- W empik go
Florenckie memento - ebook
Florenckie memento - ebook
Bohaterom trudno uciec przed zderzeniem z bezwzględnością mafijnych struktur i skostniałego systemu państwa. Giną ludzie, wybuchają bomby, przemyt i handel narkotykami przynoszą krocie, porywani są ludzie. Czy może być gorzej? Oficerowie Policji i ABW, współpracując z obcymi służbami, przemierzają pół Europy w pościgu za przemytnikami narkotyków, handlarzami bronią i łowcami ludzkich dusz. Walczą, kochają i cierpią. Ale, czy uda im się przeżyć?
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8351-987-6 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Warszawa_
Silnik pracował na wolnych obrotach. Stali tak już od dłuższego czasu, nie zwracając niczyjej uwagi, pośród dziesiątków innych aut na parkingu. Przez ledwie uchylone okna wypływały obłoki papierosowego dymu natychmiast zabierane i rozpraszane przez wiatr. Samochód był jeszcze „gorący”. Zorganizowanie tak rzadkiego egzemplarza ponad dwutonowego _dodge ‘a_ pick-up’a nie było łatwe. Nikt jednak nie zamierzał go przewozić, rozbierać na części, czy sprzedawać. Potrzebny był tylko tu i teraz.
Dwaj siedzący w samochodzie mężczyźni bardzo się od siebie różnili. Ten za kierownicą nie pasował też do auta. Menela przetrawiony przez życie na wskroś i z powrotem nie przystawał w istocie do żadnego pojazdu poza starym wózkiem dziecięcym wypełnionym złomem i makulaturą. Sina od brudu twarz, obsypana kilkudniowym zarostem, postarzała go o trzydzieści lat. Mimo, że na zewnątrz było dość ciepło, trząsł się, sapał i wzdrygał.
— Błagam cię, daj mi to — płaczliwie skamlał i wpatrywał się w zaciśniętą dłoń typa siedzącego obok.
— Zamknij się! — warknął wygolony mięśniak w koszulce opinającej napakowany tors. Wytatuowana od nadgarstka po rękawek lewa ręka uniosła się w powstrzymanym ciosie. — Wystarczy, kurwa, że muszę wąchać ten twój smród! Jak zrobisz swoje, to dostaniesz swoją działę i coś na górkę. A teraz przestań jęczeć i patrz tam, bo ją przegapimy.
— A kim ona w ogóle jest i czym wam tak się naraziła? Oklep nie wystarczy? — menel wydukał z zaciśniętymi na kierownicy dłońmi.
— Nie interesuj się. Za dużo chciałbyś wiedzieć! — Miał zamiar chwycić go za gardło, żeby przywołać do porządku, ale cofnął się z obrzydzeniem. — Masz ją załatwić tak, żeby nie trzeba było po tobie poprawiać! Jeśli się nie postarasz, to cię znajdę na tym twoim dworcu i utopię w kiblu, jasne?
— Co ma nie być jasne? Rozumiem. W końcu mam dyplom. Ty nie? — Ugryzł się w język, bo poczuł, że przeholował, a sarkazm zaraz obróci się przeciw niemu.
Przez moment wydawało mu się, że mięśniak wybuchnie, bo się zapowietrzył, ale widocznie zadziałał jakiś wentyl bezpieczeństwa, bo tylko zasyczał, jak przedziurawiony materac i splunął przez szparę w oknie. Nie minęło kilka sekund, gdy ciekawość zwyciężyła. Uznał, że powinien wiedzieć, jak zareagować.
— Jaki, kurwa, dyplom?!
— No, zwykły, magisterski.
— Pierdolisz. — Nie potrafił skleić kilku faktów i uwierzyć, że taki obdartus nie był nim przez całe życie.
— A co lub na jaki temat, jeśli mogę wiedzieć? — Menel poczuł się odrobinę pewniej, a i głód jakby zelżał.
— No, o tym dyplomie.
— Nie. Jak najbardziej poważnie. Akademia Ekonomiczna. Handel Zagraniczny…
— To coś ci w tym handlu nie poszło. — Łysy zarżał, klepiąc się po udach.
— To nie w handlu, a w życiu mi nie poszło. Za dużo kasy, za mało wyobraźni i… z górki… na samo dno.
— Widzę. Za działkę zrobisz nawet to. I na co ci te magistry, frajerze?
Choć ta refleksja nie przypadła mu do gustu, musiał mu przyznać rację. Patrząc półprzytomnie przez przednią szybę auta, wpadł w nostalgiczne rozważania na temat swojego losu, jak to miał w zwyczaju robić każdego wieczora przed zaśnięciem, na swoim podpisanym, podwójnym kartonie ze styropianową podpinką. Stłumiony okrzyk mięśniaka wyrwał go z błogiego, bo pozbawionego głodu otępienia.
— To ona. Widzisz ją? — Palcem dłoni, która skrywała jego „przyszłość”, wskazywał przed siebie.
Magister-menel nie potrafił przenieść wzroku na cel. Kawałek plastikowego woreczka, jaki wystawał spomiędzy kciuka i zaciśniętych palców, był widokiem magnetycznym i potężniejszym od wszelkich innych bodźców. Głód i drżenie powróciły ze zdwojoną siłą.
Ta sama pięść, która go zahipnotyzowała, w następnej chwili wylądowała na jego nosie. Cienka strużka krwi pociekła po brodzie, a wrzask „dobroczyńcy” przywrócił go do rzeczywistości.
— Patrz, gnoju! Patrz, to ona! — Wyciągnął z tylnej kieszeni spodni pogniecione zdjęcie i podsunął mu pod nos. — Widzisz!?
— Tak, rzeczywiście — przyznał, ocierając brudnym rękawem twarz. W rzeczywistości nie widział zbyt dobrze kobiety idącej w kierunku parkingu, żeby z całą pewnością to stwierdzić.
— Wiesz, co masz robić?
— Wiem, wiem.
— Na pewno?
— Tak! — Nie wytrzymywał. — Dawaj mi to! — Brudna łapa w wełnianej rękawiczce bez palców sterczała przed twarzą mięśniaka.
— Masz i nie spierdol roboty, bo drugiej szansy nie dostaniesz. — Włożył w dłoń woreczek z białym proszkiem i wysiadł, trzaskając drzwiami.
Odszedł szybkim krokiem na drugą stronę ulicy i przysiadł na ławce przystanku pomiędzy ludźmi oczekującymi na autobus. Nie mógł sobie odmówić przyjemności, żeby obejrzeć taki spektakl. Od efektów zależało, czy zasłuży sobie na zaufanie szefa, czy już na lata zostanie „żołnierzem” od brudnej roboty. To był egzamin, który musiał zdać, dlatego wybrał do tej roboty desperata. Kogoś, kto nie cofnie się w ostatniej chwili.
Przyglądał się młodej kobiecie wsiadającej do _opla_. Była wysoka, smukła. Długie, proste włosy przerzucone na jedną stronę. Elegancko ubrana w żakiet ze spódnicą przed kolana. W dłoni kopertówka. Otworzyła samochód i wsiadła za kierownicę. Przez chwilę coś majstrowała przy desce rozdzielczej. Włączyła silnik i zerkała we wsteczne lusterka — to środkowe, to boczne. Jakby na coś czekała.
Pięćdziesiąt metrów dalej, na przejeździe między rzędami samochodów stał czerwony _dodge_ z włączonymi światłami. Wyjechał ze swojego miejsca i zablokował cały przejazd. Za nim podjechały już dwa inne samochody, a kierowcy zaczęli się niecierpliwić i nawoływać klaksonami.
Kobieta nie zamierzała wyjeżdżać. Wciąż spoglądała w lusterka.
Ona na kogoś czeka — pomyślał mięśniak. — Tego nie przewidziałem. Kurwa! Wyjeżdżaj! — Emocje brały górę, bo dwa ostatnie słowa padły na głos, co wystraszyło siedząca obok starszą kobietę, która poderwała się na równe nogi i złorzecząc odeszła na drugi koniec przystanku.
Za _dodgem_ zebrała się już spora kolejka tych, którzy chcieli wydostać się z parkingu. Jeden z bardziej niecierpliwych kierowców stanął przy przednich drzwiach i wymachiwał pięścią przez szybę magistrowi-menelowi, który właśnie raczył się zachłannie proszkiem i nic sobie nie robił z zamieszania na zewnątrz.
Kobieta w _oplu_ postanowiła dłużej nie czekać. Zaczęła się powoli wysuwać z miejsca parkingowego. Dodge ruszył z piskiem opon i, mimo sporej masy, bardzo szybko nabierał prędkości. Dzieliło ich kilka sekund i kilkadziesiąt metrów…Rozdział 1
Igora dopadały majaki na jawie. Podróż w samotności ma tę niewątpliwą wadę, że nie ma do kogo otworzyć gęby. Śpiewanie nie wchodziło w grę, a rozmawianie ze sobą na głos mogłoby obudzić zalążki schizofrenii, a wtedy już naprawdę nie wiedziałby, który z nich potrzebuje pomocy. Pozostawało mu karcić się, gdy któryś z symptomów przybierał na sile i zaczynał dominować. Porządny policzek i łyk mocnej, smołowatej kawy czynił cuda.
Od jedenastu godzin był w podróży. Minął obwodnicę Zagrzebia i jechał dalej autostradą na zachód. Uświadomił sobie, że nie pamiętał przejechanej drogi od czasu, kiedy opuścił Wiedeń. Jedynie kilka pojedynczych przebłysków z unijnej granicy i zmiana płyt w odtwarzaczu, gdy cisza wybrzmiewała zbyt długo. Zacisnął mocniej dłonie na kierownicy. Nabrzmiałe żyły naprężyły się i skrzyżowały z bliznami, długimi liniami znaczącymi przedramiona, przelewającymi się strużkami po dłoniach na palce. Zbladły i zastygły przez kilka miesięcy, a jednak wciąż niespokojne i żywe, podsycane przez niepokorne obrazy. „Zostaną z tobą… pozwól im być… i, na Boga, nie rozmawiaj z nimi…” — Psycholog, kurwa mać, i te jego zasrane mądrości — przeklinał w myślach. — Powiedz mi coś, czego nie wiem.
Pozostało mu do przejechania jeszcze kilkaset kilometrów. Świtało. Pomarańczowa poświata wschodzącego słońca odbijała się we wstecznych lusterkach. Ciepłe barwy świecące Igorowi prosto w twarz były kontrastem dla ciemności na zachodzie rozświetlanych lampami samochodu. Poczuł nagły przypływ zmęczenia. Wiedział, że powinien jak najszybciej zjechać na jakiś parking. Ściągnięte lejce nie pozwalają funkcjonować na wysokich obrotach zbyt długo. Każdy koń, a szczególnie taki, którego myśli błądziły zbyt daleko… dużo dalej niż wokół stajni, musi kiedyś stanąć na popas, bo potknie się o własne nogi i wyrżnie zębami w asfalt.
Usiadł przy kawiarnianym stoliku na autostradowym parkingu i obserwował ruch turystów, w ich zapakowanych po dachy samochodach. Po tej stronie drogi parkingi zdominowane były, siłą rzeczy, pędzącymi na wakacje bladymi twarzami z wypchanymi portfelami. Po przeciwnej stronie… nie było gorzej, bo wracające z wypoczynku czerwone twarze zostawiały ostatnie pieniądze, kupując najgłupsze i najbardziej niepotrzebne pamiątki.
Rozpoczynał wakacje…, na które nie miał najmniejszej ochoty.
Kiedy obrywał ustnik kolejnego _camela_ i sięgał po leżącą na stoliku zapalniczkę, na parking podjechał _Range Rover Sport_ na krakowskich rejestracjach. To jedno z tych marzeń, które wymaga pochowania bogatej ciotki w Ameryce ze szczodrym testamentem. Jak dotąd jednak nie zanosiło się na żadną ciotkę, a tym bardziej na jej wyimaginowane pieniądze.
_Range_ zatrzymał się nieopodal, a z auta wysypała się rodzinka. Wyglądali całkiem rześko, jak na przebycie takiego dystansu. Młoda kobieta wysiadła i podeszła do tylnych drzwi. Wyniosła na rękach dwu, może trzyletnie dziecko. Z przeciwnej strony, zeskakując z wysokiego progu, wysiadł trochę starszy chłopiec. Na końcu, z pewnym ociąganiem, wygramolił się kierowca. Przeciągnął się, odsłaniając owłosiony, lekko zaokrąglony brzuch. Tak jak pozostali turyści po tej stronie autostrady, i ci byli bladzi i spragnieni słońca. Najwyraźniej przyciągnięci wzrokiem Igora, w poszukiwaniu wolnych miejsc przy stolikach, skierowali się w jego stronę. — Ja pierdolę, tylko towarzystwa mi brakowało — zżymał się w duchu, zachowując kamienną twarz.
On podszedł pierwszy, prowadząc za rękę starszego chłopca.
— _Frei_? — zapytał i wskazał na wolne miejsca.
W odruchu nieżyczliwości Igor miał ochotę spławić rodaków chamskim rymem, ale odrobinę wbrew temu, wiedziony niezrozumiałym instynktem, wskazał uprzejmie na puste krzesła. Kobieta usiadła najbliżej i usadziła półprzytomnego malucha na kolanach, tuląc go czule do piersi. Igor od dłuższego czasu miętolił w dłoni papierosa. Robił to trochę podświadomie. Odsuwał moment przypalenia i błogiego zaciągnięcia się dymem, w nadziei, że usłyszy reprymendę, przywołującą go do porządku. Wsłuchiwał się tak za każdym razem, od kiedy kilka miesięcy temu powrócił do nałogu. Włożył papierosa do ust i zapalił.
Kobieta z wyrzutem zmierzyła go wzrokiem i przesadziła synka na drugie kolano.
— Przepraszam — powiedział po polsku. Zreflektował się i zgasił papierosa w popielniczce, którą natychmiast zabrał ze stolika. — Nabieram zwyczajów od początku, bo palę znów po trzech latach przerwy. — Przyłapał się na tym, że zupełnie niepotrzebnie zaczął się tłumaczyć.
— Nie szkoda panu tych trzech lat? — zapytała raczej z grzeczności, niż w oczekiwaniu na odpowiedź.
— Czasami tak się zdarza, że inaczej nie można — odparł na tyle cicho, żeby nie podtrzymywać konwersacji.
Odszedł na bok, żeby w spokoju dopełnić rytuału. Wrzucił do stojącej na trójnogu popielniczki oderwany ustnik. Włożył do ust papierosa odwrotną stroną i przypalił ze swojej odkurzonej zapalniczki _zippo_ — prezentu, z którym łączyło się wiele wspomnień. Zaciągnął się głęboko z największym namaszczeniem, na jakie może sobie pozwolić palacz, któremu palenie jeszcze… albo, jak w tym przypadku, znowu sprawiało frajdę. To jedna z tych przyjemności, których doznawanie ma szczególny sens, gdy się ją celebruje. Tak smakuje pierwszy głęboki łyk zimnego piwa, pierwszy pocałunek, pierwszy seks. Tak słyszymy, smakujemy, czujemy za pierwszym razem, dlatego warto poświęcić im więcej niż zwykle uwagi i napawać się ich pełnią i wyjątkowością, nim nam spowszednieją, znieczulimy i uodpornimy się na nie. Ten pierwszy raz jest niepowtarzalny… do następnego pierwszego razu.
Stał, opierając się o ścianę sklepu i obserwował okolicę. Chłonął rześkie powietrze poranka w słabym jeszcze słońcu, które nie zdążyło wzejść na tyle wysoko nad horyzont, żeby zamienić chłodne powiewy wiatru, w smagający ciało żar. Przyglądał się swoim nowym „znajomym”, którzy krzywiąc się, raczyli się lurowatą kawą z automatu. Była między nimi znaczna różnica wieku. Ona, dwudziestoparoletnia, ładna, błękitnooka, naturalna blondynka o brzoskwiniowej cerze, wielu piegach na policzkach i wydatnych ustach, skrywających szereg białych zębów. Smacznie pulchna o proporcjonalnej i atrakcyjnej sylwetce opiętej bawełnianą koszulką, skrywającą nieduże piersi. On, dawno czterdziestoletni, z rzadkimi włosami przyprószonymi siwizną, twarzą, która kiedyś należała do przystojnego faceta i brzuszkiem w środkowym stadium „lustrzycy”. Złoty łańcuch na szyi, tej samej próby zegarek na grubej bransolecie, oprawa okularów przeciwsłonecznych i drogi samochód, zdradzały majętnego faceta, który lubił obnosić się ze swoim statusem.
Igor zauważył, że od chwili, kiedy się dosiedli, nie zamienili ze sobą słowa. Początkowo wyglądało to na efekt zwykłego zmęczenia, ale po paru chwilach wyczuł, że nie w tym rzecz. Unikali swojego wzroku, pilnując, by nie dać partnerowi powodu do nawiązania kontaktu w jakiejkolwiek formie. Ona nie wytrzymała pierwsza i z na wpół przymkniętych ust wysyczała, starając się zachować resztki pozorów w miejscu publicznym.
— Po jaką cholerę wyjeżdżałeś z tę kasą!? — Była wyraźnie wściekła.
— Zamknij się kobieto! Nie rób znów awantury. Nic się takiego nie stało — zasyczał pochylając się do niej i uderzając niezbyt mocno dłonią w stół.
— Nic się nie stało!? Czy ty kiedykolwiek przyznałeś się do błędu? Przypomnij mi, bo nie pamiętam — ironicznie zripostowała blondynka.
— Jeśli zaraz się nie zamkniesz, to…
— To co? Uderzysz mnie? — Nie dawała za wygraną.
— Po prostu daj spokój. Odpuść — odpowiedział nieco ciszej, jakby powoli spuszczał z tonu. — Skąd miałem wiedzieć, że ci gliniarze są tacy odporni na „argumenty”. — Westchnął głęboko, gdy rozglądał się nerwowo, chcąc się upewnić, czy ktoś mógł tę rozmowę usłyszeć.
— Ty się ciesz, że ci prawa jazdy nie zabrali. Ciekawe jak bym się dalej dostała z chłopcami — skwitowała męża.
Igor przyglądał się tej scence z pewnego oddalenia, ale wciąż z zasięgu pozwalającego im się przysłuchiwać. Poczuł się chyba przez nich pominięty i zlekceważony, bo nawet nie rozejrzeli się wokół w poszukiwaniu możliwych świadków kłótni. Te kilkanaście lat, jakie ich różniło, nie było tak wielką przeszkodą, jak to, że najprościej w świecie ich dobór nie był naturalny, a opierał się pewnie na jakiejś zależności, w której nie było miejsca na uczucia. Poczuł się przez moment jak małżeński psycholog, ale myśli idące tym tropem, szybko, na zasadzie skojarzeń i przeniesień pobłądziły w kierunku, którego starał się za wszelką cenę uniknąć i przed którym naiwnie uciekał tak daleko. Lawinowo zaczęły się pojawiać przed jego oczami obrazy i wspomnienia, które tak bardzo chciał stępić, zdusić, sprawić, by przestały boleć. Siła nachalności myśli była tak duża, że zdawało się, niemożliwa do powstrzymania… pierwsze spotkanie, pierwszy taniec, pierwszy dotyk, pocałunek, niebiański seks, łechcące żołądek motyle… wyrok i ból w piersiach wypełnionych bezsilnością. Schował twarz w rękach, jakby mógł w ten sposób uciec i ukryć się przed natręctwem myśli. Ścisnął skronie zaciśniętymi pięściami, przeciągnął dłońmi po krótkich, na wpół posrebrzałych włosach z taką siłą, że mało ich nie wyrwał. Wyciągnął przewieszone pod szyją na koszulce słoneczne okulary i nałożył na nos ukrywając oczy przed słońcem… i ludźmi. Wiele czasu jeszcze musi upłynąć. Nie potrafił przed tym uciec. Nie potrafił znaleźć miejsca, gdzie udałoby mu się odkopnąć ciężar wspomnień. Dopadały go wszędzie.
— Po co przyjechałem aż tutaj? — cedził przez zęby, idąc w stronę samochodu i potrącając mijane osoby. Wsiadł do wozu, odpalił silnik i z piskiem opon wyjechał z parkingu na autostradę. Przejechał kilka kilometrów, co przy prędkości, z jaką pędził, nie zajęło zbyt wiele czasu… kiedy wróciło opanowanie. Zwolnił do stu czterdziestu, rozluźnił zaciśnięte na kierownicy dłonie, zbielałe palce zaczęły znów nabierać krwi, a blizny zamilkły i znieruchomiały. Wygodnie rozparł się w fotelu opierając się o zagłówek, a wyprostowane ramiona na kierownicy. Wyrównał oddech i sięgnął po kolejnego papierosa. Uchylił okno. Ze schowka przed siedzeniem pasażera wyciągnął zapas płyt i zerkając to na drogę, to na kolejne tytuły i okładki, odnalazł składankę spokojnej celtyckiej muzyki, która od pierwszych taktów wyciszyła emocje i przywróciła Igora do stanu, dającego szansę na ukończenie podróży.
Opanował nerwy na tyle wcześnie, żeby nie przeoczyć zjazdu na nitkę autostrady wiodącej na południe w kierunku Zadaru, Splitu i Dubrovnika. Jechał tam za namową przyjaciół, a wręcz przez nich podstępnie wysłany, w poszukiwaniu spokoju i równowagi, w które zwątpił już dawno temu. Nie był przekonany, czy samotność jest dobrym pomysłem na uzdrowienie duszy.
Przed Zadarem zjechał z autostrady, przejechał autostradowe bramki i skręcił na drogę wiodącą na wyspę Pag. Przejechał przez Most Pażański, wiszący wysoko nad wąskim przesmykiem. Tuż za nim krajobraz zmienił się. Dominowały gołe, jasne skały. Nie rosło tu samodzielnie nic, co byłoby wyższe od sterczących kamieni. Kręta i wąska droga prowadziła wzdłuż morza. Przez otwarte okno wpadał do samochodu przyjemny zapach wszechobecnej lawendy. Prażące słońce powodowało, że aromaty schnących ziół, z których słynął Pag, nadawały mu urok i niepowtarzalny charakter. Wdychając je można było uwierzyć, że tu naprawdę da się wypocząć. Odprężył się i celowo zwolnił. Zachłannie pragnął chłonąć tę atmosferę. Zapomniał o zmęczeniu i przejechanych kilometrach. Zrelaksował się, czując bliskość celu. Po raz pierwszy od wyjazdu z Polski był przekonany, że dobrze zrobił. Było coś magnetycznego w tym miejscu.
Dojechał do miejscowości Pag, gdzie wynajął… a właściwie zrobili to jego przyjaciele, mały apartament. Na miejsce musiał dotaszczyć swój bagaż pieszo, a samochód zostawić na parkingu na obrzeżach starej, zabytkowej części miasta. Zarzucił torbę z najpotrzebniejszymi rzeczami na ramię i ruszył wąskimi uliczkami z planem w ręce. Upał był u szczytu swoich możliwości tego dnia. Słońce parzyło każdą odkrytą część ciała. Białe i jasnokremowe ściany kamienic odbijały promienie słoneczne, co przypomniało mu o praktycznym przeznaczeniu zawieszonych na koszulce okularów przeciwsłonecznych. Odrobinę chłodu zapewniały te z najwęższych uliczek, które dzięki swojemu położeniu względem stron świata, przez większą część dnia były ukryte w cieniu. Szedł, nie spiesząc się. Wszystko, co widział było dla niego czymś nowym. Na progach drzwi wychodzących na uliczki, stało to, czym chcieli z turystami podzielić się mieszkańcy miasta. Było tam co zjeść, wypić, a nawet w co się ubrać. A _pażańskie cipki_, mimo przesympatycznej nazwy, były tylko ręcznie wykonanymi koronkami. Przyrzekł sobie, że znajdzie czas, żeby wrócić na degustację tych wspaniałości.
Dotarł pod wskazany adres. Przywitali go bardzo mili gospodarze. Starsi ludzie, którzy posługiwali się, nad wyraz komunikatywną mieszaniną serbsko-chorwackiego, niemieckiego i angielskiego. Uszanowali zdrożenie gościa i bez zbędnych ceregieli wskazali apartament, a przed zamknięciem drzwi wręczyli schłodzoną butelkę białego wina.Rozdział 2
_Świnoujście_
Do odpłynięcia promu zostało jeszcze czterdzieści pięć minut, kiedy wszyscy karnie zamustrowali się na statku, zabezpieczyli swoje pojazdy na dolnym pokładzie i przenieśli się na pokłady pasażerskie. Ci szczęśliwsi do kajut, a reszta gdzie znalazła miejsce. Port w Świnoujściu żegnał statki wychodzące w morze przestrogą o kiepskiej kondycji Neptuna tego dnia. Był wyjątkowo niełaskawy dla ludzi i ich małych łupinek, którymi starali się przedostać na drugi brzeg. Musiał mieć tęgą migrenę, skoro każda z łajb mijająca ostrogi nadziewała się nagle na fale, które zdawało się, chciały wepchnąć je na powrót do portu. Nawet tak duży statek jak ten prom, był niepomiernie słabym przeciwnikiem dla harcującego morza. Po kilku minutach od wyjścia w morze, pasażerowie początkowo tłumnie zalegający zewnętrzne pokłady, z których mogli obserwować oddalający się ląd, szybko odnaleźli ciepłe i gościnne wnętrza promu, gdzie przy akompaniamencie złowrogo wyjącego na zewnątrz wiatru, okupowali co lepsze miejsca siedzące w oczekiwaniu na otwarcie sklepów wolnocłowych.
Cała, czteroosobowa rodzina państwa Muchów zajęła miejsca w przeszklonym pomieszczeniu na jednym z górnych pokładów rufowych, skąd mogli podziwiać rozszalały żywioł Bałtyku. Początkowo sytuacja wyglądała dość ciekawie i wzbudzała szczery podziw wszystkich, poza panią Muchą, która w dość dosadnych słowach wyrażała się na temat tego, co działo się na zewnątrz i jeszcze dosadniej na temat tego, co sądziła o pomyśle na ten rejs swojego męża. Dzieci osiągnęły już wiek, w którym znajomość „prozy” szkolnej dawno wyrosła poza lektury obowiązkowe, a ich obycie z wulgaryzmami nie ustępowało językowi literackiemu, dlatego specjalnie się nie krępowała. Miała ku temu uzasadnione powody. Można było odnieść wrażenie, że w jednej chwili prom przewracał się na burtę, a już za chwilę nurkował dziobem w wyrastające z przodu fale wielkości kilkupiętrowego bloku, by po chwili wystrzelić tym dziobem w niebo i położyć się na przeciwnej burcie. Rzadko która karuzela w lunaparku potrafi zapewnić podobne atrakcje.
Dariusz Mucha, ojciec rodziny siedział rozparty w swoim fotelu, jak znudzony monarcha na tronie. Wynikało to z tego, że była to najbardziej stabilna z możliwych do przyjęcia pozycji, która nie wymagała wspomagania się rękoma, ani nie pozwalała zsunąć się z siedziska. W ręku trzymał piwo, które na tę okazję ze sobą zabrał. Przezornie, nauczony poprzednimi razami w swoim życiu, w których był zmuszony podróżować promem po Bałtyku, zaopatrzył się w niskoprocentowy alkohol, który w niewielkich ilościach niwelował skutki monotonnych przechyłów. Znając wcześniej warunki pogodowe, jakie prawdopodobnie zastaną na morzu, zaproponował żonie, żeby postąpiła podobnie, ale bezskutecznie. Dorota, córka kapitana Żeglugi Wielkiej i znakomitego żeglarza morskiego w jednej osobie, twierdziła, że nie potrzebuje „wzmacniaczy” i „pomagaczy”. Kołysanie zniesie bez zarzutu, bo wyssała to z mlekiem matki. Nie wspomniała jedynie, że jej matka, w najmniejszym stopniu nie podzielała pasji męża i była zaciekłym wrogiem wszystkiego, co unosiło się na wodzie. Zdecydowanie była córką swojej mamy, co okazało się wkrótce, kiedy w ciągu kilkunastu minut zużyła wszystkie dostępne w okolicy woreczki. Zabrakło ich bardzo szybko na całym promie, dlatego kolejki do toalet nie kończyły się, a stewardzi mieli mnóstwo pracy z bieżącym utrzymaniem porządku na pokładach. Klęli przy tym niemiłosiernie. I tak w atmosferze wzajemnie serwowanych uprzejmości i grzeczności wymienianych między załogą i pasażerami upływały kolejne minuty… bardzo długie minuty.
W czwartej godzinie rejsu morze się uspokoiło na tyle, że dało się poruszać po promie bez wielkiego wysiłku. Co odważniejsi wyszli na odkryte pokłady, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Muchowie siedzieli w środku gapiąc się w telewizor, gdzie MTV produkowało się ze swoimi „rozwijającymi” programami. Darek zdrętwiał od podtrzymywania śpiącej, opartej na jego kolanach żony. Delikatnie uniósł się i wysuwając podłożył jej pod głowę złożony polar. Dzieciakom, czternastoletnim bliźniakom Jackowi i Agacie, dał znać, że idzie się przejść na zewnątrz i nakazał pilnowanie mamy. Wciąż silny wiatr, który uderzył go w twarz i na moment odebrał dech, przywrócił go do pełnej trzeźwości z zaspania. Postanowił przemierzyć pokład dla rozruszania kości. Kiedy znalazł się na dziobie przystanął przy relingu i wychylając się wpatrywał w rozcinane i odrzucane skibami na boki fale. Taka kupa żelastwa, a nie tonie — pomyślał. Wprawił się w refleksyjny nastrój, a to nie zdarzało mu się zbyt często. Sytuacja, jaką zostawił za sobą w pracy spowodowała, że jego nerwy były zszargane do granic wytrzymałości, choć jak sam się wielokrotnie przekonał, przekraczanie tych granic stało się jego specjalnością. Przyglądał się mewom, które towarzyszyły promowi w oczekiwaniu na darmową wyżerkę serwowaną przez pasażerów, rzucających drobiny chleba i ciastek oraz członków załogi, którzy trochę się kryjąc, opróżniali kubły z resztkami jedzenia wprost do morza. Darek przyglądał się temu ptasiemu tańcowi żałując, że aparat zostawił w bagażu w samochodzie pod pokładem. Mogłyby wyjść fantastyczne ujęcia — pomyślał, kiedy koło niego o reling oparł się tyłem jakiś mężczyzna. Darek nie odwrócił się, ale wyraźnie czuł i kątem oka dostrzegał jego obecność. Zdziwiło go to, że stanął tak blisko, mając do dyspozycji bardzo dużo miejsca po obydwu stronach.
— Cześć Darek! — odezwał się mężczyzna na tyle głośno, by przedrzeć się przez szum wiatru i rozbijającej się o burty wody.
Mucha wyprostował się zaskoczony i wtedy dopiero zauważył twarz ukrytą pod daszkiem czarnej baseballówki.
— Ben? — Oczy mało nie wyskoczyły mu z orbit z niedowierzania. — Co ty tu robisz do kurwy nędzy? — Był zły, że Amerykanin znów wymyślił coś, czego nie można było przewidzieć. Zawsze wszystkim powtarzał, że któregoś dnia Ben wyskoczy mu ze spływu w wannie, żeby oświadczyć coś bardzo ważnego, co nie może czekać ani minuty dłużej.
Ben był Amerykaninem polskiego pochodzenia. Urodził się w Seattle, i każdy, kto miał sposobność go poznać, powiedziałby, że kilkaset, ale tak naprawdę pięćdziesiąt kilka lat temu. Duża ilość whiskey z lodem wypita w młodości i zadymiona zielskiem, sprawiły, że ten typ urody można było śmiało określić mianem mieszaniny kubistyczno-impresjonistycznej z domieszką prymitywnej sztuki ludowej Podkarpacia. Domieszka z tego regionu wzięła się stąd, że przez dłuższy czas ich znajomości nie mogli dojść do porozumienia w kwestii nazwy miejscowości, w której urodził się ojciec Bena przed wojną. Utrzymywał przez cały czas, że jest to miejscowość rozpoczynająca się na „dż”. Więc przez parę tygodni, z pomocą atlasów i map Darek z kolegami przeczesywali całą Polskę w poszukiwaniu miejsca skąd pochodził ich przyjaciel, aż do momentu, gdy podczas jakiegoś suto zakrapianego przyjęcia Ben poderwał się z krzesła i krzyknął „Wiem — Dżasło!”… Nie uszło mu to na sucho.
— Też się cieszę, że cię widzę — odparł sarkastycznie. — Długo musiałem czekać, żebyś zechciał się samotnie przejść na spacer. — Zabrzmiało to jak zarzut.
— Obserwowałeś mnie? A co byś zrobił, gdybym w ogóle nie miał ochoty się przejść?
— A ty ciągle nie wierzysz mi, że jak ja coś zaplanuję, to tak będzie? — zaśmiał się Ben zadowolony, że po raz kolejny wyszło na jego. — Posłuchaj Darek. Sprawa jest poważna…
— Powoli, powoli — przerwał mu Darek. — Najpierw powolutku i bez pośpiechu wyjaśnisz mi, co tutaj robisz i prawdopodobnie również wyjaśnisz mi, co ja tutaj robię, bo teraz już nie jestem pewien. Rozumiem, że nasze spotkanie nie jest przypadkowe, o czym świadczy twój wyśmienity humor. Czy to, że teraz rozmawiamy zawdzięczam jakiemuś planowi, który się zalągł w twoim jankeskim łbie?
— Oszczędzę ci wymyślania dalszych miłych słów pod moim adresem i już ci wszystko tłumaczę. — Mina Bena już nie wyrażała szczerego rozbawienia, którym mało nie doprowadził Darka do szewskiej pasji.
— Przecież Dorota mnie zabije. — Poczuł, że jego wakacje znów będą iluzją.Rozdział 3
_Chorwacja, wyspa Pag_
Apartament był bardziej przestronny, niż wskazywały na to zdjęcia, odnalezione w Internecie i nowocześniejszy, niż mógłby na to wskazywać wiek kamienicy i jej zewnętrzny wygląd. Wygodnie urządzony salon z aneksem kuchennym, taras z widokiem na port oraz sypialnia z dużym małżeńskim łożem i łazienka, dopełniały zachwytu Igora. Rozpakował się, otworzył butelkę białego wina sprezentowaną przez gospodarzy, rozcieńczył ją chorwackim zwyczajem, zimną, lekko i naturalnie gazowaną wodą _Jamnicą_. Wyszedł na taras, by podelektować się bajecznym widokiem. Z lewej strony, ponad dachami innych kamienic i domów krytych czerwoną i brązową dachówką, rozciągał się widok na najstarszą część miasta ze średniowiecznymi zabytkami i pozostałościami antyku. Na wprost i po prawej stronie na panoramę dwóch, wcinających się w głąb lądu od północy i południa zatok, rozdzielonych przesmykiem i drogą wiodącą na północ wyspy. U szczytu południowej zatoki był mały port z zacumowanymi dziesiątkami łódek i jachtów w całej gamie rozmiarów i przepychu. Nad nim, po drugiej stronie zatoki, unosiło się pasmo górskie, które odgradzało miasto od otwartego morza. Po jego zboczach wiła się kręta i stroma droga zwieńczona punktem widokowym w najwyższym miejscu podjazdu.
To, że znalazł się w tak wyjątkowo pięknym miejscu uznał za cud. Chłonąc niezwykłe widoki, rozsiadł się na wygodnym leżaku, przyciskając chłodny kielich z winem do czoła. Pogrążył się zmęczony w rozmyślaniu nad powodem… a może nad celem swojej podróży. Nie mógł tego uniknąć. Świadomość nieuchronności refleksji kazała mu zachować spokój. Chciał się rozprawić z ciężarem przeżyć, jaki spadł na niego w ostatnim czasie. Musiał stanąć z nimi twarzą w twarz.
Julia. Julka. Była zjawiskiem, które wymykało się znanym regułom rządzącym naturą. Z każdą chwilą, w której ją poznawał, był coraz bardziej zaskakiwany własnymi reakcjami i myślami. Był po prostu coraz bardziej zakochany…
Jej zapach stanowił o jego nastroju i uniesieniu. Nie potrafił go nazwać. Był jednością z wszystkim, co się z nią wiązało. Pasował tylko do niej. Kiedy go wyczuł w jakimkolwiek innym miejscu, snujący się wokół innej kobiety, wzbudzał dezaprobatę. Nie pasował do żadnej innej, choćby najpiękniejszej z nich. Ona była tym zapachem… i tak już miało pozostać.
Jej ciało było tym cudem, które prześladowało Igora całą młodość, kiedy to wzrokiem wyłapywał z tłumu dziewczęta tego właśnie wzoru. Wysoka, a przynajmniej niezbyt niska. Szczupła, ale niezbyt chuda. Dumnie nosząca swoje duże, ale nie wielkie, piersi, które stanowiły istotny kontrast dla drobnej budowy ciała. Niezwykle kobieca… co by to nie znaczyło. I co chyba najistotniejsze, poruszająca się tak, jakby to nie grawitacja stanowiła o stąpaniu po ziemi, a ona sama… jej kaprys i świadomość tego, że ruszając się w ten sposób, pomnaża swój urok. To umiejętność przypisana niewielu, nawet najpiękniejszym.
Nie było na jej drodze faceta, który by się za nią nie obejrzał. Nie przeszkadzało to Igorowi, kiedy szedł obok… był nawet z tego dumny. Lubił nawet iść parę kroków z tyłu i obserwować reakcje potykających się o czubki własnych butów, przyjmujących lądujące na głowie torebki wściekłych partnerek i tych, przydeptujących sobie języki na środku ulicy. Nie rozumiała tego. Wolałaby, żeby kipiał zazdrością i obruszał się na każdy przejaw kokieterii, ale Igor pojmował ją na swój, całkiem inny, zakochany sposób. Nie doświadczył tego wcześniej, z innymi kobietami, o które bywał zwykle zazdrosny i którym, zdarzało się, urządzał sceny. Po raz pierwszy chciał… pragnął, żeby cały świat mu jej zazdrościł.
Gdyby jego uczucie do niej opierało się na czystym _phisis_, byłby najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, nawet bez wielkich pretensji do przymiotów intelektu. Było jednak zgoła inaczej. Ewolucja wyobrażenia o jej inteligencji i mądrości przechodziła błyskawiczne zmiany. Zawstydzała go na każdym kroku elokwencją i oczytaniem. Błyskotliwością i celnością ripost. Znajomością literatury i sztuki. I co było dla Igora najbardziej krępujące, siłą i konsekwencją w dążeniu do udowadniania własnych tez. Często pozostawał w dyskusji ogołocony z argumentów i bywał zmuszany do przyznania jej racji. W każdym innym przypadku byłby zdruzgotany i wściekły, że jego, zodiakalnego skorpiona, można tak bezkarnie załatwić. Ale nie wobec niej. Ją obowiązywały nieco inne prawa. Prawa, które dopiero poznawał. Z przebiegłością godną Machiavella, od pierwszego spotkania, sukcesywnie, bez pośpiechu i rozmyślnie wyciągała kolejne jokery. Dawkowała je umiejętnie, jakby wiedziała, że to potężna broń i użycie jej w tak niekontrolowany sposób mogłoby narobić więcej szkód niż pożytku. Nie wiedział też, czy nie zdawała sobie sprawy, że z każdym krokiem… z każdym wypowiadanym słowem, powodowała, że pogrążał się w coraz większym uwielbieniu i miłości. Stał się bezwolny i uzależniony od niej. Był to jednak ten rodzaj nałogu, z którym się nie walczy… a pielęgnuje go. Nie miał jednak świadomości, że wpadł w pułapkę, z której nie ma wyjścia. Nie zostawił sobie żadnej alternatywy… nie chciał nawet o niej myśleć. Nie potrafił podejść do tego z wyrachowaniem. A co najtrudniej zrozumieć i wytłumaczyć… nie żałował tego. Kiedy na oświadczyny, zaaranżowane przy _Narodzinach Wenus_ Botticellego we florenckiej galerii Uffizi, przecierając błyszczące oczy odpowiedziała „tak”, poczuł się człowiekiem spełnionym.
Igora obudził odgłos syreny małego statku wycieczkowego, który właśnie wpływał do portu. Musiała minąć krótka chwila, w której dotarło do niego, gdzie jest i co tu robi. Spojrzał na zegarek. Było już kilka minut po ósmej. Przespał parę godzin, jak niemowlę. Na kamiennej posadzce tarasu, tuż obok leżał pusty kielich po winie. Na szczęście się nie rozbił, gdy wypadł mu z ręki. Chciał się podnieść, kiedy poczuł piekący ból oparzeń na nogach. Nie planował zasypiać na słońcu, a to, ukradkiem, znad rozciągniętej markizy, polizało boleśnie golenie i stopy. Całe szczęście w tym nieszczęściu, że cień uratował resztę ciała. Musiał natychmiast odnaleźć jedno z kilku cudownych wynalazków, w jakie został wyposażony przez przyjaciół, do walki z oparzeniami. — Nie ma to jak pięknie i z przytupem rozpocząć spotkanie z Chorwacją — pomyślał.
Następnego ranka wstał już całkowicie wypoczęty i zregenerowany po trudach podróży. Zjadł jeszcze pozostałości przywiezionych kanapek i po ogólnym ogarnięciu się przystąpił do planowania tego, co mógłby dziś robić. Obiecał sobie, a raczej został zmuszony do obiecania, że będzie aktywnie wypoczywał i nie będzie okupował miejscowych knajp… przynajmniej nie samotnie. Póki co, wydawało mu się, że nie będzie miał z tym większych problemów. Odzyskał werwę. Chciało mu się działać. Ten klimat czynił cuda.
Wychodząc na rekonesans po Pagu, przywitał się z gospodarzami i wymienił zwyczajowe grzeczności. Miał wrażenie, że ich gościnność i serdeczność była naturalna. Nauczony wczorajszym poparzeniem wysmarował się kremem z jakimś kosmicznym numerem filtra, a na głowę nasunął czapkę z daszkiem. Na pierwszy ogień wybrał port. Wąska uliczka, prowadząca lekko w dół była o tej porze niemal całkowicie nasłoneczniona. Szedł wolno, przyglądając się ludziom krzątającym się przy otwieraniu swoich sklepików, barów i knajp. Kiedy doszedł do końca ulicy i wydostał się na otwartą przestrzeń, poczuł ciepłą bryzę wiejącą od strony zatoki. Pozornie przynosiła ulgę w skwarze, ale w rzeczywistości obniżała temperaturę może o jeden, dwa stopnie. Poszedł wzdłuż nabrzeża, oglądając kolejne jachty przycumowane bez ładu i składu, jak popadnie. Jedne rufą, drugie dziobem, inne burtą, jeszcze inne do bojek zakotwiczonych z dala od brzegu. Można było odnieść wrażenie, że panował tam chaos. Pozostawało mu mieć nadzieję, że w tym bałaganie jest jakaś myśl, której przecież nie musiał rozumieć.
Kupił butelkę wody i usiadł na ławce ukrytej w cieniu wielkiej palmy. Przypatrując się coraz liczniej pojawiającym się turystom, starał się odgadywać skąd pochodzą. Zazwyczaj się nie mylił. To, co go degustowało, to fakt, że niemal każdy facet ubrany w podkoszulkę na naramkach, w krótkich spodenkach wprost z piłkarskiego boiska, w sandałach i skarpetkach na nogach, w dziewięciu na dziesięć przypadków był Polakiem. Cóż. Mimo to, nie czuł się w obowiązku brania sobie na barki odpowiedzialności za wszystkich, którzy przynoszą wstyd sobie i swojej nacji, i to nie tylko w związku z tym jak się ubierają. Zrozumiał jedynie, w jaki sposób tworzą się stereotypy przypisywane rodakom poza granicami kraju. Mijało go mnóstwo ludzi, którzy nie pozostawiali po sobie żadnego wrażenia, żadnego śladu. Byli bardzo kolorowi, a jednocześnie bezbarwni.
Quasi-filozoficzne rozważania Igora nad ludzką naturą przerwał widok podpływającego do kei dwumasztowego, drewnianego, luksusowego jachtu. Nie znał się na żeglarstwie, ale nie trzeba filozofa-marynisty, żeby ocenić, że to cudo musiało kosztować fortunę. Na burcie i rufie, złotymi literami mienił się odbijając blask wody napis _Barracuda_. Pływał pod włoską banderą, która dostojnie zwisała na rufie, reagując tylko na ruchy jachtu, który na silniku wykonywał manewry dobijania do kei. Na pokładzie krzątało się kilku opalonych mężczyzn, którzy wykonywali w szybkim tempie każde polecenie kapitana stojącego za kołem sterowym. Można było odnieść wrażenie, że ta załoga pracuje ze sobą od dłuższego czasu i rozumieją się bez słów, a każdy z nich wie, czego od niego oczekuje kapitan. Przy nabrzeżu, do którego przycumowała _Barracuda_ zebrał się spory tłum ciekawskich turystów z aparatami i kamerami w dłoniach. Załoga w międzyczasie opuściła z burty trap na betonowe nabrzeże. Po kilku minutach na pokładzie rufowym pojawił się starszy mężczyzna, który wyłonił się z wysiłkiem wdrapując się z dolnego pokładu. Miał około sześćdziesięciu kilku lat. Siwiutkie długie włosy spięte w kucyk, wystawały spod biało-granatowej marynarskiej czapki, podobnej do tych, które kiedyś kupowano dzieciom nad Bałtykiem. Ubrany w kolorową hawajską koszulę i szorty sięgające połowy łydki. W ręku trzymał niedopalone cygaro, które to wkładał, to wyjmował z ust, jednocześnie wyglądając niecierpliwie czegoś lub kogoś na lądzie. Z wnętrza jachtu wynurzyły się również dwie zabójczo śliczne, bliźniaczo do siebie podobne dziewczyny w strojach bikini, przepasane _pareo_, w kapeluszach z wielkimi rondami. Na ich widok towarzystwo zebrane na nabrzeżu i wciąż się fotografujące, nagle jeszcze bardziej się ożywiło. Mężczyźni przenieśli obiektywy swoich aparatów z pozujących żon na efektowne dziewczęta, co spotkało się z dezaprobatą tych pierwszych. — Przynajmniej się trochę rozluźniło — pomyślał Igor. Siedział kilkanaście metrów od burty jachtu i sam jego widok wzbogacony niecodzienną urodą pięknych kobiet na pokładzie, robił wrażenie. Starszy pan w kolorowej koszuli, widząc ile uwagi i niezdrowego zainteresowania wzbudzały pokazujące się na pokładzie, o głowę od niego wyższe bliźniaczki, zapędził je z powrotem do kajut, ku niezadowoleniu zebranej męskiej części gawiedzi.
Z kieszeni spodni wyciągnął paczkę swoich ulubionych fajek i zapalniczkę. Odruchowo już urwał ustnik i przypalił papierosa. Minęło kilka minut i pół długości papierosa, spędzonych na marzeniach o roli właściciela takiego jachtu, kiedy nieopodal kei podjechał od strony drogi wiodącej z przesmyku, samochód. — My się chyba znamy — zauważył Igor z niemałym zdziwieniem. Nie mógł się mylić. — Ile w tej chwili w Chorwacji mogło się znajdować _Range Rover’ów Sport_, w złotym kolorze i na krakowskich rejestracjach? — pytał sam siebie. — Co za zbieg okoliczności.
Z samochodu, z niemałym trudem wygramoliła się w komplecie rodzinka, którą spotkał poprzedniego dnia na parkingu przy autostradzie kilkaset kilometrów stąd. — Jaki ten świat mały — pomyślał. Młoda mama, niosąc na jednej ręce synka, w drugą wzięła sporej wielkości torbę i zarzuciła ją sobie na ramię. Mężczyzna z łańcuchem na szyi i złotym zegarkiem na ręce zamknął samochód pilotem i dźwignął wypakowany wcześniej z samochodu bagaż. Poprowadził trzymającego się torby starszego chłopca i resztę rodziny w stronę nabrzeża. Chłopiec jedną ręką trzymał się ojca, w drugiej niósł worek z płetwami, rurką i maską, i wymachując nim wesoło podskakiwał. Z całej czwórki tylko po nim widać było ekscytację i radość. Z pokładu _Barracudy_, na wyraźne polecenie starszego mężczyzny, po trapie wyskoczyło dwóch członków załogi, którzy podbiegli do nich, uwolnili od bagaży i zaprowadzili do wejścia na pokład jachtu. Pierwszy wszedł krakowianin, prowadząc syna za rękę. Na pokładzie z szerokim uśmiechem na twarzy i równie szeroko rozłożonymi ramionami, czekał z powitaniem gospodarz. Igor był na tyle blisko, że mógł usłyszeć jak Włoch woła — _Benvenuti Marco, Benvenuti Maria!_ A więc przypadek musiał sprawić, żeby poznał ich imiona. Trochę im zazdrościł, a to już drugi raz w ciągu dwóch dni, pomyślał i z rozrzewnieniem spojrzał na zaparkowany nieopodal samochód marzeń Igora. Mężczyzna z kucykiem wraz z przybyłymi zniknął we wnętrzu jachtu, schodząc z oczu ciekawskim gapiom. Na pokładzie pozostała wciąż pracującą załoga i kilka innych osób okupujących fotele i kanapy na rufie.
Igor postanowił, że czas najwyższy zmienić punkt widokowy i wstał, nasuwając czapkę na głowę. Chciał jeszcze na odchodnym zrobić zdjęcie _Barracudzie_, ale przypomniał sobie, że aparat zostawił w apartamencie. Wyjął więc z kieszeni telefon komórkowy i mając nadzieję, że dotrze tu jeszcze ze swoją lustrzanką zanim odpłyną, na wszelki wypadek pstryknął kilka ujęć telefonem. Schował go do kieszeni i podszedł do śmietnika stojącego kilka metrów dalej, żeby zgasić papierosa, kiedy ogłuszył go potężny huk, a niewidzialna fala uderzeniowa, niosąca ze sobą wszystko, co po drodze napotka, rzuciła nim, jak szmacianą lalką przez jakąś ławkę i poniosła przez trawnik. Stracił przytomność, uderzając w pień palmy i rozbijając plecy o dolne, zdrewniałe kikuty gałęzi.
Nie był w stanie oszacować ile czasu upłynęło zanim się ocknął. Dotarł do Igora z potwornym natężeniem ból obitych pleców, a dźwięki bijących dzwonów dopadły go z wszystkich kościołów Europy jednocześnie. Szok powoli mijał i świadomość niezbyt nachalnie upominała się o swoje miejsce w kolejce. Chciał uzmysłowić sobie, co takiego mogło się wydarzyć, ale istotniejszym w tej chwili był rozmiar obrażeń. Powoli poruszył każdą kończyną z osobna. — Mogę się ruszać — pomyślał — więc kręgosłup powinien być cały. Po ogólnej autoobdukcji i płynących stąd całkiem przyzwoitych wnioskach, skupił się na powrocie do realiów i koniecznej oceny sytuacji. Podniósł się bardzo powoli. Plecy zaprotestowały rwącym bólem na wysokości klatki piersiowej. Przeraził się, gdy chcąc obmacać obolałe ramiona natrafił na fragmenty ludzkich wnętrzności. W odruchowym obrzydzeniu zrzucił je sobie pod nogi i z przerażeniem upewniał się, czy aby nie były jego własnością. Odetchnął, nie napotykając nieplanowanych ubytków i przerw we własnym ciele.
Z wysiłkiem skupił wzrok na kierunku, gdzie jeszcze przed chwilą stała zacumowana _Barracuda_. Resztki kurzu wzbitego w powietrze siłą wybuchu już opadały. Eksplozja musiała nastąpić na pokładzie, bo jacht praktycznie przestał istnieć. Resztki kadłuba unosiły się na wodzie bądź spoczęły na dnie, które w tym miejscu nie było głębiej niż trzy metry. Mrużąc oczy spojrzał w niebo. Chmura powstała po wybuchu przesłoniła słońce i szybko się oddalała. Jacht miał chyba z dwadzieścia metrów długości, a teraz oszacowanie jego poprzedniego wyglądu graniczyłoby z cudem. Nie zostało niemal nic w całości. Moc eksplozji musiała być ogromna. Na nabrzeżu leżały ludzkie szczątki rozszarpane przez falę uderzeniową, lecące fragmenty jachtu i kamienie ze skruszonej kei. Zrobił dwa kroki w stronę nabrzeża i trącił nogą jakiś przedmiot. Długie blond włosy, sklejone krwią i ziemią, skręcały się w upiorny warkocz za toczącą się po nabrzeżu głową.
— Prze… pra… szam…, prze… praszam — wydukał przerażony w odruchowym zachowaniu.
Uświadomił sobie ile miał szczęścia… i jak blisko był spotkania z Julką. Uklęknął przy zwłokach jakiejś kobiety leżącej w karykaturalnej pozie, której wybuch roztrzaskał głowę i urwał lewe przedramię. Wokół było mnóstwo krwi. W powietrzu unosił się swąd palonego ciała. Usiadł na piętach. Ból stawał się nieznośny. Zrobiło mu się niedobrze. Opadł na ziemię i stracił kontakt z rzeczywistością. Kto to zrobił? Dlaczego zginęli ci niewinni ludzie? Dlaczego nie ja? Co się stało? Mózg płatał mu figle. Odgłosy krzyków i nawoływań na nabrzeżu mieszały się z odtwarzanymi przez pamięć odgłosami sprzed wybuchu… śmiechem dzieci. Stracił przytomność.