- promocja
Florystka - ebook
Florystka - ebook
Hubert Meyer popełnił błąd w profilu i porzucił pracę w policji. Stary przyjaciel prosi go o pomoc w przesłuchaniu młodej kobiety, w związku z zaginięciem jej 9-letniej córki. Policjanci próbują łączyć tę sprawę z bestialskim zabójstwem 11-letniego Amadeusza, którego matka jest szanowaną w mieście florystką. Okazuje się, że była ona ostatnią osobą, która widziała Zosię żywą.
Florystka początkowo pomaga w poszukiwaniach, ale gdy ciało dziecka odnajduje się na tym samym cmentarzu, gdzie pochowano Amadeusza, staje się główną podejrzaną.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-0041-3 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czarna zdezelowana furgonetka zatrzymała się na parkingu przy ulicy Studziennej 11. Trudno było jej nie zauważyć i nie usłyszeć. Stare auto, ręcznie pomalowane w płomienie piekielne, nie miało tłumika. Ten, kto zdobił blachy furgonetki, nie należał do wybitnych artystów. Chodziło o szpan, nie o sztukę. Zresztą malunek musiał powstać już jakiś czas temu, bo w wielu miejscach farbę pożerała rdza.
Osiedle spało. Tylko w nielicznych oknach odbijał się niebieski blask telewizorów. W oddali, na murku, pod napisem „Dziesięciny-Las Vegas. Wchodzisz na własne ryzyko”, siedziała grupka dresiarzy z puszkami piwa w rękach. Hałaśliwie tokowali przed dwiema dobrze wysmażonymi w solarium małolatami w za krótkich spodenkach. Jedna z nich miała całkiem niezłe nogi. Druga była jej gorszą kopią. Chichotała rozpaczliwie, by zwrócić na siebie uwagę.
Kierowca furgonetki uchylił szybę, wypuścił kłąb dymu. Po chwili widać było wyprostowaną rękę trzymającą papierosa. Zaraz potem nawet w połowie niewypalony niedopałek idealnym łukiem pofrunął na trawnik. Kierowca zgasił światła w wozie, wyłączył kaszlący silnik.
Mężczyzna stojący w oknie w bloku naprzeciwko szybkim krokiem podszedł do szuflady. Ściszył radiostację, zostawiając jedynie delikatny szum i czerwone światełko, które pozwalało mu być cały czas na oriencie. Wyjął lornetkę noktowizyjną, wrócił do okna i śmiało odsłonił firankę, nie martwiąc się, że może być zauważony. Mieszkał w jednym z szeregu identycznych bloków osiedla Dziesięciny. Kierowca furgonetki nie miał szans zwrócić uwagi akurat na jego okno.
Mężczyzna zdjął okulary, przyłożył lornetkę do oczu, ustawił ostrość. Poczuł znajomy ucisk w dołku. Znał kobietę siedzącą na miejscu pasażera; miękkie jasne włosy otulały jej głowę niczym aureola. Znalazła się tutaj nieprzypadkowo. Wiedział, że właściciel furgonetki mieszka w tym bloku. Mężczyzna odruchowo wyprostował się i spiął w sobie. Niemal słyszał, jak łagodnie, ale stanowczo poprosiła, by jej towarzysz nie palił w aucie. Dałby teraz wszystko, by się dowiedzieć, co mówią kochankowie. Rozmowa musiała być burzliwa, bo dostrzegł lekką szarpaninę, w trakcie której kobieta próbowała gwałtownie wysiąść. Obserwujący ich z okna mężczyzna dostrzegł tylko jej szczupłą kostkę i drobną stopę obutą w płaską balerinę. Kierowca widać jakoś udobruchał partnerkę, bo po chwili drzwi furgonetki zamknęły się ponownie. Silnik zaskoczył za pierwszym razem i samochód ruszył do wyjazdu z parkingu.
Obserwator wrzucił lornetkę do szuflady, założył okulary i chwycił kluczyki do swojego auta. W jego ruchach nie było nerwowości, raczej rutyna. Włożył buty, narzucił na plecy kurtkę. Nagle z radia usłyszał wezwanie. Obrócił pokrętłem w prawo, by pogłośnić.
– Zero siedem trzy, do cztery dwa cztery, zgłoś się.
Mężczyzna zamarł. Nacisnął przycisk.
– Cztery dwa cztery zgłasza się – powiedział do mikrofonu.
– Jest zdarzenie na Berlinga dziewiętnaście. Płonie winda.
– Berlinga dziewiętnaście? – upewnił się mężczyzna. – Która klatka?
– Ostatnia, od dziesiątego piętra wzwyż. Strażacy gaszą od godziny. Sytuacja wciąż nie jest opanowana. Ogień rozprzestrzenia się bardzo szybko.
– Jaki etap ewakuacji? – zapytał mężczyzna. – Są ofiary?
– Wszystko pod kontrolą. Trzynaście osób w szpitalu. Jeden facet skoczył z dwunastego piętra. Połamany, ale żyje.
Mężczyzna zerknął w okno. Po czarnej furgonetce nie było już śladu. Ulicą co jakiś czas przejeżdżały pojedyncze auta. Odłożył kluczyki na stół, wyjął papierosa z paczki, obszukał kieszenie, ale nie znalazł zapalniczki.
– Nie wysyłaj radiowozu, jestem trzeźwy. Będę za pięć minut. Za trzy. Jestem w domu.
– Jest jeszcze coś.
– No?
– Strażacy natrafili w windzie na ciało. Ktoś usmażył się żywcem. Została tylko plama tłuszczu. Słaby widok.
– Niech chłopaki czekają tam na mnie. Osobiście wydam dyspozycje.
Na parkingu przed blokiem przy Berlinga 19 stał tłum ludzi owiniętych w koce i płaszcze chroniące przez wychłodzeniem. Część koczowała wokół swojego dobytku. Potrzaskane stoły, krzesła bez oparć, stosy książek, dziecięce zabawki. Komisarz Lech Pilecki domyślił się, że to wszystko zostało wyrzucone przez okna w desperackim akcie ratunku przed ogniem. Matki tuliły swoje dzieci. Zewsząd rozlegały się lamenty i nawoływania. Mimo późnej pory dookoła zebrał się już tłum gapiów. Kierowcy zatrzymywali auta na poboczu, by z zaciekawieniem obserwować ludzką tragedię. Policjanci z drogówki z trudem eliminowali tworzący się korek. Trzy wozy strażackie walczyły z pożarem. Mimo doskonałego podjazdu do bloku płomienie wciąż buchały z okien. Widać było, że akcja gaśnicza zajmie jeszcze dużo czasu. Może nawet potrwa do rana. Czerwone języki trawiły trzy ostatnie piętra. Niebo nad osiedlem było rozżarzone. Łuna z daleka musiała przypominać gorącą czapę.
Pilecki ruszył wprost do zagrożonej klatki. Jednym ruchem przekroczył taśmę policyjną. Na jego widok kilku funkcjonariuszy podniosło głowy, skinęli mu z szacunkiem. Komisarz Lucjan Swatek wskazał koledze wejście. Strażacy zaraz podali mu płaszcz ochronny. Pilecki narzucił go nonszalancko na plecy. Pośpiesznie przewiązał sobie usta białą przepaską chroniącą przed gryzącym dymem. Okrągłe okulary natychmiast zaszły mu mgłą.
– Wypadek? – spytał przed wejściem do klatki. – Instalacja wciąż się tutaj pieprzyła. Może wreszcie wymienią te windy. U mnie jest to samo. Od tygodnia dymam po schodach na siódme.
– Nie sądzę – odparł Swatek. – Ktoś raczej chciał, żebyśmy tak pomyśleli.
Pileckiego nie zdziwiła ta odpowiedź. Sugestia była tylko kurtuazyjna. Przecisnął się przez rząd strażaków biegnących w pełnym rynsztunku. Ruszył schodami do góry. Swatek podążał tuż za nim. Szli równym krokiem, nie odzywając się do siebie. Wewnątrz panował taki harmider, że nie dało się rozmawiać. Im wyżej się znajdowali, tym trudniej było oddychać. Czarny dym dałoby się kroić nożem. Kiedy dotarli na dziesiąte piętro, Pilecki zajrzał do środka dźwigu i zaraz odwrócił głowę. Z trudem powstrzymał torsje. Wyściółka na ścianach windy była zwęglona. Zostały tylko metalowe ściany. Lustro popękane i brunatnoczarne niczym makabryczna pajęczyna. Na środku leżała zwęglona kupka czegoś, co kiedyś musiało być człowiekiem.
– Miednica, fiszbiny biustonosza – wskazał im ekspert pożarnictwa, który dosłownie w tym momencie wyjrzał zza pleców Pileckiego. Był czerwony od gorąca, miał osmalone wąsy. – Podpalenie. Na bańkę.
Wskazał leżące na podłodze spopielone fragmenty kartonu.
– Więcej powiem jutro, niech strażacy dokończą. Zjeżdżam stąd, zaraz będzie ze mnie zapiekanka.
Pilecki dał znak funkcjonariuszom, że mogą schodzić.
– Ciężko będzie stwierdzić, jak zginęła ta stokrotka – próbował żartować Swatek, kiedy wyszli na zewnątrz.
– Sama się tutaj chyba nie zaplątała – mruknął Pilecki.
– Szkoda kobity – stwierdził Swatek. Wyciągnął paczkę papierosów w stronę szefa, ale ten wyjął swoje. Palili chwilę w milczeniu.
Podszedł do nich technik. W ręku miał dziesięciocentymetrowy metalowy kawałek drutu, wygięty na końcu w nieduży haczyk.
– Ktoś podpalił ciało, wcisnął dwunaste i puścił je w górę. To dlatego nie mogliśmy otworzyć windy. Spłonęła doszczętnie. Spryciarz.
Wszyscy trzej patrzyli teraz na kawałek drutu w foliowej torebce na dowody w rękach technika.
– Winda do nieba – zaśmiał się Swatek.
Pilecki zmierzył go potępiającym spojrzeniem. Sierżant zmarkotniał.
– Tym zablokował przycisk piętra? – upewnił się Pilecki.
– Sprawdzi się, szefie. – Technik wzruszył ramionami i przekazał dowód, po czym odszedł do swoich spraw.
– Da się ustalić przyczynę zgonu?
– Będą problemy nawet z ustaleniem tożsamości. Niewiele z niej zostało – mruknął Swatek i spojrzał na Pileckiego, który tym razem uśmiechnął się kwaśno. – DNA jak nic. Droga sprawa – dodał Swatek i odwrócił się na pięcie. – No to idę, szefie.
Pilecki skinął mu głową bez słowa. Rozejrzał się wokół placu, jakby kogoś szukał. Bez skutku. Ruszył więc na obchód. Wzrokiem pozdrawiał znajomych policjantów, strażaków, lekarzy. Dzisiejszej nocy były tutaj chyba wszystkie miejskie służby. W oddali zobaczył mężczyznę z kamerą i dobrze odżywioną kobietę z mikrofonem. Pewnie wypytywali pogorzelców o samopoczucie, bo rodzina z dziećmi płakała rozpaczliwie wprost do oka kamery. Gdyby nie było tutaj tylu ludzi, splunąłby na ich widok z pogardą. Pomyślał, że dziennikarze musieli być tutaj nawet przed nim. Ciekawe, kto dał im cynk.
Wtedy pod ścianą sklepu dostrzegł kobietę. W pierwszej chwili jej nie rozpoznał. Była otulona kocem. Wydawała się drobniejsza niż w rzeczywistości. Stała tyłem do źródła ognia, z niewidzącym wzrokiem wbitym w przestrzeń. Podniosła głowę na jego widok, ale nie zauważył zmiany w jej twarzy. Jakby zrezygnowana, oderwana od rzeczywistości nic nie czuła, nic nie widziała. Myślami była daleko od tego, co działo się tutaj. Podszedł bliżej.
– Olu, nic ci nie jest? – zapytał z troską.
Pokręciła głową.
– Co tu się dzieje? – wyszeptała. W jej głosie było prawdziwe przerażenie.
Nie odpowiedział. Patrzył na jej jasnoniebieskie oczy, subtelne rysy twarzy, jasne włosy splątane na końcach w delikatne fale.
– Nie możesz mi powiedzieć? – domyśliła się.
Pokiwał głową.
– Byłam w pracy, potem musiałam coś załatwić – zawiesiła głos. – A kiedy wróciłam, to wszystko już tu się działo.
Pilecki nie mógł się skoncentrować na jej słowach. Wciąż patrzył na nią – na karminowe rozchylone usta, ból w twarzy, który sprawiał, że wydawała mu się jeszcze piękniejsza – i czuł narastającą irytację z powodu tego, co robiła pod jego blokiem w aucie z kimś innym.
– Dlaczego to wszystko dzieje się koło mnie? – zapytała, chwytając go za rękaw i żądając kategorycznej odpowiedzi. Ani na chwilę nie spuszczała z niego wzroku. Potem wpadła w histerię. Znał ten jej stan. Czuł się odpowiedzialny, choć wiedział, że nie może jej uspokoić. – Co ja takiego zrobiłam? Chcę tylko umrzeć. Czy to aż tak wiele?
Po jej twarzy spłynęła łza. Ola nie ocierała jej. Patrzył, jak płynie po policzku, gubi się w kąciku ust. Sam nie wiedział, dlaczego to robi, ale był stanowczy i pewny siebie jak nigdy. Podszedł, objął kobietę ramieniem. Wtuliła się w niego, bezgłośnie płacząc.
– Nie pozwolę cię skrzywdzić. Będę cię bronił nawet przed tobą samą – obiecał. – Jeśli mi pozwolisz – dodał po chwili.
Teraz Ola rozpłakała się na dobre. Trzymał ją chwilę w objęciach. Czuł zapach jej włosów. Miał ochotę ich dotknąć, pogładzić. Bez żadnych złych intencji, chciał ją jedynie wesprzeć. Zdawała mu się skrzywdzonym dzieckiem, które potrzebuje otuchy. Nie wstydził się ludzi. W tym momencie dla niego nie istnieli. Po prostu nie miał odwagi przekroczyć tej granicy. Ola wciąż nie była na to gotowa. A jednocześnie czuł dumę, że mu ufa. Stali tak jakiś czas w milczeniu. Po chwili Ola wyswobodziła się z jego ramion, stanęła naprzeciw i zdawało mu się, że lekko się uśmiechnęła. Ale to było złudzenie, w jej twarzy odbijała się jedynie łuna pożaru.
– Widziałam się z nim dzisiaj. Wszystko już skończone – szepnęła i zawstydzona pochyliła głowę.
– On tu jest? – Pilecki rozejrzał się czujnie.
Ola długo milczała. Nie wykonała żadnego gestu.
– Przywiózł mnie. Nie wiem, gdzie jest teraz – odparła w końcu.
Pilecki odetchnął w ulgą. Była z nim szczera. Nie spodziewał się tego.
– Będę cię musiał przesłuchać – oświadczył najdelikatniej, jak potrafił.
Nie wydawała się zdziwiona.
– Nie możesz tutaj ze mną stać. Idź już – nagle odezwała się stanowczo i odepchnęła go delikatnie. Wciąż jednak nie puszczała jego ręki.
Pilecki odwrócił się, obrzucił spojrzeniem parking i przerażonych ludzi. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Podniósł jej dłoń i dłużej niż potrzeba przytrzymał ją w swojej. Potem przyjrzał się jej badawczo, choć wiedział, jak bardzo Ola wstydzi się swoich rąk. Były bardzo zaniedbane i zniszczone. Paznokcie zabarwione na brunatny kolor, opuszki poranione.
– To od pracy z kwiatami? Nie powinnaś tak ciężko pracować – oświadczył i zanim odpowiedziała, pocałował wnętrze jej ręki. Skóra była szorstka, nieprzyjemna. Ale jemu to nie przeszkadzało. Na twarzy Oli jednak momentalnie pojawił się grymas niechęci. Wiedział, że niepotrzebnie przekroczył granicę. Zmrużyła oczy i wyrwała dłoń.
– Idź już – powtórzyła zimno, ze wzrokiem wbitym w czubki swoich butów. – Jeszcze ktoś sobie coś pomyśli. Mnie jest już wszystko jedno. Ale ty możesz mieć kłopoty.
Spełnił jej polecenie bez słowa. Kiedy odchodził, czuł na plecach jej palące spojrzenie. Odwrócił się przed samą klatką i z satysfakcją stwierdził, że jednak odprowadzała go wzrokiem. Nawet przez moment nie spuściła go z oczu. Poczuł się silniejszy, pewniejszy, może nawet szczęśliwy. To znaczyło, że nie jest jej obojętny, a tego przecież najbardziej się obawiał. Kiedy ponownie się odwrócił, już jej nie zobaczył. Zamiast niej pod siatką rozłożyła się rodzina z dziećmi. Pilecki miał nawet wrażenie, że nigdy jej tam nie było, a cała ta scena to tylko wytwór jego wyobraźni. Dłużej jednak nie mógł się nad tym zastanawiać. Musiał wrócić do czynności śledczych.Białystok, ul. Berlinga 19
Ogród był otoczony ze wszystkich stron wysokim żywopłotem z dzikiego wina. Nie miał wejścia ani wyjścia. W każdym razie Ola nie wiedziała, gdzie ono jest. Za pierwszym razem myślała, że po prostu umarła i znalazła się w raju. Nie odgadła, że to Amadeusz wezwał ją do siebie. Nie uprzedził jej. Widać chciał jej zrobić niespodziankę. To było bardzo w jego stylu.
Zwykle była boso. Pod stopami czuła wilgotną, miękką trawę o niewiarygodnie soczystym kolorze, jakby przed chwilą skropił ją deszcz. Za pierwszym razem nie mogła się powstrzymać i wyrwała źdźbło, by upewnić się, że to wszystko istnieje naprawdę, a nie jest jedynie snem. Trawa nie była sztuczna, podobnie jak pozostałe rośliny. Nie tylko nie były iluzją, ale pachniały, wydzielały soki, z ich pręcików sypał się pyłek, żarły je gąsienice, łaziły liszki. Czerwone mrówki wędrowały pośpiesznie po drzewach, a biedronki, zawsze z jedną kropką, właziły jej na ramiona, po czym odlatywały w przestrzeń, kiedy próbowała je schwycić. Nie wiedziała, dlaczego zawsze miały tylko jedną kropkę. Na drzewie wisiało gniazdo os, wyżej zaś, w sporej dziupli mieszkał dzięcioł. Słyszała często jego jednostajne stukanie. Dalej, tam gdzie Oli nie wolno było się zapuszczać, ponoć żyły nietoperze i dzikie zwierzęta. Ola słyszała czasem ich porykiwania, kiedy była w Ogrodzie zbyt długo, ale nigdy tego nie sprawdziła. Nie znała przejścia, choć był czas, że uparcie szukała jakiejś furtki czy dziury w żywopłocie.
W lewej, nasłonecznionej części Ogrodu rosły oleandry. Obok nich ciężkie kiście hortensji wydzielały słodki zapach, wabiąc chmary owadów. Słoneczniki jak jedna rodzina zaanektowały prawy róg, uparcie wystawiając „twarze” do słońca. Z prawej, pod rozłożystymi kasztanowcami rosły róże. Dalej mieczyki w obłędnym biskupim kolorze, irysy i tulipany wciskały się, gdzie popadło. Tam lipan, tu lipan – śmiał się z nich Amadeusz. Żonkile znajdowały się na swojej własnej wysepce, odizolowane, na skraju oczka wodnego, pod wierzbą płaczącą, by nie zatruwać swoimi sokami innych kwiatów. Amarylisy rosły w chaszczach jeżyn przy płocie, jakby zasiały się dziko, od niechcenia i nikt specjalnie o nie nie dbał. Już podczas pierwszego pobytu w Ogrodzie Ola wypełła ich kąt oraz obłożyła je białymi kamieniami, by nie podchodziła pod nie woda. Wtedy ich cebule by zgniły i nie miałyby szans odrodzić się na nowo. Nie darowałaby sobie, gdyby zmarniały z powodu mięty, ostów czy powoju, które z czasem łakomie zabierały każdy kawałek przestrzeni Ogrodu.
Ola zawsze od razu znajdowała się wewnątrz, choć za każdym razem przybywała z innej strony. Nigdy nie musiała pokonywać żadnej drogi. Po prostu otwierała oczy i była w środku. Potem wystarczyło tylko czekać na powrót syna. Czasem trwało to bardzo długo. Amadeusz nie zawsze zaszczycał ją swoją obecnością. Wiedziała jednak, że jest gdzieś blisko. W ostatniej chwili dostrzegała na przykład jego piłkę toczącą się w jej kierunku albo żółtą bejsbolówkę porzuconą niedbale w trawie. Bywało, że mogła obserwować jedynie ślady stóp na piasku albo jego nogi w podartych trampkach, zwisające z gałęzi. Ale nawet jeśli był obok niej, nie miała prawa go dotykać ani tym bardziej przytulać. Nie mogła też z nim rozmawiać. Słyszała tylko jego myśli i w ten sposób się z nim porozumiewała. Początkowo jej to wystarczało.
Po kilku wizytach znała niemal każdy fragment tego miejsca. Ogród wcale nie był duży. Możliwe, że z punktu widzenia dziecka to ogromna przestrzeń, ale dla Oli to zdecydowanie miejsce „kieszonkowe”. Po pewnym czasie zrozumiała, że jest to wyłącznie wytwór wyobraźni Amadeusza, który łaskawie wpuszcza ją do swojego świata. Była mu za to wdzięczna. Uważała to za wielki dowód synowskiej miłości.
Ogród miał swoje mankamenty. Czas w nim nie istniał. Podobnie jak pogoda. Zawsze świeciło tutaj słońce. Nie było nocy. Kwiaty wciąż musiały kwitnąć. Wiedziała, że ich korzenie są wątłe, płatki słabe. Ola nigdy nie odczuwała wahań temperatury. Niezależnie od tego, co miała na sobie, było jej idealnie ciepło. Nigdy nie wiedziała, jak długo tutaj przebywała. Ogród nie podlegał żadnym zwyczajowym normom. I rzecz najważniejsza: to Amadeusz decydował, jak długo matka może w nim być. Ola za każdym razem panicznie się bała, że to będzie jej ostatnie spotkanie z dzieckiem.
Zanim Amadeusz wezwał ją do swojego Ogrodu, mówił jej o nim wiele razy: „Jest takie miejsce, gdzie rosną wszystkie kwiaty świata, psy się nie gryzą, a wszystko, co człowiekowi jest potrzebne, znajduje się na wyciągnięcie ręki”. Bardzo chciała, by jak najszybciej ją tam zaprowadził. Prosiła, błagała, groziła. Bez skutku. Kiedy wreszcie zdesperowana poszła do Lasu Pietrasze i zarzuciła na gałąź pasek od sukienki, nieudolnie próbując do niego dołączyć, syn pojawił się znienacka milczący i zły. Ola nigdy nie zapomni jego twarzy wykrzywionej wściekłością. Musiała obiecać, że więcej tego nie zrobi i poczeka, aż przyjdzie na nią czas. Będzie żyła, choć to dla niej większa kara niż śmierć. Amadeusz zaśmiał się i odpowiedział, że Ola naprawdę nie wie, co mówi. Zdziwiła się. Chciała tylko do niego dołączyć. Choćby za cenę piekła. Wiedziała, że je pokona, byle dostać się do dziecka. Każda chwila bez syna była dla niej cierpieniem.
– Tu jest nudno – mruknął Amadeusz zamiast pocieszenia i zniknął.
Otworzyła oczy. Leżała w szpitalu. Siedząca u wezgłowia jej łóżka pielęgniarka poinformowała, że na szczęście próba samobójcza i tym razem się nie powiodła. Ola zrezygnowana opadła na poduszkę, pozwoliła podać sobie leki, podłączyć wenflony. Nie powiedziała nikomu ani słowa, ale teraz żałowała złożonej synowi obietnicy. Obawiała się, że nigdy go już nie zobaczy. Nagle zdawało jej się, że słyszy chichot Amadeusza. Rozejrzała się. Nikt poza nią go nie słyszał. Czy zwariowałam do reszty? – pomyślała.
– Tylko ty i ja. Nikt więcej – usłyszała szept chłopca.
Uśmiechnęła się, bo wiedziała, że syn już jej nie opuści. Nie gniewał się na nią, wybaczył. Ale nie odzywał się bardzo długo, choć nieustająco doświadczała jego obecności. Czasem, kiedy przechodził obok, czuła chłodny powiew, jakby morskiej bryzy. Czekała cierpliwie. Wreszcie wezwał ją do siebie, by pokazać Ogród.
Z czasem bywała tutaj częściej niż w swoim realnym życiu. Tylko dzięki tym wyprawom była w stanie czekać po drugiej stronie na sygnał syna. Ludzie myśleli, że wyzdrowiała. Poradziła sobie. Ola nie zaprzeczała. Nikt nie znał jej tajemnicy. Nie wolno jej było się z tym nigdy zdradzić. To też mu obiecała. Wiedziała, że jeśli ktoś się dowie, Ogród zniknie jak bańka mydlana. Za bardzo zależało jej na kontakcie z dzieckiem, by tak ryzykować.
Teraz znalazła się w Ogrodzie, nad samym brzegiem oczka wodnego. Woda sięgała jej po uda. Musiała jednak wcześniej pływać, bo była cała mokra. Nie pamiętała tego. Nie czuła zimna, więc nie wiedziała, jak długo tam stoi. Wyszła z wody, wyżęła sukienkę i rozejrzała się wokół, ale Amadeusza nie było w pobliżu. Zajęła się pieleniem kwiatów, grabieniem liści, które spaliła w małym ognisku. Jedynie z rozsądku starała się choć trochę osuszyć. Nie czuła głodu, zimna. Tylko zmęczenie czekaniem i tęsknotę za synem. Podeszła, by umyć ręce w wodzie.
– Chcę prezent, prezent, prezent – usłyszała za plecami szelmowski śmiech i odwróciła się. Amadeusz stał z zadartą w niebo głową. Puszczał szybowiec. Nie patrzył na nią. Wiedziała jednak, że w myślach mówi do niej. Wiedziała też o czym – za miesiąc miałby urodziny.
– Synku… – Zbliżyła się do niego, ale pobiegł za samolotem, który uderzył w drzewo i złamał skrzydło. Nie goniła go. Był teraz zbyt zaaferowany zabawką, nie słuchał jej. – Jaki prezent można dać duchowi? – zastanowiła się na głos, jakby pytała kwiaty.
– Będziesz dobrą mamą? – usłyszała tuż za sobą. – Będziesz?
Amadeusz wpatrywał się w nią, jakby przerażony jej widokiem. Odruchowo poprawiła włosy i zerknęła w oczko wodne. Zamiast swojego odbicia zobaczyła smagłą dziewczynkę grającą na harfie. Nie od razu ją rozpoznała. To przez ten strój: sukienka w kwiatki. Ola nigdy nie widziała Zosi w takim ubraniu.
– Zosia? – spytała, nadal nie rozumiejąc. Odwróciła się do Amadeusza. Pokiwał głową.
– Chcę mieć siostrzyczkę. Nudno tu – poskarżył się.
Teraz Ola wreszcie pojęła. Jej oczy były wielkie ze zdziwienia. Pokręciła głową.
– Nie, tylko nie Zosia. Nie ona! Zabierz mnie!
Otworzyła oczy i obudziła się. Była w pokoju Amadeusza. Wszystko wyglądało tak samo, jak przed śmiercią syna. Na ścianach wciąż wisiały plakaty ulubionych bohaterów kreskówek. Na półkach leżały książki, zeszyty, przybory szkolne. Szybowiec wciąż miał złamane skrzydło.
Ola leżała na łóżku Amadeusza, w niebieskiej pościeli w samoloty. Wstała, zapaliła światło, podeszła do okna. Szyba balkonowa odbijała jej postać jak lustro. Wpatrywała się w swoje odbicie, ale wciąż jedynie widziała własne dziecko. Dopiero kiedy zdjęła żółtą, przybrudzoną bejsbolówkę, jasne włosy rozsypały się jej po plecach. Były długie do pasa. Nie ścinała ich, odkąd Amadeusz odszedł do Ogrodu. Potem zdjęła bluzę z kapturem i bojówki. Stała tylko w bieliźnie, bez ruchu. Wreszcie chwyciła z krzesła czarną zgrzebną sukienkę. Włożyła ją jednym ruchem, wyprostowała fałdy. Kluczem zawieszonym na sznurówce, który nosiła na szyi, zamknęła pomieszczenie. Dwukrotnie sprawdziła, czy drzwi nie da się otworzyć. Wtedy usłyszała szum płynącej wody. Ruszyła w kierunku łazienki. Zdążyła na czas. Jeszcze chwila, a woda przelałaby się poza brzegi wanny.
– Ja ci dam żarty, demonie jeden – żachnęła się, robiąc groźną minę. Ale zaraz uśmiechnęła się czule do własnego odbicia w lustrze. Zakręciła kurki i wyłączyła dopływ wody. – I co ty na to, łobuzie?Dawid Canter – profesor psychologii, dyrektor Centrum Badawczego Psychologii Śledczej w Wielkiej Brytanii, słynny profiler, wydał ponad dwadzieścia książek, opublikował setki artykułów naukowych, jest uznawany za naukowca rewolucjonizującego postrzeganie oraz przydatność metod behawioralnych w psychologii śledczej.
Brent Turvey – profiler ze Stanów Zjednoczonych Ameryki, University of New Haven, autor wielu książek i publikacji dotyczących profilowania, opracował własną metodę profilowania (analiza śladów behawioralnych). Jego zdaniem profilowanie powinno się opierać na drobiazgowej analizie materiału dowodowego: śladów fizycznych i behawioralnych, oraz wnioskowaniu dedukcyjnym.