- W empik go
Foresta Umbra - ebook
Foresta Umbra - ebook
Rok 1936. W Rowach, letniskowej miejscowości położonej nieopodal Lwowa, mają miejsce tajemnicze morderstwa kobiet. Oprócz policji, w śledztwo włączają się dziennikarze, w tym Jakub Stern, który gotów jest poświęcić nawet rodzinę, byle odnieść zawodowy sukces. Kłopoty z bliskimi, bezwzględna rywalizacja w pracy i ciągła presja czasu doprowadzają dziennikarza do załamania nerwowego.
Atmosfera powieści gęstnieje z każdą stroną książki, niecodzienne wydarzenia i niesamowite osoby sprawiają, że nic do końca nie jest oczywiste, a Foresta Umbra budzi grozę.
Foresta Umbra to znakomita powieść psychologiczno-sensacyjna, która zapoczątkowała cykl przygód Jakuba Sterna i została nagrodzona Nagrodą Wielkiego Kalibru.
Obecne wydanie ukazuje się równolegle z nową historią bohatera w Lekcji martwej mowy.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65684-59-2 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z tą wątpliwością minął szpitalną dyżurkę i zatrzymał się pośrodku holu. Rozglądał się, słuchał, węszył. Ciężki zapach lizolu, doprawiony wonią przepoconych piżam, zelektryzował jego wyobraźnię. Stern ruszył. W sprinterskim tempie pokonał dwa piętra i stanął pod drzwiami izolatki schowanej za gabinetem zabiegowym. Miał już wejść, lecz chłód mosiężnej klamki ostudził jego zapał. Dla pokonania tremy wziął głęboki wdech i delikatnie pchnął drzwi oddzielające go od tajemnicy.
W szpitalnej izbie, do której wszedł, dostrzegł tylko podstawowe wyposażenie: drewniany stół przykryty niebieską ceratą, dwa taborety, metalowy wieszak, zlew z blaszanym dzbankiem i płócienny parawan przesłaniający łóżko.
Stern zrobił trzy kroki w stronę okna z widokiem na kopiec Unii, a kiedy się obrócił, znalazł się sam na sam z przerażoną chorą.
– Ja – zaczął nieśmiało – chciałem się, proszę pani, dowiedzieć…
Mówił coraz ciszej, aż w końcu zamilkł.
Zofia Widacka, niebrzydka trzydziestoletnia szatynka, zobaczywszy intruza, szybko naciągnęła koc i przysunęła się do ściany. Właśnie w tym momencie (Stern żałował, że nie zabrał aparatu) ukazał się zabandażowany kikut jej lewej stopy. Nagła reakcja Widackiej nie pozostawiała wątpliwości: wyciągnięcie z niej czegokolwiek graniczyć będzie z cudem. Mimo to, niczym zadufany sztubak, spróbował od nowa. Z wprawą dyplomaty przebrnął przez niezbędną prezentację, a potem, jakby od niechcenia, przystąpił do rzeczy.
– Jakiś szczegół, proszę pani – rzucił błagalnie. – Przecież musi pani coś pamiętać. Nie widziała pani jego twarzy, lecz… może „on” (specjalnie, żeby nie zranić kobiety, użył tego eufemizmu) utykał, może jego głos był nienaturalny. Na pewno zapamiętała pani, jak wyglądał. Kobiety przykładają dużą wagę do ubioru. Jestem pewien… – Otworzył notes. Odkręcił nasadkę pióra, gotów pisać. Tekst był „na wczoraj”, tylko ten fakt się liczył. Przeciągnął ukośną kreskę, pod którą miały się znaleźć słowa Widackiej. Gdy podniósł wzrok, zobaczył zielone, szeroko otwarte oczy, więc zaczął zdesperowany: – Nie będę poruszał, proszę mi wierzyć, tych bolesnych wspomnień. Niech pani jedynie opisze tamten dzień. Było gorąco. Kiedy upał jest nie do zniesienia, ja to wiem, w lesie szuka się ochłody. Dlatego na minutkę odeszła pani na bok, tam gdzie…
– Zostawcie mnie wreszcie w spokoju! – Kobieta niespodziewanie zaniosła się płaczem.
Stern stracił cierpliwość. Był przecież sam. Liczba mnoga oznaczała, że konkurent z innej gazety go wyprzedził. To nagłe odkrycie zdenerwowało go. Poczuł się perfidnie oszukany.
– Od pani zeznań zależy teraz czyjeś życie! – powiedział, odwołując się do jej rozwagi. – Wiem, że starała się pani znaleźć drogę, a wtedy… ten szaleniec panią zaatakował.
– Nie, nie, nie! – Widacka skryła twarz w poduszkę. – Niech pan mnie zostawi w spokoju!
Przeraźliwy krzyk zaalarmował szpitalny personel. Z korytarza wbiegła salowa ze ścierką, a za nią siostra zakonna.
– Co się tu, do licha, dzieje? – zapytała ostro salowa.
– Jak pan się tu, na miłość boską, dostał? – rzuciła z pretensją siostra, kreśląc w powietrzu znak krzyża. – Proszę natychmiast stąd wyjść!
Salowa zamierzyła się mokrą ścierką.
– Niech on się czem prędzej stąd zabiera! Fora!
– Nie tak ostro! – bronił się dziennikarz, przeciskając się do drzwi. – Zaraz wszystko wytłumaczę.
– Ta wynoś się, drania jedna, ale już! – nie przebierała w słowach salowa. – Myśli, suczy patafian, że trafił na Ormiańską do knajpy!
Stern, jak kameleon, podszył się pod inspektora policji.
– Ta wizyta wymaga ode mnie dyskrecji. Nie mogę działać po omacku. Mam zebrać dane, ustalić fakty i z tych pozornych drobiazgów, proszę mi wierzyć, stworzyć jego portret psychologiczny. Bez pomocy pani będę dreptał w miejscu, więc…?
– Trudno! Lekarz nie pozwala! – Siostra popatrzyła surowo, marszcząc brwi pod kornetem. – Pani Widacka dość się już przez was nacierpiała. Nie ma u was, jak widać, żadnej świętości.
– À propos świętości – odezwał się bezczelnie Stern, wczuwając się w rolę gliny – mogę dać doskonały przykład na to, że…
W porę ugryzł się w język. Wiedział, że jutro lub pojutrze będzie musiał tu wrócić i palenie mostów tylko utrudni mu pracę. Dobrze jest gadać, ironizował w myśli, odgrywając teatr ze szmatą albo wielkim jak płachta na byka kornetem.
Tak czy siak, należało zwijać żagle. Wsunął pióro z notesem do kieszeni. W drodze do drzwi rzucił jeszcze okiem na wystający spod koca zabandażowany kikut stopy Widackiej. Co komu po informacji, że szarytka ma krzywy zgryz, a ruda salowa piersi jak stągwie. Takich wiadomości nie zamieszcza się przecież na pierwszych stronach lwowskich gazet, pomyślał, opuszczając bez pożegnania trzy zjednoczone przeciw niemu kobiety.
* * *
Ten dzień nie przyniósł już żadnych rewelacji i frapujący temat morderstw w Rowach wciąż nie miał zakończenia. Trzeba się było spieszyć. Postępów w śledztwie domagali się lwowscy rajcy. Pytania od czytelników płynęły z całej Rzeczypospolitej, dowodząc, że cykl jego artykułów był strzałem w dziesiątkę. Teraz należało kuć żelazo, póki gorące. Dawkować na pierwszej stronie opisy krwi i nienaturalnie poskręcanych zwłok. Robota jak każda inna. Stern po latach szczerze ją polubił, przezwyciężywszy w sobie resztki niepotrzebnych oporów. Może dlatego mu się powiodło? W redakcji mówiono o nim jak o guru. Radzono się go i naśladowano. Byli jednak i tacy, których zżerała zazdrość. Sądzili, że tak jak on mają prawo umieszczać pod tekstem inicjały lub nawet całe nazwisko.
Ostatnie dni kazały Sternowi chuchać na informatorów, ba, być dla nich miłym. Współpraca z policją układała się kiepsko. Jak na złość inspektor Zięba, specjalista od seryjnych zabójstw w komendzie wojewódzkiej, pojechał z delegacją miejską do Gdyni. Dlaczego do Gdyni, a nie do Kołomyi, tego dziennikarz nie wiedział. Pocztówka z trójmasztowcem i dowcipnym tekstem – „Jestem na Lwowie, ahoj!” – nie poprawiła mu humoru.
Stern zawziął się. Nie miał zamiaru dać inspektorowi satysfakcji. Z redakcyjnego biurka sprzątnął notatki i razem ze zdjęciami przyniósł do domu. Po południu w swoim gabinecie na piętrze sortował materiał, układając makabrycznego pasjansa. Zdjęcia wykonane nowiutkim welteksem, którego blaszkowa migawka uruchamiana była z korpusu, wbijały go w dumę. Tak ostrych pozytywów – gdyby nie fotografowany obiekt – mogłoby mu pozazdrościć niejedno atelier. Ale właśnie ta obrzydliwa dokumentacja rodziła jeszcze więcej wątpliwości. Co oznaczały podkute, rozrzucone stopy? Przesłanie? Sprzeciw? A może wołanie o pomoc nieuchwytnego szaleńca? Ten, kto zabrał do lasu młotek, gwoździe i podkówki, dwukrotnie już odprawił mrożący krew w żyłach rytuał.
Dochodziła szesnasta. Stern wysunął szufladę i wyjął osobliwe zawiniątko. Na blacie spoczął metalowy przedmiot owinięty zwykłą, lnianą szmatką. Ten zagadkowy pakunek, który przypadkiem znalazł w lesie, wrócił na swoje miejsce, gdy do pokoju weszła Kasia.
– Tatusiek pracuje, tak? – zaszczebiotała i podbiegła do ojca. – Mieliśmy wyprowadzić Dega. Znowu zapomniałeś?
– Ależ nie, doskonale pamiętam. Zastanawiałem się tylko – dodał z namysłem – nad małą zmianą planów.
– Jaką? – Dziewczynka spojrzała z niepokojem.
– Czy nie pojechać na cmentarz.
– Naprawdę, tato? Dzisiaj? Po spacerze mieliśmy przecież jechać do cyrku!
– Cyrk Forum będzie jeszcze całe dwa tygodnie. Pojedziemy do mamy na cmentarz, bo dzisiaj są jej urodziny. Więc jak?
– Jeśli tata bardzo chce… – odpowiedziała rezolutnie.
Stern zgarnął prawą dłonią zdjęcia.
– Tatuś tylko posprząta i zaraz, kochanie…
Lewą ręką przytulił córkę. Poczuł zapach wykrochmalonej sukienki i mlecznego irysa, którego Kasia trzymała w ustach.
– Życzysz sobie jednego? – Potrząsnęła blaszanym pudełkiem Kanolda, z którego wyjęła zawinięty cukierek.
Jakub kiwnął głową i otworzył usta. Usłyszał szelest odwijanego papierka i apetyczny irys wylądował miękko na jego języku.
– Jesteś słodka jak cukierek! – powiedział czule, przyciskając makabryczne zdjęcia do blatu. – No, mój kotku, prygaj! Tata zaraz po ciebie przyjdzie.
Gdy Kasia wybiegła, skacząc zabawnie z nogi na nogę, Stern rozparł się na krześle. Biorąc pod język kanolda, przypomniał sobie zdarzenie, które rozegrało się w Rowach przed miesiącem. Wspomnienie to całkowicie go pochłonęło. Pierwszą ofiarą, skrupulatnie opisaną w „Kurierze”, była mieszkająca w leśniczówce państwa Daniluków Olga Kurzęcka. Będąca w piątym miesiącu ciąży kobieta celowo wybrała z mężem tę urokliwą samotnię, aby się wzmocnić. Krystaliczne powietrze, niezapomniane widoki i serdeczni ludzie – to wszystko miało ją przygotować na narodziny pierwszego potomka. Jej mąż, ułan stacjonującego w Jarosławiu pułku, dostał na tę okoliczność tygodniowy urlop.
