Folwark Konstancji. Tom 1 - ebook
Folwark Konstancji. Tom 1 - ebook
Pierwszy tom porywającej literackiej sagi!
Dwustuletnia historia, w której wielkie i małe dramaty, smutki i radości, miłość i nienawiść, przeplatają się ze sobą na przemian w zawrotnym tempie, czyniąc z tej opowieści pełną niespodzianek podróż do świata, który dawno minął.
Gdy wiosną 1815 roku w majątku dziedzica Andrzeja Konarskiego przychodzą na świat bliźniacze cielęta, ten, zgodnie ze zwyczajem, ładuje je do bryczki i objeżdża z nimi granice swych włości. To, tyleż radosne, co niecodzienne, wydarzenie, rodzi w młodym dziedzicu nadzieję na równie pomyślne zmiany w jego życiu osobistym, a na widok pięknej doliny, rozpościerającej się podczas tej przejażdżki przed jego oczami, przychodzi myśl, by zbudować w niej mały folwark dla swej młodszej siostry, Konstancji…
Pewnej deszczowej kwietniowej nocy w maleńkiej osadzie w dolinie rzeki pojawia się kilkunastoletnia sierota, Marynia Popiel, z dopiero co narodzonym, ledwo żywym dzieckiem na ręku. Konstancja Konarska przyjmuje ją pod swój dach, nie wiedząc, ile ten jeden gest zmieni w życiu wszystkich.
Grażyna Jeromin-Gałuszka - autorka wielu książek, które urzekają czytelników niezwykłym klimatem i wprowadzają w magiczny świat, wykreowany głównie z wyobraźni. Niektóre z jej powieści, jak na przykład "Kobiety z Czerwonych Bagien" czy "Magnolia", zdobywały laury na festiwalach i od wielu lat cieszą się niezmiennym zainteresowaniem. Mieszka w Sosnowicy, małej osadzie w dolinie Radomki, gdzie kończą się wszystkie drogi.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8295-548-4 |
Rozmiar pliku: | 917 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Konstancja Konarska, właścicielka folwarku, założycielka Osady
Helena, ciotka Konstancji, rezydentka (po 1815)
Olimpia Olszańska, wnuczka przyjaciółki Konstancji, rezydentka (po 1865)
Zarzecki, długoletni zarządca, podpora Konstancji
Marynia Popiel, sierota, matka bliźniąt: Stasia i Jadwisi
Aniela Gołąbek, kucharka (po 1815)
Hanka, dziewka folwarczna (po 1815)
Ambroży, ogrodowy
Porębowa, kucharka (po 1865)
Józia, służąca (po 1865)Oprócz tego:
Kacper Janczar, ukochany Florentyny
Alojzy Tyński, kupiec tekstylny, mąż Florentyny
Bronisława Tyńska, siostra Alojzego
Kazimiera Tyńska, siostra Alojzego
Maciek Poręba, syn kucharki
Ignac Poręba, syn kucharki
Szmul (zwany Małym), karczmarz
Gołda, Riwa, Chaja, Miriam, Rachela, Lea, Leila, córki Szmula
Sabina, wędrowna dziadówka
Stefan Woroniecki, właściciel dworu w Zabrzegu, adorator Heleny
Piotr Woroniecki, wnuk Stefana, adorator OlimpiiWiosną tysiąc osiemset piętnastego roku, gdy w Wiedniu przedstawiciele szesnastu państw od wielu miesięcy obradowali nad nowym ładem w Europie, wieczorami zaś brylowali na bankietach i balach, a potem zasypiali w objęciach brytyjskich kurtyzan, Napoleon Bonaparte zaś po ucieczce z Elby przez sto dni zbierał stutysięczną armię, która dwa miesiące później pod małą wioską w Belgii w jeden dzień przestała istnieć, w majątku jaśnie pana Andrzeja Konarskiego przyszły na świat bliźniacze cielęta. Ledwie wylizane przez krowę, wstały, ledwie pojadły, dziedzic, dawszy wpierw po gębie stajennemu, który dopiero co wrócił z karczmy i nie mógł się utrzymać na nogach, kazał pijusowi zaprzęgnąć bryczkę, wyścielić ją derkami, po czym osobiście ułożył na nich cielątka i nie bacząc na żałosne muczenie z obory, strzelił batem i ruszył z dziedzińca. Do południa objechał z nimi po granicach swoje włości, nie patrząc na koła więznące w wiosennych błotach, i roześmiany, radosny wołał dziarskim głosem do mijanych pól, łąk, a także ludzi: „A niech się wam darzy, jak i mnie się udarzyło! W domu, w polu i zagrodzie!”. „Bóg zapłać” – odpowiadało mu wszystko jednakowo, cokolwiek pozdrowił, łącznie z ludźmi, z tą różnicą, że ci, kłaniając się w pas, dodawali: „Jaśnie panie”. Jaśnie pana zaś radość roznosiła od środka, a wraz z nią powoli, powoli rodziła się iskierka nadziei, że te małe bliźniacze stworzenia to nic innego, jak zapowiedź nowego życia, które także zagości we dworze, bo już na to najwyższa pora.
Pan Andrzej był młody, urodziwy i majętny, a jedyne, czego mu brakowało do pełni szczęścia, to zdrowego, jak te cielęta, potomka. Dziecka – chłopca lub dziewczynki – które w białej koszulinie biegałoby po pokojach i śmiało się radośnie jak on teraz. Po dziesięciu latach starań nadzieja powoli gasła. Teraz jednak zapłonęła na nowo.
Wystarczyło spojrzeć na dno bryczki, gdzie dwa zdrowe jednakowe cielątka tuliły się do siebie, drżąc w kwietniowym chłodzie. Dwie ślicznotki po Graniastej, która dotąd porzuciła trzy płody, i dziedzic już, za namową rządcy, kazał Szmulowi szukać na nią dobrego kupca, co też ten, mówiąc: „A czy ja jaśnie panu kiedy złego kupca na co znalazłem”, obiecał uczynić. Andrzej lubił tę Graniastą, bo się spośród bydła czymś (czym dokładnie, tego nie wiedział) wyróżniała, więc dał jej ostatnią szansę. Nie dziwota więc, że się ucieszył, gdy jej się boki zaokrągliły, nie dziwota. No, ale takiej wdzięczności się po niej nie spodziewał.
W radosnym nastroju zatrzymał bryczkę na skraju wiekowego lasu i stąd spojrzał w dolinę rzeki: szeroką, łagodną i czystą. Powiódł wzrokiem do brzeziny porastającej niewielki wzgórek – jedyne miejsce tutaj opierające się wiosennym powodziom. Wszystko dookoła mogło być zalane, a te strzeliste brzozy falowały wiotkimi gałązkami i pierwsze obsypywały się jasną zielenią, wyprzedzając nawet wierzby rosnące po obu stronach polnej dróżki, którą zwożono siano z łąk.
Ach… zamarzyło się jaśnie panu. Jakże by tu było pięknie żyć. A nawet i umierać. Ale po co zaraz umierać, po co umierać… opamiętał się i wytężając wzrok, bo nad brzegiem rzeki dostrzegł drobną sylwetkę, dodał na głos, obracając wzrok na cielątka:
– Ileż to horyzontów otwiera się przed człowiekiem. Ile rzeczy można zrobić… Wystarczy jedno małe radosne zdarzenie…
Nieświadoma owych zdarzeń, tych małych, bliskich, a także tych odległych, od których ważyły się losy Europy, Marynia Popiel, drobna, niewysoka istota, szła brzegiem rzeki i zalewając się rzęsistymi łzami, szukała odpowiedniego miejsca, żeby się utopić. Po raz czwarty. Za każdym razem coś jej przeszkodziło: a to sarna zaplątana w zimowe wnyko, a to śpiew słowika (tak się zasłuchała, że ją noc w tym zasłuchaniu zastała, a jak tu się topić po ciemku), a to jeszcze co innego.
Teraz, postanowiła, nie będzie już odwrotu. Miała dość biedy, poniewierki i bólu. Tego, który ją trawił od środka i palił jak rozgrzane żelazo. Jak wrzątek wlany do gardła. Dławiła się nim, nie mogąc złapać oddechu.
– Już niedługo… Niedługo… – szeptała, szukając odpowiedniego miejsca, a gdy w końcu je znalazła, powędrowała wzrokiem na wszystkie strony świata, żegnając się z każdą z nich bolesnym westchnieniem.
Stanęła na wysokim brzegu, przeżegnała się, pomodliła za wszystkich, którzy nią poniewierali, i już miała skoczyć, gdy końskie rżenie w dali sprawiło, że jeszcze raz spojrzała na południe. Widząc zaś dworską bryczkę bez woźnicy, pędzącą wąską dróżką między polami w stronę Konar, przeżegnała się znowu i spytała Boga, ile razy jeszcze ma przychodzić nad tę rzekę z ostatnią modlitwą na ustach, po czym ruszyła podmokłą łąką, grzęznąc w wodzie po kostki.
Andrzej nigdy się nie dowiedział, co spłoszyło klaczkę, że nagle wyrwała z miejsca, gdy stał w bryczce i patrzył w dolinę. Unosząc głowę znad czerwonego od jego krwi kamienia przydrożnego, dostrzegł, że klacz pędzi do wsi i, uspokojony, że znajdzie drogę do dworu, z powrotem głowę opuścił. Musiał w pewnym momencie stracić równowagę i wypaść z desek – dobrze, że na bok, a nie do przodu, bo całkiem inaczej by się to dla niego skończyło. Chociaż nie wiadomo, lepiej czy gorzej, bo oto leżał, nie mógł się podnieść i z tej pozycji trudno mu było cokolwiek ocenić.
Oczy same mu się zamknęły, myśli rozpierzchły się na wszystkie strony i dopiero jakiś zapach, znajomy i obcy jednocześnie, sprawił, że z powrotem zaczęły wracać do czasu i miejsca, w którym się znajdował. Znał ten zapach, ale nie wiedział skąd. Zamiast się przejąć losem cieląt w pędzącej między polami bryczce, skupił się na tym jednym, nic nieznaczącym: skąd? Chabry! – nagle go olśniło. Lato, słońce, złote łany, falujące z wiatrem…
– Jaśnie panie… – gdzieś blisko usłyszał cienki głosik. – Żyjecie to? Polecę przez pola do dworu, to jeszcze trochę pożyjcie.
– Co… Kto? – wydusił z siebie wreszcie, ale nie usłyszał odpowiedzi.
Był sam w szczerym polu. Czuł na twarzy chłodny powiew wiatru, a w powietrzu chabry, nic więcej. I w tym półprzytomnym stanie, niezdolny unieść głowy – jedynie mógł ją nieco na bok przechylić – próbował jeszcze coś dojrzeć, lecz opadające powieki już mu na to nie pozwoliły. Wtedy pomyślał o swej ukochanej siostrze Konstancji i małym folwarku: jedno i drugie w tej urokliwej dolinie.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI