarką to tu, to tam po miej­scu zda­rze­nia. Wró­cił, lekko się krzy­wiąc.

– Jesteś pewien, Jack? Dzie­ciak, który łazi w taką pogodę po krza­kach? Od kiedy już jesteś na zmia­nie?

Jack wzru­szył ramio­nami.

– Już pra­wie okrą­głą dobę. Tak, muszę się prze­spać.

– Może nie powi­nie­nem był wspo­mi­nać o cmen­ta­rzu. Zaczą­łeś przez to myśleć o stra­chach i duchach w ciem­no­ści. Żar­to­wa­łem, jasne?

Jack jesz­cze raz pod­szedł do zwłok i wziął ostat­nią torbę ze sprzę­tem. Może coś mu się przy­wi­działo.

Koc, któ­rym był przy­kryty dzie­ciak, nagle drgnął.

Plan­deka się poru­szyła.

Jack aż pod­sko­czył.

– Jasna cho­lera, Dave, on żyje!

– Co?!

– Ten dzie­ciak! Poru­szył się! Dawaj nosze!

– Na pewno?

– Chodź tu, i tyle!

Jack zerwał z ciała nasto­latka plan­dekę. Spoj­rzał w uma­zaną krwią twarz i zoba­czył, jak dzie­ciak kaszle, zasysa powie­trze.

Potem usły­szał jęk.

– P… pomocy…

Jack prędko wyjął z torby pojem­nik z tle­nem i nasu­nął maskę na usta chło­paka.

– Już dobrze, młody, oddy­chaj, jeste­śmy z tobą. Spo­koj­nie. Mia­łeś wypa­dek. Zabie­ramy cię do szpi­tala, tam się dobrze tobą zaopie­kują. Pamię­tasz wypa­dek?

Chło­piec lekko kiw­nął głową.

– Jecha­łeś w desz­czu tro­chę za szybko. Wbi­łeś się w drzewo, pra­wie się na nim owi­ną­łeś. Trzy­maj się, młody. Spo­tkał cię wła­śnie praw­dziwy cud.

Jes­sica prze­su­wała mokry mop po szpi­tal­nej posadzce. _Tam i z powro­tem. Tam i z powro­tem._ Pamię­tała, że ktoś tak mówił, kie­dyś… Nie pamię­tała, kto i gdzie.

To było coś z prze­szło­ści.

Prze­biegł ją dreszcz, a dło­nie zaci­śnięte na kiju mopa zadrżały. Chwy­ciła go moc­niej, żeby je uspo­koić. Czuła, jak mijają ją kolejne osoby – per­so­nel szpi­tala. Czuła, że na nią patrzą. Pochy­liła głowę do przodu, aby grube, czarne włosy jak naj­bar­dziej zasło­niły jej twarz. Niech jej nie widzą. Niech nie zauwa­żają. Nie odzy­wali się do niej, jeśli nie było to konieczne. A ona nie odzy­wała się do nich nie­za­gad­nięta. Co dzień po szkole po pro­stu wyko­ny­wała swoją pracę, zmy­wa­jąc pod­łogi na oddziale dzie­cię­cym szpi­tala. Przy­wy­kła do zapa­chu środ­ków odka­ża­ją­cych i paskud­nego odoru towa­rzy­szą­cego cho­ro­bom. Słu­chała szep­tów per­so­nelu. Zwra­cała uwagę na pik­nię­cia maszyn, do któ­rych pod­łą­czone były leżące tu dzieci. Ana­li­zo­wała kroki, któ­rych odgłosy docho­dziły do niej z twar­dych kafel­ków pod­łóg. Cza­sem były sub­telne, cza­sem postu­ki­wały obca­sami, cza­sem były cięż­kie i czła­piące, kiedy nale­żały do kogoś dużego. Nie­kiedy się spie­szyły, nie­kiedy ocią­gały. Wie­działa o każ­dym dziecku na oddziale. Gdy sprzą­tała, czę­sto sły­szała płacz i pro­wa­dzone szep­tem roz­mowy.

– Lekarz mówi, że naprawdę ci się popra­wia, Brian. Jest lepiej z jedze­niem. Tera­pia działa. To wspa­niale, synku – mówiła teraz kobieta w pokoju, do któ­rego zbli­żała się Jes­sica.

– Tak, chyba tak – wymam­ro­tał Brian.

– Trzy­maj się, kolego, zanim się obej­rzysz, będzie lepiej – dodał męż­czy­zna. – Wró­cisz do domu i odpocz­niesz we wła­snym łóżku.

– Ostat­nio jestem tro­chę bar­dziej głodny.

– Jak dobrze to sły­szeć – powie­działa kobieta.

– Kiedy będę mógł wró­cić do domu?

– Mam nadzieję, że wkrótce, synu – odparł męż­czy­zna. – A wtedy na powi­ta­nie zamó­wimy twoją ulu­bioną pizzę z Mega Piz­za­pleksu Freddy’ego. To będzie praw­dziwe święto. Co ty na to?

– Brzmi spoko – przy­znał chło­piec, a męż­czy­zna się roze­śmiał.

– To mi się podoba.

– Bri – ode­zwała się znów kobieta. – Co to za dziwne paproszki masz tutaj, na piersi?

– Co?

– Popatrz, Harry. Co to jest? Dobry Boże, dokąd my go przy­wieź­li­śmy, co to ma być za szpi­tal?

– Sam nie wiem. Wyglą­dają jak płatki sre­bra – powie­dział męż­czy­zna. – Spo­koj­nie, Jane, na pewno jest jakieś wytłu­ma­cze­nie. Prze­cież dobrze się nim tu zaj­mują. Sama tak mówi­łaś. Już wygląda lepiej.

– No tak, ale… – kobieta urwała, po czym zawo­łała tak, aby usły­szano ją poza salką. – Sio­stro Macy, czy ktoś może podejść do pokoju mojego syna?

– Słu­cham, pani Ramon. Czy z Bria­nem wszystko w porządku? – Sio­stra Macy zja­wiła się natych­miast.

– Tak, ale… Co to za dziwne śmieci się tu walają? Mój syn jest cały tym wybru­dzony. Nie chcę, żeby miał kon­takt z czymś, co może mu zaszko­dzić.

– Hm… Nie wiem, co to takiego. – Pie­lę­gniarka pode­szła i przyj­rzała się piersi chłopca, po czym strzep­nęła z niej dziwne paproszki. – To chyba nic takiego, pani Ramon. Zawo­łam kogoś, żeby to posprzą­tał i zmie­nił pościel.

– Bar­dzo pro­szę. Nie chcę, żeby Brian miał stycz­ność z jaki­miś środ­kami czysz­czą­cymi czy czymś takim, co mogłoby zakłó­cić jego docho­dze­nie do zdro­wia.

– Oczy­wi­ście, pani Ramon. Pro­szę się nie mar­twić, ni­gdy byśmy na coś takiego nie pozwo­lili.

Jes­sica powoli prze­su­wała mopem po kory­ta­rzu.

_Tam i z powro­tem. Tam i z powro­tem._

– Dziwna jest, nie? – mruk­nął jeden z salo­wych do sio­stry Macy, gdy ukła­dali wspól­nie zapasy na wózku.

– Hm? Mówisz o Jes­sice? Jest cicha. Trzyma się na ubo­czu. Nie spra­wia pro­ble­mów. – Pie­lę­gniarka wzru­szyła ramio­nami. – Co w tym złego?

– Chu­cherko z niej, wydaje się taka słaba, jakby byle wie­trzyk mógł ją prze­wró­cić. I zawsze zasła­nia wło­sami twarz, a prze­cież ma ładną. – Młody męż­czy­zna zadrżał. – Aż ciarki mnie prze­cho­dzą, kiedy tak się skrada. To nie jest nor­malne. Niby żyje, a zdaje się, że tak naprawdę nie jest żywa.

Sio­stra Macy pokrę­ciła głową.

– Colin, naoglą­da­łeś się za dużo hor­ro­rów.

– A skąd niby ludzie biorą pomy­sły na takie straszne filmy? Widzą coś, od czego ciarki ich prze­bie­gają, a potem o tym piszą.

– Sam też na pewno nie byłeś wzo­rem uspo­łecz­nie­nia, kiedy mia­łeś czter­na­ście lat.

– Co ja mam do tego? Poza tym ja się odzy­wa­łem do ludzi. A ona, gdy pró­bo­wa­łem ją o coś zapy­tać, tylko na mnie łyp­nęła i zamru­gała, jakby zaga­dał do niej kosmita, czy coś.

Sio­stra Macy wes­tchnęła.

– Ech, Colin…

Brzdęk.

Tuż za nimi coś upa­dło i oboje aż pod­sko­czyli. Colin pisnął jak małe dziecko.

Pie­lę­gniarka zer­k­nęła w dół i zoba­czyła leżącą na pod­ło­dze zardze­wiałą puszkę.

Zmarsz­czyła brwi.

– Dziwne. A to skąd się wzięło? – mruk­nęła. Rozej­rzała się i zauwa­żyła nie­opo­dal Jes­sicę, która pra­co­wi­cie ście­rała pod­łogę mopem. – Hej, Jes­sica, czy mogła­byś pod­nieść tę puszkę i ją wyrzu­cić? Nie wiem, skąd się wzięła. Pew­nie spa­dła z wózka z kuchni, czy coś w tym rodzaju. Muszę im powie­dzieć, żeby bar­dziej uwa­żali na swoje śmieci.

Jes­sica w mil­cze­niu ski­nęła głową; cią­gnąc za sobą mop, pode­szła, pod­nio­sła puszkę i wyrzu­ciła ją do pobli­skiego kosza na śmieci.

– Dzię­kuję. A, Jes­sica?

Jes­sica powoli pod­nio­sła głowę, jej włosy roz­su­nęły się, odsła­nia­jąc deli­katne rysy dziew­czę­cej twa­rzy i ciemne oczy. Bar­dzo ciemne. _Czy kie­dyś nie były jaśniej­sze, zło­to­brą­zowe?_ – pomy­ślała sio­stra Macy.

Na jed­nym z gład­kich policz­ków wid­niało małe zna­mię, ale skóra wyda­wała się znacz­nie bled­sza niż kie­dyś. Stra­ciła deli­katny rumie­niec, który ją wcze­śniej zdo­bił. Usta miała deli­katne i pełne. Twarz smu­kłą i uro­dziwą. Naprawdę mogłaby pozo­wać do zdjęć w maga­zy­nach.

– Świet­nie ci u nas idzie, dosko­nale pra­cu­jesz. – Pie­lę­gniarka lekko się uśmiech­nęła.

Jes­sica też się uśmiech­nęła, i to jakby nieco roz­świe­tliło jej pełne przy­gnę­bie­nia rysy.

– Cie­szę się – powie­działa cicho, ale w jej oczach nie było tego widać.

– Założę się, że w domu też dużo poma­gasz. Sprzą­tasz w domu z mamą albo tatą?

Jes­sica w odpo­wie­dzi na pyta­nie sio­stry Macy tylko poki­wała głową, po czym odwró­ciła się i kon­ty­nu­owała mycie pod­łogi.

– Mówi­łem, aż ciarki prze­cho­dzą – mruk­nął pod nosem Colin.

Sio­stra Macy mach­nęła tylko ręką.

– Och, bądźże cicho. To jesz­cze dziecko, a ty jesteś doro­sły. Gdyby posta­no­wiła się na cie­bie rzu­cić, raczej sobie pora­dzisz.

Colin znowu zadrżał.

– Nie był­bym tego taki pewien.

Cho­ciaż sio­stra Macy żar­to­wała sobie z Colina, musiała przy­znać, że z nie­wy­ja­śnio­nego powodu spoj­rze­nie w ciemne oczy Jes­siki dotknęło ją do żywego i pra­wie zła­mało jej serce.

Kiedy nade­szła prze­rwa, Jes­sica udała się do szpi­tal­nej kaplicy.

Nie było tu w tej chwili żad­nych pogrą­żo­nych w smutku czy żało­bie krew­nych pacjen­tów. Podo­bało jej się to; lubiła mieć kaplicę tylko dla sie­bie. To nie zda­rzało się czę­sto, ale wtedy było tu spo­koj­nie, cicho i mogła się pomo­dlić. Deli­kat­nie prze­su­wała dło­nią po drew­nia­nych ław­kach sto­ją­cych rzę­dem wzdłuż przej­ścia i wresz­cie usia­dła w tej naj­bli­żej ołta­rza. Wisiał tu na ścia­nie wielki drew­niany kru­cy­fiks. W powie­trzu uno­sił się zapach świe­żych, bia­łych kwia­tów, usta­wio­nych po obu stro­nach salki. Trzy rzędy świec cze­kały, aby ktoś je zapa­lił. Z gło­śnika na ścia­nie dobie­gała cicha, instru­men­talna muzyka.

Jes­sica wycią­gnęła spod koszulki zawie­szony na szyi gruby, srebrny łań­cuch, po czym zdjęła go przez głowę i poło­żyła na wycią­gnię­tej dłoni wisio­rek, który sta­no­wił jego zwień­cze­nie. Kie­dyś było to pełne serce, dużo pokaź­niej­sze i grub­sze niż teraz. W tej chwili wisio­rek przy­po­mi­nał nieco więk­szy pół­księ­życ, miał sze­ro­kość mniej wię­cej kciuka dziew­czyny, a na jed­nej stro­nie zna­czyły go rysy.

_To pra­wie koniec._

Zaci­snęła dło­nie wokół wisiorka i zamknęła oczy.

_Pro­szę, pomóż mi czy­nić dobro i kon­ty­nu­ować drogę do celu. Pro­szę, pomóż mi coś zmie­nić. Pro­szę, pomóż mi poma­gać innym, cho­rym. Daj mi siłę, żebym napra­wiła swoje błędy. Daj mi odwagę, żeby robić to, co słuszne. Dzię­kuję za…_

– Halo, młoda damo, czy wszystko w porządku? – Jes­sica zamru­gała i prze­rwała modli­twę w poło­wie. Nie usły­szała, że ktoś wszedł. Zer­k­nęła w stronę, z któ­rej dobie­gał głos, i zoba­czyła, że przy ławce stoi ksiądz. Miał na sobie czarny gar­ni­tur i białą kolo­ratkę. Jego ciemne włosy zna­czyły pasemka siwi­zny, a nad cie­płymi, brą­zo­wymi oczami zwie­szały się grube brwi. Gdy się uśmie­chał, jego oczy ota­czały sym­pa­tyczne kurze łapki.

– Wszystko dobrze – odparła cicho.

– Jestem ojciec Jere­miah. Widzia­łem cię tu wcze­śniej. Jak masz na imię?

– Jes­sica. – Spu­ściła wzrok i potarła kciu­kiem wisio­rek.

– Czy jest coś, w czym mógł­bym ci pomóc, Jes­sica?

Pokrę­ciła głową.

– Nie, dzię­kuję.

Ojciec Jere­miah zajął miej­sce na ławce naprze­ciwko, po dru­giej stro­nie przej­ścia.

– Jesteś blada, Jes­sica. Dobrze się czu­jesz? Może coś ci przy­nieść? Prze­ką­skę? Tro­chę wody? Może powin­naś się poło­żyć?

– Czuję się dobrze. Chyba… lepiej wyglą­dam, kiedy pra­cuję.

– Pra­cu­jesz?

– Tutaj, w szpi­talu, na oddziale dzie­cię­cym. Poma­gam sprzą­tać, myję pod­łogi.

_Tam i z powro­tem. Tam i z powro­tem._

– Sio­stra Macy mówi, że dobrze mi idzie – dodała.

Miała nadzieję, że naprawdę dobrze jej idzie. Ta praca była dosko­nałą oka­zją, żeby zbli­żyć się do osób, które potrze­bo­wały jej pomocy. Na co dzień nie było łatwo spo­tkać cho­rych. Poprzed­niej nocy dziw­nym tra­fem usły­szała wypa­dek samo­cho­dowy. Ktoś mógłby powie­dzieć – cudem. Dotarł do niej prze­raź­liwy pisk opon, dono­śny trzask ude­rza­ją­cego o drzewo samo­chodu. Tro­chę czasu zajęło jej dotar­cie na miej­sce, bo okrop­nie lało. Widziała, jak przy­je­chała karetka i jak sani­ta­riu­sze pró­bo­wali reani­mo­wać chło­paka. Nie udało im się. Ale jej tak.

Cie­szyła się, że zna­la­zła się na miej­scu. Nie­wiele jed­nak bra­ko­wało, żeby ją odkryli i zła­pali. Na to nie mogła pozwo­lić. W żad­nym wypadku.

– Ach, tak, znam sio­strę Macy. Bar­dzo tro­skliwa pie­lę­gniarka. – Ojciec Jere­miah ski­nął głową. – Jestem pewien, że naprawdę świet­nie ci idzie.

Odkaszl­nął.

– Wiesz, Jes­sica, nie­któ­rzy przy­cho­dzą tu i modlą się o pomoc, a ja nie­raz wysłu­chuję tych, któ­rzy chcą zrzu­cić z serca jakiś cię­żar albo poszu­kują uzdro­wie­nia. Mówie­nie o tym, co nas mar­twi, drę­czy, o naszych pro­ble­mach, pomaga pozbyć się tych zale­ga­ją­cych w sercu i gło­wie obcią­żeń.

Jes­sica odparła tylko:

– To miło.

Czuła, że na swój spo­sób już pozbywa się cze­goś bar­dzo istot­nego. Ni­gdy nie dzie­liła się z nikim swo­imi myślami, bo nikt nie byłby w sta­nie naprawdę zro­zu­mieć, przez co prze­cho­dzi.

– Jeśli kie­dy­kol­wiek poczu­jesz, że chcia­ła­byś z kimś poroz­ma­wiać, jestem tu pra­wie codzien­nie i do two­jej dys­po­zy­cji, pomogę, jeśli tylko będę w sta­nie.

Jes­sica znów ski­nęła głową. Nie pod­nio­sła wzroku i potarła kciu­kiem wisio­rek.

– Cóż to za uro­czy tali­zman? Musi wiele dla cie­bie zna­czyć.

Jes­sica pocie­rała dalej kciu­kiem o wisio­rek, nie odzy­wa­jąc się już ani sło­wem.

Po chwili ksiądz powie­dział cicho: – Pokój z tobą, Jes­sica – I zosta­wił ją wresz­cie samą.

Pomo­dliła się jesz­cze przez chwilę, po czym zawie­siła łań­cu­szek na szyi i wstała. Jak zawsze skie­ro­wała się teraz do jed­nej z poje­dyn­czych szpi­tal­nych toa­let. Zamknęła się tam na klucz i pode­szła do małego lustra nad umy­walką. Przyj­rzała się ciem­nym krę­gom pod oczami i bla­dej, deli­kat­nej skó­rze.

Ktoś mógł uwa­żać ją za uro­czą, ale prawda była taka, że z każ­dym dniem wyglą­dała coraz gorzej. Kie­dyś naj­bar­dziej na świe­cie chciała być piękna. Teraz sła­bość ogar­niała jej ciało coraz bar­dziej z każ­dym dziec­kiem, któ­remu poma­gała, z każ­dym zadra­pa­niem, które poja­wiało się na wisiorku.

Jes­sica miała na sobie czarną bluzę i czarne spodnie, nawet jej trampki były czarne. Czerń, jako kolor nie­zbyt przy­ja­zny i zapra­sza­jący, odgra­dzała ją od ludzi. Przy­po­mi­nała, że Jes­sica nie żyje po to, żeby cie­szyć się tym życiem, ale po to, żeby sku­pić się na sto­ją­cym przed nią zada­niu.

Wyjęła z kie­szeni spodni pude­łeczko pra­so­wa­nego pudru. Pod­nio­sła wieczko, potarła gąbeczką puder, po czym nanio­sła go tu i ówdzie na twarz. Jego ładny odcień kości sło­nio­wej nada­wał jej skó­rze zdrow­szy wygląd. Scho­wała puder i kilka razy uszczyp­nęła się w policzki, żeby odzy­skać kolory. Rzęsy miała natu­ral­nie grube i ciemne, usta – pełne i ład­nie wykro­jone.

Kiedy jesz­cze się uśmie­chała, ludzie czę­sto odwza­jem­niali jej uśmiech i byli zain­te­re­so­wani tym, co miała do powie­dze­nia. Jes­sica uwa­żała kie­dyś, że pewne rze­czy są bar­dzo ważne – to, jak wygląda, jakie nosi ciu­chy, z kim się zadaje, że ota­czają ją naj­przy­stoj­niejsi chłopcy, ale oka­zało się, że to wszystko nie jest tak istotne, jak sądziła.

Teraz wszystko było ina­czej, a ona nie uśmie­chała się, chyba że musiała.

Wyszła z łazienki, żeby wró­cić do pracy. Świa­tła już przy­ga­szono na wie­czór, a per­so­nel sta­rał się robić mniej hałasu. Kiedy Jes­sica wycią­gała ze skła­dziku mop i wia­dro na kół­kach, do jej uszu dobiegł nikły dźwięk kre­skó­wek odtwa­rza­nych w jakimś tele­wi­zo­rze w pobliżu. Odło­żyła mop i poszła za dźwię­kiem do pokoju nowego pacjenta. Zoba­czyła małego chłopca o brą­zo­wych wło­sach, który leżał sku­lony na boku i spał, tuląc zie­lo­nego, plu­szo­wego sło­nia. Był sam.

Jes­sica zer­k­nęła przez ramię, ale za sobą nie zoba­czyła nikogo, kto by ją obser­wo­wał. Weszła więc cicho do pokoju, zdjęła łań­cu­szek przez głowę i zła­pała wisio­rek w dło­nie.

Z tyl­nej kie­szeni spodni wyjęła scy­zo­ryk i roz­ło­żyła ostrze.

Gdyby ktoś teraz wszedł, pomy­ślałby, że pró­buje skrzyw­dzić dziecko. Nie, ni­gdy by nawet o tym nie pomy­ślała. Chciała mu pomóc, tak jak mogła pomóc tylko ona.

Ni­gdy nikomu nie mówiła o swoim zada­niu, o tym, że chce poma­gać cho­rym. Nikt nie byłby w sta­nie tego zro­zu­mieć.

Ona sama też nie rozu­miała, dopóki nie spo­tkał jej naj­więk­szy szok w życiu i nie pojęła, że nie jest już tą samą dziew­czyną, jaką była kie­dyś.

Sta­nęła przy łóżku i zaczęła skro­bać scy­zo­ry­kiem wisio­rek. Srebrne płatki opa­dały na śpią­cego chłopca.

W miarę jak skro­bała, miała wra­że­nie, że jej klatka pier­siowa jakby się kur­czy. Puls zwal­niał, oddech stał się płytki. Te fizyczne odczu­cia były dla niej dowo­dem, że pomaga chłopcu, że go leczy.

Kiedy uznała, że już wystar­czy, nało­żyła łań­cu­szek z powro­tem na szyję i ukryła wisio­rek pod koszulką. Zło­żyła scy­zo­ryk i scho­wała go. Chło­piec obu­dził się, mru­ga­jąc powie­kami. Na Jes­sicę spoj­rzały z zain­te­re­so­wa­niem nie­bie­skie oczy.

– Jesteś anio­łem? – wyszep­tał chło­piec.

– Nie – odparła, rów­nież szep­tem. – Nie jestem anio­łem. Śpij.

– Nie chce mi się spać.

Usta Jes­siki drgnęły.

– Jak dla mnie wyglą­dasz na śpią­cego. Myślę, że jeśli zamkniesz oczy i zaczniesz liczyć owce, szybko uda ci się odprę­żyć, odpocz­niesz i zaczniesz odzy­ski­wać siły.

Chło­piec zmarsz­czył nos.

– Owce? Dla­czego owce?

– No to co chciał­byś poli­czyć?

– Może… sło­nie? Lubię zie­lone sło­nie.

– Niech będą sło­nie. Dalej, zamknij oczy i licz.

Chło­piec zamknął oczy i zaczął mówić:

– Jeden zie­lony słoń, dwa zie­lone sło­nie, trzy… – Nie minęła chwila, a znów zapadł w sen.

Jes­sica odwró­ciła się, by wyjść, i zachwiała się, ponie­waż ogar­nęła ją ogromna fala sła­bo­ści. Coś zagrze­cho­tało na pod­ło­dze u jej stóp. Zła­pała się fra­mugi, pró­bu­jąc odzy­skać rów­no­wagę, w miarę jak osła­bie­nie mijało. Obli­zała spie­czone wargi i zauwa­żyła, że tuż przy drzwiach leży zardze­wiała sprę­żyna. Oczy Jes­siki otwo­rzyły się sze­roko. Prędko zła­pała sprę­żynę i wyszła z pokoju, aby wró­cić do pracy i dokoń­czyć to, co miała zro­bić tego wie­czoru.

Jes­sica sie­działa sama w ławce w pra­cowni fizyczno-tech­nicz­nej w liceum West Wil­son. Wolała samot­ność, a ta zawsze przy­cho­dziła jakoś natu­ral­nie. Nikt nie miał odwagi usiąść obok tej dzi­waczki, która pra­wie się nie odzy­wała i nie uczest­ni­czyła w nor­mal­nym życiu szkol­nego świata. Jes­sica czuła się zmę­czona i roz­ko­ja­rzona. Nauczy­cielka, pani Wil­lo­ughby, roz­wo­dziła się wła­śnie nad nowym pro­jek­tem, a Jes­sica wie­działa, że jeśli tylko sobie na to pozwoli, odpły­nie daleko w głąb swo­jego umy­słu, gdzieś, gdzie nie będzie miała stycz­no­ści z rze­czy­wi­sto­ścią.

Nie była pewna, dla­czego wła­ści­wie na­dal cho­dzi do szkoły. Może po to, żeby zacho­wać pozory. Dawne życie zosta­wiła prze­cież za sobą. Nie miała tu czego szu­kać, ale nie chciała też sobie utrud­niać niczego, a tak by się skoń­czyło, gdyby opusz­czała szkołę albo miała złe stop­nie.

Naprawdę mogłaby się obejść bez mie­szanki roz­ma­itych per­fum, cie­le­snych zapasz­ków i odoru śmie­cio­wego jedze­nia, która ota­czała ją na co dzień. Bez nud­nych lek­cji, typo­wych nasto­let­nich plo­tek, bez gapią­cych się nauczy­cieli i uczniów. A już na pewno bez ogól­nego har­mi­dru szkoły – tupotu stóp, krzy­ków, trza­ska­nia sza­fek, gra­ją­cej muzyki, prze­kli­na­nia, pła­czu i śmie­chu. Tego całego hałasu. Rze­czy, które stale przy­po­mi­nały jej, że są tu dzie­ciaki w jej wieku, nor­malne dzie­ciaki, które mają przy­ja­ciół, pro­blemy typowe dla nasto­lat­ków, domy i rodziny, które je kochają, nawet jeśli one nie zawsze to doce­niają.

Jes­sica też kie­dyś miała dom. Miała rodzinę.

Miała wszystko i pew­nego dnia po pro­stu z tego zre­zy­gno­wała, gdy doko­nała złego wyboru. Jeśli cze­goś się w życiu nauczyła, to tego, że nie­które wybory są nie­od­wra­calne i jedyne, co można zro­bić, to dawać z sie­bie tyle, ile się da, i iść naprzód.

– Patrz, to to dzi­wa­dło – szep­nął ktoś za nią. Ktoś inny zachi­cho­tał.

– Ni­gdy się nie odzywa. Co z nią nie tak? – zasta­na­wiała się inna dziew­czyna.

– Jak mane­kin, led­wie się rusza.

– Mark John­son mówi, że łazi po cmen­ta­rzu.

– O rany, jak jakieś cho­lerne zom­bie! Kto by pomy­ślał, że nasza buda może mieć wła­snego żywego trupa?

Jes­sica nie odzy­wała się ani sło­wem. Wszystko to już sły­szała.

Zom­bie. Mane­kin. Czarna wiedźma. Żywy trup.

Cho­ciaż bar­dzo sta­rała się nie zwra­cać na sie­bie uwagi, na­dal ją zwra­cała. Tyle że nie taką jak kie­dyś. Stała się celem wred­nych plo­tek, dogry­zań, przy­krych żar­tów. Ogól­nie rzecz bio­rąc, była samot­niczką. Dziew­czyną, któ­rej czę­sto uni­kano na szkol­nych kory­ta­rzach i w sto­łówce. I to jej paso­wało. Im bar­dziej zosta­wiali ją w spo­koju, tym łatwiej było jej zapo­mnieć o szkol­nej rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej musiała funk­cjo­no­wać.

Dziew­czyny jesz­cze tro­chę poszep­tały i nagle coś małego ude­rzyło Jes­sikę w tył głowy, a potem upa­dło na pod­łogę.

Roz­le­gły się kolejne śmie­chy. Śmiali się nawet ucznio­wie z dal­szych ławek.

Jes­sica przy­gła­dziła ręką włosy jakby ni­gdy nic.

– Dziew­częta! – zare­ago­wała pani Wil­lo­ughby. – Czy jest jakiś pro­blem?

Pani Wil­lo­ughby była dość młoda jak na nauczy­cielkę. Nosiła oku­lary w ciem­nych opraw­kach, a czarne włosy czę­sto spi­nała w kucyk. Nale­żała do osób, które żywo gesty­ku­lują pod­czas swo­ich wykła­dów, i bar­dzo lubiła, gdy ucznio­wie brali aktywny udział w lek­cji. Jeśli cho­dziło o Jes­sicę, wyda­wała się jej uni­kać.

Jedna z dziew­cząt odkaszl­nęła.

– Żad­nych pro­ble­mów, pani pro­fe­sor.

– Mam nadzieję. Myślę, że woli­cie zjeść nor­mal­nie lunch z kole­żan­kami, niż poma­gać mi dziś sprzą­tać pra­cow­nię.

– Tak jest, pani pro­fe­sor.

– Miło z waszej strony. A teraz, czy mogę kon­ty­nu­ować bez prze­szka­dza­nia?

– Tak, pani pro­fe­sor – odparły chó­rem dziew­czyny.

Chło­pak sie­dzący przy sto­liku obok pod­niósł gumkę do wycie­ra­nia, która ude­rzyła wcze­śniej w głowę Jes­siki. Rzu­cił ją z powro­tem w kie­runku uczen­nic.

– Doj­rzałe jak dia­bli – wymam­ro­tał.

– A temu o co cho­dzi? – ziry­to­wała się jedna z dziew­czyn.

– To nowy. Nie wie, jak się mają sprawy z Panną Zom­bie.

Jes­sica zer­k­nęła na chło­paka i zaraz odwró­ciła wzrok. Rze­czy­wi­ście był w szkole nowy.

– Dobrze, a teraz dobierz­cie się w pary – nauczy­cielka zakla­skała w dło­nie. – Pamię­taj­cie, wybierz­cie kogoś, z kim będzie­cie w sta­nie pra­co­wać, a nie tylko się wygłu­piać. Ten pro­jekt to połowa waszej oceny kwar­tal­nej, więc posta­raj­cie się.

Jes­sica zamru­gała. Pary? Coś prze­ga­piła?

Nowy chło­pak wstał i pod­szedł do jej ławki.

– Cześć – powie­dział. – Chcesz ze mną pra­co­wać?

Prze­łknęła ślinę. Przy­pusz­czała, że musi się zgo­dzić. Raczej nie dosta­nie innej pro­po­zy­cji. Kiw­nęła głową.

Usiadł obok, na pustym dotąd krze­śle.

– Jestem Robert.

– Jes­sica.

– To będzie cał­kiem spoko pro­jekt, nie?

Jes­sica powoli poki­wała głową, nie­pewna, o czym mowa. Nie uwa­żała. Robert był atle­tycz­nie zbu­do­wany, miał mio­dowe włosy, orze­chowe oczy i zło­ci­stą kar­na­cję. Był ubrany w jasno­nie­bie­ską koszulkę polo i sprane dżinsy. Na pra­wym nad­garstku nosił ple­cioną, skó­rzaną bran­so­letkę. Repre­zen­to­wał typ chło­paka, na któ­rego uwa­dze w daw­nym życiu bar­dzo by jej zale­żało.

Teraz żało­wała, że nie jest nie­wi­dzialna.

– Prze­nio­słem się tu z innej miej­sco­wo­ści – dodał. – Mój ojciec jest inży­nie­rem i dostał tutaj pracę. Strasz­nie się cie­szył, że będę mógł cho­dzić na takie zaję­cia.

Robert przy­gła­dził włosy dło­nią.

– A ty się cie­szy­łeś? – zapy­tała Jes­sica i aż się skrzy­wiła. Co ona wyra­bia? Miała z nikim się nie zada­wać.

– Tak, to fajna sprawa, co nie? Budo­wa­nie róż­nych rze­czy i takie tam. Ale nie mia­łem wcze­śniej takiego przed­miotu w szkole.

Jes­sica ski­nęła głową. Też kie­dyś sądziła, że budo­wa­nie i mecha­nika to fajna sprawa.

– Zacho­wa­nie tych dziew­czyn było idio­tyczne – powie­dział cicho, wzru­sza­jąc ramio­nami. – W mojej poprzed­niej szkole też były takie osoby. Trzy­ma­łem się od nich z daleka. Wredne dla wszyst­kich bez powodu. Myślą, że są takie fajne, ale… no, nie jest tak.

– Nie obcho­dzą mnie.

Uniósł brwi.

– Serio? To super. Mało kto by tak stwier­dził. – Uśmiech­nął się. – Nie do wiary, że będziemy mogli zbu­do­wać swo­jego wła­snego mini­ro­bota.

Jes­sica utkwiła wzrok w oddali.

– Ta, ide­al­nie.

Było już po lek­cjach. Jes­sica sie­działa przy stole na szkol­nym dzie­dzińcu i cze­kała na Roberta. Mieli już za sobą kilka zajęć, na któ­rych roz­pla­no­wali pracę nad pro­jek­tem, i zde­cy­do­wali się skon­stru­ować minia­tu­ro­wego, jeż­dżą­cego na kół­kach robo­cika, który prze­no­siłby na ple­cach przed­mioty i któ­rym można by ste­ro­wać zdal­nie. Naj­więk­szą zagwozdką było to, że taca musia­łaby się pod­no­sić i opusz­czać. Robert roze­brał stary zdal­nie ste­ro­wany samo­cho­dzik i odkrył w nim czę­ści potrzebne, aby uru­cho­mić ich robota.

Teraz upu­ścił na stół kar­ton, a Jes­sica aż się wzdry­gnęła. Wycią­gnął z pudełka samo­chód.

– Zapy­ta­łem panią Wil­lo­ughby, ile z tego przyda nam się w naszym robo­cie. Dała mi listę, czego możemy użyć, a czego nie – powie­dział Robert, poda­jąc Jes­sice kartkę. Tego dnia miał na sobie bla­do­żółtą, zapi­naną z przodu na guziki koszulę i szarą spor­tową bluzę. Jes­sica była ubrana na czarno, jak zawsze.

Dziew­czyna wzięła od niego listę.

– Musimy zna­leźć coś w zamian za te odrzu­cone czę­ści.

– Tak, jasne. Co robisz póź­niej? Pani Wil­lo­ughby chce, żeby­śmy wyko­rzy­stali jak naj­wię­cej czę­ści z dru­giej ręki zamiast nowych. Może mogli­by­śmy pójść na zło­mo­wi­sko i cze­goś poszu­kać.

Jes­sica kilka razy szybko zamru­gała.

– Hm…

– Wiem, że będziemy potrze­bo­wali paru sprę­żyn, cze­goś, co możemy wyko­rzy­stać jako tackę. Może jakie­goś sta­rego oka­blo­wa­nia.

– Nie… nie mogę – wydu­siła wresz­cie.

– Co? – Robert zer­k­nął na nią, lekko marsz­cząc brwi.

– Nie mogę iść. Muszę być w szpi­talu, pra­cuję tam. Zapo­mnia­łam o tym.

Robert wzru­szył ramio­nami.

– Cóż, możemy pójść kiedy indziej. Mamy czas.

– Nie – ucięła Jes­sica nieco zbyt ostrym tonem. Czuła, że zaczyna się cała w środku trząść. Spa­ko­wała do torby zeszyty. – Muszę już iść.

Robert wpa­try­wał się w nią zasko­czony.

– Tak szybko? Myśla­łem, że będziemy pra­co­wali nad pro­jek­tem? Prze­cież usta­li­li­śmy har­mo­no­gram. Powin­ni­śmy się go trzy­mać, jeśli chcemy skoń­czyć na czas.

– Dziś nie mogę. Jutro. Idź na zło­mo­wi­sko sam, dobrze? To nie dla mnie.

– Jasne. Cho­dzi o pro­jekt, nie? Ja też nor­mal­nie nie łażę po zło­mo­wi­skach. Słu­chaj, wszystko w porządku?

Zła­pał Jes­sicę za nad­gar­stek, a ona odsko­czyła jak opa­rzona.

– Źle się czu­jesz, czy coś? Jesteś tro­chę blada.

– Nie czuję się naj­le­piej.

– Chcesz, żebym cię odpro­wa­dził do domu? To żaden pro­blem. Mogę z tobą iść. Może nie powin­naś teraz być sama.

– Nie. Nie potrze­buję pomocy, jasne? Zoba­czymy się jutro.

Zła­pała torbę i pospiesz­nie odda­liła się od stołu. Czuła się słabo, jakby miała w każ­dej chwili się prze­wró­cić.

Udało jej się opu­ścić teren szkoły i tam oparła się o drzewo, żeby odzy­skać rów­no­wagę.

Drżącą ręką zła­pała swój wisio­rek i zamknęła oczy. Szybko oddy­chała.

Wszystko będzie dobrze.

_Wszystko będzie dobrze._

Po kilku chwi­lach zdo­łała wyrów­nać oddech. Obli­zała suche wargi, czuła, że się uspo­kaja.

Nie wie­działa, co ją napa­dło. Nauczyła się prze­cież pano­wać nad emo­cjami, a przy­naj­mniej sku­tecz­nie ukry­wać je przed innymi. Nie mogła sobie pozwa­lać na takie wybu­chy. Zbyt się odsła­niała, sta­wała się zbyt wraż­liwa, a w takim sta­nie nie umiała trzeźwo myśleć. Ruszyła w stronę cmen­ta­rza.

Wzmógł się wiatr i szar­pał jej wło­sami na wszyst­kie strony. Przez ostat­nie mie­siące trak­to­wała cmen­tarz jak swoje schro­nie­nie. Ciche, spo­kojne miej­sce.

Kiedy wcho­dziła na jego teren, czę­sto przy­sta­wała przy nagrob­kach i czy­tała, co na nich napi­sano, aby zazna­jo­mić się nieco z pocho­wa­nymi tutaj oso­bami. Zasta­na­wiała się, jaki będzie jej wła­sny nagro­bek i co na nim wypi­szą.

Naj­pew­niej jed­nak ni­gdy nie doczeka się pogrzebu.

Spa­ce­ro­wała mię­dzy gro­bami, a jej myśli powę­dro­wały znów do Roberta. Nie spo­tkała wcze­śniej tak miłego, pew­nego sie­bie chło­paka. Gdyby sobie na to pozwo­liła, mogłaby go naprawdę polu­bić – a to nie było w tej chwili moż­liwe. Być może w daw­nym życiu mogłaby otwo­rzyć się na praw­dziwą przy­jaźń, a nawet coś wię­cej.

To wszystko zmie­niło się jed­nak w dniu, kiedy doko­nała wyboru.

I każ­dego dnia od tam­tej chwili robiła, co tylko mogła, żeby za niego zadość­uczy­nić.

Miała teraz cel i nie zamie­rzała tra­cić go z oczu.

Poszła do naj­star­szych rodzin­nych krypt, usy­tu­owa­nych naj­da­lej, w głębi cmen­ta­rza. Wśród gro­bów ukry­wało się tu małe, kamienne mau­zo­leum z ciem­nymi, witra­żo­wymi oknami. Jego dach pora­stało dzi­kie wino, które zwi­sało wzdłuż ścian; pną­cza tu i ówdzie były poprze­ty­kane bia­łymi pla­mami paję­czyn.

Jes­sica chwy­ciła zardze­wiałą klamkę i oparła stopę o dolną część drzwi, pcha­jąc ze wszyst­kich sił. Cięż­kie drzwi otwo­rzyły się ze zgrzy­tem i zaszu­rały po pod­ło­dze. W świe­tle słońca zawi­ro­wały dro­binki kurzu. Jes­sica wyjęła małą latarkę i weszła do środka, a potem domknęła drzwi od wewnątrz, aż oto­czyła ją ciem­ność. Włą­czyła latarkę i prze­szła na tył małego pomiesz­cze­nia, mija­jąc, jak sądziła, docze­sne szczątki rodziny Hol­lo­wayów, po czym skrę­ciła za róg, gdzie umiesz­czono mały, wyko­nany z kamie­nia kącik do sie­dze­nia.

Oczy­ściła tę kry­jówkę naj­le­piej, jak mogła; usu­nęła wszyst­kie paję­czyny utkane przez nie­zli­czone zastępy pają­ków. Dozorca cmen­ta­rza zanie­dby­wał tę jego część, ponie­waż miesz­czące się tu groby miały już ponad sto lat.

Uklę­kła na śpi­wo­rze i wzięła do ręki paczkę zapa­łek, aby zapa­lić trzy żółte świece umiesz­czone z boku. Torbę z książ­kami rzu­ciła na zie­mię i usia­dła na śpi­wo­rze i poduszce. Tutaj mogła się odprę­żyć. Nikt jej nie widział. Nikt nie oce­niał. Nikt nie mógł zada­wać jej żad­nych pytań.

W tej chwili była bez­pieczna.

Obok leżała torba pełna jej cha­rak­te­ry­stycz­nych czar­nych ubrań. I mini­ze­staw kosme­ty­ków, zawie­ra­jący parę przy­bo­rów do maki­jażu, szczotkę do wło­sów i tę do zębów, przy­bory toa­le­towe. Jes­sica sta­rała się, aby jej życie było jak naj­prost­sze.

Mini­ma­li­styczne.

Z daw­nego życia zacho­wała tylko jeden dro­biazg. Się­gnęła do torby i wyjęła z niej białą kró­li­czą łapkę na krót­kim łań­cuszku, który zawie­siła sobie na palcu. Kie­dyś nie roz­sta­wała się z nią, sądząc, że przy­nosi jej szczę­ście. Teraz już nie wie­rzyła w takie rze­czy jak szczę­ście. Ale dawny tali­zman przy­po­mi­nał jej, kim kie­dyś była i kim już ni­gdy nie będzie.

Poło­żyła się na śpi­wo­rze i pozwo­liła sobie na chwilę odpo­czynku przed pracą.

Jes­sica jak zawsze ście­rała mopem pod­łogę, kiedy spo­strze­gła, że sio­stra Macy nuci pod nosem przy sta­no­wi­sku pie­lę­gnia­rek. Wła­ści­wie zauwa­żyła to zupeł­nie bez­wied­nie. Bez­myśl­nie. W ten dziw­nie bez­myślny spo­sób, jaki ostat­nio domi­no­wał w jej życiu.

Naj­bar­dziej jed­nak mar­twiło ją zmę­cze­nie, które czuła w każ­dym cen­ty­me­trze ciała. Ręce zaci­śnięte na mopie drżały, a cho­ciaż poru­szała się powoli, była wyczer­pana. To było głę­bo­kie aż do szpiku kości znu­że­nie, które dopa­dało ją z dnia na dzień coraz czę­ściej.

Kie­dyś była taka silna, a teraz czę­sto z nostal­gią myślała o cza­sach, kiedy wisio­rek był jesz­cze całym, kom­plet­nym ser­cem, a ona try­skała ener­gią.

Przez ostat­nich kilka wie­czo­rów pra­co­wi­cie zaj­mo­wała się pacjen­tami.

Pod­nio­sła drżącą dłoń do ukry­tego pod koszulką wisiorka. Był teraz zde­cy­do­wa­nie mniej­szy, cień­szy.

Poczuła na ple­cach dreszcz stra­chu. Pod­nio­sła pod­bró­dek. _Dam radę_, powie­działa sobie. Znowu pchnęła mop, wkła­da­jąc w to tyle siły, ile zdo­łała zebrać.

_Tam i z powro­tem. Tam i z powro­tem._

– Cześć, Jes­sica, piękny dzień, prawda? – zagad­nęła sio­stra Macy. Kiedy pod­cho­dziła do Jes­siki, na jej czole pod­sko­czyła sprę­żynka blond wło­sów.

Sio­stra Macy zawsze nosiła mun­durki w odcie­niach poma­rań­czu, błę­kitu, zie­leni lub fio­letu. Cza­sami miały zabawne wzory – posta­cie albo jakieś zwie­rzęce dese­nie. Dzi­siaj na przy­kład na bluzce uni­formu miała koty, które stro­iły do widza głu­pie miny. Uśmie­chała się przy­jaź­nie i choć Jes­sica sta­rała się, jak mogła, zacho­wać dystans, to ener­gia ema­nu­jąca od sio­stry Macy była nie­od­parta i wszyst­kich do niej przy­cią­gała.

Jes­sica ski­nęła głową.

– A wiesz, dla­czego jest taki piękny? – zapy­tała pie­lę­gniarka.

Jes­sica prze­rwała pracę i spoj­rzała na nią wycze­ku­jąco.

– Bo więk­szość naszych pacjen­tów na oddziale czuje się dzi­siaj lepiej! – oznaj­miła sio­stra Macy z pro­mien­nym uśmie­chem. – Jedzą. Nawet się uśmie­chają. Zazwy­czaj panuje tutaj atmos­fera smutku i przy­gnę­bie­nia. Ale dzi­siaj jest dobry dzień. Uśmie­chy, posiłki zje­dzone z ape­ty­tem, to, że dzi­siaj boli mniej: to jak praw­dziwe czary. W takiej pracy jak moja trzeba cie­szyć się z każ­dej chwili triumfu. Pamię­taj o tym, Jes­sica.

_Cie­szyć się z każ­dej chwili triumfu_. Jes­sice się to spodo­bało. Wie­działa, że zapa­mięta tę sen­ten­cję.

Sio­stra Macy spoj­rzała jej w oczy.

– A ty jak się dziś czu­jesz?

Jes­sica odwró­ciła wzrok.

– Dobrze.

– Miło to sły­szeć. Coś nowego u cie­bie? Jak tam szkoła?

Jes­sica zaci­snęła moc­niej dło­nie na mopie.

– Nie, nic nowego. Wszystko w porządku.

– Cie­szę się. Cóż, obo­wiązki wzy­wają. Papatki.

Jes­sica patrzyła, jak pie­lę­gniarka ener­gicz­nie masze­ruje kory­ta­rzem, zmie­rza­jąc do kolej­nego pacjenta. Lubiła jej towa­rzy­stwo, ale coraz trud­niej było wykrę­cać się od oso­bi­stych pytań.

Kobieta nagle zamarła w pół kroku.

– O raju, co tu się wypra­wia, skąd te śmieci? Jes­sica, na pod­ło­dze wala się jakiś stary wide­lec. Możesz go sprząt­nąć? Naj­pierw te dziwne papro­chy, teraz to…

A niech to. Kolejna rzecz jej umknęła.

– Jasne – odparła Jes­sica.

Powoli pode­szła do widelca i go pod­nio­sła.

– Serio? Wide­lec? – powie­działa cicho. Prze­wró­ciła oczami i wrzu­ciła go do kosza na śmieci.

Wtedy zauwa­żyła, że znowu poja­wił się ktoś nowy. Dziew­czyna, nasto­latka mniej wię­cej w jej wieku. Leżała w łóżku ze słu­chaw­kami na uszach. Miała rude włosy, a jej policzki były usiane drob­nymi pie­gami. Z poważną miną stu­kała w trzy­many w dłoni tele­fon. Na sto­liku noc­nym stały trzy puste kubeczki po gala­retce.

Jes­sica prze­pchnęła wia­dro i mop bli­żej drzwi i dziew­czyna ją zauwa­żyła. Zdjęła słu­chawki.

– Hej – zagad­nęła Jes­sicę.

– Cześć – odparła Jes­sica.

– Pra­cu­jesz tutaj?

Jes­sica ski­nęła głową.

Dziew­czyna zmarsz­czyła brwi.

– Serio, chce ci się w wol­nym cza­sie sie­dzieć tutaj, z cho­rymi dzie­cia­kami?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: