Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Five Nights at Freddy's. Tales from the Pizzaplex. Hipnofobia. Tom 3 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 września 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
31,90

Five Nights at Freddy's. Tales from the Pizzaplex. Hipnofobia. Tom 3 - ebook

Każdy z nas przed czymś ucieka… A ty?

Odkąd zmarł ojciec Sama, chłopak wciąż obawia się wszystkiego, co niezdrowe. Luca z jakiegoś powodu panicznie boi się kostiumu Springtrapa z Mega Pizzaplexu… A dla Grady’ego, który cierpi na klaustrofobię, praca technika w pizzerii to prawdziwy koszmar.

W świecie Five Nights at Freddy’s nigdy nie zapomnisz o swoich najgorszych lękach.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67931-03-8
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

To straszne, Bill. Ci wszy­scy ludzie tak się gapią na rze­czy tej bied­nej rodziny.

Bill zer­k­nął na żonę.

– Zna­czy, tak jak my?

– Cicho – skar­ciła go Mil­dred, wpa­tru­jąc się w roz­ma­ite akce­so­ria domowe usta­wione na kilku sto­łach. Jeśli to miało jej pozwo­lić zanieść na coty­go­dniową par­tyjkę bezika z kole­żan­kami jakieś gorące plotki, to do licha z etyką. – Jeste­śmy sąsia­dami, Bill, mar­twimy się. Może uda nam się jakoś ich odcią­żyć, żeby jak naj­szyb­ciej byli w sta­nie zamknąć ten roz­dział. Szkoda tylko Josha. Taki słodki chło­piec.

Bill podra­pał się po szczęce.

– Nie powiem, żebym za dobrze go pamię­tał.

– Cóż, był tro­chę dziwny. Cichy, odlu­dek. A teraz, zupeł­nie znie­nacka, zapadł w śpiączkę i wymaga cało­do­bo­wej opieki. – Mil­dred rozej­rzała się i dodała teatral­nym szep­tem: – Jakie to smutne, że jego rodzice muszą wypro­wa­dzić się ze stanu, żeby rodzina im pomo­gła.

– I ta śpiączka tak zupeł­nie bez powodu?

Kobieta pod­nio­sła ze stołu pla­sti­kową kuchenną miskę.

– Pew­nego dnia po pro­stu się nie obu­dził. Leka­rze mówią, że to medyczna zagadka. – Mil­dred poczuła dreszcz i prędko odsta­wiła miskę. Zebrane tu przed­mioty nagle wydały jej się ema­no­wać smut­kiem i samot­no­ścią. – Może prze­ka­żemy jakąś daro­wi­znę, żeby im pomóc.

Bill pod­niósł roz­bitą kulę, w któ­rej środku zoba­czył dziw­nie wyglą­da­jącą postać. Pomy­ślał, że może to być jakiś dwor­ski bła­zen, w cha­rak­te­ry­stycz­nej czapce i bufia­stych spodniach. Zmarsz­czył brwi i odło­żył kulę.

– Myślę, że daro­wi­zna będzie naj­lep­szym roz­wią­za­niem, Milly. Chodźmy już do domu.

– Raad, czego się naj­bar­dziej boisz?

– Kli­fów, stary – odparł Raad. – Albo gzym­sów na wyso­kich budyn­kach. Na ten widok od razu mam dresz­cze, jak­bym miał zaraz spaść z wyso­ko­ści. No i klau­nów, zde­cy­do­wa­nie. To banał, ale naoglą­da­łem się za dzie­ciaka strasz­nych fil­mów.

Sam Bar­ker słu­chał, sie­dząc pod­czas piąt­ko­wego lun­chu z Raadem, Jule­sem, Lar­rym i Bogar­tem na try­bu­nach. Było to miej­sce, w któ­rym zbie­rali się ucznio­wie naj­star­szego rocz­nika. Cze­kali z kum­plami już trzy lata, żeby tra­fić na ten poziom w szkol­nej hie­rar­chii.

W pierw­szej kla­sie jedli w sto­łówce. W dru­giej – na dzie­dzińcu. W trze­ciej – na scho­dach przed szkołą, a teraz wresz­cie docze­kali się miej­sca na try­bu­nach. Jedy­nym minu­sem, zda­niem Sama, było to, że boisko zawsze wypeł­niały pro­mie­nie słońca.

Niebo było dziś bez­chmurne i dobrze, że Sam przed lun­chem dwu­krot­nie posma­ro­wał się kre­mem prze­ciw­sło­necz­nym. Gdy jed­nak kro­pla potu spły­nęła mu po czole, zdał sobie sprawę, że wkrótce będzie musiał nało­żyć trze­cią war­stwę, jeśli nie chce się spiec na raka. Z jego blond wło­sami i jasną skórą powi­nien pew­nie zacząć zakła­dać czapkę przed wyj­ściem na lunch, tak dla bez­pie­czeń­stwa. Popra­wił na nosie oku­lary w czar­nych opraw­kach w stylu vin­tage i ostroż­nie roz­pa­ko­wał kanapkę, słu­cha­jąc Raada, który na­dal roz­pra­wiał o swo­ich stra­chach. Pod­czas wczo­raj­szego lun­chu roz­ma­wiali o naj­lep­szych fil­mach wszech cza­sów.

– O – dodał Raad. – Jesz­cze te kolejki w weso­łych mia­stecz­kach, te, gdzie czło­wiek się czuje, jakby spa­dał z wyso­ko­ści. Jakby flaki zosta­wały w tyle, a ja lecę do przodu. Nic faj­nego.

– Ja takie uwiel­biam – oznaj­mił Bogart, bio­rąc potężny kęs swo­jej pizzy pep­pe­roni. Bogart był naj­bar­dziej gada­tliwy z całej grupy. I zawsze nosił szorty. Przez całe liceum nie zda­rzył się dzień, żeby poka­zał się z zakry­tymi łyd­kami, nawet jeśli na zewnątrz pano­wał mróz.

Jules stał oparty o barierkę, pod­ja­da­jąc chipsy z torebki. Nie sia­dał zbyt czę­sto i zwy­kle był w ruchu. Larry prze­żu­wał ham­bur­gera i frytki, które mama pod­rzu­ciła mu przed lun­chem. Chło­paki zawsze doku­czali mu z tego powodu – że jest w ostat­niej kla­sie, a mama cią­gle przy­nosi mu do szkoły dru­gie śnia­da­nie. Sam zwy­kle infor­mo­wał go, ile nie­bez­piecz­nych tłusz­czów trans jest w pre­fe­ro­wa­nych przez niego posił­kach, ale prze­stał, gdy Larry w końcu z wyrzu­tem powie­dział:

– Stary.

Larry nie­wiele mówił. Miał dłu­gie kędzie­rzawe włosy. Sam podej­rze­wał, że nie ma przy tym ani jed­nego grze­bie­nia.

Raad pół­le­żał, opie­ra­jąc się na łok­ciach, a wycią­gnięte pro­sto nogi skrzy­żo­wał przed sobą. Nosił ubra­nia o dwa roz­miary za duże, ale jakoś uda­wało mu się wyglą­dać w nich sty­lowo. Jego białe teni­sówki były zawsze czy­ste i jasne – Sam nie wie­dział, jak mu się to udaje. Ciemne włosy zapu­ścił tak, że ich koń­cówki się­gały mu pra­wie do ramion. Oczy­wi­ście nic nie jadł. Raad zwy­kle pomi­jał lunch, nie­ważne, ile razy Sam mówił mu o korzy­ściach pły­ną­cych ze spo­ży­wa­nia trzech posił­ków dzien­nie.

Sam był zasko­czony, że jego przy­ja­ciel w ogóle się cze­go­kol­wiek boi. Raada cecho­wał taki spo­kój. Praw­do­po­dob­nie dla­tego był w sta­nie przy­jaź­nić się z Samem, któ­remu wszystko prze­szka­dzało i któ­rego wszystko prze­ra­żało. Raad nie czuł się w żaden spo­sób ziry­to­wany nad­mierną ostroż­no­ścią kum­pla. Gdyby nie to, że Raad akcep­to­wał go takim, jakim jest, i to już od pod­sta­wówki, Sam zapewne dawno wypadłby z paczki. Jules, Bogart ani Larry go nie rozu­mieli (Larry może cza­sami).

Sam przyj­rzał się swo­jej kanapce – indyk bio, bez nabiału, na bez­glu­te­no­wym chle­bie, z musz­tardą i świe­żymi eko­wa­rzy­wami: sałatą, pomi­do­rem i piklami. Zro­bił ją sam. Nie było mowy, żeby jadł w szkol­nej sto­łówce. Bóg jeden wie, ile rąk wcze­śniej doty­kało poda­wa­nego tam jedze­nia, ile osób na nie oddy­chało. A do tego pla­cówki w ich okręgu nie dosto­so­wały się jesz­cze do nowych prze­pi­sów o skład­ni­kach orga­nicz­nych i braku kon­ser­wan­tów w poży­wie­niu ser­wo­wa­nym w szko­łach.

W zeszłym roku Sam zaczął szu­kać odpo­wie­dzi na pyta­nie, dla­czego cierpi z powodu cią­głych pro­ble­mów żołąd­ko­wych, i zdał sobie sprawę, że glu­ten, cięż­kie oleje i kon­ser­wanty nie sprzy­jają ukła­dowi tra­wien­nemu. Lęki i ner­wo­wość też odbi­jały się na jego żołądku. Musiał uni­kać rów­nież kofe­iny i cukru, ponie­waż w prze­ciw­nym razie poziom nie­po­koju wzra­stał do nie­bo­tycz­nych roz­mia­rów i chło­pak nie mógł się odprę­żyć ani prze­spać nocy. Jak na razie trzy­mał dietę – czy­stą, bez­lak­to­zową, bezglu­tenową i wyłą­cza­jącą używki. Zaczął sam pako­wać sobie posiłki do szkoły, by nie musieć cią­gle tłu­ma­czyć się mamie.

– A skoro mowa o stra­chach. Sły­sze­li­ście, że rodzina Josha się wypro­wa­dza, razem z nim? – zagad­nął Bogart.

– Ano. Kiep­ska sprawa – odparł Raad i odchrząk­nął. – A ty, Sam? Czego się naj­bar­dziej boisz?

– Świata – mruk­nął pod nosem Jules.

Bogart zare­ago­wał par­sk­nię­ciem.

Sam puścił ten komen­tarz mimo uszu i zanim odpo­wie­dział, dokład­nie prze­żuł kęs kanapki.

– Chyba cia­snych, zamknię­tych pomiesz­czeń. Na pewno ciem­no­ści, takiej naprawdę głę­bo­kiej, no i dużych zbior­ni­ków wod­nych.

– Zna­czy, jak ocean? – zapy­tał Bogart.

Sam poki­wał głową.

– Tak, nie umiem pły­wać.

– Ojciec cię nie nauczył?

Raad zer­k­nął na Bogarta, a ten popra­wił czapkę.

– Hm, to zna­czy…

– W porządku – odparł Sam. Wszy­scy wie­dzieli, że stra­cił ojca, kiedy był w trze­ciej kla­sie. – Nie, nie nauczył mnie.

– Mogę cię nauczyć, jak chcesz – zaofe­ro­wał Raad.

Sam pokrę­cił głową.

– Nie, dzięki. Poza tym to zdrowo mieć się czego bać.

Zanim cała sytu­acja stała się jesz­cze bar­dziej nie­zręczna, Jules zmie­nił temat.

– To jak, idziemy na imprezę Misty?

Zawsze była mowa o tym, co „my” robimy, gdy przy­cho­dziło do decy­zji o zaję­ciach paczki. O ile tylko było to moż­liwe, sta­rali się wszystko robić razem i o wszyst­kim decy­do­wać demo­kra­tycz­nie.

– Tak, ja się piszę – oznaj­mił Raad. – Będzie coś do roboty.

Pozo­stali natych­miast też zde­kla­ro­wali się na „tak”, choć Sam wolałby zostać w domu – imprezy prze­stały go inte­re­so­wać w dru­giej lice­al­nej, od kiedy już nie bawili się na nich i nie grali w gry, a zamiast tego wszy­scy dostali obse­sji na punk­cie wyglądu wła­snego i innych. Nale­żał jed­nak do grupy, więc musiał pójść, tak czy ina­czej.

W nie­dzielę były poza tym uro­dziny Raada, a on wybrał na miej­sce świę­to­wa­nia z chło­pa­kami Mega Piz­za­plex Freddy’ego Fazbe­ara. Sam był pewien, że to będzie faj­niej­sze niż impreza u Misty Sala­zar.

Wcho­dząc do domu Misty, Sam trzy­mał się z tyłu, za kole­gami. Miał na sobie świeżo odpra­so­waną koszulę i ciem­no­gra­na­towe dżinsy. Zawsze dokład­nie pra­so­wał ubra­nia, żeby nie było na nich naj­drob­niej­szej zmarszczki, w prze­ciw­nym razie czuł się nie­kom­for­towo. Włosy nosił ścięte na zapałkę, więc nie musiał ich ukła­dać, a oku­lary wypo­le­ro­wał, aż lśniły.

Grała gło­śna muzyka i było pełno dzie­cia­ków. Sam nie prze­pa­dał za wiel­kimi impre­zami. Zja­wiali się na nich ci gło­śni, ci naj­bar­dziej towa­rzy­scy, a czę­sto i ci naprawdę popu­larni – czyli zupełne prze­ci­wień­stwa Sama i jego paczki.

Dom Misty był ogromny, dwu­pię­trowy, miał wiel­kie podwó­rze i basen. Tam wła­śnie zgro­ma­dziło się naj­wię­cej impre­zo­wi­czów. Sam wyszedł za kole­gami na zewnątrz, sta­ra­jąc się trzy­mać na bez­pieczny dystans od wody. Oczy­wi­ście, jak okiem się­gnąć, nie było widać żad­nego ratow­nika. A przy tej licz­bie dzie­cia­ków mogło zda­rzyć się tysiąc róż­nych wypad­ków. Sam zadrżał na myśl o wszyst­kich moż­li­wych nie­szczę­ściach.

Usa­do­wił się przy sto­liku przy ogro­dze­niu, jak naj­da­lej od zbior­nika. Zapach chloru wciąż jed­nak wier­cił mu w nosie. Jego przy­ja­ciele krę­cili się to tu, to tam, roz­ma­wia­jąc z innymi. Samowi nie prze­szka­dzało, że sie­dzi bez towa­rzy­stwa. Tak naprawdę nie roz­ma­wiał z nikim z klasy, chyba że cho­dziło o szkołę, i głów­nie spę­dzał czas ze swoją małą paczką. I tak nie był naj­lep­szy w poga­węd­kach i przy­wykł do tego, że inne dzie­ciaki go igno­ro­wały lub nie inte­re­so­wały się tym, co ma do powie­dze­nia.

Sam zaak­cep­to­wał to, że jest szkol­nym dzi­wa­dłem. Nie upra­wiał sportu, nie nale­żał do klu­bów. Trzy­mał spe­cjalną dietę i nosił tylko nie­które baweł­niane tka­niny, ponie­waż polie­ster powo­do­wał u niego wysypkę. Miał swoje przy­zwy­cza­je­nia i rzadko pró­bo­wał nowych rze­czy. Nie ukry­wał, że zawsze, nim zde­cy­duje się coś zro­bić, roz­waża wszystko, co może pójść źle, zamiast myśleć o tym, co mogłoby pójść dobrze. Jed­nak dzięki temu czuł się kom­for­towo, więc akcep­to­wał to w sobie. Tyle tylko że inni rzadko to akcep­to­wali. Poza Raadem, oczy­wi­ście.

Nagle do jego sto­lika pode­szła dziew­czyna, Lydia Gomes. Zasko­czyło go to. Lydia miała krę­cone brą­zowe włosy, piegi i kol­czyk w nosie. Była ubrana w dżinsy i kolo­rową bluzę. Nie malo­wała się mocno, jak robiły to nie­które dziew­czyny z liceum Marina High, i zawsze, kiedy tra­fiała z Samem do jed­nej grupy na angiel­skim, była dla niego miła.

Nio­sła dwa czer­wone kubki.

– Cześć, Sam. Zawsze chcia­łam ci powie­dzieć, że masz cał­kiem spoko oku­lary. Takie nie­ty­powe.

– Dzięki, nale­żały do mojego taty. – Popra­wił je, cho­ciaż nie musiał. To był tik ner­wowy. – Kiedy oka­zało się, że muszę nosić oku­lary, mama popro­siła optyka, żeby wło­żyli do tych ramek odpo­wied­nie szkła.

– Eks­tra. Chcesz się napić? – Pod­su­nęła mu kubek. Sam łyp­nął na niego podejrz­li­wie.

– Co to?

– Mówią, że Uro­dzi­nowy Base­nowy Poncz Misty.

– Wiesz, co w nim jest?

Lydia zmarsz­czyła brwi, przy­glą­da­jąc się kub­kom.

– Na pewno coś owo­co­wego.

Sam rozej­rzał się i zauwa­żył, jak dziw­nie i głu­pio zacho­wują się nie­któ­rzy wokół. Pochwy­cił ich znie­kształ­cone głosy. Pod­niósł rękę, jak poli­cjant na przej­ściu dla pie­szych.

– Nie, dzięki, Lydio. Jeśli ist­nieje choćby małe praw­do­po­do­bień­stwo, że jest w tym alko­hol, to ja tego nie wypiję. Wyznaję zasadę, że należy trzeźwo kon­tro­lo­wać swój umysł i swoje wybory.

Uśmiech­nęła się do niego.

– Na pewno? Kilka łyków nie zaszko­dzi.

Ponow­nie popra­wił oku­lary.

– Wła­ści­wie to abso­lut­nie nie­prawda…

– Jezu, Sam, po pro­stu napij się tego drinka. – Obok stołu nagle wyrósł Jules i wziął kubek z ręki Lydii, po czym posta­wił go przed Samem. – Nie przej­muj się nim. Sam zawsze i we wszyst­kim potrafi dostrzec złą stronę…

Sam miał zamiar wyja­śnić, że alko­hol może powo­do­wać otu­ma­nie­nie i utratę kon­troli nad sobą. Zamiast tego odchrząk­nął.

– Sta­ram się podej­mo­wać prze­my­ślane i ostrożne decy­zje, aby lepiej pora­dzić sobie z poten­cjal­nymi pro­ble­mami w przy­szło­ści.

Jules prze­wró­cił oczami.

– Tja.

Do małego sto­lika pode­szła reszta grupy.

– Co jest, chło­paki? – zapy­tał Raad, uno­sząc brew.

– Sam zacho­wuje się jak Sam, to wszystko. – Jules poprze­stał na tym lako­nicz­nym wyja­śnie­niu i wziął duży łyk ze swo­jego czer­wo­nego kubka.

– Sły­sze­li­ście o sko­kach z kli­fów w Santa Cruz? – zagad­nęła Lydia. – Mówią, że to fajna zabawa.

– Tak, znam jed­nego kole­sia, który tam ska­cze – odparł Bogart. – Mówi, że to serio daje nie­złego kopa adre­na­liny. Tyle że trzeba uwiel­biać wyso­ko­ści. A to chyba cie­bie wyklu­cza, Raad.

– Abso­lut­nie i w stu pro­cen­tach – przy­znał Raad.

– Ja bym chciała kie­dyś spró­bo­wać – powie­działa Lydia.

Sam pokrę­cił głową.

– Ludzie w wyniku nie­ostroż­nych sko­ków z kli­fów i mostów skrę­cają sobie karki i łamią kości. Nie­dawno w wia­do­mo­ściach mówili o jed­nym chło­paku, który sko­czył z klifu z takiej wyso­ko­ści, że nie miał moż­li­wo­ści dobrze prze­wi­dzieć, gdzie wylą­duje. Skoń­czyło się na tym, że roz­trza­skał się o skały, dosłow­nie, poła­mał wszyst­kie kości i pękła mu czaszka. Mówili, że kiedy go zna­le­ziono, mózg miał wyżarty przez ptaki.

– Stary.

– Masa­kra, weź.

– To praw­dziwa histo­ria. Na twoim miej­scu zde­cy­do­wa­nie uni­kał­bym takich zajęć, Lydio – ostrzegł Sam.

– Hm, jasna sprawa – bąk­nęła Lydia, roz­glą­da­jąc się po podwó­rzu. – O, widzę moją kum­pelę. Do poga­da­nia, cześć.

Odda­liła się dość pospiesz­nie.

– Dobra robota, Sam – mruk­nął Jules, gdy Lydia wzięła nogi za pas. – Mistrz pod­rywu z cie­bie.

– To zna­czy?

– Naprawdę zwa­li­łeś Lydię z nóg tą gadką o śmierci.

– Powinna to doce­niać. Doko­ny­wa­nie wła­ści­wych wybo­rów, żeby zapew­nić sobie bez­pieczne i dłu­gie życie, to zaleta.

Jules wydał odgłos przy­po­mi­na­jący brzę­czyk alar­mowy.

– Raczej wada, z tym twoim wiecz­nym czar­no­widz­twem.

Sam zmarsz­czył brwi.

– Nie jestem czar­no­wi­dzem.

– Nie? To dla­czego nie weź­miesz drinka?

– Nie lubię, gdy mi pusz­czają hamulce.

– Cokol­wiek to zna­czy. Dla­czego sie­dzisz tak daleko od basenu?

– Wiesz, że nie umiem pły­wać. A czy jesteś świa­domy, ile wypad­ków zda­rza się w przy­do­mo­wych base­nach?

– Jaka jest główna przy­czyna zgo­nów w Sta­nach Zjed­no­czo­nych?

– To pro­ste. Cho­roby serca.

Jules pod­rzu­cił ręce do góry, roz­le­wa­jąc przy tym na zie­mię tro­chę swo­jego napoju.

– Nie mam wię­cej pytań! Jesteś cho­dzącą ency­klo­pe­dią nie­szczęść i hor­ro­rów!

– Dobra, Jules – wtrą­cił Raad. – Daj już spo­kój.

Pokle­pał Sama po ple­cach.

– Nie martw się, Sam. Wszystko w porządku. Wylu­zujmy i bawmy się dobrze.

Sam ski­nął głową, mimo że repry­menda Julesa spra­wiła, iż poczuł się źle. Może i lice­alistki nie rozu­miały Sama, ale miał przy­naj­mniej jed­nego przy­ja­ciela, który wie­dział, o co cho­dzi.

Jule­sowi musiały nie przy­paść do gustu słowa Raada, a może za dużo wypił, bo zła­pał kubek, który Lydia przy­nio­sła Samowi, i pode­pchnął mu go pro­sto pod nos.

– Masz, Sam. To ci się pozwoli wylu­zo­wać.

Sam pró­bo­wał zablo­ko­wać rękę Julesa, ale tro­chę napoju i tak wlało mu się do ust i pocie­kło w dół, po koszuli.

Szybko wstał i ode­pchnął kolegę. Kubek upadł na zie­mię i płyn roz­lał się w małą kałużę. Sam czuł w ustach jego sztuczny, kwa­śny smak; wypluł zawar­tość na zie­mię, po czym prze­tarł usta grzbie­tem dłoni.

Jules i Bogart roze­śmiali się.

– O cho­lera – mruk­nął Bogart, zakry­wa­jąc usta dło­nią. – Tym razem serio ci się udało, Jules.

Sam gwał­tow­nie zamru­gał. Cią­gle czuł w ustach obrzy­dliwy smak napoju o nie­usta­lo­nym skła­dzie. Smak abso­lut­nie mu się nie podo­bał. Nie podo­bało mu się też, że na siłę ktoś pró­buje wycią­gać go ze strefy kom­fortu. Cza­sami po pro­stu nie lubił Julesa.

– Jules, prze­gi­nasz – powie­dział Raad. – W porządku, Sam?

– Nie. – Sam potrzą­snął głową i ruszył chwiej­nym kro­kiem w stronę domu; szu­kał wody, żeby wypłu­kać z ust paskudny smak i wyczy­ścić popla­mioną koszulę. Oddy­chał nie­re­gu­lar­nie, wie­dział, że to napad paniki. W klatce pier­sio­wej czuł nara­sta­jący ucisk. Ści­skał i roz­wie­rał pię­ści, prze­ci­ska­jąc się w stronę kuchni wśród tłumu impre­zu­ją­cej mło­dzieży. Wresz­cie otwo­rzył lodówkę i zna­lazł butelkę wody, szybko ją otwo­rzył, napił się tro­chę, wypłu­kał usta i wypluł do zlewu. Czuł, że inni obecni w kuchni gapią się na niego, ale nie dbał o to. Musiał się uspo­koić i odzy­skać nad sobą kon­trolę. Ode­rwał z rolki kawa­łek ręcz­nika papie­ro­wego i zmo­czył go, po czym prze­tarł nim koszulę. Napój zosta­wił plamy w dziw­nym nie­bie­skim kolo­rze. Koszula była praw­do­po­dob­nie do wyrzu­ce­nia.

Sam zaczął się pocić i nie mógł prze­stać mru­gać.

Całe jego ciało było spięte.

Musiał się prze­brać. Miał brudną i mokrą koszulę.

Czuł, jakby impreza, cała ta banda dzie­cia­ków, osa­czały go coraz bar­dziej.

Chciał wyjść. Musiał wyjść.

Wyrzu­cił ręcz­nik, zde­cy­do­wa­nym kro­kiem prze­bił się przez tłum do drzwi fron­to­wych i wyszedł.

Długi spa­cer do domu i chłodne powie­trze owie­wa­jące twarz uspo­koją go.

Zwy­kle tak było.

– Raad, Sam poszedł do domu – poin­for­mo­wał Bogart. – Widzia­łem, jak wycho­dzi.

Raad ski­nął głową. Mimo że to nie on zde­ner­wo­wał Sama, czuł się źle z powodu całego zaj­ścia. Czę­sto było mu szkoda kolegi.

– Pew­nie musi ochło­nąć.

– W czym w ogóle pro­blem? – żach­nął się Jules. – To był żart. Zawsze sobie robię jaja z ludzi. Jakoś nikt nie urzą­dza z tego takiej dramy.

– To nie było śmieszne, Jules. Szcze­gól­nie dla Sama.

Jules prych­nął.

– Dla­czego on musi robić z sie­bie takiego dzi­waka? Wiecz­nie spięty, wiecz­nie z tym swoim „Nie rób tego, nie rób tam­tego”. Musi się tro­chę wylu­zo­wać. Cią­gle roz­siewa swoje mroczne wizje. Mnie to męczy. Cie­bie też, Bogart, nie? Cie­bie, Larry?

Bogart wzru­szył ramio­nami i spoj­rzał na zie­mię.

– Nie wiem.

Larry potrzą­snął głową.

– Stary.

– No tak – mruk­nął Jules, obrzu­ca­jąc obu ziry­to­wa­nym spoj­rze­niem.

Raad wzru­szył ramio­nami.

– Sam jest inny. Każdy jest inny na swój spo­sób. Nikt nie jest ide­alny. Trzeba akcep­to­wać ludzi takimi, jakimi są, Jules. Ja cię akcep­tuję, prawda?

Jules nie odpo­wie­dział. Raad dodał zatem tylko:

– Spa­dajmy stąd.

Prze­szła mu ochota na impre­zo­wa­nie.

W dniu uro­dzin Raada Mega Piz­za­plex pękał w szwach. Do wszyst­kich atrak­cji: pola gol­fo­wego Monty’s Gator Golf, toru wyści­go­wego dla gokar­tów Roxy’s Race­way i strzel­nicy do paint­balla lase­ro­wego Fazer Blast stały dłu­gie kolejki, ale chłopcy uzbro­ili się w cier­pli­wość i udało im się poba­wić. Po cen­trum roz­rywki prze­cha­dzali się Glam­rock Freddy i wil­czyca Roxanne Wolf, wita­jąc dzieci. Gdy posta­cie się poru­szały, Sam sły­szał mecha­niczne dźwięki i zasta­na­wiał się, czy to ludzie w kostiu­mach, czy praw­dziwe roboty.

W powie­trzu uno­siły się zapa­chy pizzy, popcornu i waty cukro­wej. Sam domy­ślał się, że wypeł­niają nimi wnę­trze cen­trum, aby zwięk­szyć sprze­daż, i oczy­wi­ście co dru­gie dziecko nio­sło w rękach puszy­stą kulkę waty cukro­wej i torebkę tłu­stego popcornu. Sam sta­rał się nie drżeć na ten widok.

Każdy cen­ty­metr prze­strzeni wypeł­niał gwar. Ludzie roz­ma­wiali. Dzieci krzy­czały, a rodzice je besz­tali. Ktoś naprawdę gło­śno się śmiał. Muzyka docho­dziła ze wszyst­kich stron. Jed­nym sło­wem: prze­cią­że­nie sen­so­ryczne. A dźwięki to nie było wszystko: wszę­dzie w cen­trum roz­rywki widać było świe­cące neony, które nada­wały temu miej­scu futu­ry­styczny cha­rak­ter. Odwie­dza­jąc Mega Piz­za­plex, czło­wiek czuł się, jakby wylą­do­wał w grze wideo.

– Mówię wam, chło­paki – powie­dział Raad, pro­wa­dząc ich przez tłum w kie­runku nale­żą­cego do salonu gier Faz­cade sklepu z nagro­dami. – Chcę tylko Kulę Snów Moon­dropa. Jeśli zrzu­cimy do kupy wszyst­kie nasze kupony, założę się, że wystar­czy. To byłby świetny pre­zent na uro­dziny.

Wska­zał na sto­jące na półce pudełko z kulą.

– Co to dokład­nie jest? – zapy­tał Jules, przy­glą­da­jąc się zapa­ko­wa­nej kuli.

Sam nie roz­ma­wiał z Jule­sem od czasu incy­dentu na impre­zie Misty Sala­zar, a Jules też zosta­wił go w spo­koju. Takie incy­denty już się zda­rzały w prze­szło­ści i wie­dzieli, że jeśli po pro­stu przejdą nad tym do porządku dzien­nego, to wszystko rozej­dzie się po kościach. Sam rozu­miał jed­nak, że mię­dzy nimi nic ni­gdy się tak naprawdę nie roz­wią­zało. I zapewne takie sytu­acje będą się powta­rzać, dopóki nie postawi się Jule­sowi. A ponie­waż uni­kał jak mógł wszel­kich kon­fron­ta­cji, cykl zapewne będzie trwać w nie­skoń­czo­ność.

– Pomaga w nauce – wyja­śnił Raad. – Oświe­tla pokój i wpro­wa­dza cię w stan podobny do hip­nozy, dzięki któ­remu lepiej się sku­piasz. Ponoć korzy­sta z infor­ma­cji w two­jej pod­świa­do­mo­ści, wydo­bywa je i pomaga świa­do­mie dostrzec. Musi­cie mi pomóc, chło­paki. Jak nie zdam z fizyki, to będę miał popraw­kowe lek­cje przez całe lato.

Sam przyj­rzał się pudełku. Kula Snów wyglą­dała jak typowa tury­styczna pamiątka – śnieżna kulka – tyle że w środku znaj­do­wała się figurka bła­zna Moon­dropa. Połowa twa­rzy postaci była bla­dym pół­księ­ży­cem; drugą połowę spo­wi­jała ciem­ność. Bła­zen miał na sobie czapkę i bufia­ste nie­bie­skie spodnie ozdo­bione gwiazd­kami oraz szarą bluzkę z fal­ba­nia­stym koł­nie­rzy­kiem. Z czapki, nad­garst­ków i czub­ków butów zwi­sały dzwo­neczki.

– Tysiąc kupo­nów – zauwa­żył Sam. – Ile udało nam się już zebrać?

– Sie­dem­set dzie­więć­dzie­siąt – odpo­wie­dział Bogart. Zawsze zbie­rali swoje kupony, a Bogart był skarb­ni­kiem grupy. Uwa­żali, że w końcu zbiorą wystar­cza­jąco dużo, żeby zdo­być jakąś naprawdę fajną nagrodę, z któ­rej wszy­scy sko­rzy­stają.

Sam się zawziął; musiał zdo­być dla Raada jego wyma­rzoną kulę, w końcu Raad był wspa­nia­łym przy­ja­cie­lem. A i Sam miał przed sobą ważny test, więc może też mógłby spraw­dzić na sobie, jak działa kula. O ile, rzecz jasna, będzie to bez­pieczne.

Przez następną godzinę grali we wszyst­kie gry w salo­nie przy­no­szące naj­wyż­sze wygrane. Sam lubił tę, w któ­rej świa­tełko wiro­wało w kręgu liczb i trzeba było naci­snąć przy­cisk, żeby tra­fić jak naj­wyż­szą, by zdo­być naj­wię­cej kupo­nów. Udało mu się kilka razy tra­fić 10, 22, a potem 40. Zale­d­wie kilka żeto­nów póź­niej udało mu się uzu­peł­nić pulę ich środ­ków, dokła­da­jąc do niej wielką wygraną – jack­pot sto kupo­nów!

– Brawo, Sam! – pochwa­lił go Raad.

– Poszczę­ściło ci się i tyle – mruk­nął Jules.

– Dobra – powie­dział Bogart, bio­rąc kupony od Sama. – Chyba to mamy. Chodźmy po Kulę Snów.

Udali się do strefy odbioru nagród i usta­wili w kolejce. Jules i Bogart umi­lali sobie ocze­ki­wa­nie drwi­nami z innych cze­ka­ją­cych dzie­cia­ków i doro­słych.

– Patrz na tego kole­sia, stary. Ma dwa roz­miary za małą koszulkę – rzu­cił Bogart. – Brzuch mu zwisa.

Jules, Bogart i Larry par­sk­nęli śmie­chem, ale Sam i Raad nie byli zain­te­re­so­wani taką formą roz­rywki. Kiedy w końcu zna­leźli się przy kasie, dziew­czyna z obsługi wzięła wszyst­kie wyjęte z ple­caka kupony i wrzu­ciła do wia­derka, żeby maszyna mogła je prze­li­czyć.

– Tysiąc i jeden. Co chce­cie? – zapy­tała.

– Popro­szę Kulę Snów Moon­dropa dla naszego sole­ni­zanta – odparł Bogart.

Z jakie­goś powodu wszy­scy się na to roze­śmiali.

Dziew­czyna wzięła z półki zapa­ko­waną kulę i podała Raadowi.

– Baw­cie się dobrze – powie­działa z uśmie­chem i prze­rzu­ciła włosy przez ramię. Dziew­czyny lgnęły do Raada. – I wszyst­kiego naj­lep­szego z oka­zji uro­dzin.

– Dzięki – odpo­wie­dział z uśmie­chem.

Kula Snów umiesz­czona była w nie­bie­sko­czar­nym opa­ko­wa­niu z neo­no­wym napi­sem: Księ­ży­cowa Kula Snów Moon­dropa. Z bli­ska Sam mógł dostrzec, że uśmiech bła­zna jest dziwny, a nos – szpi­cza­sty.

Raad był zado­wo­lony.

– Super! Dzięki, chło­paki. Eks­tra sprawa. Chodźmy zaraz do mnie i prze­te­stujmy to ustroj­stwo.

Dwójka rodzeń­stwa Raada wyje­chała na stu­dia, więc dom Daw­so­nów był teraz dość prze­stronny, ale na­dal spra­wiał wra­że­nie peł­nego rodzin­nego cie­pła i ludzi. Jedna z kuzy­nek Raada zawsze odwie­dzała jego matkę, dziad­ko­wie spę­dzali u nich week­endy, miał też całe grono cio­tek, wuj­ków i innych kuzy­nów, któ­rzy czę­sto się tu zja­wiali.

Sam cza­sami się zasta­na­wiał, jak to jest mieć taką wielką rodzinę. Był jedy­na­kiem, podob­nie jak oboje jego rodzi­ców. Pozo­stali przy życiu dziad­ko­wie miesz­kali w innym sta­nie. Od kiedy tata zmarł, pod­czas świąt i innych spe­cjal­nych oka­zji Sam był tylko z mamą. Ponie­waż jed­nak była nauczy­cielką pla­styki, zawsze musiała uczest­ni­czyć – albo z obo­wiązku służ­bo­wego, albo na ochot­nika – w jakichś szkol­nych impre­zach. Więk­szość okresu nasto­let­niego Sam spę­dził, poma­ga­jąc w róż­nych szkol­nych kier­ma­szach, na potań­ców­kach i zbiór­kach pie­nię­dzy.

Rodzice Raada zosta­wili liścik, że wyszli kupić tort. Gdy chło­paki sado­wili się w salo­nie, Sam czy­tał na głos drobny druk na pudełku z kulą.

– Uwaga: Nie uży­waj Księ­ży­co­wej Kuli Snów Moon­dropa dłu­żej niż przez dzie­sięć minut dzien­nie.

Zmarsz­czył brwi.

– Cie­kawe dla­czego?

– Nie wiem, ale będziemy się tego trzy­mać – oznaj­mił Raad. – Możesz mie­rzyć czas. Weź­cie zeszyty, chło­paki, i przy­go­tuj­cie się na hip­nozę.

Teraz Sam pojął, dla­czego Raad pro­sił, żeby przy­nie­śli do niego szkolne rze­czy, zanim poszli do Piz­za­pleksu.

Raad wziął pudełko od Sama i wyjął kulę, osa­dzoną na czar­nej plat­for­mie z przy­ci­skiem do włą­cza­nia i wyłą­cza­nia. Pod­łą­czył urzą­dze­nie do prądu i posta­wił je na ławie przed kanapą.

Do pokoju wczła­pał Bru­tus, pies Raada, mer­da­jąc ogo­nem. Był to duży, brą­zowy mie­sza­niec ze sporą domieszką rasy cata­ho­ula, który nosił czer­woną, naje­żoną kol­cami obrożę – mama Raada uwa­żała, że to „słodko” wygląda. O ile w ogóle psa imie­niem Bru­tus można nazy­wać „słod­kim”.

Raad uklęk­nął i pogła­skał wielki psi łeb; z sze­ro­kiego pyska zwie­rzaka zwi­sała gruba nitka śliny.

– Jak tam, pie­sku? – zapy­tał. Bru­tus w odpo­wie­dzi zaczął rado­śnie obli­zy­wać jego twarz.

Sam popra­wił oku­lary na nosie.

– Kiedy byłem mały, tata opo­wia­dał mi taką histo­rię… Miał na stu­diach dobrego przy­ja­ciela. Cho­dzili razem na imprezy i tak dalej. Któ­re­goś razu tam­ten się nie­źle schlał i zasnął na kana­pie u zna­jo­mego. Ten zna­jomy miał psa. I kiedy przy­ja­ciel taty się obu­dził, oka­zało się, że pies wyżarł mu twarz.

– Łoooo!

– Stary.

– Chora akcja.

Raad zmarsz­czył brwi, robiąc nieco zanie­po­ko­joną minę. Pokle­pał psa po gło­wie, po czym go ode­pchnął.

– Star­czy ci na razie, kolego.

Sam rze­czowo poki­wał głową.

– Praw­dziwa histo­ria. Dla­tego trzy­mam się od psów na dystans.

– Wiesz, od czego ja się trzy­mam na dystans? – zapy­tał Bogart. – Od świ­nek mor­skich. Mój kuzyn, Howie, miał taką. Lubił kar­mić ją mar­chewką. Pew­nego dnia odwró­cił wzrok, żeby popa­trzeć na drugą świnkę – i chrup! Ta pierw­sza odgry­zła mu czu­bek palca, bo pomy­ślała, że to mar­chewka.

– Dobra, chło­paki, dość – upo­mniał ich Raad, krę­cąc głową. – Wra­cajmy do Kuli Snów.

Sie­dzący na kana­pie Larry przy­glą­dał się kuli.

– To nie będzie naprawdę dzia­łało, co nie?

– Zaczy­nasz brzmieć jak Sam – ziry­to­wał się Jules.

– Szcze­rze? – ode­zwał się Bogart. – Zro­bię wszystko, żeby tylko nie musieć zaku­wać.

– Jeste­śmy pewni, że to bez­pieczne? – zapy­tał Raada Sam.

– Daj spo­kój, Sam, co może ci zro­bić krę­cąca się i świe­cąca kulka?

– Może wywo­łać napad epi­lep­sji, ale tylko u osób, które cho­rują lub są podatne. Poza tym chyba fak­tycz­nie nie­wiele.

– Genialny tekst od naszego Nega­tyw Mana – powie­dział Jules.

Sam poczuł, że atmos­fera w pokoju się zagęsz­cza. Za mało czasu upły­nęło od incy­dentu na impre­zie, żeby mogli jak gdyby ni­gdy nic znów się prze­ko­ma­rzać.

– Spró­bujmy – prze­rwał ciszę Raad. – Wygo­nię nawet Bru­tusa, żeby nie mógł nam wyżreć twa­rzy, kiedy będziemy zahip­no­ty­zo­wani.

Bogart par­sk­nął, a Larry się uśmiech­nął.

„Wyrzu­ce­nie Bru­tusa na zewnątrz to mądre posu­nię­cie”, pomy­ślał Sam.

– Dobrze, pozwól, że usta­wię alarm w zegarku na za dzie­sięć minut.

– Hej, Bru­tus, gdzie twoja zabawka?

Bru­tus rozej­rzał się po pokoju, po czym chwy­cił dużą prze­żutą linę i przy­niósł ją Raadowi.

– Jedno jest pewne, lubi gryźć – zauwa­żył Sam.

– Czas poba­wić się na zewnątrz, kolego – oznaj­mił Bru­tu­sowi Raad i wypro­wa­dził go z pokoju.

Kiedy wró­cił, jego kole­dzy sie­dzieli już wokół sto­lika na kana­pie i fote­lach, a na kola­nach trzy­mali otwarte zeszyty.

– Jedziemy, Moon­drop! – krzyk­nął Bogart. – Napom­puj mnie wie­dzą!

– O ile to fizycz­nie moż­liwe – zauwa­żył Jules z krzy­wym uśmiesz­kiem. – Poży­jemy, zoba­czymy.

– W porządku, gotowi? Zaczy­namy. – Raad naci­snął przy­cisk, a Sam uru­cho­mił sto­per na swoim zegarku.

Kula Snów roz­bły­sła świa­tłami, rzu­ca­jąc poblask na ściany i sufit. Figurka Moon­dropa zakrę­ciła się w kółko, macha­jąc rękami. Oczy bła­zna zalśniły na czer­wono. Po twa­rzach chłop­ców prze­my­kały plamki świa­tła.

Z początku Sam wcale nie czuł się ina­czej. Świa­tła tylko go iry­to­wały i zmu­szały do mru­ga­nia. Ale już po chwili ogar­nęło go uczu­cie oszo­ło­mie­nia. Pod­niósł rękę i poru­szył się powoli, jakby powie­trze zamie­niło się w ciężki, gęsty syrop. Wie­dział, że jego przy­ja­ciele tu są, ale wyda­wali się odle­gli, jakby pokój roz­cią­gnął się naprawdę sze­roko.

– Czu­je­cie to, chło­paki? – wymam­ro­tał Bogart.

– Ale faza – stwier­dził Jules.

– Łoooł – dodał Larry.

Słowa zaczęły pod­ry­wać się ze stron zeszy­tów i falo­wać w powie­trzu wokół nich.

– Chło­paki, patrz­cie na to – powie­dział z podzi­wem Raad.

Zamiast słów i liczb wokół nich poja­wiły się obrazy. Sufit znik­nął, zastą­piony przez błę­kitne niebo i jasno świe­cące słońce. Stali na wydmach, a nie­opo­dal ryso­wały się pira­midy Gizy. Gorące pro­mie­nie bom­bar­do­wały ich z nieba, upał był nie do wytrzy­ma­nia.

– Gorąco tu – powie­dział ktoś.

– Patrz­cie na struk­turę pira­mid.

– Ej, to z mojego zeszytu do histo­rii.

Sam nie wie­dział już, kto wła­ści­wie mówi. Może on sam? Głosy zle­wały się w jeden mono­tonny dźwięk.

– Faza.

– Jak sen na jawie.

– Nie do wiary.

– Stary, jeste­śmy w Egip­cie, bez kitu.

Pira­midy roz­pły­nęły się w prze­strzeni, a z pasa star­to­wego pode­rwał się ogromny samo­lot. Chłopcy schy­lili się, gdy prze­le­ciał nad ich gło­wami. Z podzi­wem nasłu­chi­wali grzmotu wibru­ją­cego sil­nika. Przed ich oczami prze­pły­nęło rów­na­nie kine­ma­tyczne doty­czące drogi prze­by­tej przez samo­lot przed star­tem.

Teraz pokój zamie­nił się w cie­płą restau­ra­cyjną kuch­nię, pełną bla­tów z nie­rdzew­nej stali i wypo­sa­żoną w duży piec z cegieł. Kucharz wła­śnie wyjął z tego ostat­niego pizzę pep­pe­roni. Sam czuł nawet zapach kieł­basy, uno­szący się z pizzy, którą kucharz zaczął kroić na kawałki.

– Mogę się poczę­sto­wać?

– Już znowu zgłod­nia­łem.

– Mniam, pycha.

Na bal­ko­nie stała dziew­czyna w rene­san­so­wej sukni, woła­jąc:

– Romeo, o, Romeo…

– Rany, kto przy­niósł zeszyt do anglika?

– Nie przy­nio­słem niczego o „Romeo i Julii”. Chyba wyszu­kuje nam z głów to, czego się uczy­li­śmy.

– Ale wkręt, masa­kra.

Zega­rek Sama zaczął pul­so­wać i popi­ski­wać; dźwięk niósł się echem, jakby z dużej odle­gło­ści.

– Sły­szy­cie, chło­paki? Czas wyłą­czyć Kulę Snów.

Świa­tełka kuli nagle zga­sły. Moon­drop znie­ru­cho­miał, a chłopcy znów sie­dzieli na kana­pach, w nie­ocze­ki­wa­nej ciszy. Popa­try­wali jeden na dru­giego. Wresz­cie Raad się ode­zwał:

– To była naj­bar­dziej odjaz­dowa rzecz, jaka mi się w życiu zda­rzyła.

Wszy­scy się roze­śmiali.

– Nie do wiary, że podzia­łało! – powie­dział Bogart. – Czu­łem się, jak­bym dosłow­nie zna­lazł się w innym świe­cie.

– Było eks­tra – zgo­dził się Jules. – I wszystko pamię­tam! Fakty, rów­na­nia. Jak­bym miał foto­gra­ficzną pamięć.

– Super – skon­sta­to­wał lako­nicz­nie Larry.

– Naprawdę dobrze się czuję – dodał z zachwy­tem Sam. – Jak­bym mógł nauczyć się wszyst­kiego, dosłow­nie wszyst­kiego w kilka minut. Jestem zasko­czony, że podzia­łało. Zdu­miony.

– To naj­lep­szy na świe­cie pre­zent na uro­dziny, chło­paki – powie­dział Raad. – Dzię­kuję. W tym roku zali­czę wszyst­kie przed­mioty. Musimy raz na tydzień urzą­dzać sobie taką sesję. A co tam, podzielę się moim szczę­ściem. Jeden z nas może brać kulę na cały tydzień, potem następny i tak dalej. To zbyt fajna rzecz, żeby trzy­mać ją tylko dla sie­bie.

Dłoń Sama od razu wystrze­liła w górę, zanim kto­kol­wiek inny zdą­żył zare­ago­wać.

– Ja pierw­szy.

Zasko­czyło go, że tak prędko się zgło­sił. Ale Kula Snów miała w sobie coś nie­zwy­kłego i eks­cy­tu­ją­cego. Poczuł dzięki niej coś, czego nie czuł od lat. Nie był pewien, czy to dreszcz emo­cji, zapału, czy może nawet pewne poczu­cie wol­no­ści. Po pro­stu wie­dział, że chce zro­bić to znowu.

– Sam chyba naprawdę się nakrę­cił na Kulę Snów – zaśmiał się Bogart.

– No jacha – mruk­nął Jules.

Bogart popra­wił czapkę.

– Ja wiem tyle, że po wizy­cie u kole­sia z pizzą przy­szła mi chętka na taką. Mógł­bym teraz wygrać jakiś kon­kurs jedze­nia pizzy…

– Obja­da­nie się jest nie­zdrowe i nie­bez­pieczne – pouczył Sam. – Czy­ta­łem kie­dyś o chło­paku, który uczest­ni­czył w kon­kur­sie jedze­nia hot dogów. Zjadł tyle w dwa­dzie­ścia minut, że się udu­sił. Pod­czas sek­cji stwier­dzili, że miał w brzu­chu tyle paró­wek, że następne już się nie zmie­ściły w prze­łyku i wpa­dły mu do krtani. Parę dni potrwało, zanim wszystko wycią­gnęli.

Jules prze­wró­cił oczami.

– Masa­kra – sko­men­to­wał Larry.

– Sam, musisz prze­stać czy­tać te głu­poty – zasu­ge­ro­wał Bogart.

– W każ­dym razie… – Raad odłą­czył Kulę Snów od prądu i podał ją Samowi. – Kula jest twoja, chło­pie. Za tydzień się zamie­nimy.

Sam uśmiech­nął się, bio­rąc kulę. To będzie super tydzień. Nagle zdał sobie sprawę, że dzieje się coś dziw­nego. Kula jakby zadrżała w jego dło­niach, leciu­teńko, ale mógłby przy­siąc, że to poczuł.

Sam usły­szał gło­śną muzykę roc­kową dud­niącą z pokoju mamy.

Znowu malo­wała.

– Sam? Wró­ci­łeś? – Usły­szał, jak woła.

– Tak, mamo, jestem w domu! – odkrzyk­nął w odpo­wie­dzi. – Przy­nio­słem ci tro­chę jedze­nia z imprezy Raada.

Posta­wił przy­kryty folią talerz na wąskim stole śnia­da­nio­wym.

Miesz­ka­nie, które zaj­mo­wali z mamą, miało dwie sypial­nie i łazienkę. Oba pokoje i salon były prze­stronne, więc mieli tu we dwójkę wygod­nie. Obrazy mamy doda­wały pomiesz­cze­niom koloru. Wisiały na wszyst­kich poma­lo­wa­nych na jasno­nie­bie­sko ścia­nach. Kanapę w salo­nie w kolo­rze rdza­wego poma­rań­czu zdo­biły ele­ganc­kie podu­szeczki i miękki pled. Na szafce tele­wi­zyj­nej stało kilka rodzin­nych zdjęć, na któ­rych byli Sam, mama i tata. W kuchni oprócz robo­czego blatu stał mini­stół śnia­da­niowy, a na środku mała wysepka.

Muzyka urwała się i mama wyszła z pokoju. Blond włosy miała zwią­zane na czubku głowy. Na jej policzku wid­niała smuga nie­bie­skiej farby, plamy farby zdo­biły też jej kitel. Wycie­rała dło­nie w ścierkę noszącą róż­no­ko­lo­rowe ślady.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: