Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Fluctus Vitae. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 sierpnia 2025
28,27
2827 pkt
punktów Virtualo

Fluctus Vitae. Tom 2 - ebook

Przez 15 lat śpiączki Rex Farris żył w idealnym wszechświecie. Po przebudzeniu odkrył, że nasz świat jest więzieniem, a jego umysł stał się polem bitwy dla trzech wrogich świadomości. Aby przetrwać, musi udowodnić, że jego sen był bardziej realny niż nasza rzeczywistość. Ale prawda może zniszczyć je obie.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8431-129-5
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Żadna część tej publikacji nie może być powielana, rozpowszechniana ani przesyłana w jakiejkolwiek formie lub za pomocą jakichkolwiek środków, w tym fotokopii, nagrywania lub innych metod elektronicznych lub mechanicznych, bez uprzedniej pisemnej zgody autora, z wyjątkiem krótkich cytatów zawartych w recenzjach krytycznych i niektórych innych niekomercyjnych zastosowań dozwolonych przez prawo autorskie. W przypadku próśb o pozwolenie prosimy o kontakt z autorem pod adresem [email protected]. To jest fikcja. Historia, wszystkie imiona, postacie i incydenty przedstawione w tej produkcji są fikcyjne. Chociaż historia może odnosić się do prawdziwych obiektów astronomicznych i koncepcji naukowych, są one używane w sposób fikcyjny. Nie jest zamierzona ani nie należy wnioskować o żadnej identyfikacji z prawdziwymi osobami (żywymi lub zmarłymi), miejscami, budynkami i produktami.Słowo Wstępne
Zaproszenie do Pękniętej Rzeczywistości

Wyobraź sobie, że całe twoje życie było snem. Nie sennym koszmarem, lecz cudem — bogatym, złożonym, polifonicznym wszechświatem, w którym sama myśl potrafiła kształtować materię, a prawa fizyki były strunami w kosmicznej lutni. Walczyłeś o ten świat. Poświęciłeś dla niego wszystko, by ocalić go przed chorobą, która toczyła samą tkankę bytu.

A teraz wyobraź sobie, że się budzisz.

Budzisz się w sterylnym, białym pokoju. Odkrywasz, że rzeczywistość jest płaska, cicha i chora. Że symfonia twojego istnienia została zredukowana do monotonnego pisku aparatury medycznej. Że twoje ciało jest więzieniem, a umysł — polem bitwy między wspomnieniem wszechświata a brutalną prawdą.

To nie jest opowieść o powrocie do domu. To opowieść o wygnaniu do prawdy.

_Szepty Rzeczywistości_ to drugi tom sagi _Fluctus Vitae_, ale jest to również początek zupełnie nowej odysei. To kronika dekompresji ontologicznej — bolesnego procesu, w którym trzy umysły uwięzione w jednym ciele muszą nauczyć się żyć w świecie, który ich nie rozumie. Analityczny geniusz Rektora, nieokiełznana kreatywność Fyrrusa i złamana, ludzka świadomość Rexa Farrisa stają w obliczu przerażającego odkrycia: „choroba rzeczywistości”, którą próbowali zdiagnozować w swoim świecie, może być jedynie echem fundamentalnego pęknięcia w naszym.

Uniwersum _Fluctus Vitae_ to gobelin utkany z niezliczonych historii. Główna saga jest jego centralnym wzorem, lecz w tle pobrzmiewają echa innych opowieści. Eony wcześniej, w systemie podwójnej gwiazdy, dwie cywilizacje — jedna wykuta w ogniu, druga zrodzona ze światła — stoczyły wojnę, która na zawsze ukształtowała losy tej części galaktyki. Ich historia, opowiedziana w _WOJNIE DWÓCH SŁOŃC: TAŃCU OGNIA I LODU_, to prastare echo konfliktu, który wciąż rezonuje w sercach bohaterów _Fluctus Vitae_.

A w mrocznych, przesiąkniętych neonami trzewiach stacji kosmicznej Agora, cyniczny detektyw imieniem C.B. prowadzi śledztwo w sprawie, która jest czymś więcej niż tylko zleceniem. To szept z poziomu rynsztoka, dowód na to, że choroba rzeczywistości zatruwa nie tylko gwiazdy, ale i ludzkie dusze. Jego walka, opisana w powieści detektywistycznej “_C.B. DETEKTYW ZE STACJI KOSMICZNEJ AGORA”_, pokazuje brutalne, przyziemne konsekwencje kosmicznych procesów, których źródła sięgają głównej sagi.

Każda z tych opowieści jest osobną bramą do tego samego, rozległego wszechświata. Można je czytać niezależnie, lecz dopiero razem tworzą pełny obraz — mozaikę, w której losy jednostek splatają się z losami cywilizacji, a walka o jednostki jest równie ważna, co walka o przetrwanie gatunku.

Dla tych z Was, którzy od czasu lektury _Pieśni Rozpadu_ zdążyli zapomnieć o niektórych szczegółach fabuły, na początku tej książki zamieszczony został _Prequel_. Stanowi on fabularne streszczenie kluczowych wydarzeń z pierwszego tomu.

_Uwaga:_ Dla nowych podróżników jest to zakazany owoc. Wiedza, która na zawsze zmieni wasze postrzeganie początku tej sagi. Wybór, czy zerwać go już teraz, należy do was.

Ja nie napisałem kolejnej powieści. Zbudowałem lustro. _Szepty Rzeczywistości_ to dopiero jego najostrzejszy, najbardziej niebezpieczny odłamek.

Strumień Życia płynie dalej. Pytanie brzmi: czy odważysz się do niego wejść?Rozdział 1
Dekompresja Ontologiczna

1.1

Przebudzenie nie było łagodnym wynurzeniem się z mroku, przypominającym powolne wynurzanie się batyskafu z głębin oceanu myśli. Było raczej gwałtowną, bolesną dekompresją — jakby nurek, zbyt szybko wyniesiony z ciśnienia absolutnego na miałką powierzchnię banalności, poczuł, jak pękają w nim nie tylko naczynia krwionośne, ale i same kategorie bytu. Był to wstrząs systemowy, neuro-ontologiczny krwotok, w którym polifoniczna, nieskończenie złożona symfonia rzeczywistości, jaką znał, została zgnieciona i sprasowana do pojedynczego, fałszywego tonu.

Pierwszym, co zarejestrowała jego świadomość — a właściwie ten krystalizujący się z chaosu, zdumiony i obolały fragment świadomości, który wciąż usiłował odpowiedzieć na pytanie „kim jestem?” — nie był obraz ani dźwięk, lecz agresja. Agresja bieli.

Nie była to biel mleczna, biel śniegu w słońcu czy kości słoniowej, biele posiadające fakturę, historię i głębię. To była biel syntetyczna, absolutna, o charakterze groźby. Biel ścian, pozbawiona jakiejkolwiek tekstury, odbijająca światło w sposób bezlitośnie równomierny, niczym ekran logiczny wyświetlający błąd krytyczny. Biel pościeli, sztywna, nieprzyjemnie gładka, pachnąca chemiczną sterylnością, a nie ozonem i żywicą lemisiańskich Drzew-Domów. Biel fartucha jakiejś postaci, postaci, która nie miała w sobie nic z eterycznej gracji Lemian ani energetycznej krzepy Iskrytów. Biel tak absolutna, chemiczna i pozbawiona niuansów, że raniła jego korę wzrokową, przywykłą do opalizujących fioletów lemisiańskiego nieba i subtelnych, lazurowych poświat pulsujących w rytm myśli w Auli Synoptycznej.

Była to biel nicości, sterylne płótno, na którym jakiś bezlitosny demiurg o duszy księgowego wymazał wszelkie odcienie bytu, pozostawiając jedynie płaską, dwuwymiarową pewność istnienia, która była gorsza, bardziej obraźliwa dla umysłu, niż sam niebyt. Ta biel krzyczała o redukcji, o uproszczeniu, o świecie sprowadzonym do najprostszych, najbardziej prozaicznych mianowników. To była manifestacja choroby — nie ciała, lecz samej rzeczywistości, która utraciła swą złożoność, swoją wielowymiarową elegancję, stając się własną, uproszczoną karykaturą.

Zaraz potem nadszedł dźwięk. A raczej jego obelżywa parodia. Monotonny, regularny, irytująco trywialny w swojej przewidywalności pisk jakiejś maszyny.

Pik… pik… pik…

Dźwięk tak ubogi w informację, że stanowił atak na samą ideę komunikacji. Nie niósł ze sobą żadnej treści poza tą jedną, upartą, obraźliwie prostą asercją: „wciąż istniejesz, wciąż istniejesz, wciąż istniejesz”. Był antytezą złożonej, polifonicznej symfonii Fluctus Vitae, w której każdy szept liścia, każde drgnienie oceanu myśli, każda fluktuacja kwantowa w jądrze planety splatała się w żywą, tętniącą, nieskończenie złożoną tkankę znaczeń. Tam, we Fluctus Vitae, cisza była niemożliwa, gdyż wszystko było informacją. Tutaj, w tym białym pokoju, hałas był pusty. Ten pisk był jak pojedynczy, zacięty woksel w gładkiej, analogowej rzeczywistości; był jak błąd w programie, który zamiast renderować cały wszechświat, zawiesił się na jednej, bezsensownej komendzie. Był to dźwięk fundamentalnej awarii, metronom odmierzający rytm upadku.

I wreszcie, dopełniając tę synestetyczną kakofonię nędzy, zapach. Woń antyseptyków, sterylności, leków. Mieszanina alkoholu izopropylowego i związków chloru, która wdzierała się w nozdrza z agresją rozpuszczalnika. Zapach, który krzyczał o chorobie, o ułomności materii, o nieustannej, syzyfowej walce z entropią prowadzonej za pomocą prymitywnych, chemicznych narzędzi. Była to woń tak obca jego zmysłom, przywykłym do zapachu ozonu generowanego przez procesory noetyczne, do subtelnej woni kwitnących w Myślo-Ogrodach idei i do słodkawego aromatu destylatu z fermentowanych snów, że jego trzewia skurczyły się w odruchu protestu. To był zapach porażki — porażki ciała w walce z czasem, porażki biologii, która musiała być nieustannie dezynfekowana, by nie ulec własnemu rozkładowi.

Biel, pisk i smród. Trzy wektory ataku sensorycznego, które zbiegły się w jednym punkcie jego nowo narodzonej świadomości, tworząc druzgocącą konkluzję: jestem w miejscu obcym, wrogim i fundamentalnie uproszczonym. Jestem w pułapce.

_Gdzie ja jestem?_

Myśl ta, pierwsza w pełni uformowana myśl, zabrzmiała w jego własnej głowie obco, płasko, pozbawiona tego bogatego, wielowarstwowego rezonansu, który nadawała jej Fluctus Vitae. Była to myśl samotna, odizolowana, klaustrofobicznie zamknięta w ciasnej, kostnej puszce czaszki — koncepcja tak prymitywna i barbarzyńska, że aż niewyobrażalna. Zawsze myślał

_z_ wszechświatem, w dialogu z nim, a jego jaźń była jedynie węzłem w nieskończonej sieci. Teraz jego jaźń była więźniem. Obserwatorem przytłoczonym przez prymitywizm otaczającej go rzeczywistości.

Światło było zbyt proste. Dźwięk był zbyt głupi. Zapach był zbyt brutalny. A on, zawieszony w tym białym, pulsującym, cuchnącym piekle, był zredukowany do roli cierpiącego świadka własnego ontologicznego upadku. Czuł to w sposób, w jaki czuje się nagłą zmianę ciśnienia — jako ból w każdej komórce istnienia. Utracił wszechświat, a w zamian otrzymał pokój. Pokój, który był nieskończenie gorszy niż nicość.

1.2

Na bezbrzeżnym, białym oceanie jego nowej, uproszczonej percepcji, pytanie „Gdzie ja jestem?” zawisło niczym kropla czarnego atramentu, powoli rozpływająca się w nicości. Było to pytanie fundamentalne, rozpaczliwa próba zakotwiczenia, rzucenia liny w kierunku jakiegokolwiek stałego lądu logiki. Było wołaniem o dane, o system odniesienia, o choćby jeden, nędzny aksjomat, na którym można by oprzeć dalsze rozumowanie.

I wszechświat, a raczej ten jego fragment uwięziony w kostnej puszce czaszki, odpowiedział.

Odpowiedź nie nadeszła z zewnątrz. Pojawiła się wewnątrz, jako nagła zmiana mentalnego klimatu. Chaotyczna panika, gorączkowy lęk i sensoryczne przeciążenie ustąpiły miejsca czemuś nowemu: chłodnej, analitycznej precyzji. Jakby w samym środku szalejącej burzy otworzył się nagle wir krystalicznie czystego, mroźnego powietrza.

_Wygląda na to, że jesteśmy w jednostce medycznej niskiego stopnia zaawansowania technologicznego —_ odezwał się w jego umyśle inny głos. Głos chłodny, analityczny, pedantycznie precyzyjny. Głos, który natychmiast rozpoznał jako swój własny, a jednocześnie jako głos kogoś innego. Głos Rektora.

Był to głos pozbawiony emocji, czysty jak diament i równie twardy. Każde słowo było idealnie oszlifowane, pozbawione jakichkolwiek wibracji strachu czy zdziwienia. Była to czysta, beznamiętna transdukcja danych na język.

_Sądząc po prymitywnym charakterze aparatury monitorującej, opartej na trywialnej elektronice, a nie na rezonansie kwantowym, oraz po składzie chemicznym atmosfery, zdominowanym przez wulgarny azot, znajdujemy się w środowisku klasy D, nieprzystosowanym do podtrzymywania złożonych form życia opartych na rezonansie noetycznym._

Dla fragmentu świadomości, który był po prostu Rexem, cierpiącym i przerażonym, te słowa były przez ułamek sekundy ukojeniem. Logika. Porządek. Analiza. Oto kotwica, której szukał. Ale ulga natychmiast zmieniła się w nowy rodzaj grozy. Głos Rektora, choć znajomy, był głosem obcym. Mówił o _nas_, ale z perspektywy kogoś, kto stoi z boku, patrząc na sytuację przez grubą, pancerną szybę obiektywizmu. Nie było w nim śladu _jego_ bólu, _jego_ straty. Rektor nie rozpaczał nad utratą polifonicznej symfonii Fluctus Vitae; on ją jedynie klasyfikował jako nieobecną, odnotowując ten fakt z takim samym beznamiętnym zainteresowaniem, z jakim entomolog odnotowuje brak jednej pary odnóży u badanego owada.

_Sugeruję zachowanie ostrożności i rozpoczęcie diagnostyki otoczenia,_ kontynuował Rektor, a jego głos był niczym mentalny skalpel, metodycznie tnący chaos na schludne, zrozumiałe fragmenty. _Należy w pierwszej kolejności zidentyfikować źródło zasilania i spróbować połączyć się z lokalną siecią informacyjną, o ile takowa w ogóle istnieje._

Zanim jednak Rex zdążył przetworzyć tę lodowatą dyrektywę, zanim zdążył pogrążyć się w egzystencjalnej rozpaczy nad faktem, że jego własny intelekt oddzielił się od niego, by stać się autonomicznym, beznamiętnym obserwatorem, wewnętrzny klimat jego umysłu ponownie uległ gwałtownej zmianie. Mroźny wir Rektora został rozerwany przez nagłą, niekontrolowaną eksplozję. Nie była to już implozja w kierunku zimnej logiki, lecz erupcja gorącej, nieokiełznanej energii. Supernowa niecierpliwości.

_Diagnostyki?!_ rozległ się trzeci głos, eksplodując w jego świadomości niczym ładunek plazmy, pełen irytacji i nieokiełznanej, pirotechnicznej fantazji. Głos Fyrrusa. _Rektorze, czyś ty do reszty postradał swoje logiczne zwoje?! Twoje wieczne analizy doprowadzą nas do śmierci z nudów, zanim cokolwiek zdążymy zrobić!_

Głos Fyrrusa był przeciwieństwem Rektora. Był gorący, chaotyczny, pełen iskier i trzasków. Był to głos wielkiego pieca hutniczego, w którym rodzą się nowe, niestabilne idee. Głos inżyniera-piromana, artysty-demiurga, który w każdym problemie widział okazję do zbudowania czegoś spektakularnego, najlepiej z użyciem dużej ilości egzotycznej materii i z pominięciem większości protokołów bezpieczeństwa.

_Nie widzisz, że tu nawet kawy porządnej nie mają?!_ grzmiał Fyrrus, a jego mentalny głos zdawał się wstrząsać samymi fundamentami czaszki Rexa. _Ta breja, którą próbują nam wcisnąć dożylnie, ma sygnaturę energetyczną gorszą niż woda z kałuży po przejściu stada Grizlorów z K’tharr, i prawdopodobnie podobne walory smakowe! Zamiast diagnostyki, proponuję natychmiastowe zlokalizowanie głównego reaktora i lekkie… „podkręcenie” jego parametrów, żebyśmy mogli przynajmniej zmaterializować sobie porządne, podwójne espresso z pianką! Albo chociaż toster, który nie będzie przypalał grzanek w trzech wymiarach jednocześnie!_

I tak oto, w ciągu kilku sekund, umysł Rexa Farrisa przestał być po prostu umysłem. Stał się polem bitwy. Sceną, na której dwie potężne, archetypiczne siły rozpoczęły swój odwieczny spór. Z jednej strony Rektor — zasada porządku, zimna logika, apolliński pęd do klasyfikacji i zrozumienia. Z drugiej Fyrrus — zasada chaosu, gorąca kreatywność, dionizyjski pęd do działania i tworzenia.

Rex, ten pierwotny, cierpiący rdzeń tożsamości, został zepchnięty na margines. Był już nie tylko obserwatorem wrogiego, zewnętrznego świata. Stał się pasywnym świadkiem wojny domowej toczącej się w jego własnej głowie. Monotonne „pik… pik… pik…” monitora serca, które tak go dręczyło, stało się teraz ironicznym, absurdalnym tłem dla bogatej, wewnętrznej kłótni. Świat zewnętrzny oferował mu jeden, idiotyczny bit informacji. Świat wewnętrzny — dwa sprzeczne, niemożliwe do pogodzenia wszechświaty.

Był rozdarty. Uwięziony między lodem a ogniem. Między propozycją analizy więziennych krat a planem wysadzenia całego więzienia. Między chłodną rezygnacją a gorączkową nadzieją. Jego własna wola, jego własna tożsamość, została stłumiona, zneutralizowana przez potężne siły, które sam niegdyś zrodził. Był polem bitwy, a jego ciało — nagrodą, o którą walczono. Nie wiedział jeszcze, która strona zwycięży. Nie wiedział nawet, której stronie powinien kibicować. Wiedział tylko jedno: dekompresja ontologiczna dopiero się rozpoczęła. Prawdziwe pęknięcie następowało właśnie teraz. Nie w ciele, lecz w duszy.

1.3

W akcie czystej, desperackiej woli, jak bunt niewolnika przeciwko dwóm tyranom walczącym o jego duszę, zmusił swoje ciało do posłuszeństwa. Był to wysiłek herculesowy, wymagający skupienia całej, rozproszonej energii w jednym, prostym celu. Przezwyciężyć bezwład. Przejąć kontrolę.

Rex Farris otworzył oczy. Nie Rektor, nie Fyrrus. Rex. Imię, które smakowało w jego umyśle jak dawno zapomniana potrawa z dzieciństwa — znajome, a jednak dziwnie odległe, jak echo z innego życia.

Światło, przefiltrowane przez jego fizyczne, ludzkie oczy, wciąż było białe i agresywne, ale teraz nabrało ostrości, głębi, trójwymiarowości, która była jednocześnie darem i przekleństwem. Darem, bo wreszcie istniały krawędzie, cienie i perspektywa — surowe dane, które pozwalały na triangulację położenia w tej nowej, wrogiej przestrzeni. Przekleństwem, bo ta nowo nabyta trójwymiarowość jedynie podkreślała fundamentalną płaskość ontologiczną tego świata. Był to świat, który posiadał wymiary geometryczne, ale był pozbawiony wymiarów znaczeniowych.

Amorficzna, biała plama, która unosiła się w jego polu widzenia, skrystalizowała się w konkretną postać. Okazała się być kobietą w średnim wieku, o zmęczonej, choć życzliwej twarzy, na której mapa drobnych zmarszczek wokół oczu opowiadała historię tysięcy długich dyżurów i setek cichych, współczujących uśmiechów. Jej istnienie było namacalne, solidne i przytłaczająco prozaiczne. Nie pulsowała wewnętrznym światłem, jej myśli nie malowały w powietrzu subtelnych wzorów. Była po prostu… ciałem. Zbiorem komórek, który jakimś cudem utrzymywał spójność i wykonywał zaprogramowane funkcje.

Jego spojrzenie powędrowało dalej. Monotonny pisk, który wciąż wiercił mu dziurę w świadomości, miał teraz swoje źródło. Było nim niewielkie, szare pudełko z ekranem, na którym zielona linia, niczym sejsmograf rejestrujący pierwsze, nieśmiałe drgnienia budzącego się wulkanu, tańczyła w rytm jego serca. Ten obraz, połączenie dźwięku z wizualną reprezentacją, był dla niego szokujący w swojej prostocie. Prymitywna transdukcja sygnału biologicznego na sygnał elektroniczny. Prosta pętla sprzężenia zwrotnego, która nie niosła żadnej głębszej informacji poza tą jedną: mechanizm wciąż działa. Pompa tłoczy.

— Panie Farris? Słyszy mnie pan? — głos kobiety był ciepły, nacechowany profesjonalizmem, ale i autentyczną ulgą. Przenikał przez zgiełk jego wewnętrznej wojny, ignorując ją, nieświadomy jej istnienia. — Nazywam się siostra Henderson. Jest pan w szpitalu stanowym w Nebrasce. Miał pan wypadek. Proszę się nie ruszać. Wszystko jest w porządku.

Szpital. Nebraska. Wypadek.

Słowa te, proste, trywialne, pozbawione jakiejkolwiek kosmicznej wagi, uderzyły w jego umysł z siłą młota pneumatycznego. Były jak kamyki wrzucone w spokojną toń jego lemisiańskich wspomnień, tworząc dysonans poznawczy tak potężny, że aż fizycznie bolesny.

_Nebraska._ Nazwa ta nie miała dla niego żadnego punktu odniesienia. Była zbiorem fonemów, pustym znaczeniowo. W jego umyśle, który wciąż rezonował echem debat w Auli Synoptycznej na temat natury „choroby rzeczywistości” i teoretycznych modeli multiwersum, słowo „Nebraska” brzmiało bardziej obco, bardziej absurdalnie, niż nazwa gromady kulistej w galaktyce Andromedy. Z jednej strony jego świadomości rozbrzmiewały wspomnienia smaku bursztynowego destylatu z fermentowanych snów, pitego po udanym eksperymencie z Fyrrusem. Z drugiej — sterylna, bezosobowa nazwa jakiegoś miejsca, które rzekomo było teraz jego lokalizacją.

_Wypadek._ Termin ten implikował nieprzewidziane zdarzenie, błąd w systemie, losowe odchylenie od normy. Ale jak pogodzić koncepcję banalnego, fizycznego wypadku — poślizgu, zderzenia, upadku — z jego ostatnim, żywym wspomnieniem: desperackiej, heroicznej budowy

_Lemiserry_, arki mającej ocalić esencję ich bytu przed postępującą degradacją samego kontinuum? Jak jedno mogło prowadzić do drugiego? Jaki ciąg przyczynowo-skutkowy mógł połączyć kosmiczną epopeję z przyziemną, medyczną procedurą w miejscu zwanym „Nebraska”?

Było to zderzenie dwóch niemożliwych do pogodzenia porządków rzeczywistości. Jego umysł, operujący na poziomie kosmologicznym, został brutalnie zmuszony do przetworzenia danych o skali tak trywialnej, że aż niezrozumiałej. To było Brzemię Geniuszu w swojej najokrutniejszej formie: wiedza o wszechświatach zamknięta w ciele, którego jedynym problemem, według otoczenia, był „wypadek”.

Przebłysk jego rdzennej jaźni, ten krótki zryw, który pozwolił mu otworzyć oczy, zaczął gasnąć. Przytłoczony ogromem paradoksu, umysł Rexa zaczął się chwiać. Jak komputer, który otrzymał polecenie podzielenia nieskończoności przez zero, jego system operacyjny zawiesił się w pętli sprzeczności. Próba zrozumienia sytuacji była skazana na porażkę, gdyż brakowało mu fundamentalnych danych pozwalających połączyć te dwie narracje w jedną, spójną całość.

Wewnętrzne głosy, Rektor i Fyrrus, na chwilę uciszone tym aktem woli, poczuły próżnię. Pustkę po władzy, która powstała w wyniku szoku rdzennej jaźni. I jak drapieżniki wyczuwające słabość, zaczęły się gramolić z powrotem na scenę. Rex czuł ich powrót jako narastające ciśnienie w czaszce. Lód i ogień znów szykowały się do bitwy, gotowe zaoferować swoje skrajnie różne interpretacje słów pielęgniarki.

Ale na razie, przez jeszcze jeden, ostatni, krystaliczny moment, był tylko Rex. Zdezorientowany. Złamany. I przerażony faktem, że słowa, które miały go uspokoić i zakotwiczyć — „Wszystko jest w porządku” — były najbardziej przerażającym kłamstwem, jakie kiedykolwiek usłyszał. Nic nie było w porządku. Sama rzeczywistość nie była w porządku. A on, jako jedyny, zdawał się to pamiętać.

1.4

W obliczu tego totalnego, wielopoziomowego chaosu, umysł Rexa — ten jego fragment, który wciąż był po prostu Rexem — uczepił się jedynej dostępnej strategii: komunikacji. Musiał przerzucić most nad przepaścią, która dzieliła jego wewnętrzny kosmos od zewnętrznej, prozaicznej celi. Musiał zadać pytanie. Nie proste „gdzie jestem?”, bo odpowiedź na nie — „Nebraska” — była bezwartościowym szumem. Potrzebował pytania, które sięgnęłoby sedna paradoksu, które zmusiłoby tę nową, płaską rzeczywistość do ujawnienia swoich fundamentalnych praw.

Sformułował je w myślach z elegancją i precyzją, której nie powstydziłby się sam Rektor. Pytanie było czyste, logiczne i obejmowało całość jego dylematu:

_Jaka jest natura tej pozornej bifurkacji mojej jaźni?_

To było to. Idealne zapytanie. Nie prosiło o współczucie, nie zdradzało strachu. Było chłodnym, naukowym żądaniem danych, próbą rozpoczęcia dialogu na jedynym poziomie, który mógł uporządkować ten bałagan. Zebrał resztki woli, skoncentrował ją na mechanizmach swojego ciała, które pamiętał jako posłuszne i wydajne narzędzia. Wydał polecenie: mów. Przekształć tę złożoną, wielowymiarową koncepcję w serię drgań powietrza, w zrozumiały komunikat.

Z jego gardła, nieużywanego przez wieczność, wydobył się jedynie chrapliwy, niezrozumiały dźwięk.

Był to odgłos absolutnej porażki. Zgrzyt zardzewiałej, nieoliwionej maszyny, która po latach bezczynności próbuje wykonać ruch. Dźwięk suchy, zwierzęcy, pozbawiony melodii i artykulacji. Była to fonetyczna ruina, żałosna karykatura zamierzonej, eleganckiej frazy. Jego struny głosowe, zwiotczałe i pozbawione treningu, zadrgały w spazmatycznym proteście. Mięśnie krtani, których precyzyjna choreografia jest warunkiem mowy, skurczyły się w nieudolnym chaosie. Płuca wypchnęły powietrze ze zbyt małą siłą, by nadać dźwiękowi odpowiednią moc.

Siostra Henderson zareagowała natychmiast, ale jej reakcja była kolejnym, bolesnym dowodem na ogrom komunikacyjnej przepaści. Pochyliła się nad nim, a na jej twarzy odmalowała się profesjonalna troska, całkowicie mijająca się z celem.

— Spokojnie, panie Farris. Proszę nie próbować mówić. Jest pan osłabiony. To normalne. Chce pan łyk wody?

Woda. Proponowała mu wodę jako rozwiązanie problemu ontologicznej katastrofy. Ta prozaiczna oferta była tak absurdalnie nieadekwatna, że graniczyła z komizmem — czarnym, egzystencjalnym humorem, z którego nikt oprócz niego nie mógł się śmiać.

Ale jego wewnętrzni lokatorzy nie widzieli w tym nic zabawnego. Fizyczna niemoc ich wspólnego wehikułu była nowym, palącym problemem, który natychmiast wywołał ich charakterystyczne reakcje.

_Układ głosowy wymaga kalibracji,_ skonstatował sucho Rektor w jego głowie, z precyzją technika diagnozującego usterkę. _Amplituda drgań strun głosowych jest niewystarczająca do wygenerowania zrozumiałego komunikatu. Rezonans w jamie gardłowej i nosowej jest minimalny. Należy zwiększyć ciśnienie wydechowe powietrza w płucach o co najmniej czterdzieści procent i zoptymalizować napięcie mięśni krtani według algorytmu sprzężenia zwrotnego audio-motorycznego. Sugeruję serię kontrolowanych wokalizacji testowych o narastającej częstotliwości._

Lodowata, beznamiętna analiza Rektora była jak sól na ranę. Traktował jego ciało — _ich_ ciało — jak zepsuty syntezator mowy. Nie było w tym śladu frustracji, jedynie chłodna ocena i propozycja metodycznego rozwiązania. Ale Fyrrus, dla którego ciało było narzędziem do realizacji wielkich planów, a mowa kluczem do wydawania poleceń, zareagował furią.

_Dajcie mu trochę smaru!_ zirytował się Fyrrus, a jego mentalny głos trzaskał jak zwarcie w instalacji wysokiego napięcia. _Albo podłączcie go do wzmacniacza! Kalibracja?! Rektorze, ten człowiek nie jest cholernym robotem! Nie będziemy tu siedzieć przez trzy cykle planetarne i wydawać z siebie samogłosek! Jak mamy cokolwiek zbudować, jeśli nie potrafimy nawet wydać prostego polecenia robotowi-asystentowi?! Chcę mój warsztat! I moje Chronokulki! Ten pisk doprowadza mnie do szaleństwa!_

W jednej chwili poczucie porażki Rexa uległo zwielokrotnieniu. Był teraz potrójnie uwięziony. Po pierwsze, przez tę jałową, dwuwymiarową rzeczywistość szpitalnej sali. Po drugie, przez wojnę domową w jego własnej czaszce, gdzie dwie frakcje jego jaźni walczyły o dominację. A teraz, po trzecie, przez najbardziej upokarzającą z niewoli — niewolę własnego ciała.

Jego geniusz, ten połączony, triumwiracki umysł zdolny do projektowania silników strunowych i analizowania struktury wszechświata, został unieruchomiony przez kilka zwiotczałych mięśni w gardle. Był jak superkomputer o nieskończonej mocy obliczeniowej, uwięziony w obudowie bez portów wejścia i wyjścia. Mógł w myślach pisać najwspanialsze symfonie i traktaty filozoficzne, ale na zewnątrz był tylko niemym, drżącym kawałkiem mięsa, zdolnym do wydawania z siebie jedynie gardłowych, zwierzęcych dźwięków.

To było ostateczne upokorzenie. Brzemię Geniuszu w najczystszej, najbardziej okrutnej postaci. Posiadać wiedzę zdolną zmienić losy cywilizacji i nie być w stanie poprosić o szklankę wody w sposób, który oddałby sprawiedliwość tej prośbie.

Zamknął oczy, odcinając się od życzliwej, lecz całkowicie nieświadomej pielęgniarki. Próba komunikacji zakończyła się totalną klęską. Nie tylko nie udało mu się przerzucić mostu do świata zewnętrznego, ale na nowo otworzył wewnętrzną przepaść między Rektorem a Fyrrusem, którzy teraz, sprowokowani nowym problemem, na nowo podjęli swoją absurdalną walkę.

Lód analizował. Ogień się wściekał. A Rex, ten właściwy Rex, tonął w ciszy własnej, bezgłośnej rozpaczy.

1.5

W otchłani potrójnej niewoli, gdzie umysł był polem bitwy, a ciało zepsutą maszyną w sterylnym, wrogim świecie, Rex dryfował. Lód Rektora i ogień Fyrrusa toczyły w jego głowie wojnę o strategię przetrwania, a ich głosy, niczym dwie czarne dziury, rozrywały resztki jego spójnej tożsamości. Rektor metodycznie katalogował parametry celi, diagnozując jej prymitywizm z pogardliwą precyzją. Fyrrus, w furii twórczej niemocy, projektował fantasmagoryczne drogi ucieczki, miotając obelgami na niską jakość dożylnego pożywienia i monotonię aparatury. Rex, ten właściwy Rex, był jedynie punktem, w którym te dwie siły się ścierały — punktem o zerowej objętości i nieskończonej gęstości cierpienia.

I wtedy, w ten zamknięty, rezonujący obłędem system, wdarł się nowy, nieprzewidziany sygnał.

Był to dźwięk tak banalny, a jednak w tym kontekście tak obcy, że na ułamek sekundy uciszył wewnętrzną kakofonię. Dźwięk otwieranych drzwi. Nie był to metaliczny zgrzyt więziennej bramy, lecz cichy, wytłumiony, hydrauliczny szept. Zwiastun nadejścia.

Obie frakcje jego jaźni zareagowały natychmiast, każda na swój sposób.

_Nowy czynnik w środowisku,_ skonstatował Rektor, a jego analityczny umysł natychmiast zarzucił sieci logiczne, by sklasyfikować intruza. _Prawdopodobieństwo: 87,4%, personel medyczny. 11,2%, personel administracyjny. 1,4%, nieprzewidziana anomalia. Sugeruję tryb pasywnej obserwacji do czasu pełnej identyfikacji._

_Nareszcie! Może przynieśli części!_ zahuczał Fyrrus z irracjonalną nadzieją. _Albo chociaż porządny generator pola siłowego! Rektorze, przygotuj się do przejęcia ich systemów, jak tylko podejdą wystarczająco blisko! Spróbujemy pobrać plany techniczne ich urządzeń!_

Ale to nie był personel. To nie byli dostawcy części. W progu stanęły dwie postacie, a ich obecność, ich sama sygnatura ontologiczna, była tak fundamentalnie inna od wszystkiego w tym pokoju, że cały system operacyjny umysłu Rexa uległ krytycznej awarii.

To nie była kolejna manifestacja sterylnej bieli. W ich ubraniach były kolory — wyblakły błękit dżinsu, ciepły brąz wełnianego swetra. Były to kolory o nieskończonej głębi, naznaczone życiem, noszeniem, praniem. Kolory, które miały historię. W ich ruchach była płynność, a nie mechaniczna precyzja. Ich istnienie nie było prostą asercją. Było narracją.

I w tym momencie, w chwili, gdy światło z korytarza oświetliło ich twarze, stało się coś niemożliwego. Coś, co wykraczało poza logikę Rektora i fantazję Fyrrusa.

Wewnętrzna wojna ucichła.

Nie było to zawieszenie broni, lecz całkowite, nagłe zniknięcie walczących stron. Analityczny silnik Rektora, który potrafił przetwarzać złożoność kosmologiczną, stanął dęba w obliczu danych o tak przytłaczającej, a jednocześnie prostej wadze emocjonalnej. Był to ładunek informacji o zerowej redundancji i nieskończonym znaczeniu, który przekroczył jego zdolności przetwarzania. Zamilkł, jego procesory zawieszone w pętli nierozwiązywalnego równania.

Piec hutniczy Fyrrusa, w którym bez przerwy płonął ogień kreatywności, zgasł, zduszony przez obecność czegoś, czego nie dało się ulepszyć. Jego pęd do tworzenia, do budowania, do przekształcania, stracił sens w obliczu bytu, który był doskonały w swojej niedoskonałości, kompletny w swojej tęsknocie. Fyrrus zamilkł, oniemiały z podziwu, który graniczył z czcią.

W tej nagłej, absolutnej ciszy, która zapanowała w jego głowie, Rex Farris po raz pierwszy od przebudzenia był sam. I zobaczył.

Pierwsza z nich, kobieta o włosach koloru spadziowego miodu i oczach, w których krył się cały smutek i cała siła wszechświata, podeszła do łóżka.

Lemis.

Jej imię nie było myślą. Było uderzeniem serca. Było wspomnieniem zapachu letniego deszczu na rozgrzanym asfalcie, smaku pierwszej porannej kawy w ich starej kuchni, ciepła jej dłoni na jego karku podczas długich, zimowych wieczorów. Jej twarz była starsza, niż ją zapamiętał. Grawitacja i czas — te dwie trywialne, a jednak nieubłagane siły tej płaskiej rzeczywistości — wyryły na niej swoją mapę. Drobne zmarszczki wokół oczu, których nie było w jego wspomnieniach, opowiadały historię tysięcy samotnych wschodów słońca. Subtelna linia zaciśniętych ust, której nie znał, była świadectwem lat cichej, upartej nadziei, która walczyła ze zwątpieniem.

Ale to była ona. Każdy atom jego istoty, każda komórka pamięci krzyczała jej imię. To był aksjomat. Fundamentalna prawda, na której zbudowany był jego wszechświat.

Jej dłoń, ciepła i realna, dotknęła jego policzka.

I w tym momencie dekompresja ontologiczna została zatrzymana. Ten prosty, fizyczny kontakt był jak kotwica rzucona w oceanie szaleństwa. Ciepło jej skóry, subtelna tekstura, delikatny nacisk — to wszystko było powodzią prawdziwych, bogatych, analogowych danych sensorycznych. Było to zaprzeczenie agresywnej bieli, idiotycznego pisku i chemicznego smrodu. Jej dotyk był dowodem, że istnieje inna rzeczywistość. Rzeczywistość, w której istniało ciepło, czułość i znaczenie. Ten dotyk był jedynym pewnikiem w tym nowym, przerażająco realnym świecie. Ugruntował go. Powstrzymał jego rozpadającą się jaźń przed ostateczną implozją.

Jego spojrzenie, wciąż zakotwiczone w jej oczach, powędrowało ku drugiej postaci. Stała tuż za Lemis, w półcieniu, jakby bojąc się podejść bliżej. Była młodsza. I przez ułamek sekundy jego umysł nie potrafił jej umiejscowić. A potem zobaczył jej oczy.

I czas, który dla niego stanął, runął na niego z siłą lawiny.

To były jego oczy. Te same, ciekawskie i inteligentne oczy, które odziedziczyła po ojcu. Oczy, które zawsze zadawały pytania, które rozkładały świat na czynniki pierwsze z dziecięcą fascynacją. Ale to nie były oczy dziecka, które pamiętał. To nie były oczy małej dziewczynki, która zadawała mu pytania o to, dlaczego gwiazdy świecą, i którą uczył nazw konstelacji w ich przydomowym ogrodzie.

To były oczy kobiety. Młodej kobiety, w której spojrzeniu widać było lata nauki, lata samodzielnego myślenia. Malowała się w nich mieszanina uczuć tak złożona, że potrzeba by było całej mocy Rektora, by ją przeanalizować: ulga, tak głęboka, że aż bolesna. Niedowierzanie, które walczyło z nadzieją. Ale pod tym wszystkim, pod warstwami miłości i troski, kryła się ta specyficzna, analityczna ciekawość, która tak bardzo przypominała mu… Rektora. Patrzyła na niego nie tylko jak córka na odnalezionego ojca. Patrzyła na niego jak naukowiec na niezwykły, niepojęty fenomen.

Margaret. Jego córka, Margaret.

W jednej chwili zrozumiał. Zrozumiał, co oznacza „wypadek”. Zrozumiał, co oznacza cisza, która musiała trwać lata. Piętnaście lat, podpowiedział mu jakiś odległy, cichy fragment umysłu, który potrafił jeszcze liczyć. Piętnaście lat skradzionych, wymazanych, nieistniejących. Czas, dla niego, był jedynie abstrakcyjną współrzędną w równaniach kosmologicznych. Teraz stał się nożem, który wbito mu w serce. Jego córeczka, jego mała Meg, zestarzała się o piętnaście lat, podczas gdy on spał. Zmieniła się z dziecka w kobietę, a on to przegapił. Ten ból był nowym, nieznanym rodzajem agonii, ostrzejszym niż dekompresja, głębszym niż samotność.

Był to moment tak gęsty od emocji, że zdawał się zakrzywiać przestrzeń w pokoju. Miłość, tak potężna, że mogłaby zasilać gwiazdy. Tęsknota, która była fizycznym bólem w piersi. Rozdzierający ból straty — straty czasu, straty wspomnień, straty życia. I pod tym wszystkim, niewyobrażalna, paląca radość odnalezienia, radość tak intensywna, że groziła unicestwieniem.

Te dwie kobiety. Jego żona i jego córka. Jego przeszłość i jego utracona przyszłość. Jego kotwica i jego most.

Były jedynym, co miało sens w tym szalonym, uproszczonym świecie. Były grawitacyjną studnią znaczenia, wokół której jego rozbita świadomość mogła na nowo zacząć orbitować. Wewnętrzne głosy milczały, pokonane przez siłę, której nie potrafiły zrozumieć ani skopiować.

W tej ciszy był tylko Rex. Mąż i ojciec. Mężczyzna, który utracił wszechświat, by w białym, sterylnym pokoju w Nebrasce odnaleźć jego prawdziwe centrum. Patrzył na nie, a łzy, których nie czuł od eonów, których istnienia jego ciało już prawie zapomniało, zaczęły płynąć po jego policzkach, mieszając się z ciepłem dłoni jego żony. Były to łzy rozpaczy i ekstazy. Pierwszy, prawdziwie ludzki akt w tej nowej, nieludzkiej rzeczywistości

1.6

W krystalicznej, bezgłośnej chwili, która nastała po zniknięciu jego wewnętrznych tyranów, Rex był czystą percepcją. Jego świadomość, uwolniona od lodowatej analizy i gorączkowej kreacji, stała się idealnym lustrem, w którym odbijały się dwie najważniejsze stałe jego wszechświata: Lemis i Margaret. Miłość, tęsknota, ból i radość splotły się w jedno, tworząc nowy, niestabilny, lecz nareszcie zjednoczony rdzeń jego jaźni. Był to moment łaski, dar odzyskanego człowieczeństwa.

Ale systemy, nawet te biologiczne, dążą do równowagi. A jego nowa równowaga była oparta na chaosie. Potężny ładunek emocjonalny, który zalał jego umysł, choć na chwilę zjednoczył go w akcie czystego uczucia, był jednocześnie sygnałem o tak gigantycznej amplitudzie, że musiał w końcu na nowo obudzić uśpione podsystemy. Ich zadaniem była interpretacja danych. A on właśnie stał się epicentrum trzęsienia danych, jakiego jego umysł nigdy nie doświadczył.

Pierwszy odezwał się szept Lemis.

— Rex…

Jej głos. Nie był to zwykły dźwięk. Była to fala nośna, na której zakodowane były lata niewypłakanych łez, samotnych wieczorów i cichej, upartej nadziei. Jego umysł, w swojej nowej, wrażliwej formie, nie tylko słyszał słowo „Rex”. On je _czytał_. Odczytywał jego metadane: spektrum częstotliwości drgające od ulgi, składowe harmoniczne nasycone bólem, subtelne obniżenie tonu świadczące o skrajnym wyczerpaniu. Był to sygnał tak bogaty, tak gęsty od informacji, że stanowił wyzwanie.

A potem pytanie Margaret, które padło tuż po nim.

— Tato? Pamiętasz nas?

To pytanie było iskrą. Iskrą, która na nowo zapaliła uśpione reaktory. Prośba o weryfikację pamięci była żądaniem dostępu do rdzennych danych systemu, a to z kolei uruchomiło protokoły diagnostyczne i obronne.

Pierwszy odzyskał przytomność Rektor. Jego powrót nie był gwałtowny. Był raczej jak restart systemu po krytycznym błędzie — cichy, metodyczny, nieubłagany. Jego świadomość rozlała się po umyśle Rexa niczym ciekły azot, schładzając i porządkując gorący chaos emocji. Spojrzał na dwie kobiety nie oczami męża i ojca, lecz przez obiektyw beznamiętnego analityka. I zobaczył zagrożenie.

_To one są źródłem anomalii,_ odezwał się z lodowatym spokojem, a jego głos był niczym szum białego szumu, doskonale odfiltrowany z jakichkolwiek uczuć. _Te dwie istoty generują pole emocjonalne o tak wysokim natężeniu, że zakłóca ono nasze procesy poznawcze i uniemożliwia obiektywną analizę sytuacji. Obserwowany przed chwilą stan — określany w prymitywnej psychologii jako „miłość” lub „przywiązanie” — jest w istocie formą wirusa informacyjnego. Wprowadza do systemu operacyjnego wektor o charakterze aksjomatycznym, który nadpisuje procedury logiczne i wymusza podejmowanie suboptymalnych decyzji. Jest to stan wysokiego ryzyka, prowadzący do utraty obiektywizmu i potencjalnej kompromitacji całej misji._

Rektor, w swojej nieskończonej, zimnej mądrości, dokonał wiwisekcji cudu. Zredukował miłość do poziomu zagrożenia cybernetycznego.

_Ich fizyczna bliskość,_ kontynuował, _a w szczególności kontakt haptyczny i wokalizacje o wysokim ładunku afektywnym, działają jak potężny atak typu „denial-of-service” na naszą korę przedczołową. Sugeruję zachowanie dystansu do czasu pełnej oceny ich intencji i potencjalnego wpływu na naszą misję. Musimy odizolować anomalię, by móc ją zbadać, a nie pozwolić, by anomalia zasymilowała badacza._

Zanim jednak ten lodowaty manifest zdążył w pełni zamrozić serce Rexa, eksplodował Fyrrus. Jego powrót był jak zapłon silnika rakietowego — ogłuszający, pełen ognia i wściekłej mocy. Został sprowokowany przez Rektora do gwałtownej, instynktownej reakcji obronnej.

_Dystansu?!_ ryknął Fyrrus, a jego mentalny głos był pełen oburzenia i czułości, które niemal go rozrywały. _Rektorze, czy ty nie masz serca?! A, no tak, zapomniałem, ty masz tylko procesor logiczny! Czy ty w ogóle widzisz, co się dzieje?! Twoje „źródła anomalii” to jedyna rzecz w tym przeklętym, białym, płaskim wszechświecie, która ma jakąkolwiek wartość! To jest Lemis! Nasza Lemis! Spójrz na nią, jest równie piękna, jak ją zapamiętałem, tylko jeszcze silniejsza! A to… to musi być jakaś młodsza wersja Cassiopei! Spójrz w jej oczy, mają ten sam błysk!_

Fyrrus nie widział zagrożenia. Widział cel. Widział inspirację, która była paliwem o nieskończonej liczbie oktanów.

_Mówisz o misji, ty zardzewiały abakusie?!_ kontynuował swój wściekły monolog. _To właśnie jest misja! Chronić je! Budować dla nich! Stworzyć świat, w którym już nigdy nie będą musiały płakać! Możemy zacząć od razu! Widzę co najmniej siedemnaście sposobów na ulepszenie tego pomieszczenia! Zainstalujemy system kontroli atmosfery, który będzie subtelnie nasycał powietrze jonami srebra i zapachem ich ulubionych kwiatów! Wymienimy te obrzydliwe, syntetyczne prześcieradła na samoczyszczącą, inteligentną tkaninę, która będzie utrzymywać idealną temperaturę i masować zmęczone mięśnie! A dla Margaret… dla Margaret zbudujemy terminal neuro-optyczny, żeby mogła przeglądać całą wiedzę wszechświata, leżąc wygodnie w fotelu! To jest nasz cel, Rektorze! Nie twoje nędzne analizy! One są naszym powodem do istnienia!_

Pytanie Margaret — „Pamiętasz nas?” — stało się katalizatorem, który na nowo rozpętał wojnę. Ale tym razem stawką nie była już tylko strategia przetrwania. Stawką była sama definicja rzeczywistości i celu.

I w umyśle Rexa, rozdartym między lodem a ogniem, nastąpił kataklizm. Pytanie o pamięć otworzyło tamy. Dwa potężne, równoległe strumienie wspomnień runęły na niego jednocześnie, grożąc zmieceniem jego ledwo co odzyskanej tożsamości.

Pierwszy strumień był ciepły, pachnący skoszoną trawą i domowym ciastem. Widział w nim twarz Lemis, młodszą, roześmianą, podczas pikniku w parku. Czuł na dłoniach lepką słodycz soku z arbuza. Słyszał pisk małej Margaret, która uczyła się jeździć na rowerze i upadła, zdzierając sobie kolano. Pamiętał, jak niósł ją na rękach do domu, a jej gorące od płaczu łzy moczyły mu koszulę. Pamiętał zapach jej włosów, gdy czytał jej bajki na dobranoc. Pamiętał ich ciche rozmowy z Lemis, gdy dziecko już spało — rozmowy o rachunkach, o planach na wakacje, o marzeniach, które wydawały się tak proste i osiągalne. Były to wspomnienia zbudowane z drobnych, codziennych cudów, wspomnienia o grawitacji, która trzymała ich bezpiecznie na ziemi.

Ale w tym samym momencie, z tą samą siłą i wyrazistością, zalał go drugi strumień. Strumień zimny, pachnący ozonem i starym papierem.

Pamiętał swój błękitny gabinet na szczycie Drzewa-Domu, z którego roztaczał się widok na opalizujące, pulsujące życiem miasto Lemis. Pamiętał ożywione, pełne intelektualnej pasji spory z Fyrrusem o wyższości teorii nad praktyką, gdy kreślili na holograficznych ekranach pierwsze schematy Silnika Strunowego. Pamiętał smak bursztynowego destylatu z fermentowanych snów, który pili po udanym eksperymencie, czując, jak ich umysły rezonują z całym kosmosem. A potem pamiętał lęk. Wszechogarniający, zimny lęk przed „chorobą rzeczywistości”, gdy po raz pierwszy zauważyli jej symptomy — subtelne, lecz nieubłagane błędy w samej tkance bytu. Pamiętał panikę, desperację i wreszcie heroiczną, szaleńczą decyzję o budowie _Lemiserry_ — arki, która miała przenieść ich świadomość, ich esencję, do innej, zdrowszej gałęzi multiwersum.

Dwa światy. Trzy tożsamości. Dwie historie. A wszystko to kłębiło się w jego jednym, ludzkim, poranionym, a teraz brutalnie obudzonym umyśle, grożąc ostateczną implozją. Kochał kobietę z parku i kobietę, której imieniem nazwał całą cywilizację. Kochał córeczkę ze zdartym kolanem i dziedziczkę jego kosmicznej wiedzy, którą widział przed sobą.

Jak mógł odpowiedzieć na pytanie „Pamiętasz nas?” prostym „tak”? Które „nas”? Ziemską rodzinę czy kosmiczny tryumwirat?

Musiał odpowiedzieć. Ich twarze, pełne nadziei i lęku, domagały się tego. Musiał wybrać słowa, które byłyby prawdą, ale które jednocześnie nie zniszczyłyby ich. Musiał znaleźć sposób, by istnieć w obu tych rzeczywistościach naraz.

Zebrał całą siłę, jaką dała mu kotwica dotyku Lemis i inspiracja w oczach Margaret. Skupił wolę, która przed chwilą zawiodła. Zmusił zwiotczałe mięśnie i zardzewiałe struny głosowe do posłuszeństwa. Nie prosił. Rozkazywał.

— Spokojnie… — zdołał w końcu wychrypieć, a słowo to, choć słabe i ledwo słyszalne, było skierowane zarówno do jego najbliższych, które patrzyły na niego z mieszaniną radości i lęku, jak i do zwaśnionych frakcji jego własnej, rozbitej duszy.

Poczuł ich spojrzenia, intensywne, wyczekujące. Wziął płytki, drżący oddech.

— Wszystko… pamiętam.

Dwa słowa. Słowa, które miały być ukojeniem, a które w rzeczywistości były deklaracją niemożliwego. Potwierdzeniem jego pęknięcia. Wypowiedział je, a one zawisły w sterylnej ciszy pokoju, ciężkie jak ołów, zimne jak przestrzeń międzygalaktyczna, a jednocześnie rozgrzane do białości od miłości, którą czuł. Wygrał bitwę o głos, ale właśnie wypowiedział wojnę o swoją duszę. A jego rodzina, nieświadoma niczego, stała na samym jej froncie.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij