Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Fluctus Vitae. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 lipca 2025
30,29
3029 pkt
punktów Virtualo

Fluctus Vitae. Tom 1 - ebook

Space opera, która zderza zapierającą dech w piersiach wizję kosmosu z fundamentalnymi pytaniami o naturę świadomości. Prawa fizyki to tylko sugestia, którą wszechświat postanowił zignorować.

Odkryj Lemis: Świat, w którym zbiorowa świadomość kształtuje rzeczywistość, a granice między umysłami zacierają się.

Wyrusz w podróż: Na pokładzie Lemiserry, statku wykutego w sercu gwiazdy neutronowej.

Dowiedz się, co czeka na końcu podróży, gdy największym wrogiem okaże się sama prawda.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8431-043-4
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Żadna część tej publikacji nie może być powielana, rozpowszechniana ani przesyłana w jakiejkolwiek formie lub za pomocą jakichkolwiek środków, w tym fotokopii, nagrywania lub innych metod elektronicznych lub mechanicznych, bez uprzedniej pisemnej zgody autora, z wyjątkiem krótkich cytatów zawartych w recenzjach krytycznych i niektórych innych niekomercyjnych zastosowań dozwolonych przez prawo autorskie. W przypadku próśb o pozwolenie prosimy o kontakt z autorem pod adresem [email protected]. To jest fikcja. Historia, wszystkie imiona, postacie i incydenty przedstawione w tej produkcji są fikcyjne. Chociaż historia może odnosić się do prawdziwych obiektów astronomicznych i koncepcji naukowych, są one używane w sposób fikcyjny. Nie jest zamierzona ani nie należy wnioskować o żadnej identyfikacji z prawdziwymi osobami (żywymi lub zmarłymi), miejscami, budynkami i produktami.Rozdział 2: Ku Nieznanemu

Diagnoza Rzeczywistości

Kulminacja tych narastających, podskórnych drgnień w tkance lemisiańskiego bytu, tych subtelnych z początku, a potem coraz bardziej natrętnych fałszywych nut w symfonii ich uporządkowanego kosmosu, nastąpiła z gwałtownością, która wstrząsnęła samymi fundamentami percepcji. Nie była to już kwestia pojedynczych, izolowanych anomalii, które Rektor, niczym kosmiczny sejsmolog, rejestrował w swoich obserwatoriach, czy też Fyrrusowych wynalazków, które zdawały się łapać czkawkę od niestrawności samej rzeczywistości. Nie, to było coś znacznie bardziej globalnego, coś, co dotykało każdego aspektu istnienia na Lemis, od najdrobniejszej fluktuacji kwantowej po najbardziej złożone konstrukcje społeczne.

Nadeszła noc, która w annałach planety, spisywanych dotąd z pedantyczną dokładnością przez cierpliwych kronikarzy z Katedry Historiografii Porównawczej, miała zyskać miano „Nocy Barw Niewyobrażalnych” — określenie tyleż poetyckie, co rozpaczliwie nieadekwatne w obliczu fenomenu, który przekraczał granice języka i pojmowania. Nad stolicą, Leonovarum, miastem-ogrodem, gdzie bio-architektura splatała się z Myślo-Ogrodami w harmonijną całość, oraz nad przemysłowym, acz wciąż estetycznie kontrolowanym Aethelburgiem, gdzie energia geotermalna napędzała dyskretne fabryki cudów techniki, przetoczyła się zorza polarna o charakterze tak obcym, tak fundamentalnie _innym_, że obserwatorzy doznawali nie tylko estetycznego szoku, lecz i głębokiego, egzystencjalnego niepokoju.

Nie były to znane im, eteryczne tańce zieleni i fioletu, które sporadycznie zdobiły nieboskłon nad biegunami Lemis, będące efektem interakcji wiatru słonecznego z magnetosferą planety. O, nie. To, co rozlało się na aksamicie nocy, było feerią barw, dla których w przebogatym, wielopoziomowym leksykonie lemisiańskim, zdolnym opisać najsubtelniejsze niuanse rzeczywistości kwantowej czy emocjonalnej, po prostu brakowało określeń. Były to kolory zdające się wibrować na samej granicy percepcji, jakby istniały jednocześnie i nie istniały, kolory, które zdawały się pochodzić nie ze znanego spektrum elektromagnetycznego, lecz z jakichś wyższych, nieprzewidzianych przez teorię wymiarów, drażniąc nerwy wzrokowe i wywołując w umysłach obserwatorów kaskadę synestetycznych doznań. Relacjonowano później odczuwanie „ultrafioletu, który pachniał ozonem i starą miedzią”, „infradźwiękowej czerwieni, która smakowała jak popiół i wywoływała uczucie spadania” czy „zieleni tak intensywnej, że zdawała się krystalizować w powietrzu, tworząc efemeryczne, ostre jak szkło struktury”. Niektórzy twierdzili, że widzieli barwy sprzeczne same w sobie — „świetlistą czerń”, „suchą wilgoć”, „gorące zimno” — co prowadziło do natychmiastowych zawrotów głowy, mdłości i poczucia fundamentalnej niestabilności postrzeganego świata.

Zjawisku temu towarzyszył dziwny, niski, wibrujący pomruk, który zdawał się nie pochodzić z żadnego konkretnego źródła, lecz emanować z samej tkanki przestrzeni. Nie był to dźwięk w tradycyjnym rozumieniu, lecz raczej wszechobecna, fizyczna wibracja, która przenikała wszystko — mury bio-budynków drżały od niej niczym w febrze, woda w naczyniach i kanałach tworzyła skomplikowane, dynamiczne wzory interferencyjne, przypominające figury Chladniego generowane przez jakiś kosmiczny generator fal o nieznanej naturze. Ciała mieszkańców rezonowały z tym pomrukiem w nieprzyjemny, głęboko niepokojący sposób, wywołując uczucie wewnętrznego rozpadu, jakby ich własne molekuły próbowały tańczyć w rytm tej obcej, destrukcyjnej pieśni. Pomruk ten wprawiał w drżenie fundamenty miast i pogrążał mieszkańców — od najbardziej racjonalnych Lemian po instynktownych Aquan — w stan głębokiego, atawistycznego lęku, paniki sięgającej najgłębszych pokładów podświadomości, jakby sama rzeczywistość jęczała pod wpływem niewidzialnej siły, grożąc rozerwaniem, niczym płótno zbyt mocno naciągnięte na ramę.

Fluctus Vitae, owa globalna sieć rezonansowa, duma i kręgosłup lemisiańskiej cywilizacji, zareagowała na tę anomalię w sposób katastrofalny. Subtelne połączenia między umysłami, zwykle tworzące harmonijną symfonię kolektywnej myśli, teraz zostały zasypane lawiną „białego szumu” — chaotycznych, bezsensownych danych, strzępów cudzych lęków, fragmentów koszmarnych obrazów. Komunikacja mentalna stała się niemożliwa, zastąpiona przez ogłuszający, polifoniczny krzyk milionów spanikowanych jaźni. W Myślo-Ogrodach, gdzie idee wzrastały niczym delikatne rośliny, teraz szalała burza „toksycznych memów” — irracjonalne lęki krystalizowały się w postaci kolczastych, pasożytniczych pnączy, teorie spiskowe rozprzestrzeniały się niczym zaraza, a zalążki agresywnych ideologii, dotąd skutecznie tłumione przez Higienistów Mentalnych, teraz wybuchały z siłą wulkanu.

Systemy energetyczne planety, zasilane głównie przez stabilne źródła geotermalne i orbitalne kolektory słoneczne, zaczęły wariować. Światła w miastach migotały i gasły, pogrążając całe dzielnice w nieprzeniknionym mroku, przerywanym jedynie upiornym blaskiem Nocy Barw Niewyobrażalnych. Urządzenia elektroniczne, nawet te najbardziej odporne, zbudowane z myślą o pracy w ekstremalnych warunkach kosmicznych, spontanicznie się przepalały, emitując snopy iskier i gryzący dym. Na kilka długich, wypełnionych grozą godzin, Lemis pogrążyła się w technologicznym i mentalnym chaosie, stając na krawędzi czegoś, co mogło być ostatecznym rozpadem.

Tego właśnie ranka, gdy pierwsze, drżące promienie Solaris Primus nieśmiało próbowały przebić się przez opary dziwnych, wielobarwnych mgieł, które pozostały po zorzy, Rektor, blady jak płótno utkane z księżycowej poświaty, z oczami podkrążonymi tak mocno, że wyglądały jak dwie ciemne studnie bez dna, wezwał do siebie Fyrrusa. Iskryta, który spędził większą część nocy w swoim podziemnym laboratorium, próbując bezskutecznie ustabilizować szalejące Chronokulki i uspokoić swoje Emocjonalne Golemy (które wpadły w stan zbiorowej, wokselowej histerii, demolując przy tym znaczną część prototypowni), przybył do pracowni Rektora na szczycie najwyższego drzewa-wieży w Leonovarum, spodziewając się wszystkiego — od kolejnej, akademickiej dysputy na temat „ontologicznych implikacji niestabilności barionowej” po prośbę o naprawę szczególnie złośliwego tostera kwantowego. Nie spodziewał się jednak tego, co zastał.

Pracownia Rektora, zwykle będąca oazą pedantycznego porządku, wzorem intelektualnej dyscypliny i estetycznego minimalizmu, gdzie każdy przedmiot, każda książka, każdy kryształ danych miał swoje precyzyjnie określone miejsce, teraz przypominała pobojowisko po przejściu huraganu myśli. Lewitujące, holograficzne modele wielowymiarowych wszechświatów typu Calabi-Yau, owe misterne, geometryczne klejnoty o niemożliwej do pojęcia dla laika topologii, które zwykle obracały się powoli, ukazując swoje ukryte symetrie, teraz zderzały się ze sobą chaotycznie, rozbłyskując iskrami niemożliwych energii i generując przy tym kakofoniczne, dysonansowe dźwięki, jakby same prawa matematyki płakały z bólu. Dynamiczne projekcje skomplikowanych równań różniczkowych i tensorowych, które zwykle pokrywały półprzezroczyste, żywe membrany ścian, migotały niestabilnie, litery i symbole rozpadały się i składały w nowe, nonsensowne konfiguracje, tworząc coś na kształt „poezji konkretnej pisanej przez obłąkanego demiurga”. Superkomputery kwantowe, jego najwierniejsi i najpotężniejsi sojusznicy w walce o zrozumienie wszechświata, których procesory chłodzone cieczą helową do temperatur bliskich zera absolutnego, zwykle nuciły cichą, harmoniczną melodię przetwarzanych danych, teraz emitowały serię przeraźliwych, alarmujących zgrzytów, pisków i skowytów, przypominających lament konającej maszyny, która zobaczyła zbyt wiele. Nawet powietrze w pomieszczeniu zdawało się ciężkie i naelektryzowane, pachniało ozonem, spalonymi obwodami i czymś nieuchwytnie metalicznym, jakby sama struktura atomów ulegała subtelnej korozji.

Rektor stał nieruchomo pośrodku tego pandemonium, odwrócony plecami do wejścia, przed ogromnym, trójwymiarowym, holograficznym modelem planety Lemis, który zwykle lśnił spokojnym, lazurowym blaskiem, wizualizując w czasie rzeczywistym harmonijne przepływy energii w sieci Fluctus Vitae. Teraz jednak model ten pulsował dziwnym, nieregularnym, chorobliwym światłem, przypominającym arytmiczne bicie serca konającego olbrzyma. Kontury kontynentów, tych starannie ukształtowanych przez eony geologicznej ewolucji i subtelnej interwencji lemisiańskiej bioinżynierii, zdawały się drżeć i rozpływać, jakby traciły swoją ontologiczną spójność. Lazurowe oceany, zwykle spokojne i majestatyczne, teraz falowały gwałtownie, tworząc niemożliwe, ostrokrawędziste fale, które zdawały się zastygać w powietrzu na ułamki sekund, łamiąc wszelkie znane prawa hydrodynamiki, jakby sama woda zapomniała, czym jest, i próbowała przybrać formę jakiegoś niestabilnego, kwantowego kryształu. Subtelne, złociste nici Fluctus Vitae, oplatające glob niczym świetlista pajęczyna, teraz były poszarpane, poczerniałe w wielu miejscach, a ich pulsowanie, niegdyś miarowe i kojące, przypominało spazmatyczne drgawki uszkodzonego układu nerwowego.

„Fyrrusie…” Rektor odezwał się wreszcie, nie odwracając głowy, a jego głos, zwykle tak pewny i miarowy, niczym metronom odmierzający rytm naukowego dyskursu, teraz drżał z tłumionych emocji, ze skrajnego wyczerpania i czegoś, co Fyrrus z trudem, i z narastającym przerażeniem, rozpoznał jako autentyczną, głęboką rozpacz. „Fyrrusie, na wszystkich bogów logiki i rozumu, jeśli tacy jeszcze istnieją w tym rozpadającym się wszechświecie… spójrz na to.”

Fyrrus, którego zwykły, niefrasobliwy optymizm i skłonność do obracania wszystkiego w żart wyparowały bez śladu w obliczu powagi sytuacji i widocznego roztrzęsienia przyjaciela, podszedł bliżej, stając obok Rektora i wpatrując się w konający model ich ojczystej planety. Nigdy nie widział Rektora w takim stanie — nawet podczas największych kryzysów naukowych, gdy jego najbardziej obiecujące teorie okazywały się ślepymi zaułkami, czy podczas burzliwych debat politycznych w Radzie Mędrców, Rektor zachowywał zimną krew, analityczny dystans i niezachwianą wiarę w ostateczny tryumf rozumu. Teraz jednak wyglądał jak człowiek, który spojrzał w oblicze Meduzy i cudem uniknął skamienienia, ale jego dusza, jego najbardziej fundamentalne przekonania o naturze rzeczywistości, zostały na zawsze naznaczone tym widokiem.

„To nie są błędy pomiarowe, Fyrrusie,” kontynuował Rektor, a w jego głosie pobrzmiewała nuta histerii, tak obca jego zwykłej, chłodnej rezerwie. „Spędziłem ostatnie cykle na weryfikacji każdego sensora, każdego algorytmu, każdej linii kodu. To nie są artefakty w danych, to jest artefakt w samej rzeczywistości! To jest… to jest ontologiczna gangrena, która toczy naszą planetę od środka!”

Fyrrus milczał, próbując ogarnąć umysłem skalę tego, co widział i słyszał. Zawsze podziwiał intelekt Rektora, jego zdolność do abstrakcyjnego myślenia, nawet jeśli czasem doprowadzała go ona do szewskiej pasji swoją pedanterią i oderwaniem od praktycznych problemów. Ale teraz, w obliczu tego koszmarnego spektaklu i słów przyjaciela, poczuł zimny dreszcz przebiegający mu po kręgosłupie. To nie była kolejna, fascynująca anomalia do zbadania. To było coś znacznie gorszego.

Co gorsza, Rektor wskazał na mniejsze, holograficzne modele innych planet ich układu słonecznego, które również zaczynały wykazywać symptomy tej kosmicznej choroby, tej pandemii bytu. Ignis, ów piekielny kolektor energii, zdawał się „pocić” strumieniami niestabilnej plazmy, a jego struktura wewnętrzna, wizualizowana na schematach, wykazywała niepokojące pęknięcia. Hermes Trismegistus, „Skała Szeptów”, repozytorium całej lemisiańskiej wiedzy, zdawał się tracić swoją krystaliczną klarowność, jego trójwymiarowe matryce danych migotały i gasły, jakby informacja sama ulegała erozji. Nawet Chronos, odległy gazowy olbrzym, ze swoim majestatycznym systemem pierścieni, zdawał się tracić swoją regularność, jego pasy chmur wirowały w chaotyczny, nieprzewidywalny sposób, a orbity jego księżyców, tych małych światów, na których Fyrrus spędził tyle czasu podczas swoich młodzieńczych, nieautoryzowanych eskapad, oscylowały niebezpiecznie, grożąc kolizjami.

„Co to jest, Rektorze?” zapytał w końcu Fyrrus, a w jego roziskrzonych, zwykle pełnych szalonych pomysłów na nowe wynalazki i techniczne psoty, oczach pojawił się cień autentycznej troski i głębokiego, niemal dziecięcego lęku. Głos miał przyciszony, jakby bał się, że głośniejsza mowa może przyspieszyć rozpad tego, co widział. „Czy to jakiś… nie wiem… kosmiczny rezonans? Jakaś gigantyczna fala grawitacyjna z innego wymiaru, która przechodzi przez nasz sektor i rozstraja wszystko? A może… może to efekt uboczny któregoś z moich eksperymentów? Tych z generatorem egzotycznych pól… Czy to ja…?” W jego głosie zabrzmiała nuta przerażenia na myśl, że mógł nieświadomie przyczynić się do tej katastrofy. Jego umysł natychmiast zaczął przeglądać logi ostatnich, co bardziej ryzykownych, przedsięwzięć — czy aby na pewno stabilizatory pola mionowego w Chronokulkach były poprawnie skalibrowane? Czy eksperymenty z anty-materią w skali pikogramowej mogły wywołać taką kaskadę? A może to ten nowy prototyp „Wszech-rozpuszczalnika Uniwersalnego”, który, co prawda, miał działać tylko na nieorganiczne polimery, ale kto wie, jak zachowuje się w obecności jedenastu wymiarów, o których tyle ględził Rektor?

„Nie, Fyrrusie. Tym razem to nie twoja wina, choć przyznaję, że przez krótką, acz intensywną chwilę rozważałem taką ewentualność, zwłaszcza po incydencie z Automatycznym Dystrybutorem Radości,” odpowiedział Rektor, a na jego twarzy pojawił się cień dawnego, nieco złośliwego uśmiechu, który jednak szybko zgasł. Przetarł zmęczone oczy, które zdawały się widzieć rzeczy przekraczające ludzkie, a nawet lemisiańskie, pojmowanie — widziały pęknięcia w fasadzie rzeczywistości. „Skala tego zjawiska… to przekracza wszystko, co ktokolwiek z nas mógłby wywołać, nawet ty ze swoimi najbardziej ambitnymi i, nie ukrywajmy, potencjalnie katastrofalnymi projektami.”

„Moje najnowsze obliczenia,” kontynuował, wskazując na migoczące, niestabilne równania na ścianie, „oparte na rozszerzonej teorii rezonansu czasoprzestrzennego, tej, którą nazwałem roboczo »Teorią Drgającej Lutni Kosmicznej«, z uwzględnieniem nieliniowych interakcji pól kwantowych w warunkach ekstremalnej gęstości energii próżni i analizie fluktuacji metryki Minkowskiego w jedenastu wymiarach… wszystko to wskazuje na… na fundamentalną niestabilność samej czasoprzestrzeni. Tak, jakby nasza planeta, nasz cały świat, nasz lokalny fragment wszechświata, tracił spójność ontologiczną. Zmienia kształt, gęstość, właściwości… słabnie, dekoheruje, jak niestabilny izotop o zbyt krótkim okresie półtrwania. To, co nazywaliśmy początkowo drobnymi anomaliami, pojedynczymi nutami fałszującymi w kosmicznej symfonii, wydaje się być czymś znacznie gorszym, Fyrrusie. To jak choroba, która toczy samą tkankę rzeczywistości, jak nowotwór rozrastający się w strukturze bytu, jak metafizyczna korozja zżerająca fundamenty egzystencji.”

Rektor mówił szybko, niemal bełkotliwie, używając terminologii, która dla Fyrrusa, mimo jego technicznego geniuszu i rozległej wiedzy, brzmiała jak fragmenty szczególnie mrocznego i abstrakcyjnego traktatu z pogranicza kosmologii teoretycznej i patologii kwantowej. Słowa takie jak „patologiczne fluktuacje w próżni kwantowej”, „entropijny rozpad więzów kauzalnych na poziomie subplanckowskim”, „syndrom chronicznego zmęczenia wszechświata” czy „dekoherencja funkcji falowej makroobiektów” malowały obraz tak przerażający, tak fundamentalnie obcy wszystkiemu, co Fyrrus znał i rozumiał, że poczuł zimny dreszcz przebiegający mu po kręgosłupie. To nie była już kwestia zepsutej maszyny czy błędnego algorytmu. To była kwestia rozpadającego się fundamentu, na którym wszystko inne było zbudowane.

Przez dłuższą chwilę Fyrrus milczał, wpatrując się w drżący, pulsujący nienaturalnym światłem model Lemis. Jego umysł, zwykle pełen schematów nowych urządzeń, obwodów scalonych i rozwiązań technicznych, teraz gorączkowo analizował problem z zupełnie innej perspektywy — perspektywy inżyniera stojącego przed zadaniem naprawy czegoś, co wydawało się fundamentalnie, ontologicznie nienaprawialne. Jak naprawić samą rzeczywistość? Jak zdiagnozować chorobę, której pacjentem jest cały wszechświat, a może nawet sama struktura praw fizyki? Gdzie szukać lekarstwa na rozpad bytu? Czy można „załatać” dziurę w czasoprzestrzeni tak, jak łata się dziurę w oponie antygrawitacyjnego skutera? Czy można „naoliwić” zacinające się mechanizmy kauzalności? Pytania te kłębiły się w jego głowie, przytłaczając swoją skalą i absurdalnością.

A jednak, Fyrrus nie byłby sobą, gdyby poddał się rozpaczy. Im większe, bardziej niemożliwe wydawało się wyzwanie, tym większa była jego determinacja, tym silniej rozbłyskiwała w nim iskra Iskryty — potrzeba tworzenia, naprawiania, działania.

„Jeśli to prawda, Rektorze,” odezwał się w końcu, a w jego oczach, mimo powagi sytuacji i ciężaru spoczywającego na jego barkach, zapalił się znajomy, niepokorny błysk determinacji i nieokiełznanej, niemal desperackiej kreatywności, który tak często irytował Rektora swoją nieprzewidywalnością, ale który teraz był niczym promyk nadziei w otchłani beznadziei. „Jeśli nasza rzeczywistość jest chora, jeśli faktycznie gnije od środka jak zapomniane w kosmicznej spiżarni jabłko, to nie możemy tu bezczynnie siedzieć i obserwować, jak nasz świat rozpada się na naszych oczach niczym źle skonstruowana zabawka z niestabilnych mezonów, albo jak sen wariata, który właśnie postanowił zmienić gatunek na horror kosmiczny. Musimy działać! Musimy dowiedzieć się, co to jest. Skąd pochodzi ta… ta kosmiczna zaraza, ta ontologiczna ospa, która zżera nam wszechświat od podszewki. I, jeśli to w ogóle możliwe, jeśli istnieje choćby cień szansy, cień cienia, kwantowa fluktuacja prawdopodobieństwa, musimy to powstrzymać. A jeśli nie powstrzymać, to przynajmniej zrozumieć, by ocalić cokolwiek się da — wiedzę, świadomość, może nawet samą ideę Lemis, zapisaną na jakimś trwalszym nośniku niż rozpadająca się czasoprzestrzeń!”

Przerwał na chwilę, nabierając tchu, jakby samo wypowiedzenie tych słów wymagało ogromnego wysiłku w tej zagęszczającej się atmosferze niepewności. „Jeśli chcemy zbadać przyczynę tego… tego cierpienia, tej kosmicznej anomalii, tej, jak to trafnie i z właściwą sobie dozą dramatyzmu nazwałeś, Rektorze, choroby rzeczywistości, musimy wyruszyć w podróż. Musimy opuścić Lemis, choćby serce nam pękało na myśl o tym, i udać się tam, skąd to przychodzi. A ponieważ nie mamy zielonego pojęcia, skąd to przychodzi, będziemy musieli szukać. Na ślepo. Po omacku. W najciemniejszych zakamarkach tego, co jeszcze nie zdążyło się rozpaść. Potrzebujemy statku, Rektorze.” Głos Fyrrusa nabrał teraz siły, niemal fanatycznego zapału. „Statku, jakiego Lemis jeszcze nie widziała. Statku, który będzie naszą arką i naszym skalpelem chirurgicznym jednocześnie. Statku zdolnego podróżować nie tylko w przestrzeni, ale i, być może, poza nią, przez te pęknięcia w strukturze bytu, o których wspomniałeś. Statku, który będzie wystarczająco szalony, by podjąć się tej misji, i wystarczająco genialny, by dać nam cień szansy na jej wykonanie!”

Rektor, który do tej pory stał nieruchomo, jakby przygnieciony ciężarem własnych odkryć, podniósł powoli głowę. W jego oczach, wciąż pełnych zmęczenia i grozy, pojawił się ledwo dostrzegalny błysk. Być może była to iskierka nadziei, rozniecona przez nieokiełznany optymizm przyjaciela, a może jedynie odblask szaleńczej determinacji Fyrrusa, która okazała się zaraźliwa. Wiedział, że Fyrrus ma rację. Bierne oczekiwanie na nieuchronny koniec, na ostateczne zgaśnięcie świateł w ich wszechświecie, było nie do przyjęcia dla umysłu naukowca, dla ducha odkrywcy, dla istoty, która całe swoje życie poświęciła poszukiwaniu prawdy i porządku. Cokolwiek zagrażało ich światu, jego źródło musiało znajdować się gdzieś daleko, w niezbadanych otchłaniach kosmosu, a może nawet w sferach, których istnienia dotąd nie podejrzewali, w miejscach, gdzie prawa fizyki uginały się i łamały jak zapałki, gdzie sama logika traciła swój prymat. Decyzja, choć przerażająca w swoich implikacjach, choć pachnąca szaleństwem i niemal pewną zgubą, była jedyną logiczną, jedyną godną istot, które mieniły się spadkobiercami cywilizacji opartej na wiedzy i odwadze. Musieli stawić czoła nieznanemu, nawet jeśli to nieznane miało okazać się ostateczną prawdą o kruchości ich istnienia, o absurdalności ich dążeń.

„Statek…” wyszeptał Rektor, jakby smakując to słowo, jakby ważąc jego niewyobrażalny ciężar i równie niewyobrażalną obietnicę. W tym jednym słowie zawierała się cała rozpacz i cała nadzieja ich sytuacji. Statek — ucieczka i pościg, schronienie i narzędzie, arka i broń. „Tak, Fyrrusie.” Głos Rektora odzyskał część swojej dawnej mocy, choć teraz pobrzmiewała w nim nowa, stalowa nuta rezygnacji zmieszanej z determinacją. „Potrzebujemy statku. I planu. Planu, który przekroczy granice wszystkiego, co dotąd uważaliśmy za możliwe. Musimy działać. Razem. Ty zbudujesz statek, jego serce i mięśnie, jego zmysły i pancerz. Ja opracuję systemy badawcze i nawigacyjne zdolne funkcjonować w warunkach… ontologicznej niepewności, w rzeczywistości, która sama siebie kwestionuje. Musimy poznać prawdę, Fyrrusie, nawet jeśli ta prawda nas unicestwi. Zanim będzie za późno dla Lemis, dla nas wszystkich, dla samej idei porządku we wszechświecie.”

Plan działania

Potrzebowali planu, technologii i niemal samobójczej odwagi, by stawić czoła nieznanemu. Wypowiedziane przez Rektora słowa zawisły w naelektryzowanym powietrzu jego zdemolowanej pracowni niczym obietnica szaleństwa lub ostatnia, desperacka modlitwa racjonalisty. „Masz rację, Fyrrusie,” powiedział, a w jego głosie, mimo wyczerpania, które odciskało się cieniem pod oczami barwy ametystu, pojawiła się nowa, stalowa energia — energia człowieka, który spojrzał w otchłań i postanowił, zamiast dać się jej pochłonąć, zbudować most nad jej krawędzią. „Musimy działać. Razem. Ty zbudujesz statek, jego serce i mięśnie, jego zmysły i pancerz. Ja opracuję systemy badawcze i nawigacyjne zdolne funkcjonować w warunkach… ontologicznej niepewności. Musimy poznać prawdę, zanim będzie za późno dla Lemis, dla nas wszystkich”.

Tak rozpoczął się projekt „Lemiserra”, nazwa będąca hybrydą ich zagrożonej ojczyzny, „Lemis”, i łacińskiego słowa „serra”, oznaczającego piłę, ale w tym kontekście niosącego raczej echo słowa „servare” — ocalić, zachować; lub, jak z typową dla siebie przekorą zauważył Fyrrus, być może chodziło o „piłowanie gałęzi, na której wszyscy siedzimy, tylko w kosmicznej skali i z nadzieją na znalezienie solidniejszej”. Nazwa, jakkolwiek ją interpretować, stała się symbolem desperackiej nadziei cywilizacji stojącej na krawędzi czegoś znacznie gorszego niż zwykłe unicestwienie — na krawędzi rozpadu samej spójności bytu.

Pierwszym, i być może najtrudniejszym, zadaniem było przekonanie Rady Mędrców. To szacowne gremium, stanowiące intelektualny i polityczny szczyt lemisiańskiego społeczeństwa, zbierające się w Auli Synoptycznej — miejscu, gdzie myśl była nie tyle wyrażana, co wizualizowana w postaci dynamicznych, wielowymiarowych projekcji — słynęło ze swojej rozwagi, która czasami graniczyła z inercją, oraz z preferencji do rozwiązań opartych na konsensusie, co w praktyce oznaczało długotrwałe, jałowe debaty i tendencję do odkładania problemów „ad Kalendas Graecas”, zwłaszcza jeśli problemy te wykraczały poza dobrze ugruntowane paradygmaty. A problem, z którym Rektor i Fyrrus zamierzali się zmierzyć, nie tylko wykraczał, on wręcz wysadzał w powietrze wszelkie znane paradygmaty, łącznie z tymi dotyczącymi natury samego powietrza.

Rada Mędrców, początkowo sceptyczna i próbująca bagatelizować problem, przypisując go „lokalnym perturbacjom w polu morfogenetycznym” lub „zbyt intensywnym eksperymentom pewnych nieodpowiedzialnych jednostek” (tu wszyscy spoglądali dyskretnie na Fyrrusa, który udawał, że z niezwykłym zainteresowaniem studiuje wzór na własnych sandałach antygrawitacyjnych), teraz, w obliczu niezbitych dowodów i narastającej paniki społecznej, która niczym fala uderzeniowa rozchodziła się przez Fluctus Vitae, znalazła się w sytuacji bezprecedensowej. „Noc Barw Niewyobrażalnych” była tą kroplą, która przepełniła czarę zbiorowej percepcji, zmuszając nawet najbardziej zatwardziałych sceptyków do przyznania, że dzieje się coś fundamentalnie, ontologicznie złego.

Prezentacja Rektora przed Radą była majstersztykiem lodowatej logiki i precyzyjnie dawkowanej grozy. Stojąc pośrodku Auli Synoptycznej, gdzie pulsujące fraktale danych z Fluctus Vitae zdawały się teraz migotać w sposób chaotyczny i niepokojący, Rektor, wspierany przez trójwymiarowe wizualizacje generowane przez jego osobisty interfejs neuro-optyczny, przedstawił swoją diagnozę. Nie mówił o zwykłym zagrożeniu, o kosmicznym kataklizmie czy wrogiej inwazji. Mówił o „chorobie samej rzeczywistości”, o „postępującej dekoherencji funkcji falowej makroobiektów”, o „syndromie chronicznego zmęczenia wszechświata”, który objawiał się utratą spójności materii, rozpadem więzów kauzalnych i, co najgorsze, erozją samej informacji, samej możliwości istnienia sensu.

Jego słowa, wsparte wykresami przedstawiającymi wykładniczy wzrost anomalii w stałych fizycznych i symulacjami ukazującymi potencjalny, kaskadowy rozpad struktury lokalnej czasoprzestrzeni, padały na zgromadzonych Mędrców niczym kawałki lodu. Wielu z nich, zwłaszcza starsi Lemianie z frakcji „Ontologicznych Konserwatystów”, słuchało z mieszaniną niedowierzania i świętego oburzenia. „Rektorze Aethelredzie,” zabrał głos jeden z najstarszych Mędrców, Logik Primus Emendatus, którego skóra miała barwę głębokiego indygo, a oczy, niczym dwa zimne szafiry, zdawały się przenikać samą istotę argumentu, „czy sugerujesz, z całą powagą swojego stanowiska i reputacji, iż sam Absolut, owa fundamentalna matryca bytu, na której opiera się wszelka egzystencja, ulega… niestrawności? Że prawa fizyki, które przez eony uważaliśmy za niezmienne filary naszego poznania, teraz okazują się być jedynie… sugestią, którą wszechświat postanowił zignorować? Toż to herezja epistemologiczna granicząca z bluźnierstwem ontologicznym!” Jego głos, zwykle spokojny i miarowy, teraz drżał z tłumionego oburzenia, a jego szata, utkana z materiału reagującego na pole bioenergetyczne, zamigotała ostrzegawczo czerwienią.

Inni Mędrcy, zwłaszcza ci z frakcji Iskrytów, reprezentujący bardziej pragmatyczne i technologicznie zorientowane skrzydło Rady, słuchali z rosnącym niepokojem, ale i z pewną dozą sceptycyzmu wobec tak abstrakcyjnych koncepcji. „Rektorze,” wtrącił się Iskryta Mechanikus Quantus, którego srebrzysta skóra zdawała się mienić od nadmiaru mentalnej energii, „twoje teorie są, jak zawsze, fascynujące w swojej złożoności i elegancji. Ale jakie mamy konkretne, namacalne dowody na to, że nie jest to jedynie, powiedzmy, niezwykle skomplikowana forma… kosmicznej interferencji, którą moglibyśmy zneutralizować za pomocą odpowiednio skalibrowanego rezonatora antymemetycznego? Albo, nie obraź się, Fyrrusie, kolejny, nieco zbyt entuzjastyczny eksperyment z generowaniem egzotycznych cząstek w twoim podziemnym placu zabaw?”

Fyrrus, który do tej pory siedział cicho, co było dla niego niezwykłym wyczynem samokontroli, zerwał się na równe nogi. „Z całym szacunkiem, Mędrcze Mechanikusie,” zaczął, a jego głos, zwykle pełen łobuzerskiej ironii, teraz brzmiał poważnie i z nutą desperacji, „nawet moje najbardziej ambitne eksplozje nie byłyby w stanie wywołać Nocy Barw Niewyobrażalnych ani sprawić, że Chronokulki zaczęłyby grać w kości z czasem! To, co się dzieje, to nie jest zwykła awaria systemu! To tak, jakby sam system operacyjny wszechświata łapał wirusa, który kasuje mu pliki systemowe i zamienia logikę na surrelistyczną poezję! Widziałem to na własne oczy w mojej pracowni! Moje własne wynalazki, moje Emocjonalne Golemy, zaczęły cierpieć na egzystencjalną melancholię! Czy to też jest »lokalna perturbacja«? A może po prostu potrzebują lepszego psychoterapeuty kwantowego?”

Dyskusja, która się wywiązała, była jedną z najdłuższych i najbardziej burzliwych w historii Rady. Argumenty Rektora, choć logicznie spójne i poparte przerażającymi danymi, zderzały się z głęboko zakorzenionym w lemisiańskiej psychice pragnieniem stabilności i harmonii, z niechęcią do akceptacji faktu, że ich starannie zbudowana utopia może być tak fundamentalnie zagrożona. Niektórzy Mędrcy proponowali rozwiązania oparte na tradycyjnych metodach „psychoterapii planetarnej”, sugerując globalne sesje medytacyjne mające na celu „zharmonizowanie Fluctus Vitae” lub emisję „pozytywnych fal myślowych”. Inni, bardziej technokratycznie nastawieni, postulowali budowę gigantycznych „tarcz noetycznych” wokół Lemis, które miałyby izolować planetę od „szkodliwych wpływów zewnętrznych”.

Rektor z trudem odpierał te argumenty, tłumacząc, że problem nie leży w „skażeniu” sieci Fluctus Vitae, lecz w samej tkance rzeczywistości, która ją podtrzymuje. „To tak, jakbyście próbowali naprawić pęknięty fundament domu, malując ściany na bardziej optymistyczny kolor!” mówił z rosnącą frustracją. „Potrzebujemy interwencji na poziomie fundamentalnym, a nie kosmetycznych poprawek!”

Przełom nastąpił dopiero, gdy przedstawiciele pozostałych czterech gatunków inteligentnych, dotychczas pełniący w Radzie głównie rolę doradczą, zabrali głos. Krr’glash-Tholemeus, przedstawiciel Aquanów, opisał w swoim bulgoczącym, pełnym oceanicznych metafor języku, jak „pieśń wielorybów” w głębinach Lemis zamieniła się w lament, a „szepty podmorskich wulkanów” mówią o „drżeniu kości świata”. Ten-Który-Słucha-Serca-Ziemi, Geodon komunikujący się poprzez wibrujący pulpit, potwierdził, że struktura krystaliczna planety wykazuje „narastające dysharmonie”, które nie dają się wytłumaczyć znanymi procesami geologicznymi. Nawet zazwyczaj powściągliwy przedstawiciel Sylvani, którego ciało zdawało się być żywą rzeźbą utkaną z pnączy, opisał, jak Myślo-Ogrody, te sanktuaria lemisiańskiej myśli, zaczynają rodzić „toksyczne idee” i „pasożyty dogmatyzmu”, które zdają się być symptomem głębszej choroby.

Te świadectwa, płynące od istot tak blisko związanych z naturalnymi rytmami planety, wstrząsnęły Radą bardziej niż abstrakcyjne teorie Rektora. W połączeniu z narastającą paniką społeczną, gdzie coraz częstsze stawały się przypadki „dysocjacji noetycznej”, spontanicznych amnezji czy irracjonalnych zachowań, zmusiły Mędrców do podjęcia działania.

Ostatecznie, po długich i pełnych napięcia obradach, które trwały nieprzerwanie przez trzy cykle obrotu Lemis wokół Solaris Primus, Rada, choć wciąż z wieloma głosami sprzeciwu i licznymi zastrzeżeniami formalnymi, udzieliła projektowi Lemiserra warunkowego poparcia. Słowo „warunkowego” było tu kluczowe — oznaczało ono, że Rektor i Fyrrus muszą nie tylko przedstawić wykonalny plan, ale i regularnie zdawać sprawozdania z postępów, a wszelkie bardziej… niekonwencjonalne aspekty projektu (zwłaszcza te dotyczące napędu strunowego i potencjalnych paradoksów czasoprzestrzennych) będą podlegały ścisłemu nadzorowi specjalnie powołanej „Komisji ds. Ratowania Rzeczywistości poprzez Rozsądne Środki”. Fyrrus prychnął na tę nazwę, mrucząc coś o „komisji ds. gaszenia pożaru za pomocą protokołów biurokratycznych”.

Zasoby, które Rada przeznaczyła na projekt, były ogromne, choć, jak szybko skonstatował Rektor, wciąż niewystarczające w obliczu skali wyzwania. Cała planeta miała zostać zmobilizowana. Zautomatyzowane fabryki na Ignis miały przestawić produkcję na egzotyczne materiały potrzebne do budowy Silnika Strunowego. Archiwa na Hermes Trismegistus i Mnemosyne Minor miały zostać przeszukane pod kątem wszelkich, nawet najbardziej heretyckich teorii dotyczących natury czasoprzestrzeni i możliwości jej manipulacji. Stacje wydobywcze w Pasie Acherona miały zintensyfikować poszukiwania rzadkich izotopów i stabilnych egzotycznych cząstek.

Rozpoczął się żmudny i pełen intelektualnych pułapek proces projektowania statku, który miał być jednocześnie arką, laboratorium i, być może, bronią w walce z rozpadającą się rzeczywistością.

Rektor, korzystając ze swoich najbardziej zaawansowanych i heterodoksyjnych teorii rezonansu czasoprzestrzennego, tej słynnej już „Teorii Drgającej Lutni Kosmicznej”, zaprojektował rdzeń napędowy statku — Silnik Strunowy. Nie było to proste rozwinięcie znanych lemisiańskich technologii napędów nadświetlnych, które opierały się na zakrzywianiu lokalnej metryki czasoprzestrzeni czy generowaniu stabilnych tuneli podprzestrzennych. O, nie. Silnik Strunowy miał operować na znacznie bardziej fundamentalnym poziomie.

„Wyobraź sobie, Fyrrusie,” tłumaczył Rektor podczas jednej z ich licznych, nocnych sesji projektowych, kreśląc na holograficznym wyświetlaczu skomplikowane diagramy przypominające sen pijanego geometry, który zasnął nad traktatem o teorii superstrun, „że nasz trójwymiarowy wszechświat, wraz z czasem jako czwartym wymiarem, jest jedynie »braną«, rodzajem membrany unoszącej się w znacznie większej, N-wymiarowej »hiperprzestrzeni«, którą nazywam »Bulkiem«. Prawa fizyki, jakie znamy, stałe fundamentalne, a nawet sama natura cząstek elementarnych, są jedynie »modami wibracyjnymi« tej brany, rezonansami wywołanymi przez jej interakcję z Bulkiem. Silnik Strunowy nie będzie próbował »pchać« statku przez przestrzeń, jak czynią to prymitywne napędy rakietowe, ani nawet »oszukiwać« przestrzeni, jak czynią to napędy warp. On będzie… »grał« na tej kosmicznej strunie. Poprzez precyzyjne wzbudzanie i modulowanie drgań fundamentalnych strun, z których, według mojej teorii, zbudowana jest sama tkanka czasoprzestrzeni, będziemy w stanie generować kontrolowane »tunele czasoprzestrzenne« nie jako naruszenie struktury, lecz jako jej naturalną, harmoniczną konsekwencję. Albo, co być może okaże się bardziej efektywne, będziemy mogli »fałdować« samą N-wymiarową hiperpłaszczyznę, na której osadzony jest nasz wszechświat, tworząc skróty między odległymi punktami galaktyki, a może nawet… między różnymi branami, jeśli takie istnieją.”

Rdzeń silnika miał wykorzystywać „egzotyczne formy materii” o ujemnej masie lub „ujemne energie” — koncepty, które przyprawiały większość członków Komisji ds. Ratowania Rzeczywistości o silne bóle głowy i ataki epistemologicznej paniki. Rektor postulował, że takie formy materii/energii można by generować poprzez kontrolowane tworzenie „kwantowych studni grawitacyjnych” — mikroskopijnych obszarów o ekstremalnie zakrzywionej czasoprzestrzeni, gdzie prawa fizyki znane z makroświata ulegają… interesującym modyfikacjom. Stabilizacja tych „studni” i ekstrakcja z nich użytecznej energii miała być zadaniem skomplikowanego systemu „hiperprzetworników Calabi-Yau” — urządzeń operujących na poziomie geometrii owych dodatkowych, zwiniętych wymiarów, które teoria strun postulowała jako niezbędne dla spójności modelu. Dodatkowo, całość miała być otoczona siecią „stabilizatorów branowych typu Dirichleta”, które miały zapobiegać „przeciekaniu” energii silnika do Bulku w sposób niekontrolowany, co mogłoby mieć… cóż, Rektor użył tu eufemizmu „nieprzewidywalne konsekwencje dla lokalnej spójności ontologicznej”. Fyrrus przetłumaczył to sobie jako „bardzo duża, bardzo ostateczna eksplozja, która wymazałaby nas z istnienia szybciej, niż zdążylibyśmy powiedzieć »paradoks dziadka«”.

Projektowanie Silnika Strunowego było dla Rektora nie tylko wyzwaniem inżynieryjnym, ale i głęboką podróżą filozoficzną. Musiał on bowiem nie tylko opracować matematyczny formalizm opisujący te zjawiska, ale i zmierzyć się z fundamentalnymi pytaniami o naturę rzeczywistołości, o granice poznania, o samą możliwość istnienia tak potężnej technologii. Jego pracownia na szczycie drzewa-wieży znów stała się sanktuarium tytanicznej pracy, gdzie hologramy równań zdawały się tańczyć w rytm jego myśli, a superkomputery kwantowe symulowały ewolucję wszechświatów o jedenastu, dwudziestu sześciu, a czasem nawet stu dwudziestu ośmiu wymiarach, szukając stabilnych rozwiązań i unikając pułapek „nieskończoności renormalizacyjnych”, które czaiły się na każdym kroku.

Fyrrus zaś, ze swoim niezrównanym geniuszem praktycznym i niekonwencjonalnym podejściem do inżynierii, zajął się konstrukcją kadłuba, systemów podtrzymywania życia, robotów-badaczy i zaawansowanych sensorów zdolnych wykrywać najsubtelniejsze anomalie w strukturze rzeczywistości — od fluktuacji w stałej Plancka po lokalne zmiany w topologii czasoprzestrzeni. Dla niego statek nie był jedynie wehikułem; był przedłużeniem jego własnej, niespokojnej duszy, dziełem sztuki użytkowej, które miało być jednocześnie piękne, funkcjonalne i, co najważniejsze, zdolne do przetrwania w warunkach, które przyprawiłyby o zawał serca każdego standardowego inżyniera.

Kadłub Lemiserry miał być wykonany z materiału, który Fyrrus nazwał „żywym kryształem” — niezwykłego stopu, który łączył w sobie organiczne polimery, zdolne do samoregeneracji na poziomie molekularnym, z krystaliczną strukturą nadającą mu niezwykłą twardość i odporność na ekstremalne temperatury oraz promieniowanie. „To nie będzie zwykła blacha, Rektorze,” tłumaczył z entuzjazmem, szkicując na serwetce kształty przypominające nieco skrzyżowanie statku kosmicznego z gigantycznym, opalescencyjnym owadem. „To będzie pancerz, który czuje, który myśli, który leczy swoje rany! Wyobraź sobie kadłub, który potrafi nie tylko naprawić dziurę po mikrometeorycie, ale i, w razie potrzeby, dostosować swój kształt do warunków panujących w danym regionie czasoprzestrzeni, minimalizując opory lub rezonując z lokalnymi polami energetycznymi! A do tego, aktywny kamuflaż mimetyczny! Statek, który potrafi stać się niewidzialny nie tylko dla zwykłych sensorów, ale i dla… no, powiedzmy, dla bytów operujących na innych płaszczyznach percepcji!”

Systemy podtrzymywania życia miały tworzyć zamkniętą, samowystarczalną biosferę, prawdziwy mikrokosmos Lemis w miniaturze. Hydroponiczne ogrody, pielęgnowane przez specjalizowane biomechanoidy (które Fyrrus projektował tak, by przypominały nieco Sylvani, z ich delikatnością i intuicyjnym zrozumieniem potrzeb roślin), miały dostarczać nie tylko tlenu i pożywienia, ale i stanowić element „psychoterapii środowiskowej” dla załogi. Powietrze miało być częścią złożonego „bio-cyfrowego systemu homeostazy”, gdzie roje nanobotów, współpracując z systemami filtracji opartymi na zmodyfikowanych genetycznie porostach, miały nieustannie monitorować i neutralizować wszelkie nieznane toksyny, patogeny, a nawet, jak Fyrrus miał nadzieję, „negatywne wibracje noetyczne”.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij