- W empik go
Flashback 2. Okradziony świat - ebook
Flashback 2. Okradziony świat - ebook
Były już różne opowieści o zuchwałych kradzieżach. W książkach okradano kolekcjonerów, muzea, galerie, zbiory narodowe, kościoły – podobnie jak w życiu. Ale okraść cały świat? Ukraść 2 742 obrazy ze wszystkich znanych galerii wszystkich znanych malarzy? Kto to mógł zrobić? Po co to zrobił? I najważniejsze pytanie – jak to zrobił, do cholery?! Wszystkiego dowie się detektyw Owen Yeates, który wprawdzie już oficjalnie przestał być detektywem, ale dla tej jednej sprawy powraca do swojego dawnego zawodu. W swoim niepowtarzalnym stylu.
Przygody detektywa przyszłości, Owena Yeatesa, to najdłuższy cykl powieściowy w polskiej literaturze science fiction; obecnie liczy dziewięć tomów. Pierwsza część cyklu ukazała się w roku 1989 pod tytułem „Podwójna śmierć”; wznawiana była jeszcze dwukrotnie, jako „Ludzie z tamtej strony świata” w roku 2000 (Wydawnictwo 3,49) i „Tamta strona świata” w roku 2008 (Fabryka słów).
Dziś z dumą i satysfakcją prezentujemy wersję elektroniczną najlepszej polskiej detektywistycznej powieści science fiction, wierząc głęboko, że znajdzie ona nowych czytelników, a ci starsi, którzy – tak jak ja – w świat Owena Yeatesa weszli ponad ćwierć wieku temu, także z przyjemnością powrócą do doskonałej prozy Eugeniusza Dębskiego. Polecam wszystkim bez względu na wiek i preferencje literackie – bo to po prostu świetna książka.
Maciej Ślużyński, Oficyna wydawnicza RW2010
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7949-204-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Otwierając oczy, nie miałem pewności co do prawdziwej przyczyny przebudzenia – erekcja czy dzwonek telefonu? Sygnał telefonu był o wiele słabszy od sygnału z rdzenia kręgowego, ale kiedy zacząłem wyplątywać się z pościeli, zauważyłem na konsoli aparatu żółte oczko, które wskazywało na drugi stopień głośności. Posłuszny komp proponował wszystkim dzwoniącym w nocy wysłuchanie krótkiej historyjki o zmęczeniu pana Owena Yeatesa, który serdecznie uprasza o wyrozumiałość i przemyślenie, czy sprawa jest na tyle ważna, aby zakłócać panu Yeatesowi nocny wypoczynek. Dopiero gdy rozmówca wykazywał się natarczywością, której współczesne kompy nie potrafią jeszcze neutralizować, domowa katarynka elektroniczna przystępowała do delikatnego budzenia. Zanim wyciągnąłem dłoń w kierunku telefonu, sygnał stał się jeszcze głośniejszy. Zerknąłem na Pymę i przyłożyłem słuchawkę do ucha.
– Th… tak?
Usłyszałem głos Douga Sarkissiana.
– Owen, chcę ci zadać jedno z najgłupszych pytań.
– Już ci odpowiadam: nie śpię.
– To tak jak ja.
– Yhy. Wyczułem to po głosie.
– A nie zapytasz dlaczego?
– Dlaczego?
– To dłuższa opowieść. Przygotowałem duży dzbanek wybornej kawy. Nie zdołam jej wypić sam…
– Takie gadanie było dobre w czasach, kiedy kawa pochodziła z przemytu, ale nie wiem, czy w ogóle były takie czasy. Aktualnie mam w domu duży zapas.
– Dobra. Ale ja muszę ci coś powiedzieć…
– Boże, jesteś w ciąży?
– Długo będziesz tak paplał? Obudzisz Pymę.
– Ją może obudzić tylko trzęsienie ziemi albo zbyt cichy oddech Phila. – Wstałem i zrzuciłem na podłogę spodnie od piżamy. – Za trzy minuty schodzę do samochodu.
– Czeka już na ciebie mój chłopak.
– Jak większość obywateli uważam, że na rozdmuchane potrzeby CBI idzie za dużo pieniędzy. Stawki nocne są u was dość wysokie, czyż nie?
Sarkissian bez słowa odłożył słuchawkę. Poszedłem do łazienki. Trzy minuty później gestem i groźnym mruknięciem odegnałem Tebę od drzwi, otworzyłem je i wyszedłem przed dom. Noc poderwała się z bezruchu i chlusnęła na mnie mokrym, mglistym powietrzem. Księżyc świecił jak z łaski, należałoby mu się karne przejście na emeryturę. Odetchnąłem kilka razy, dając płucom czas na przyzwyczajenie się do nadmiaru wilgoci, i poszedłem ścieżką.
Na przekór wszystkim standardowym wyobrażeniom o pracy instytucji typu CBI nie czekała na mnie ciemna tajemnicza limuzyna, lecz mały żółty kabriolet. Wsiadłem i skinąłem kierowcy. Odwzajemnił powitanie i ruszył. Dopiero teraz spojrzałem na zegarek, była trzecia dwadzieścia siedem. Ulice puste niczym Sahara przed zalaniem cywilizacyjnym potopem. Sygnalizacja uliczna, widząc zbliżający się samochodzik, usłużnie zapalała zielone światła. Nie sprawiła tego zamontowana w wozie przystawka – sam mam taką w bastaadzie – po prostu było stosunkowo pusto: tylko my i dziwnie dużo patroli policyjnych. Nie czepiano się nas. Policjanci odprowadzali nas tylko sennymi, obojętnymi spojrzeniami, co dowodziło, że nasz mały nadajnik wysyła zakodowany sygnał identyfikujący.
– Co jaki czas zmienia się sygnał w identyfikatorach? – zapytałem.
Ku mojemu zdziwieniu kierowca wcale się nie oburzył.
– Chyba co czterdzieści minut – powiedział. – Dokładnie nie wiem, ale kiedyś chciałem zamontować to w swoim prywatnym wozie… – zgrabnie pokonał zakręt. – Powiedziano mi, że to nie wyjdzie, bo musiałbym mieć także wyszukiwacz kolejnych częstotliwości i kodów, a wtedy wykryto by mnie po kilkudziesięciu sekundach.
– Zgadza się.
Ja również chciałem kiedyś założyć coś takiego w moim samochodzie. Nawet nie dlatego, że było mi to do czegoś potrzebne – jeżeli chodzi o tę dziedzinę, zachowywałem się jak sroka taszcząca do swego gniazda wszystko, co się świeci. Uważałem, że każdy gadżet, nawet jeśli tylko raz w życiu spełni swoją funkcję, a w końcu mogło od tego zależeć moje życie, jest wart pieniędzy, jakie w niego włożyłem.
Wyhamowaliśmy przed bramą jakichś magazynów. Gdy zapadła się w ziemię, wjechaliśmy na plac i zaraz potem do otwartej paszczy ciemnego składu. Kierowca zgasił światła i w zupełnych ciemnościach osunęliśmy się pod powierzchnię ziemi. Winda przeniosła nas wraz z samochodem kilkadziesiąt metrów i zatrzymała się.
– Drzwi na końcu korytarza – powiedział chłopak. – Do widzenia panu – dodał z ukłonem niczym filmowy maître d’hôtel. Po prawdzie jednak musiałby to być szmatławy film.
Autentyczni szefowie sal w prawdziwych lokalach nie kłaniają się w pas nawet szefom emiratów.
Mruknąłem „cześć” i wysiadłem. Nad moją głową rozjarzyła się seledynowym światłem prosta cienka krecha przewodniczka. Szedłem pod nią, niemal muskając ją włosami. W pewnej chwili jakieś trzy metry przede mną krecha jakby obsunęła się po zbyt stromej ścianie, błyskawicznie obrysowała drzwi, a ta jej część, która była nade mną, zgasła.
„Stanowczo za dużo pieniędzy idzie na głupstwa” – pomyślałem i postanowiłem takim właśnie tekstem powitać Sarkissiana. Zrezygnowałem z tego, gdy wszedłem i rzuciłem na niego okiem. Odczekałem, aż zamkną się za mną drzwi, i rozejrzałem się po pomieszczeniu. Byliśmy sami. Doug siedział przy ogromnym ekranie-stole, opierając głowę na rękach. Ucieleśnienie zniechęcenia. Spojrzał na mnie, nie zmieniając położenia ciała. Dopiero po chwili oderwał głowę od podpórki i wskazał mi fotel. Wyjąłem z kieszeni papierosy i używając jako popielniczki pustego pojemnika na dyski, siedziałem i czekałem, aż Doug zacznie mówić.
– Jest sprawa – powiedział.
W zwykłych okolicznościach wykorzystałbym pauzę na kilka dowcipnych wstawek, ale z jego wyglądu wywnioskowałem, że normalne okoliczności skończyły się kwadrans i cztery kilometry temu, gdy spałem w swoim łóżku. Zaciągnąłem się. Wypuściłem dym. Doug milczał.
– Nawet nie wiem, od czego zacząć… – znowu zamilkł.
Mój język poderwał się niczym autonomiczny organ, chcąc udzielić strapionemu Sarkissianowi kilku rad. Ledwo udało mi się poskromić padalca, lecz czułem, że długo nie wytrzyma.
– Powiedz, co jest, bo aż mnie świerzbi, żeby sobie poużywać.
– Nie próbuj…
– Nie próbuję, ale to bardzo męczące. Powiedz wreszcie coś…
– Dokonano największej kradzieży w historii świata. Większej nie będzie, bo być nie może…
– Wycięli z gleby i wywieźli Fort Knox?
– Jesteśmy… jako kraj… skompromitowani na wieki wieków – mówił, nie zwracając uwagi na moje pytanie. – Plajta! Słowo „pośmiewisko” zostanie zastąpione słowem „stanowisko”…
– Przestań biadać nad stanem Stanów! Obudziłeś mnie, żeby się wyżalać przy użyciu ogólnikowych prognoz?
Sarkissian wstał chyba tylko po to, żeby móc mocniej uderzyć dłonią w stół.
– Kurważ mać! – wydusił z siebie. – Jestem załamany… Uwierzyłem mu.
Sarkissian bełkoczący, Sarkissian niezdarnie klnący, Sarkissian niemogący zebrać myśli…
– Będę milczał, a ty mów – zaproponowałem. – Chcesz papierosa?
– Nie. Słyszałeś o wystawie z okazji trzechsetlecia Konstytucji?
Formalnie było to pytanie, ale w kontekście obudzenia mnie w środku nocy odebrałem to jako informację podstawową.
– Gdyby nie to, że wystawa ma być otwarta za sześć tygodni, a eksponaty przylecą tydzień wcześniej, pomyślałbym, że mówisz coś o kradzieży tych obrazów… – powiedziałem ostrożnie, czując, że moje wnętrzności przestawiają się na produkcję lodu.
– To była informacja podana dla zmylenia. – Doug usiadł, poderwał się i rozpoczął marsz wzdłuż dłuższego z boków prostokątnego ekranu. – W rzeczywistości obrazy przyleciały do nas cztery dni temu i zaraz potem wystartowały w dalszą drogę.
– Nikt nie zauważył, że Gioconda nie wisi na swoim miejscu?
– Większość najsłynniejszych dzieł zastąpiły kopie, niektóre muzea zamknięto z powodu remontów, inne z tytułu zmiany ekspozycji. Wyglądało na to, że nikt się niczego nie domyśla. Nawet szefowie muzeów, z których pożyczyliśmy obrazy, nie wiedzieli, co i w jakim terminie będzie transportowane do Lincoln. Uznając, że rozkładanie na partie zwiększy ryzyko, zdecydowaliśmy się przewieźć wszystko razem i w ten sposób ułatwiliśmy komuś robotę.
– Powiedz krótko: obrobili transport tych dzieł?
– Nie da się powiedzieć krótko, Owen. Prado, Luwr, Ermitaż – wyciągnął w moim kierunku trzy palce – załatwione! Takie miasta jak Drezno, Duisburg, Heidelberg, Amsterdam, Oslo, Barcelona, nie mówiąc już o Watykanie… załatwione. Owen… Mówiło się o wystawie przez duże „W”, ale tylko kilkanaście osób wiedziało, co to naprawdę będzie! To co wiesz ty, co podaliśmy do prasy, to jedna dwudziesta prawdy. Miała nosić tytuł „Dwadzieścia wieków malarstwa” i był to najskromniejszy tytuł, jaki dało się wymyślić!
– Zawsze wydawało mi się, że nawet nasza megalomania jest największa. – Wrzuciłem niedopałek do pojemnika i zapaliłem następnego papierosa. Musiałem coś powiedzieć, żeby dać Sarkissianowi czas na otarcie potu z czoła.
– Wiesz, kto tam był? – zapytał rzucając mokrą chusteczkę. – Wymienię tylko część. Uważaj! Rubens, Rublow, obaj van Eyckowie, Botticelli, da Vinci, Michał Anioł, Rafael, Tycjan, Tintoretto, Bruegel, Dürer, Holbein, Watteau, El Greco, Velázquez, Goya, van Dyck, Rembrandt, Gainsborough, Gericault, Delacroix, Riepin, Renoir, Manet, Monet, Degas, Cézanne, van Gogh, Wrubel, Picasso, Dali, Giotto, Snyders, Pissarro, Sisley, Gauguin, Kokoschka, Kandinsky, Klee, Toulouse-Lautrec… – Odetchnął głęboko i potrząsnął głową. – Wymieniłem tylko tych, których zapamiętałem. Łatwiej byłoby wymienić tych, którzy się nie zmieścili. Rozumiesz? – Skinąłem głową. – Całe światowe malarstwo. Nie wiem, czy coś cennego zostało na swoim miejscu. Chyba że w prywatnych kolekcjach. Groza…
– Zgoda. – Otworzyłem usta, żeby poprosić o sole trzeźwiące albo dwa łyki bourbona, ale zrozumiałem, że dzisiejsza noc nie jest najlepsza na tego rodzaju zachcianki. – No to wiem, co ukradziono, domyślam się też, że wyniki masz mizerne albo żadne. Trochę więcej patroli pęta się po mieście, pewnie dzieje się tak w całym kraju. Patrolują, nie wiedząc, czego mają szukać, tak? – Doug skinął głową. – Właśnie… Tylko nie wiem, czego spodziewasz się po mnie. Nawet mój geniusz nie może się równać z CBI i całą policją kraju. O co więc chodzi?
– O pomysł. Brak nam pomysłu. Daj nam ideę, a pognamy za nią chyżo jak gepardy! Bo w tej chwili przebieramy nogami w miejscu.
– Pomysł…! – parsknąłem i natychmiast spoważniałem. – Z przyjemnością, tylko nie wiem, czy go mam. Jeśli wy…
– My! – zawołał. W jego ustach zaimek ten po raz pierwszy zabrzmiał jak obelga. – Ja ostrzegałem, przekonywałem… Bałem się tego przedsięwzięcia. Ale pion strategiczny był pewny swego jak nikt i nigdy.
– Będziecie mieli nowy pion strategiczny – mruknąłem.
– Jeśli CBI będzie jeszcze istniało…
– No, jeżeli tak zaczynasz mówić, to lepiej opowiedz, jak to zostało zrobione…
– Odsuń się, zobaczysz wszystko na ekranie.
Posłusznie przesunąłem swój fotel i pojemnik popielniczkę pod ścianę. Doug jednym szarpnięciem ustawił blat stołu w pionie. Ekran cieszył oko spokojną szarością.
– Zacznę od tego, że każdy z obrazów zapakowany był w próżniowy pojemnik ze stali Reisendorfera, praktycznie niemal niezniszczalny i niekłopotliwy w otwarciu. Lepiej, żeby złodziej otworzył kasetę, niż żeby zmasakrował i ją, i jej zawartość. Tak więc wszystkie płótna były w przygotowanych futerałach. – Dotknął jednego z szeregu przycisków na obrzeżu ekranu. – Napad miał miejsce między Kansas City i Lincoln, zaraz po przekroczeniu granicy stanu. Przebiegło to tak. Wóz wyglądający jak ciężarówka do przewożenia cytrusów jechał drogą… – na ekranie pojawił się widok szosy z lotu ptaka – …numer AS trzysta czterdzieści dwa. Droga ta cztery dni wcześniej została sprawdzona i zamknięta dla ruchu pod pretekstem prac remontowych.
– Maskowanie?
– Pełne. Dwie ekipy naprawdę pracowały tam nad rzeczywiście nie najlepszą nawierzchnią. Tu nie mogło być żadnych podejrzeń. Nie chciałbym ci nic sugerować, ale to nie mogła być przypadkowa sprawa.
– Przeciek…? – Szybko machnąłem dłonią. – Nie, leć dalej.
– Tak więc jedzie ciężarówka… – Na ekranie pojawił się wóz widziany z góry, w dolnym prawym rogu obejrzałem go ze wszystkich stron. – Przed nią… Aha! Tuż przedtem „remont” został zakończony, usunęliśmy znaki ograniczenia ruchu, ale gęste patrole miały zatrzymywać każdy pojazd. To samo z drugiej strony. Konwój otwierają cztery samochody z obstawą, sześć go zamyka. W kabinie trucka kierowca i czterej doborowcy. O piętnastej czternaście następuje atak. Zobacz jak… – Obraz drogi pokryła drobna ospa. – Ktoś naszpikował szosę na odcinku ośmiuset metrów dwudziestoma tysiącami mikroładunków. Zdalnie odpalone ładunki w pół sekundy załatwiły całą obstawę. Natomiast pod ciężarówką wybuchły małe rakietki wykonane chyba specjalnie na tę okazję. Przebiły pancerz, zdemolowały kabinę i pokaleczyły ludzi. Komp uruchomił hamulce. Co jeszcze…? No tak! Nad konwojem przez cały czas wisiał flyer. Były dwa, zmieniały się w miarę zużywania paliwa. Jeden właśnie zatankował i ruszał nad konwój, gdy drugi zaczął tracić wysokość. Jakoś wylądował… Zestrzelili go oczywiście. Kiedy ten pierwszy nadleciał nad miejsce napadu, było już po wszystkim.
Na ekran wrócił obraz sprzed kilkunastu sekund – ciężarówka z rozbitą kabiną, dziesięć unieruchomionych samochodów. Siedem z nich płonęło.
– Z góry? – zapytałem. – Z satelitów?
– Właśnie wtedy nastąpiły dziwne zaburzenia atmosferyczne. Nasi spece twierdzą, że ktoś rozpylił w powietrzu jakiś jodek czy chlorek, czy jeszcze coś innego, czego kryształy zniekształciły obraz.
– Z twoich słów wynika, że mogli albo zwiać do Lincoln i wtedy wpadliby pod skrzydła drugiego flyera, albo wrócić do Kansas, gdzie byliby gorąco powitani przez pędzące w ich kierunku oddziały. Wyparowali?!
– Tak. Rozwalili w kilka sekund drzwi ładowni, zabrali futerały z obrazami i zniknęli. Prowadziliśmy poszukiwania na ziemi i w powietrzu, wykluczyliśmy flyery, coptery i wszystko, co lata. Wykluczyliśmy wszystko, co porusza się na ziemi. I pod ziemią. I wszystko to, co pływa…
– A to co się rozpływa…? – mruknąłem do siebie.
– Co mówisz?
– Nie, nic… Klnę trochę. Jeszcze coś?
– Tak. Po siedmiu godzinach coś odkryliśmy. W pobliżu miejsca napadu na idealnej równinie znajduje się anomalia geologiczna: niewielka niecka, coś jak odcisk wydłubanego z piasku kamyka. Nad tą niecką ktoś pracowicie zbudował dach i zamaskował go ziemią… Do obserwacji wystarczyło. Niczego tam nie znaleźliśmy. Żadnych śladów…
– Żadnych śladów?! No to skąd wiesz…
– Całą nieckę ktoś zalał teksturą budowlaną.
– Aha… – pokiwałem głową. – Skurczyła się, zacierając wszystko.
– Tak. Między innymi dlatego uważamy, że to była ich baza.
– No i samo istnienie kryjówki… – mruknąłem.
– Oczywiście. I jeszcze jedno. Podczas otwierania futerałów uruchamiany jest impulsowy nadajnik, ale jak na razie nikt żadnego z nich nie otworzył.
– Mogli zawieźć je do jakiegoś schronu, kopalni czy jaskini. Jeśli dowiedzieli się o tak tajnym transporcie, to znaczy, że wiedzieli wszystko.
– Raczej nie. – Sarkissian zniknął na chwilę za ekranem. Blat zaczął opadać. Doug wrócił, wlokąc za sobą fotel. Usiadł naprzeciwko mnie. – O tych nadajnikach wiedziały, łącznie ze mną, cztery osoby. Oczywiście wszystkie znane głębokie dziury są pod specjalną opieką. Satelity czyhają na sygnał. Nic. Jestem prawie pewien, że nie otworzyli jeszcze ani jednego futerału.
– Czego jeszcze jesteś pewien? – Pogrzebałem w paczce papierosów i zostawiłem ją w spokoju. Piekło mnie gardło.
– Nie uciekli z tamtej okolicy. To wykluczone.
– Przestań… Zagrzebali się w ziemi czy jak? Jeśli tak, ja odpadam. Nie jestem różdżkarzem ani nie lubię przekopywać ziemi. Widać to po moim ogrodzie.
– Nie wiem…
Milczeliśmy kilka minut. Miałem kompletną pustkę w głowie, choć właściwie była w niej jedna myśl, lecz tak banalna, że aż nie chciałem o niej mówić. Wstałem i jeszcze raz obejrzałem zarejestrowaną scenę napadu. Uderzyło mnie, że na ekranie ani razu nie pojawili się rabusie. Odwróciłem się do Sarkissiana i powtórzyłem swój domysł:
– Musiał być przeciek…
Szarpnął się i uderzył pięścią w kolano.
– Nie było. To wykluczone. Ale z pewnością wszyscy będą tak myśleć. Nasza kochana ojczyzna będzie skompromitowana w świecie, a CBI w kraju. To koniec firmy.
– Nie przejmuj się tym tak bardzo. – Wróciłem na fotel i jednak zapaliłem. – Żeby istniało pojęcie sprawiedliwości, musi istnieć niesprawiedliwość. Są ze sobą nieodłącznie związane, nie istnieją bez siebie. Dotychczas uważało się, że jeśli zniknie zbrodnia, zanikną organa ścigania. Może zrobić odwrotnie: zacząć od policji, a przestępstwo samo zdechnie?
– Przeciek wykluczony – powtórzył, nie zwracając uwagi na moją błyskotliwą myśl. Postanowiłem wygłosić ją kiedy indziej albo komuś innemu. – Nawet gdyby był, to poza kilkoma osobami nikt nie znał całego planu. A bez tej wiedzy nie dałoby się aż tak przygotować napadu. Mieliśmy przewidzianych pięć tras, dopiero w ostatniej chwili komp wylosował tę właśnie.
– No dobrze. Zacznijmy inaczej. Kim może być złodziej? Powinien zdawać sobie sprawę z tego, że przy takim rozmiarze kradzieży będzie to przedsięwzięcie bezcelowe. Kiedy kradnie się jeden czy kilka obrazów, przejmuje się tym głównie poszkodowany, natomiast reszta świata zaledwie tak sobie. Ale tutaj został okradziony świat! No więc komu sprzeda się łup? Nie ma takiego bogacza, który byłby w stanie kupić te dzieła, nie ma kraju, który pozwoliłby sobie na nabycie choćby jednego z nich. Zdobycz jest, ale cieszyć się nią nie można. To tak jakbym porwał prostytutkę z syfilisem. Chyba że… – zakłuła mnie maleńka ostra myśl.
– Chyba że to jakiś kolekcjoner wzbogacił swoje zbiory.
– O tym właśnie pomyślałem, ale chyba nie… Przecież prędzej czy później ktoś zobaczy te obrazy. Nie da się tego ukryć… Ile tam było płócien?
– Dwa tysiące siedemset czterdzieści dwa.
– „Ja cie…!” jak mawia Phil. – Opadłem na oparcie fotela. – Doug, możesz na mnie krzyczeć, ale daj mi kropelkę czegoś mocniejszego. Zlituj się…
Patrzył na mnie chwilę niewidzącymi oczami, jakby nie rozumiejąc, co powiedziałem. Albo jakbym popełnił świętokradztwo. W końcu poderwał się i machnął ręką. Może było to tylko złudzenie, lecz miałem wrażenie, że w jego spojrzeniu błysnęło coś żywszego.
– Dopóki nie zacząłeś pisać, nie zdawałem sobie sprawy, że tak dużo pijesz – powiedział, otwierając jakąś kasetę w ścianie. – Już po trzech pierwszych stronach powinieneś leżeć sztywny jak szyna monokolejowa.
– Już mi to mówiono. Ale wiesz, jak nie mam komu dać po ryju, jak nie ma jakiejś pani do przelecenia…
– Właśnie… – Podał mi jedną ze szklanek. – Jak Pyma odnosi się do twoich seksualnych harców na stronicach powieści?
– Tak jak w życiu. – Łyknąłem z przyjemnością. – Nie wierzy w nie.
– I słusznie.
– I słusznie.
– I dużo palisz…
– Tak. Kiedyś to rzucę.
– No to wtedy twoje powieści będą się składały z samych nieprzyzwoitych słów i bójek.
– Będę pisał powieści eksperymentalne. Zaangażowane, artystyczne, literackie kawałki, nudne i niepoczytne, za to wartościowe.
– Ale na razie życzę ci, żebyś napisał kolejną krwistą powieść o tym, jak rozwikłałeś aferę z kradzieżą tysiąclecia.
– Dobrze. Posłuchaj…
Jednakże zamiast zacząć mówić, zadumałem się. Jakaś myśl gwałtownie domagała się zwerbalizowania. Usilnie oczyszczałem dla niej ścieżkę, aż wreszcie dojrzałem ją i ucałowałem w oba policzki.
– Doug, mam pytanie…
– Słucham.
– Nie, mam pytanie, na które odpowiedź będzie rozwiązaniem zagadki.
– Nie jest to: „Kto to zrobił?” albo: „Jak to zrobił?”, mam nadzieję?
– Nie. Posłuchaj, to jest piękne pytanie. Jestem z niego dumny. Rzadko mi się to zdarza, bo…
– Dawaj to pytanie! – wrzasnął wściekły.
– W jaki sposób złodziej zapewnił sobie bezkarność?
– W jaki sposób złodziej zapewnił sobie bezkarność… – powtórzył powoli.
– Tak!
– W jaki sposób złodziej zapewnił sobie bezkarność…
– Oczywiście. Inaczej rzecz ujmując: „Kto się nie boi całego świata?”. Teoretycznie rzecz traktując, możemy sobie pofantazjować, że istnieje taki kraj, który żyje w izolacji, nie boi się nas i nawet nas nie lubi…
– Ale Wschód też został ogołocony…
– Aha… No to nieco inaczej: w jakimś izolowanym kraju, może w Albanii, może w Hajdrze albo w Yagonie, żyje sobie bogacz…
– Tam nie ma bogaczy! – przerwał.
– Święta racja. No to krąg podejrzanych zawęził się.
– Do zera…
– Do zera… – Teraz ja powtórzyłem jego słowa, nie zastanawiając się nad nimi. – Chyba jednak nie… – zaoponowałem słabo.
– Owen… – Sarkissian wychylił się i w swój ulubiony sposób trącił moje kolano wskazującym palcem. – Nie spodziewam się, żebyś po wyjściu stąd pojechał pod jakiś znany sobie adres swoim ulubionym bastaadem, wyposażony w siedemnaście różnych palników, od elephanta poprzez biffax po dwa drizzlery i tak dalej. Nie spodziewam się, że jutro zwalisz mi na biurko kilka stalowych kaset i wskażesz kciukiem resztę na podwórku. Ale błagam cię, rzuć wszystko i zastanów się. Mam przeczucie, że rutyna na nic się tu nie zda. Musisz mi pomóc…
Nie drżał mu głos, czułem jednak, że Doug nigdy nikogo jeszcze tak usilnie o nic nie prosił. Być może była to największa prośba w jego życiu. Trochę przeraziłem się odpowiedzialnością, jaką mnie obarczał.
– Jeśli obiecasz mi tuzin butelek hausbarkera, to rozwiążę dla ciebie tę sprawę – rzuciłem niedbałym tonem i nagle poczułem, że rzeczywiście tak będzie. Przysiągłem sobie, że poświęcę resztę życia, a nakryję złodzieja.
Uścisnąłem dłoń Douga i wyszedłem. Ten sam kierowca odwiózł mnie do domu. Była szósta czterdzieści. Ponieważ oddycham inaczej niż Phil, Pyma nie obudziła się, kiedy wszedłem do sypialni. Zacząłem rozpinać guziki koszuli, ale zrozumiałem, że i tak nie zasnę. Na dole syknęły drzwi, wypuszczając psa do ogrodu. Szybko zbiegłem po schodach i wyszedłem na zewnątrz. Teba bawiła się w podgryzanie pięt panny Cooper, która właśnie wsadzała do ziemi obsypaną owocami kępkę truskawek. Na mój widok kobieta uśmiechnęła się. Zerknąłem przez ramię na okno pokoju Phila.
– On tak zabawnie dziwi się za każdym razem, gdy znajduje owocujące truskawki w swoim ogrodzie… – powiedziała panna Cooper.
– Tylko czy nie nabawi się przeświadczenia o własnej potędze? Bo jeśli udaje mu się wyhodować jesienne gruntowe truskawki, to może dojść do wniosku, że wszystko mu się uda…
– Ooo, to pan nie zna własnego syna!
– Może… Do widzenia. Teba…!
Wyszliśmy na ulicę. Nie miałem zamiaru mówić pannie Cooper, że dawno temu Phil, wiedziony jakimś przeczuciem, policzył jej szklarniowe późne truskawki i powiedział mi: „Panna Cooper zamienia moje truskawki na swoje, z owocami. Bardzo ją ten dowcip cieszy. – Powinieneś chyba powiedzieć jej, że ją rozszyfrowałeś. To nieładnie: objadasz się jej owocami. – Ale ona ma radochę, jak ja się dziwię i objadam”.
W parku dość długo szukaliśmy odpowiedniego kija. Aportowanie jest zajęciem poważnym, jeśli wykonują je istoty świadome tego faktu. W końcu Teba znalazła stosowny patyk, mnie zaś udało się w drugim rzucie wpakować go w gałęzie gęstego modrzewia, wobec czego pies udał, że o to właśnie chodziło, i pobiegł obwąchać najświeższe ploteczki. Usiadłem na ławce, gdzie zaczęła mnie nękać pewna myśl. Była absurdalna i natrętna, jedno i drugie w równym stopniu. Gdy wróciliśmy do domu, wystukałem numer Sarkissiana. Powiedziałem mu, co wpadło mi do głowy.
– To idiotyzm – rzucił w słuchawkę. Zaraz potem rzucił również ją.
Po godzinie zadzwonił, żeby zapytać, czy nadal upieram się przy hipotezie, która zaprowadzi nas do domu, gdzie oszczędzają na klamkach.
O jedenastej, kiedy woda w basenie podgrzała się na tyle, żeby po wejściu do niej można było normalnie mówić, zadzwonił znowu i zażądał, abym zapomniał o moim pomyśle. Powiedziałem, że mnie jest wszystko jedno, ale czekam na tuzin butelek piwa z browaru w Meinzu. Powstrzymał się od komentarzy. O pierwszej Pyma zaproponowała wyskok na podmiejskie pieczenie ziemniaków – najnowsza moda prosto z Europy, i to chyba Wschodniej. Powiedziałem, że czekam na ważny telefon. Sarkissian odezwał się kwadrans później.
– Możesz to jakoś uargumentować? – zapytał. Jego głos zdradzał, że w tej chwili niczego nie życzył mi tak serdecznie jak niepowodzenia.
– Jedyny sposób, żeby zapewnić sobie bezkarność, to po pierwsze. Minie kilka lat i można będzie ogłosić, że przypadkiem znaleziono kryjówkę z trzema tysiącami obrazów. I zażądać czterystu z nich za zwrot reszty. Myślisz, że świat nie pójdzie na to?
– To są jałowe spekulacje!
– Ale to jest możliwe. Miałem tego dowody. Wiesz o tym…
– Wiem, ale jeśli masz rację, jestem załatwiony!
– Myślę…
– Chcesz mi doradzić, żebym spokojnie czekał na ujawnienie skrytki? Kilka lat?
– Może kilkadziesiąt… – sprecyzowałem.
– Zabiję cię… – powiedział głosem pełnym zniechęcenia.
– Lepiej zabierz się do roboty. Dałem ci kierunek.
– I co ja mam zrobić? No co?
Usłyszałem, jak babka, której pieczenia miałem pilnować osobiście, ponieważ komp zawsze robił ją gąbczastą, wycieka na rozgrzaną płytę.
– Zbuduj wehikuł czasu! – wrzasnąłem i wyłączyłem się.
Pół godziny później, gdy okazało się, że płyta grzejna jest nie do odczyszczenia, zamówiłem w sklepie dostawę nowej i montując ją, uświadomiłem sobie z całkowitą jasnością, że rzucona w pośpiechu myśl jest jedyną, która może doprowadzić do sukcesu w potyczce ze złodziejami z przyszłości. I dlatego postanowiłem ją zrealizować. Niedługo potem zjawił się Doug i po kilku zmarnotrawionych minutach, podczas których przyrównywał mnie i siebie do różnych części ludzkiego ciała, oświadczył, że wchodzi. Sądząc po jego minie, to w co wchodził, wyglądało w jego oczach na stare, wypełnione po brzegi szambo. Potrzymał w dłoni kubek z kawą i nie wypiwszy ani łyka, odstawił, krzywiąc się do własnych myśli.
– Powiedz mi jeszcze raz, dlaczego upierasz się przy tym pomyśle – powiedział, kierując swoje słowa do dywanu pod stopami.
– Jeśli wykluczasz przeciek ze swojej firmy, jeśli jesteś pewien, że przestępcy nie przedarli się przez zaalarmowane siły pościgowe, znaczy, że mogli to zrobić tylko złodzieje z przyszłości. Popatrz: ktoś dysponujący sprzętem do podróży w czasie wiedział dokładnie, jak odbył się transport płócien, zgoda? Przeczytał o tym w gazetach sprzed lat. Tenże ktoś mógł kilka minut po kradzieży załadować obrazy do wehikułu i zwiać do swoich czasów, może być? I po trzecie: wiemy, że co najmniej jedna osoba, mam na myśli Heyrouda, za kilkanaście lat skonstruuje takie urządzenie. Spotkaliśmy się już z jego wykorzystaniem przez Guylorda, ale wcale nie możemy wykluczyć, że kto inny dokona tego samego wynalazku albo że kto inny skorzysta z efektów pracy Heyrouda. Wiem, kiedy został zabity Guylord. Może po jego śmierci ktoś przejął tego blueballa z zamontowanym stanowiskiem do podróży w czasie? Nie wiem. Mam tylko taką hipotezę. Może jest fałszywa, ale aktualnie pasują do niej wszystkie znane nam fakty. Znajdź coś, co ją obali, a wycofam się ze swojej propozycji.
– Postaram się…
– Nikt ci nie broni.
Chwycił kubek z kawą i podniósł do ust, lecz odstawił go, ledwie delikatna smużka pary i zapachu dotarła do jego nozdrzy. Kilka sekund poruszał ustami, jakby wyłamywał językiem dolne zęby. Pokręcił głową jak człowiek, który nie może się pogodzić z przedstawionymi faktami.
– Jeśli masz rację, powinniśmy natychmiast zabić Heyrouda – powiedział, nie usiłując bodaj tonem złagodzić wymowy swoich słów. – Przecież jeśli ktoś dorwał się do jego wynalazku, to wszystko jest zagrożone: życie polityków, sejfy bankowe, skarbce… wszystko. Jednocześnie złodzieje są bezkarni. Absolutnie bezkarni.
– Masz sporo racji, ale zapominasz, że w ich czasach również jest policja i CBI…
– Po tej aferze CBI może zostać rozwiązane!
– No tak…
– A my mamy czekać na reakcję tej przyszłościowej policji?
Pokiwałem głową i nagle roześmiałem się.
– Wiesz co? – parsknąłem do zaskoczonego i rozeźlonego Douga. – Przecież tam w przyszłości my też będziemy. Może nie ma powodu do niepokoju?
– Poczekaj… – ożywił się nieco. – Jak to jest z tym czasem? Jeśli ktoś z przyszłości dokonuje kradzieży w przeszłości, to czy w starych rocznikach można znaleźć informację o kradzieży?
Zastanawiałem się chwilę.
– Nie wiem, cholera. Ten problem wydawał mi się zawsze zawikłany ponad miarę: wnuk zabija dziadka, ktoś zabija sam siebie, ale późniejszego, ja zastrzeliłem Guylorda, a jednocześnie mogę z nim rozmawiać, jeśli bardzo tego zapragnę… – Wzruszyłem ramionami. – Na mój rozum przyszłość powinna być poinformowana o kradzieży. Nie wiadomo tylko, z jakiej przyszłości przybyli do nas złodzieje. Nie wiem, czy dzieli nas od nich dziesięć, trzydzieści czy sto lat. To jest bardzo ważne.
– Zapomniałeś dodać, że nie wiemy również, jak się do nich dobrać… – ponuro uzupełnił Sarkissian.
Milczałem. Kawa zdążyła nieco przestygnąć i można już było ją pić bez obawy o poparzenie przełyku. Przechyliłem kubek pięć czy sześć razy i tyleż razy gorący aromatyczny napój, radując zmysł smaku, spłynął do żołądka.
– Owen… – Sarkissian wychylił się i puknął mnie palcem w kolano. – Mówiłem przed chwilą, że nie wiemy, jak się do nich dobrać – powiedział z naciskiem. – Dlaczego milczysz?
– Och, nie jest aż tak źle – rzuciłem niedbałym tonem.
– Nie powiesz chyba, że masz pomysł?
– Powiem.
Pomysł był w bardzo niemowlęcym wieku, żył od jakiejś minuty czy dwóch. Wpadł mi do głowy, a raczej wykluł się czy też skonkretyzował, przy drugim łyku gorącej kawy.
– No to powiedz…
– To jest zgrubne bardzo… Mniej więcej tak: musimy znaleźć ślady wcześniejszego pobytu tych przestępców w naszych czasach.
– Myślisz, że tu byli?
– Jestem pewien. Musieli przyjrzeć się okolicy, musieli zaminować szosę, może zaangażować jakichś ludzi… Nie wiem dlaczego, ale jestem przekonany. Byli tu już wcześniej. W okolicy musiały zostać po nich jakieś ślady, a ty powinieneś je odnaleźć. To podstawowa rzecz, bez niej nie mamy co brać się do roboty.
– A co jest dalej? Heyroud?
– Oczywiście, ale musimy wiedzieć, dokąd mamy się udać. Bez określenia czasu nie mamy szans. Zresztą… – westchnąłem. – Pamiętam, że Guylord mówił coś o kłopotach z podróżami w przyszłość. Módlmy się, żeby się mylił albo żeby Heyroud nie pokazał mu wszystkich kart.
Przez dwie czy trzy minuty w salonie panowała cisza. Doug po raz trzeci sięgnął po kubek i w końcu napił się kawy.
– Fajnie byłoby prowadzić taką sprawę, gdyby nie te cholerne dzieła sztuki – powiedział cicho.
– Bez wątpienia…
– Czy nie mogli tego zrobić po prostu jacyś… – rozłożył ręce, szukając odpowiedniego słowa.
– Tacy nasi rodzimi, swojscy rabusie? – podpowiedziałem. – Z naszych ciepłych czasów?
– Aha…
– Może i mogli. To znaczy, mogli próbować. Tylko że naszym by się to nie udało. To nie megalomania, ale im dłużej o tym myślę, tym bardziej podoba mi się mój pomysł…
– To akurat mnie nie dziwi… – powiedział Sarkissian. Ucieszyło mnie, że zdobył się na uszczypliwość. Bezwolny, załamany Doug działał na mnie przygnębiająco. – Zawsze kochałeś swoje pomysły.
Otworzyłem usta, przygotowując już do odpalenia ciętą ripostę, gdy uchyliły się drzwi. Do salonu wpadła Teba, zaledwie o czubek nosa wyprzedzając Phila. Pełna wigoru para runęła na Douga. Wyszedłem na ganek i widząc, że Pyma wcale nie niesie góry zakupów, poczekałem na nią pod dachem chroniącym przed przykrą mżawką.
– Mamy gości? – zapytała, nadstawiając policzek.
– Nie… – cmoknąłem ją głośno. – Doug…
– Spaliłeś babkę? – wciągnęła powietrze nosem.
– Odrobinę…
– Za karę…
– Owen? – Sarkissian wybawił mnie z niesympatycznej sytuacji. – Cześć – powiedział do Pymy i dokończył w moją stronę: – Idę uruchomić swoje oddziały.
– Dobrze. Przemyślę wszystko jeszcze raz i dam ci znać.
– Masz pół godziny. – Zerknął na Pymę. – Wiesz, że musimy się spieszyć.
– Bardzo musimy.
– Cześć.
– Do zobaczenia.
Odczekaliśmy, aż Sarkissian wsiądzie do wozu i odjedzie. Weszliśmy do salonu, gdzie Phil kończył drugi czy trzeci kawałek wybitnie nieudanej babki. Teba siedziała tuż przed nim. Jej oddech niemal utrzymywał w powietrzu talerzyk z jeszcze jednym kawałkiem ciasta. Pies ziewał i starał się patrzeć w naszym kierunku, jednym tylko okiem łypiąc na talerz.
– Phil, daj psu trochę ciasta – powiedziała surowo Pyma. – Dlaczego ją męczysz?
– Męczę?! – oburzył się. – Ona zjadła już trzy kawałki, a ja tylko dwa!
– Ile? – Pyma wyrwała się z moich objęć. – Pięć?! To ile zostało?
– Dwa – zdziwił się Phil. – Dla was. Sprawiedliwie.
Przypomniałem sobie mój poranny wywód o sprawiedliwości. Westchnąłem i powlokłem się do góry, całym sobą wołając o pomstę do nieba. W połowie schodów wymruczałem coś o niewdzięcznych dzieciach, żarłocznych psach i skąpych żonach. Zamknąłem się w swoim gabinecie i wyjąłem z barku dwie torebki mieszanki bakaliowej. Zanim plan działania skrystalizował się w moim umyśle, puste opakowania wylądowały na podłodze.Rozdział drugi
Głośnik odezwał się w chwili, gdy Nick Douglas wysiadł z zaparkowanej w ślepej uliczce karetki. Pokiwałem dłonią, Nick oddalił się szybko i zniknął za rogiem.
– Tu Szóstka. Melmola zaczyna wciągać kombinezon. Chyba zaraz zaczniemy…
Pochyliłem się do mikrofonu.
– Daj znać, jak będziemy potrzebni. Do tego czasu zachowaj milczenie – poleciłem.
Nick wyłonił się zza rogu, trzymając w dłoniach dwie tace z faszerowanymi naleśnikami, jego zdaniem najlepszymi w całym mieście. Zdążyłem ugryźć dwa razy, Nick – trzy, gdy głośnik syknął:
– Zwalił się jak długi. Obstawa właśnie sięga do telefonu.
Nick przyspieszył tempo konsumpcji. Nie mogłem pójść w jego ślady – piekło mnie w ustach i przełyku, jakbym łyknął napalmu. Z żalem popatrzyłem na zwinięty placek i wyrzuciłem go za okno. Głośnik odezwał się tym razem innym, kobiecym głosem:
– Otrzymaliśmy wezwanie spod umówionego adresu. – Na kilka sekund zapadła cisza, dziewczyna nie bardzo wiedziała, co robić z nietypowym zleceniem. – Czy wszystko w porządku? – zapytała.
– W porządku, w porządku – uspokoił ją Nick. Wepchnął sobie do ust kawał wielkości zimowego buta mojego syna i usiłując powstrzymać łzy, popatrzył na mnie pytająco. Kilka razy wciągnąłem powietrze szeroko otwartymi ustami. Nick wykrztusił:
– Chedziemy?
– Możemy.
Trącił płytkę zapłonu, wolno wytoczył się z uliczki, przejechał kawałek, zmagając się z resztkami naleśnika, i wdusił gaz, uruchamiając jednocześnie syrenę. Do posiadłości Fardiego Melmoli dotarliśmy po trzech minutach. Przed bramą stał zwalisty ciemnoskóry brunet, który przyjrzał nam się uważnie, ale gdy machnąłem kilka razy dłonią, a Nick jechał udając, że zapomniał o istnieniu hamulca, ochroniarz odskoczył i kiwnął ręką. Skrzydła bramy rączo odskoczyły, wpadliśmy w szeroką aleję. Żwir bryznął spod kół, kiedy Nick wcisnął hamulec. Wychyliłem głowę przez okno.
– Gdzie poszkodowany? – wrzasnąłem do biegnącego za nami bruneta.
Sadził niezgrabnie dużymi krokami, machając jedną ręką. Drugą co trzy kroki wsuwał pod poły lekkiej marynarki, lecz wyciągał ją za każdym razem pustą. Czuł się niepewnie bez gnata w łapie i precyzyjnych dyspozycji szefa. Dopadł drzwiczek i chwycił ramę okna. Takim gestem policjanci kładą łapę na ramieniu podejrzanego, gdy chcą go poinformować o aresztowaniu.
– W lewe rozwidlenie alei, za domem jest jezioro…
Nick wdusił gaz. Ochroniarz wykonał kilka olbrzymich kroków, wciąż trzymając się ramy. Nick zachichotał, utrzymując prędkość. Brunet ryknął coś, uderzył biodrem o drzwi karetki, huknęło metalicznie, musiał nosić tam jakiś ciężki metalowy przedmiot, zarzuciło nim i w końcu grzmotnął potężnie, przeturlał się, odbijając od ziemi i opadając na nią z powrotem. Nick zdemolował żwirową aleję, ryjąc głębokie koleiny na rozjeździe. Objechaliśmy spory pałac, nazywany tutaj domem, i znaleźliśmy się na trawniku wielkości pola golfowego. Rozpościerał się od rzeczonego domu aż do sztucznego jeziora, łagodnie opadając ku jego tafli. Nick jęknął z zachwytem i z dziką rozkoszą pognał na skróty przez trawę. Grupka ludzi rozstąpiła się przed nami. Wyskoczyłem z karetki, jeszcze zanim się zatrzymała. Wóz omal nie strącił do wody dwóch mężczyzn o wyglądzie pospolitych zbirów lub tanich goryli. Skoro się jednak tu znajdowali, musieli należeć do rodziny Melmoli. Pochylałem się już nad nim, leżał na plecach z zamkniętymi oczami, puls miał niemal niewyczuwalny. Nic dziwnego, po takiej porcji farecylium wstrzykniętego do butli z mieszanką tlenową nawet wieloryb leżałby na trawniku ze śladową pracą serca.
– Sala operacyjna! – wrzasnąłem do Nicka. – Przynieście tlen z karetki! – ryknąłem do bliższego z gorylowatych Melmolich. Pochylając się nad podobnym do nich z urody, a raczej z jej braku Fardim, pomyślałem, że musieli, cała rodzina, surowo przestrzegać czystości rasowej, skoro ich brzydota nie rozpłynęła się w żadnej mieszance. Ktoś uderzył dnem małej butli w trawę tuż obok mojej dłoni, zakląłem pod nosem, ale powstrzymałem się od komentarzy. Nałożyłem na twarz Melmoli maskę i skinąłem na Nicka.
– Dawaj nosze!
Kiedy ułożył je wzdłuż leżącego ciała, kiwnąłem na najbliższego ze stojących. Kierowałem przesuwaniem ciała Cygana i poderwałem się na równe nogi, gdy tylko spoczęło na noszach. Wyszarpnąłem z gniazda mikrofon i wydałem szereg bezsensownych poleceń, po czym jakby nie wierząc własnym oczom, wytrzeszczyłem je, wrzeszcząc:
– Co on tu jeszcze robi? Do karetki! Biegiem!!
Bracia Fardiego rzucili się do wykonania polecenia. Wymruczałem jeszcze kilka słów do mikrofonu, mrugnąłem na Nicka, wskoczyłem do karetki i chwyciwszy bezwładną rękę Melmoli, ryknąłem:
– Ruszaj się! Bo go nie wygrzebiemy z tej zapaści!
Nick dokumentnie zrąbał hektar murawy. Goryl, który usiłował nam towarzyszyć, omal nie wpadł pod koła, gdy sypiąc żwirem pokonywaliśmy zakręt. Zanim ktokolwiek z towarzystwa zdążył wsiąść do samochodu, wyjechaliśmy poza bramę, skręciliśmy w prawo, potem dwa razy w lewo i zgrabnie wsunęliśmy się do olbrzymiego transcontinentala. Zamknęły się klapy. Ślad po Fardim Melmoli, karetce i dwu osobnikach w białych ubraniach zaginął. Zgodnie z planem.
Jeszcze tego samego przedpołudnia Doug Sarkissian przedstawił mi wykaz swoich miejscowych agentek. Wszystkie były hipnotycznie uwarunkowane na hasła. Każda z nich kiedyś tam zgodziła się wykonać zadanie i natychmiast o nim zapomnieć. Później zajęli się nimi hipnotyzerzy. Przejrzałem listę i wybrałem Annę Gelbart, pięćdziesięcioczteroletnią pulchną, sympatyczną na pierwszy rzut oka blondynkę. Była w domu, kiedy przyjechaliśmy do niej z Nickiem. Na hasło „Mid–Cztery–Dim” zareagowała prawidłowo: kaszlnęła, potrząsnęła głową i zapytała:
– Co mam zrobić?
Instrukcję zrozumiała w lot, zarepetowała broń i rzuciła okiem na małe złote cacuszko wypożyczone z gabinetu osobliwości CBI. Była gotowa. Podwieźliśmy ją na plac Caribbean Sunset, gdzie wysiadła z wozu i energicznie przedzierając się przez tłum, skierowała kroki do antykwariatu Sylvestra Killicka. Musiałem poczekać chwilę i gdy zwolniło się miejsce, zaparkowałem tuż przy drzwiach do antykwariatu. Po dziesięciu minutach pojawił się Killick z wykrzywioną złością twarzą i zaraz za nim uśmiechnięta pani Gelbart ściskająca w dłoni płaską torebkę, za którą ukrywała najmniejszy i najcichszy pistolet maszynowy świata. Ta broń była moim zdaniem przekonywająca tylko na oko, w działaniu – beznadziejna, ale Killick tego wiedzieć nie musiał. Anna popchnęła go lekko w naszą stronę, Nick wyskoczył i otworzył tylne drzwi. Kiedy Killick wsiadł, uruchomiłem blokadę i zaraz potem z zamaskowanych otworów zaczął się wydobywać bezwonny gaz usypiający. Zabrałem starszej pani pistolet i szepnąłem hasło kodujące. Anna Gelbart zmarszczyła brwi i rozejrzała się z niepokojem, nie pamiętając, po co ani dlaczego tutaj przyszła. Nie wiedziała również, że w najbliższej loterii dostanie jej się szczęśliwy los.
Wsunąłem się za kierownicę i ruszyłem. Z tyłu rozwalił się na poduszkach limuzyny ziewający Killick. Nick popatrzył na niego przez ramię.
– To przedostatni… – stwierdził.
– Chyba tak. Sprawdźmy.
Trzy godziny wcześniej Stanley B. D. Y. Forrestal wsiadł do windy, która miała go zawieźć na dach budowanego przez jego firmę elewatora portowego. Winda nie zatrzymała się po osiągnięciu poziomu dachu – trzy cienkie, ale pewne liny, zaczepione o hak szesnastopiętrowego dźwigu, szybko przeniosły kabinę z wrzeszczącym Forrestalem na drugi brzeg rzeki, gdzie wylądowała na placu wypełnionym policjantami. Porwany nawet nie wyjmował broni, jego goryl również. Aktualnie wysypiali się w podziemiach jednego z zamaskowanych centrów CBI.
Gene Winesting właśnie zsunął majteczki blondynce opartej zmysłowo o barierkę nad basenem, gdy nad jego posiadłość dotarły balonem policjantki i zaczęły wołać o pomoc. Gene, najbardziej przebiegła i ostrożna z naszych ofiar, przerwał na chwilę rozbieranie blondynki, rozejrzał się dookoła, po czym zsunął swoje slipy i uśmiechnął się zachęcająco, prezentując olśniewająco białe zęby. Dziewczyny zrzuciły linę, a kiedy Gene chwycił ją i przykleił się na dobre, uruchomiły aparaturę do alarmowego wznoszenia. Opadły na ziemię dopiero siedem kilometrów dalej. Winestinga natychmiast uśpiono i załadowano do karetki. Dziewczyny, uśmiechając się złośliwie z gondoli balonu, tłumaczyły pośpiech kolegów kompleksami. Z Winestinga rzeczywiście był kawał chłopa.
Czterej pomniejsi szefowie różnej wielkości band zostali bardziej lub mniej wymyślnie aresztowani, porwani, uśpieni i ułożeni do snu w podziemiach CBI.
– Został jeden – powiedziałem po wykonaniu w myślach tego rachunku sumienia. – Wiem, że jest w mieście, i sądzę, że uda mi się go po prostu zaprosić.
– Ja bym na miejscu Guylorda wygarnął do ciebie z czterech luf – przyznał się Nick.
– A chciałbyś znać dzień swojej śmierci?
– Przestań, te sztuczki z czasem, te paradoksy… – skrzywił się.
W milczeniu dojechaliśmy na miejsce spotkania czołówki przestępczej armii tej części kraju. Wjechałem na podwórko, potem do garażu i wyłączyłem silnik. Dwaj nijacy młodzieńcy wyciągnęli Killicka i ułożyli na noszach. Jeden zerknął na mnie.
– Tak jak reszta: osobno. Pilnujcie, żeby sobie czegoś nie zrobił.
Podszedłem do telefonu. Guylorda złapałem dość łatwo, trudniej było przekonać go, że zawdzięcza CBI życie, a jeśli nawet nie życie, to przynajmniej święty spokój. Niechętnie zgodził się udzielić mi półgodzinnej audiencji na moim terenie. Zanim przyjechał, wypaliłem trzy golden gate’y pod dwa spore bourbony, piłowany spojrzeniami Douglasa Sarkissiana i Nicka Douglasa. Żaden z nas nie odzywał się aż do momentu, kiedy głośnik w obudowie urządzenia o dumnej nazwie „Sekre-Star” zaanonsował Guylorda. Zerwałem się i podszedłem do drzwi. Na progu olśniła mnie cenna myśl.
– Doug! Musisz uruchomić swoje archiwa i znaleźć wszystko, co masz o Yolanie Heyroudzie.
Plasnął dłonią w czoło i pokiwał głową.
– Ależ cymbał ze mnie! – zawołał.
– Idźcie do nasłuchu – rzuciłem i wyszedłem.
Guylord czekał na mnie na parterze budynku, którego tył wychodził na podpiwniczone podwórko. W tej piwnicy leżeli pozostali bossowie podziemia. Nie ściskaliśmy sobie dłoni.
– Pewna instytucja – powiedziałem na wstępie – oczekuje od pana i kilku innych osób daleko idącej pomocy w delikatnej i ważnej sprawie.
– Takie mgliste gadanie… – zaczął niechętnie.
– Chodźmy! – wskazałem drzwi. – Tam wszystko stanie się klarowne.
Prowadząc szefa arbitrażu przestępczego po podziemnych korytarzach, czułem cały czas na swoich plecach jego lodowaty wzrok i pożałowałem nawet przez chwilę, że go nie przeszukałem. Pocieszałem się myślą, że Guylord własnoręcznie niczego nie załatwia. Nie widziałem powodu, dla którego miałby robić wyjątek dla mnie. Wszedłem do dużej, dobrze oświetlonej sali, która miała stać się miejscem największego oficjalnego szantażu w historii świata. Wskazałem Marcowi Guylordowi fotel, ale jego zainteresowały otwarte drzwi dziesięciu małych pokoików. Tylko jeden z nich był wolny, w pozostałych umieściliśmy nasze zdobycze. Czekałem cierpliwie, aż obejrzy wszystkie pomieszczenia. Nie okazywał zdziwienia, opanowania mógłby mu pozazdrościć indiański wódz. Po przeglądzie pozwolił sobie na pytające spojrzenie.
– Mogę to załatwić tylko z tobą – powiedziałem, zapalając papierosa i siadając w fotelu. – Jeśli jesteś w stanie zmusić całą tę resztę do współpracy.
Zastanawiał się chwilę.
– Nie – powiedział. – Nie mam ochoty tłumaczyć się ze swojej działalności.
Ciąg dalszy w pełnej wersji e-booka