Florentyna od kwiatów - ebook
Florentyna od kwiatów - ebook
Zachwycająca oda do świata, którego już nie ma.
Albo którego nie potrafimy zobaczyć
Rok 1918. Wśród polnych kwiatów, w maleńkiej wiosce otoczonej lasem, rodzi się Florentyna – dziewczynka obdarzona niezwykłymi zdolnościami. Dorastając, odkrywa, że jej Sokołów nie jest zwyczajną osadą, lecz miejscem pełnym tajemnic. Świat namacalny przenika się tu z inną rzeczywistością, którą można ujrzeć w krążących nad lasem światłach czy usłyszeć w echu zaplątanym w starej studni. Nastoletnia Florentyna zakochuje się w Siemile – wrażliwym, zapatrzonym w gwiazdy chłopcu. Ich beztroską młodość przerywa wybuch wojny, która nieodwracalnie odmieni życie wszystkich mieszkańców Sokołowa…
Florentyna od kwiatów to wyjątkowa opowieść z elementami fantastyki i realizmu magicznego, pełna odniesień do ludowych wierzeń. Pokochają ją wielbiciele Olgi Tokarczuk, Radka Raka i Neila Gaimana.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-6136-9 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niektórzy mówią, że wszystko zaczyna się od czasu, inni powiadają, że czasu nie ma, że wymyślili go ludzie. Ci pierwsi wsłuchują się w swoje ciała, nadają znaczenie rzeczom i zjawiskom uchwytnym. Ci drudzy natomiast wypatrują znaków i podobieństw, wiedzą bowiem, że wszystko, co jest, jest wieczne i wciąż się zapętla. Oni wiedzą, że tak naprawdę nic się nigdy nie kończy i nie zaczyna. Jedni i drudzy mają rację.
Florentyna nachyla się nad studnią. Zastanawia się, jak głęboko sięga w ziemię. Może jest bezdenna, myśli. Studnia pachnie wilgocią, po jej omszałych kamiennych ścianach pełzają ślimaki. Florentyna strąca je do wnętrza i nasłuchuje plusku wody, nic jednak nie słyszy.
– Czyli bezdenna – szepce po nosem.
Potem, w nocy, płacze, myśląc o ślimakach, które strąciła w zimny otwór ziemi. Modli się za nie zawzięcie tak długo, aż zasypia na klęczkach, oparta o łóżko. Rano tak znajduje ją Jodełka i tylko wywraca oczami.
– Co to za dziwna dziewucha – mruczy do siebie. – Nawet w łóżku nie śpi, jak Pan Bóg przykazał.
Dzień, w którym urodziła się Florentyna, był najgorętszym dniem sierpnia. Nie padało od dawna. Kurz na drodze ciągnącej się od wsi aż po Maciejowe pola unosił się leniwie, wdzierał w oczy i usta. Nagrzana ziemia była szorstka i sucha. Jodełka już dawno przekwitła i do głowy by jej nie przyszło, że może jeszcze nosić życie pod sercem. Myślała, że przez ostatnie tygodnie czuje się dziwnie przez zbliżającą się starość, bo już piąty krzyżyk ciążył jej nad głową.
Właśnie miała wracać z pola. Podczas żniw co dzień zanosiła synowym pajdy chleba przełożone słoniną lub posmarowane smalcem, gorącą herbatę w słoiku i jabłka, które sama zbierała pod starą, skarlałą jabłonią. Poczuła się słabo, usiadła więc nieopodal miedzy, tam gdzie dziko rosły wierzbówki. Kiedy poczuła pierwsze skurcze, pomyślała, że jest chora. Po następnych przeżegnała się i zawołała kobiety z pola. Te przyleciały wystraszone, że Jodełka umiera, tak zaczęła pojękiwać.
– Zwołajcie mnie tu kogo z wozem, ale to szybko! – wydarła się na przestraszone dziewczęta. – I nie mażcie się, dzieciaka rodzę, nie widzita?! – Legła pod drzewami, tam gdzie każdego lata kwitną żmijowce i dzika ostróżka.
Jodełkowy mąż, stolarz Mateusz, zaniemówił ze zdziwienia na taką nowinę. Zabrakło słów pod siwym wąsem, którego zakręcał drżącymi palcami. Dorosłe dzieci patrzyły na siebie zatroskane, nie wiedząc, czy cieszyć się, czy też martwić. Bo przecież rodzice niemłodzi, trzeba będzie pomóc przy dziecku.
– Dziewczynka. – Jodełka uśmiechnęła się do trzymanego w ramionach zawiniątka. – Zawsze chciałam mieć dziewczynkę. Taką niespodziankę los mi sprawił na starość! Toż to cud!
– Też mi niespodzianka. – Juchowa, sąsiadka spod lasu, prychnęła, przyglądając się dziewczynce. – To sam kłopot!
– Niech Juchowa cicho będzie. – Maciej usiadł obok Jodełki. – Jak ją nazwiesz, matko?
– Florentyna. Bo wśród kwiatów się urodziła.
– Pięknie. – Stojący nad nimi Paweł, drugi, bliźniaczy syn, wpatrywał się w zawiniątko, z którego zaciekawiona wyglądała na świat mała czerwona twarzyczka. – Florentyna od kwiatów.
Początek
Dla Florentyny czas rozciągał się jak pajęczyna rozpostarta między gałęziami drzewa, które zbyt szybko rosło. Z każdym rokiem robił się coraz bardziej przezroczysty, nieuchwytny i trudniejszy do nazwania. Wraz z pierwszym wypowiedzianym słowem narodziła się w niej świadomość. To od słów zaczyna się życie. Z dźwiękiem wyrwanym z krtani.
Florentyna rosła, nabierała kształtu, stawała się. Wraz z przebudzeniem świadomości narodziło się w niej jakieś łakome miejsce – coś w jej wnętrzu, co kazało jej dziwić się wszystkiemu.
Rosła pod opieką leciwych rodziców, dwóch starszych braci i ich rodzin. Cała wieś patrzyła na nią jak na jakieś szczególne stworzenie. Zupełnie jakby spodziewali się dziwów, bo przecież ze starej kobiety tak się narodzić, to musiał być albo cud, albo jakieś tajemne sprawki. Niemłode już ciało Jodełki nie poznało, że nosi w sobie życie, po porodzie też najwidoczniej niczego nie pojęło, bo matka nie miała w piersiach ani kropli mleka.
– Mamki trzeba szukać – odezwała się Hanula, Maćkowa żona. – Poślę małego po wsi, niech się dowie.
Mamki nie znaleziono w całym Sokołowie, dlatego Maciej musiał dowozić Martuchnę od Kowalów, aż z Lisiej Nory. Ta wsiadała na wóz razem ze swoim pierworodnym synem w powijakach i zdarzało się, że przesiadywała w Sokołowie nawet do późnej nocy. Tak jej się podobało pod Jodełkowym dachem.
Początkowo Jodełce nie było w smak, że ta dziewucha spędza u niej całe dnie. Każdy wiedział, że ludzie w Lisiej Norze inni od sokołowskich. Mieli skośne oczy, ich rudawe włosy unosiły się wokół głów niczym pajęczyny, do tego zawsze byli czymś zajęci i niespokojni. Wyschnięte Jodełkowe piersi przypominały jej jednak, że nie może narzekać, że małą Florcię trzeba ludzkim mlekiem wykarmić.
Otwierała więc codziennie drzwi przed Martuchną, która wbiegała do środka szybko niczym jakiś gryzoń, siadała na upodobanym przez siebie krześle i zsuwała z ramion koszulę, mrużąc z zadowoleniem oczy. Wyciągała ręce po małą Florentynę, która uspokajała się przy obrzmiałych piersiach kobiety. Jodełka patrzyła trochę ze smutkiem, a trochę z zazdrością. Po jakimś czasie przyzwyczaiła się do tej dziwnej, małomównej kobiety o oczach zwierzęcia.
– Matuś, dlaczego na ciebie mówią Jodełka? – pytała mała Florentyna. – Czyżbyśmy pochodzili od drzew?
– Ty pochodzisz od kwiatów, dlatego nazwałam cię Florentyna. Ja rzeczywiście pochodzę od drzew – odpowiadała Jodełka trochę żartem, nie tłumacząc, że wśród drzew Czarnego Lasu znalazł ją przed laty stary Miłek i przygarnął do siebie.
Florentyna nie rozumiała wielu rzeczy. Nie rozumiała, jak można pochodzić od drzew, kwiatów czy od lisów, jak ludzie w Lisiej Norze. Jak ciotka Martuchna, która odwiedzała ją czasami, przychodząc z małym Jaśkiem. Byli w tym samym wieku, jednak Florentyna była dużo większa.
– Urodziliście się w tym samym roku co nowy kraj – mawiała Martuchna. – To musi coś znaczyć. Urodziliście się po coś, ale naprawdę nie wiem po co – dodawała, bo jak wszyscy ludzie z Lisiej Nory wierzyła w magię gwiazd, drzew i liczb.
– Bzdury gadasz, Martuchna. – Jodełka zaprzyjaźniła się z tą młodszą od siebie kobietą, która swoim mlekiem wykarmiła jej późno urodzoną córkę. – Jaki nowy kraj? A to coś się zmieniło tu, w Sokołowie? Młyn jak stoi, tak stał, chałupy te same i ludziska te same, drzewa w lesie i przy polach te same. Kościół ten sam i cmentarze, drogi i nawet krzyż na rozstajach ten sam stoi. A rzeka? Może inna? Nie, też ta sama rzeka płynie. Wszystko to samo, więc jaki nowy kraj?
– W stolicy się zmieniło. I na mapach... – odparła tamta.
– A, w stolicy... W stolicy to się zawsze zmieniało, ale co nam do tego. – Jodełka machnęła ręką i odwróciła się w stronę pieca, gdzie na rozgrzanej kuchni bulgotał niedzielny obiad. Nie ufała już nikomu, nie obchodziło jej, czy na ten skrawek ziemi, na którym mieszka, będzie się mówić Polska, czy inaczej. Nie ufała tym, którzy w swoich ciepłych, wyłożonych mahoniem gabinetach ustalają granice państw. Tym, którzy bawią się swoimi armiami niczym ołowianymi żołnierzykami, co to mają bronić nakreślonych przez nich map.
Słowa ciotki Martuchny utknęły we Florentynowej głowie. Była zadziwiona tym, że ludzie rodzą się po coś. Tym, że każdy, nawet ona, taka mała, może mieć jakieś zadanie do spełnienia. Nie mogła przestać o tym myśleć, jej kilkuletnią głowę zaprzątało odtąd tylko jedno – odkrycie tego, po co się urodziła.
Pytała o to wszystkich, ale nikt nie wiedział, po co mogła się urodzić Florentyna od Jodełki. Hanula zbywała ją ze śmiechem, rozbawiona, że takie pytania padają z ust kilkulatki. Podobnie starsi bracia, rozbawieni jej dociekliwością, nie potrafili odpowiedzieć. „Może zostaniesz królową Sokołowa, moja pani?” – Paweł składał szarmancki ukłon przed dziewczynką, która sięgała mu ledwie do pasa. „A może urodziłaś się do gilgotania?”, mówił Maciej i gonił ją wokół kuchennego stołu, roześmianą.
Mateusz patrzył na Florentynę ze smutkiem, co sprawiało, że czuła się przy nim nieswojo. Ojciec rzadko się do niej odzywał, całymi dniami tkwił w warsztacie, a kiedy wracał, siadał przy butelce domowego wina i pił, aż jego oczy nabierały tej sennej miękkości. Jodełka natomiast wiedziała, że Florentyna była zadośćuczynieniem. Że coś zesłało jej tę wiecznie dziwiącą się dziewczynkę za straconego na wojnie najmłodszego Janka, ale nie mówiła o tym nikomu.
Płakała, kiedy Janek, w zbyt luźnym mundurze wiszącym na jego chłopięcym ciele, żegnał się z nią.
– To nie twoja wojna – mówiła. – Tyś nie do munduru stworzony.
Patrzyła za nim, jak odchodził z Sokołowa zakurzoną drogą osłoniętą lipami. Robił się coraz mniejszy i mniejszy, aż w końcu zniknął. Droga wśród drzew ciemniała w zapadającym wieczorze. Od tamtego dnia zapach lip stał się dla niej najsmutniejszym zapachem na świecie. Stała tak jeszcze długo, aż słońce całkiem zaszło i tylko po chłodzie poznała, że zmieniła się pora dnia. Mateusz złapał ją za rękę i pociągnął do domu, nic nie mówiąc.
Kiedy Florentyna podrosła na tyle, że mogła pomagać w gospodarstwie, zaczęła nosić wodę ze studni. Wtedy też odkryła, że studnia nie jest zwykłą studnią. Czasami słychać było w niej jakieś głosy, rzadziej cichy śpiew. Kilka razy usłyszała nawet szloch. Głowiła się nad tym, kto może w takiej studni mieszkać, przecież musiało tam być zimno, ciemno i całkiem mokro. Było jej przykro, że ktokolwiek obrał sobie to miejsce za mieszkanie, czasami płacze. Zaczęła więc znosić z łąk naręcza złocieni i bławatków, porywała chabry i maki z ich bezpiecznego schronienia w złocistym zbożu i wrzucała je w studzienną otchłań. Na pocieszenie. Próbowała zajrzeć w głąb, ale otwór był ciemny i nieprzenikniony. Nawet promienie słońca topiły się w tej otchłani. Kiedyś odważyła się sama odezwać.
– Hop, hop! – zawołała w czarną dziurę. – Jest tam kto?
Odpowiedział jej cichy bulgot, jakby ktoś próbował mówić spod wody.
– Halo! – krzyknęła ośmielona. – To ja, Florentyna od kwiatów!
– Od kwiatów? – odezwał się głos. – To ty wrzucasz tu te wszystkie kwiatki?
– To ja.
– Gniją w wodzie, szkoda.
– To co mam wrzucać? – zasępiła się Florentyna.
– A masz tam ślimaki? Lubię ślimaki, one mogą dotrzymać mi towarzystwa.
Strapiona Florentyna rozejrzała się wokół. Po kamiennym brzegu studni pełzł dorodny winniczek. Kiedy wzięła go do ręki, ten natychmiast wsunął swoje śliskie ciało w głąb muszli.
– A nie zrobisz mu krzywdy? – krzyknęła w otwór.
– Nie zrobię! Ja się tylko z nimi bawię!
Dziewczyna wrzuciła winniczka do studni i nasłuchiwała. Dopiero po kilku minutach odezwał się głos, tym razem był nieco cichszy, jakby dobiegał naprawę z daleka.
– Dziękuję! Jaki piękny ślimak!
Florentyna uśmiechnęła się, jakoś lżej zrobiło jej się na duszy.
Pokój Florentyny na poddaszu był wyjątkowy. Miał bielone ściany, a na nich kolorowe obrazki. W zrobionych przez ojca i braci meblach piętrzyły się chustki i wstążki. Hanula znosiła dziewczynce różne odpustowe świecidełka, które walały się po wszystkich kątach. Czasami samej Florentynie wydawało się, że jest najbardziej rozpieszczoną dziewczynką w całym Sokołowie, i czuła się z tego powodu nieco zawstydzona. Wynosiła więc z domu swoje skarby, aby dzielić się nimi z biegającymi boso dziećmi.
Florentyna miała buty, w których chodziła z ciotkami do kościoła. Miała też inne buciki, do chodzenia po lesie, ale często zdejmowała je i biegała boso, jak reszta dzieci. Nie chciała od nich jeszcze bardziej odstawać, i tak czuła, że jest inna, choć nie potrafiła tej inności ani wytłumaczyć, ani zrozumieć.
Jodełka tylko załamywała ręce. „Wszystko, co ma, rozda, dziwna ta dziewczyna moja, oj, dziwna”, ale cieszyła się w głębi serca, że córka taka hojna. Bo i dorastanie dziewczyny przypadło na ten smutny okres, w którym bieda zaglądała pod wszystkie strzechy, w którym praca rąk szła na marne, bo ciężko było wyżywić rodziny za to, co zarabiali, sprzedając po cenach, jakie na giełdzie płacono za zboże czy inne płody ziemi.
Faberowie byli jedyną we wsi rodziną, która oprócz pola miała inne źródło dochodu – warsztat. Mateusza uważano za najlepszego rzemieślnika w powiecie. Jego meble zamawiano do Szunowa, do sklepu Bernsteina i dla bogatych Niemców.
Okno Florentynowego pokoju wychodziło na zachód. Mogła z niego zobaczyć studnię, dalej był ogród, potem sad. Za sadem miedza, a za nią Juchowe pole, potem las. Czarny Las. Czasami nad lasem krążyły dziwne światła. W nocy, kiedy nie mogła spać, podchodziła do okna i wyczekiwała, aż się pojawią. Był to kojący widok, przynosił wyciszenie, ale jednocześnie budził jakiś podskórny niepokój. To, co unosiło się w nocy nad lasami, nie należało do tego świata. Świata płowowłosych ludzi o okrągłych twarzach, ich małych chat z pochylonymi dachami, ich pól z ziemniakami, złotym owsem i rzepakiem.
Florentyna czuła, że gdzieś tam rozciąga się świat całkiem inny, którego nie można do końca zobaczyć. W takich momentach zatapiała się w myślach, zdziwiona, że w tak małej głowie mieści się ich tak wiele. Rozumiała, że z tatką było inaczej. Jego myśli zbierały się przez całe długie życie. Może dlatego tak często siedział zamyślony i nie odzywał się do nikogo. A ona, ledwie od ziemi odrosła, a już cała głowa myślami zapełniona.
Żeby to jeszcze były same dobre myśli! Bo pojawiały się przecież i takie, do których sama nie chciała się przyznać. Te myśli przychodziły zza Czarnego Lasu, zza kościelnego muru, dalej jeszcze – zza pól, zza gór, które z sokołowskiej niziny wydawały się srogie i nieprzystępne. Głównie jednak zamyślała się nad tym, że kiedyś na pewno dowie się, po co się urodziła, tylko musi przestać pytać ludzi, bo oni wiedzą najmniej z całego świata.
Nie rozumiała ich, dziwiła się im prawie na każdym kroku. Dziwiła się ich troskom o sprawy, którymi ona nie zaprzątałaby sobie głowy. Dziwiła się ich narzekaniom na rzeczy, których nie można zmienić – nie pojmowała, jak można narzekać na to, że zimą jest zimno, a latem przeklinać upały. Każdego roku z ust Hanuli i Jodełki padały te same słowa. „Co za ziąb, żyć się nie da”, kiedy późną jesienią wstawało się jeszcze po ciemku, żeby napalić w piecu, a szyby okien coraz częściej zaczynał pokrywać mróz. „Ale gorąc, toż to żyć nie można”, gdy sierpniowe upały paliły pola i drogi, wysuszając ziemię na wiór.
Nie rozumiała też, o czym mówi ksiądz na coniedzielnych nabożeństwach. Jego słowa były niejasne i pokrętne, zupełnie jakby nie były kierowane do zgromadzonych na mszy ludzi. Nie wiedziała, czym jest Boża łaska, zbawienie i miłosierdzie, ale najbardziej drażniło ją, że musi odkupić grzechy, a przecież ona żadnych grzechów jeszcze nie popełniła. No, może z wyjątkiem wrzucanych do studni ślimaków, ale w tym wypadku przecież okazało się, że ślimaki znajdowały się w dobrych rękach studziennej panny. Pomyślała więc, że musi jakieś grzechy popełnić, żeby dopasować się do reszty i móc je kiedyś odkupić.
Długo głowiła się nad tym, jakich grzechów mogłaby się dopuścić, ale w tym wypadku jej głowa pozostawała pusta jak sucha makówka.
Nic na to nie poradzę, myślała. Muszę spytać kogoś o radę.
Wiedziona przeczuciem, że o takie rzeczy nie powinna pytać ani Jodełki, ani nikogo z rodziny, postanowiła udać się do Jutrowoja, pomimo tego, że mówiono o nim, że jest obłąkany.
Jutrowoj od gwiazd
Jutrowoj zjawił się w okolicach Sokołowa jeszcze przed wielką wojną. Nikt nie wiedział, skąd przybywa obcy, ale takim jak on nie zadawano wielu pytań. Jeszcze zanim przyszedł, rozeszła się wieść, że od wschodu idzie jakiś święty. Uzdrowiciel. Cudotwórca, co wędruje przez miasta i wsie. Leczy ludzi i zwierzęta. Podobno wystarczyło, że zajrzał jakiemuś nieszczęśnikowi w oczy, a już wiedział, co mu dolega. Czasami kładł swoje duże, twarde dłonie o pożółkłych paznokciach na głowach ludzi, którzy od tego dotyku przestawali cierpieć. Jutrowoj zamieszkał w jaskini. Było mu tam dobrze.
Z czasem zgromadził trochę desek, naczyń i przyborów, które sprawiły, że jego kryjówka nabrała nieco domowego wyglądu. Odmawiał ludziom, którzy chcieli zbudować mu chatę za wszystkie cuda, które sprawił. Jedyne, co przyjmował, to suche pajdy chleba, jaja i ziemniaki przynoszone przez wiejskie baby, czasami rybę złowioną przez proboszcza w kościelnych stawach. Rozpalał przed jaskinią niewielkie ognisko, wrzucał w ogień ziemniaki, rybę natykał na patyk. Siadał i wpatrywał się w płomienie. Czasami zamyślał się tak długo, że budził się z tego zamyślenia, kiedy niedoglądane ognisko dawno zgasło. Jednak ziemniaki i ryby nigdy się nie spaliły, tak jakby coś czuwało nad starym Jutrowojem i jego strawą. Wieczorami spoglądał w niebo. Jego mapę znał dobrze z ksiąg zabranych z miejsca, o którym nigdy nikomu nie mówił.
– Krzyżu Północy! – z zachwytem modlił się do gwiazd. – Jak pięknie kładziesz się na sierpniowym niebie. O, a tu Altair w Orle i Wega w Lutni, gwiazdy mi szczęśliwe. Albireo ukochana, jak dobrze cię widzieć na moim niebie, jakim kolorem mi dzisiaj poświecisz?
Potrafił spędzić całą noc przed jaskinią i dopiero chłodny świt zmuszał go do udania się na posłanie w jej wnętrzu. Starzec był wdzięczny gwiazdom za to, że umilały mu życie. Wiedział też, że to od nich pochodzi moc, którą był obdarzony, a która zrodziła się w nim dawno temu, kiedy umarł. Bo czasami zdarza się, że ludzie umierają, ale pozostają na ziemi z różnych powodów, a ich ciała nie ulegają rozkładowi. Jutrowoj umarł ze zgryzoty i poczucia winy, umarł za swoje grzechy, bo nie chciał, żeby umierał za nie ktokolwiek inny.
Wszedł do najciemniejszego z karpackich lasów, ciągnąc po ziemi postronek, który był ciężki od uczynków, od wszystkich zaznanych smutków, trosk i nieszczęść. Mężczyzna chciał oddać światu swoje życie, aby zapłacić za całe zło, które w nim popełnił. Kiedy jego martwa dusza wyślizgiwała się z ciała, zaplątała się w poblask nocnego nieba i od tej pory Jutrowojem opiekowały się gwiazdy. W snach zsyłały mu zadania, które miał wykonywać, a on słuchał ich i robił, co mu nakazywały. Wiedział bowiem, że taki ma być jego los nieumarłego.
– Jutrowoju, czy mogę zapytać cię o coś w sekrecie? – Speszona Florentyna stanęła pośrodku polany, tuż przed obliczem starca wrzucającego do ogniska ziemniaki.
– A cóżeś ty za jedna? Jodełkowa pannica chyba? – Mężczyzna nie odrywał wzroku od ognia. – Aniś ty chora, ani cierpiąca, po co żeś tu przyszła?
– Bo ja muszę o coś spytać.
– A matki, ojca spytać nie możesz?
– Nie mogę, Jutrowoju.
– To pytaj.
– Bo najpierw to ja muszę wiedzieć, po co się urodziłam. – Dziewczyna spojrzała na starca z nadzieją. – Urodziłam się w kwiatach, niespodzianie całkiem, jak to mi matka opowiadała. Do tego urodziłam się wtedy, co nowy kraj. Nie wiem tylko po co.
– A po co chciałabyś się urodzić? – Stary oderwał wzrok od ogniska, pod siwym wąsem zaigrał lekki, tłumiony uśmiech.
– Po co chciałabym się urodzić? – powtórzyła zdumiona.
– Tak. Po co chciałabyś się urodzić?
– Tego nie wiem. – Dziewczyna wbiła wzrok w ziemię. – To trochę dziwne pytanie.
– Jeżeli ty odpowiesz mi na moje pytanie, ja spróbuję odpowiedzieć na twoje. – Starzec rozłożył ręce. – Tak to działa. Wróć za jakiś czas.
– Mam jeszcze jedno pytanie – dodała zmieszana, czując, że i tym razem starzec wywinie się od odpowiedzi. – Muszę popełnić jakiś grzech, żeby być zbawiona, a naprawdę nie znam się na grzechach.
Jutrowoj uśmiechnął się ledwie zauważalnie i zaczął dokładnie przyglądać się Florentynie.
– Dziwne z ciebie dziecko, Florentyno od kwiatów. Umówmy się, że z tym pytaniem poczekamy, aż trochę dorośniesz.
Florentyna odeszła zawiedziona i wątpiąca w nieograniczoną mądrość starca. „Też mi święty”, wzruszała ramionami. „Leczyć to może potrafi, ale wiedzieć, to mało on wie”.
Jednak pytanie zadane przez Jutrowoja zakiełkowało w jej umyśle, zagnieździło się na dobre gdzieś między starymi snami i wspomnieniami. Dawało o sobie znać, gdy Florentyna nocami patrzyła na światła nad Czarnym Lasem. Zrozumiała, że całkiem możliwe, że ona sama może czegoś chcieć i że to też się liczy. Siedziała więc długo na okiennym parapecie wpatrzona w niebo i pogrążała się w myślach o całym tym bezkresie i o sobie samej, małej Florentynie od Jodełki. Odpowiadało jej niosące się przez głuchą wieś szczekanie psów.
W Sokołowie były dwa cmentarze. Jeden znajdował się przy kościele, tam nie chowano już nikogo, na drugi trzeba było iść daleko, na górkę, aż za Nieme Stawy. Tam pochowany był dziadek Miłek od Jodełki i wszyscy z rodziny Faberów od strony ojca. Prawie wszyscy, bo pierwsza żona Mateusza zniknęła przed laty, ale o tym Florentyna jeszcze nie wiedziała. Na Wszystkich Świętych cała wieś ciągnęła w pochodzie wzdłuż wąskiej drogi, która latem pokrywała się kurzem, jesienią lepkim błotem, a zimą, gdy przykrywał ją śnieg, nie można było odgadnąć, gdzie się właściwie podziała.
Rodzinnymi grobami opiekowały się Hanula i Stasieńka, Jodełkowe synowe. Czyściły drewniane krzyże, pieliły chwasty, zimą przynosiły kwiaty z bibuły. Kiedy Florentyna podrosła, pomagała im we wszystkich domowych pracach, ale najbardziej lubiła przychodzić z nimi na cmentarz. Był cichy i spokojny, dziewczynie wydawało się, że wszyscy śnią piękne sny pod tymi omszałymi krzyżami. Tylko jeden grób wzbudzał w niej dziwny niepokój. Znajdował się pod murem, prawie przy samej bramie, wokół niego rozrosły się dzikie wrzośce.
Niewiele grobów na sokołowskim cmentarzu miało porcelanki. Florentyna zawsze zatrzymywała się przy nim na dłuższą chwilę. Kobieta na zdjęciu była jeszcze młoda, miała bardzo ciemne włosy, usta i oczy. Ciemne i smutne. Wyglądała inaczej niż kobiety, które znała.
Czasami, kiedy zbyt długo wpatrywała się w ten portret, śniła o niej. W snach czarnowłosa nieznajoma niczym latadło przylatywała do niej poprzez sokołowskie niebo, leciała nad stawami i polami, skręcała przy lesie, omijała dym z Juchowego komina i siadała na dachu, tuż nad jej pokojem. Budziła się z takich snów zdrętwiała i wystraszona, obiecując sobie następnym razem zanieść kwiaty na grób ciemnookiej kobiety. Kiedyś rzeczywiście zjawiła się z pękiem drobnych maków i położyła je pod krzyżem, z którego patrzyły na nią czarne oczy.
Na tym grobie wykute było nazwisko, którego nie było na żadnym innym. Bo resztę mogił można było łatwo przypisać do sokołowskich rodzin – leżeli tu Wilczki, Gogołowie, Mieszki, Brody, Dziuby, Cirzpisze, Noszczyki. Była tylko jedna Marianna Rytel. Florentyna nie znała nikogo o takim nazwisku.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
.