Dlaczego Olga Kurzęcka pomyliła drogę w lesie? Czyżby spacer po nieznanej okolicy spotęgował zdenerwowanie? Bywa, rzecz jasna, że jedna ścieżka przypomina w lesie drugą i wtedy klops, łatwo traci się głowę. Tak myślał Stern, patrząc przez okno na pierwsze rudziejące liście na Pohulance. I pomyślał jeszcze, że z pewnością kobieta usłyszała za sobą trzask złamanej gałęzi. To ją całkiem przeraziło. Czy obróciła wtedy głowę? A jeśli tak, co zobaczyła w ostatnich sekundach życia? Ta myśl sprawiła, że poczuł spływające na szyję zimno. Zatem Kurzęcka obraca ozdobioną przepięknym warkoczem głowę tam, skąd dociera do niej trzask. Powinna, rozmyślał Stern, kierować się w stronę zachodzącego słońca. Dlaczego nierozważnie pozwoliła sobie na chwilę oddalić się od męża? Być może kucnęła za potrzebą lub, analizował, postanowiła zebrać więcej dorodnych jeżyn. Zawsze, tak mówił jej mąż, lubiła jeżyny. To ich zapach ją podniecał. Oczywiście w zupełnie innym sensie podniecony był skryty w krzakach zwyrodnialec. I oto przyjemny spacer zamienia się w jednej chwili w koszmar. Czyżby ta leśna oaza wzbudziła w niej strach? Rosły tam świerki, rozłożyste klony i karłowate buki. Drzewa nasycające aromatem powietrze i rzucające orzeźwiający cień. Podobne, lecz zdeformowane ręką ogrodnika tworzyły gęsty szpaler pod jego oknem, tuż za kępą bujnych magnolii. Tak, lecz tam, pod stopami Olgi Kurzęckiej, miast skoszonej trawy było gęste poszycie: paproć jeleni język, jaskółcze ziele i szczawik zajęczy. Rosła też dostarczająca paciorków na odpustowe różańce kłokoczka. To wszystko formowało zwartą leśną kurtynę.
Olga Kurzęcka, wychodząc z mężem, miała na sobie kremową bluzkę z długim rękawem, spódnicę w szkocką kratę, ażurowe pończochy ze szwem i czerwone botki. Tylko mieszczuch chodzi tak do lasu. Prowokująca spódnica z rozcięciem z tyłu sięgała do połowy łydki i właśnie tę spódnicę w czerwono-niebieską kratę oraz leżący przy drodze botek znalazł syn leśniczego.
Stern, który po telegramie Daniluka zjawił się w Rowach w nieco ponad godzinę, stał wtedy kilka kroków od zwłok, obracając w palcach papierosa. Zaskakujące, że chciało mu się w tym momencie palić. Kropił ciepły lipcowy deszcz i świeciło – co rzadko się zdarza w takich przypadkach – słońce, więc parujące poszycie usztywniało nieco jego ruchy. Byłoby zabawnie, przemknęło mu przez głowę, nabawić się w środku lata kataru. Okrążył zwłoki i szybko pozbył się tej myśli. Czekając na spóźniającą się policję, sięgnął po swojego ronsona. Otworzył posrebrzane wieczko zapalniczki, uderzył kciukiem w kółko i z zadowoleniem przypalił papierosa od sunącego ochoczo w górę płomienia. To właśnie wtedy, gdy zaciągnął się dymem, uderzyła go niestosowna myśl, że miejsce, w którym stoi, jest wręcz wymarzone dla odprawienia mrocznego rytuału. Oczywiście, zakładając, że miałby z jakiegoś niezrozumiałego powodu zastąpić mordercę.
Snując te rozważania, podszedł do zwłok i spróbował lewą dłonią odsunąć kolczasty krzew, który zasłaniał mu widok. Miał wyjątkowe szczęście: znalazł przedmiot owinięty w szarą lnianą szmatkę. Instynktownie schował go do kieszeni, a potem wielokrotnie, bez świadków, oglądał. Wtedy też, przejęty znaleziskiem, nieostrożnie chwycił naszpikowaną cierniami gałąź i ostry kolec wbił mu się pod paznokieć palca wskazującego.
Nagły ból przyniósł spokój. Kropelka krwi zabarwiła na czerwono białą bibułkę papierosa. Stern rzucił go pod nogi i wdeptał w wilgotny mech podkutym stalową żabką obcasem. Natychmiast włożył palec do ust, próbując usunąć zębami złamany cierń. W trakcie tej precyzyjnej operacji z uwagą przyglądał się policjantom odrzucającym znad zwłok paprocie, trawę i gałęzie.
Obojętna na wszystko przyroda po swojemu zaopiekowała się ciałem dwudziestoczteroletniej nauczycielki, której zaginięcie zgłosił przed trzema dniami zrozpaczony mąż. To właśnie on potwierdził, że toczone przez robactwo, poszarpane przez lisy zwłoki należą (paradoksalne dla Sterna określenie) do jego ukochanej żony.
Jeden z policjantów z nie ukrywanym wstrętem podważył pałką zwłoki, odsłaniając pokiereszowaną twarz trupa. Wtedy młodziutki porucznik krzyknął przeraźliwie, czym spłoszył siedzącego na gałęzi leszczyny kosa, i zemdlał. Uchroniło go to przed jeszcze gorszym widokiem. Nie zobaczył, na całe szczęście, makabrycznego szczegółu: opuchnięte stopy denatki, pokryte warstwą skopanego mchu i igliwia, zdobiły przybite do pięt okrwawione podkówki.
Rzecz jasna pierwszeństwo w leśnej uczcie przypadło owadom. Ich larwy z łatwością poradziły sobie z miękką tkanką oczu i nozdrzy, po czym przeszły do innych partii ciała. Zielone, tłuste muchy o przezroczystych skrzydłach leniwie sfruwały z pogryzionej przez lisy łydki, kiedy policjant próbował odgonić je świeżo zerwaną gałęzią. I jeszcze jeden szczegół wart wzmianki, a perfekcyjnie ujęty na zdjęciu – połyskująca chitynowym pancerzem pachnica. Olbrzymi chrząszcz sunął ślamazarnie w stronę gotującej się od białych larw krwawej miazgi. Stern już raz widział podobny okaz. Jako uczeń powszechniaka odkrył go na targu za teatrem, gdzie pod wielkim zwałem trocin rzeźnicy trzymali lód, którym okrywano latem porcjowane mięso. Uciekł stamtąd w popłochu.
Śladów przestępcy nie znaleziono. Nie było to możliwe, gdyż gawiedź z Rowów, a także licznie przybyli letnicy stratowali leśne runo w promieniu kilkunastu metrów.
O siedemnastej, sfotografowane we wszystkich możliwych ujęciach, ciało nauczycielki jechało do Lwowa wynajętym ze spółki Styks odkrytym czarnym citroenem. Z tyłu, w zasięgu wzroku, kołysała się na nierównej drodze kierowana przez Brodackiego granatowa tatra z redakcji „Kuriera”, w której, prócz Sterna, siedział także porucznik Olaf Kurzęcki.
Dziennikarz był zadowolony z takiego podziału miejsc. Nie dopuścili, by Kurzęcki podróżował z żoną i by na nią patrzył. Jej ciało znaczyło teraz mnóstwo ran i skaleczeń. Z niektórych sączyły się jeszcze płyny ustrojowe, w innych zdążyły się już zasiedlić larwy, więc mimo kilkakrotnego owinięcia ceratą i kocem zwłoki wydzielały ohydną trupią woń, wabiąc padlinożerne muchówki.
Stern już nieraz zetknął się w swojej dziennikarskiej karierze z trudnym zagadnieniem transportu zwłok, a także przygotowania ich do pogrzebu. Wtajemniczył go w nie Zygmunt Lauba, emerytowany pracownik domu pogrzebowego przy szpitalu powszechnym we Lwowie. Lauba miał opanować tę sztukę u samego Hansa Fülera, wybitnego chirurga z Hartmannspital w Wiedniu. Potrafił po mistrzowsku uzupełniać ubytki w ciele, kilkoma cięciami skalpela likwidować deformujące skurcze, a także przygotowywać zwłoki do wielogodzinnych podróży, nie wspominając o takich zabiegach higienicznych, jak mycie, czesanie i pudrowanie, które również wymagają nie lada kunsztu.
Lauba podkreślał, że jest to zagadnienie „niezmiernie delikatne” i że brak wiedzy może zniweczyć wszelkie wysiłki, powodując w obumarłym tworzywie nieodwracalne zmiany. Taka nauka płynęła szeptem z grubych, wywiniętych warg.
Za Podhorcami, kiedy po lewej stronie szosy pojawiły się Wzgórza Zniesieńskie, Kurzęcki przerwał milczenie i zwrócił się do Sterna z prośbą, by „sprawa” jego żony nie przedostała się na łamy prasy.
– Pan wie, o co mi chodzi. Rodzina, a poza tym, proszę mnie nie posądzać o małostkowość, jestem zawodowym wojskowym, więc morale…
– Oczywiście, rozumiem pana, morale… – powiedział Stern, jakkolwiek słowa młodego oficera wydawały mu się groteskowe. – Będę rozmawiał z naczelnym. Postaram się zrobić wszystko co w mojej mocy.
Kłamał. Nie mógł i nie chciał mu tego obiecać. Kurzęcki irytował go. W reportażu przeznaczył dla niego daleki plan. Teraz słuchał go z narastającą niecierpliwością, odliczając cenne sekundy. Zastanawiał się wręcz, z jakiej racji miałby mu współczuć. Ze względu na karierę czy morale? Kolejna sprawa i kolejne współczucie. Ile i jak długo jeszcze? Setki, może nawet tysiące ludzkich niegodziwości opisało jego pióro. I nic. Dziwne, że jego jakoś do tej pory nikt nie żałował!
Patrząc na uciekający do tyłu niebieski znak z białym krzyżem, który oznaczał skrzyżowanie, Jakub Stern próbował odgadnąć, kiedy nastąpi kolejny atak. Kiedy morderca, ochrzczony przez letników „kowalem z lasu”, da o sobie ponownie znać.
* * *
Głośne nawoływanie za oknem przypomniało Sternowi o córce. Szybko wyszedł z gabinetu, zamykając drzwi na klucz. Kiedy znalazł się w holu, spostrzegł Annę. Siedziała w salonie zajęta lekturą „Światowida”. Nie odezwała się do niego, gdy podszedł. Milczała też, gdy podniósł jej dłoń i pocałował.
– Pojedziesz z nami? – zapytał, patrząc jej w oczy.
– Macie swoje tajemnice, ja nie jestem wam potrzebna.
– Ależ…
– Ciekawe, że nagle sobie o mnie przypomniałeś.
– Przepraszam, byłem zajęty.
– Znowu ktoś się powiesił? – zakpiła. – A może kogoś okradli? Cóż to zresztą za różnica. Nasz telefon zna w mieście każdy. Można nas wyrwać z łóżka choćby o północy! Stern: dziennikarska gwiazda Lwowa, bożyszcze, które mnie nudzi!
– Przestań!
– Nie przestanę! Czekałam na ciebie wystarczająco długo, a teraz chciałam się trochę położyć.
– Masz do mnie pretensję?
– Daj spokój! – Uderzyła ze złością palcami o poręcze fotela. – Nie mogę znieść tego, jak na mnie patrzysz.
– Jak?
– Nie wystarczy, geniuszu, że dziwnie? Zadajesz takie same idiotyczne pytania jak ona. No, idź. Idź wreszcie! Twoja Kasiunia czeka. – Powróciła do kroniki towarzyskiej omawiającej trzecią wystawę kotów rasowych u Dzieduszyckich.
– Więc zostajesz?
– Tak jak ty zmieniłam raptem plany. Od tygodnia opowiadasz, że pójdziesz z Kasią do cyrku. Dałeś jej ponoć słowo…
– Ja mam cyrk w domu!
– Przestań mnie łapać za słowa! Zresztą nie mam ochoty ciągnąć się z wami na drugi koniec miasta, by raz jeszcze to sobie wszystko przypominać. Widocznie ci na tym zależy! – Popatrzyła na niego z wyrzutem.
– Nie opowiadaj bzdur! – odparował wściekły. – Dzisiaj są jej urodziny. Nie zabronisz mi jechać na cmentarz w takim dniu!
– Ależ jedź, jedź, Jakubie – rzuciła jadowitym tonem. – Od rana kiepsko się czuję, a teraz boli mnie przez was głowa.
– Znowu?
Uśmiechnęła się cierpko, patrząc na śmiałą reklamę pierwszej krajowej fabryki kosmetyków toaletowych Ihnatowicza.
– Więc jak, pojedziesz? Spacer dobrze ci zrobi – nalegał.
Nie miała zamiaru odpowiadać. Ostentacyjnie sięgnęła po leżące na stoliku tabletki z kogutkiem. Połknęła jedną i popiła wodą z kamionkowego kubka.
– Chcemy odwiedzić dwa groby. Co jest w tym złego? – rozgoryczony podniósł głos.
– Nic. Ostatecznie to twoja córka, tylko myślałam…
Stern pragnął zakończyć tę rozmowę. Od początku czuł, że obraca się przeciw niemu.
– Porozmawiamy wieczorem – rzucił zły. Zabrał z wieszaka kapelusz i zbiegł z ganku. – Kasiu? Gdzie się znowu schowałaś? – zawołał, rozglądając się po ogrodzie. – Kasiu, chodźże wreszcie.
Beztroski śmiech dziewczynki wybiegającej zza magnolii i okrzyk zadowolenia Jakuba rozwścieczyły Annę. Chętnie pokazałaby im… Może nawet połknęłaby wszystkie proszki, żeby tylko zwrócił na nią uwagę. Skrywana złość, której nie miała siły przezwyciężyć, opanowała jej myśli. Czy jest mężatką, skoro nie potrafiła urodzić mu dziecka? Od początku nie była pewna, czy kocha Jakuba. Ostatecznie był od niej starszy o całe dziesięć lat, z których siedem przeżył z inną kobietą.
* * *
Jechali tramwajem przez Wały Hetmańskie. Pęd powietrza wdzierał się otwartym oknem przedniego pomostu, podrzucając zabawnie kucyki Kasi. Niebieski wagon z nielicznymi pasażerami bujał się i skrzypiał na powyginanych szynach. Po prawej stronie ukazały się kopiec Unii Lubelskiej i Wysoki Zamek. I tu Stern spostrzegł, jak lwowski element przystępuje do akcji. Kieszonkowiec trzymający przewieszoną przez ramię marynarkę, ani chybi kompan Wasińskiego, z właściwą sobie gracją wyjął portfel z kieszeni czytającego gazetę frajera. Cenny fant, zdobyty zza parawanu, natychmiast powędrował do niepozornej, chudej dzierlatki.
Stern nie zamierzał interweniować. Zbyt dobrze wiedział, że prócz porządnych ludzi jego świat depcze niezliczona masa alfonsów, kurew i złodziei, którzy niczym wilki oczyszczają dla higieny swoje terytorium. Zło na każdym kroku stara się przechytrzyć dobro. Tak było, jest i będzie!
Na Kazimierza Wielkiego stalowe koła, wrzynając się w szyny, zapiszczały potwornie i Stern przestał zawracać sobie głowę złodziejskim duetem. Minęli kolejne znajome przystanki: Legionów, Bernsteina i Świętej Anny, a potem tramwaj zboczył w prawo, w Janowską.
– Ona mnie, tato, nie lubi – powiedziała głośno Kasia.
– Kto? – Stern oderwał wzrok od obsypanej kwiatami Góry Stracenia.
– No, ona.
Zaniepokojony spojrzał z wysoka na uczepioną poręczy córkę.
– Pokłóciłaś się z Alą Piątkowskich?
– Ja mówię, tato, o niej, no wiesz… – Nie dokończyła, robiąc tajemniczą minę.
– Lubi, lubi. Musisz być tylko dla niej miła.
– Przecież jestem.
– Nie tak. Powiedz do niej raz „mamo”.
– Dlaczego?
– Bo widzisz, ona myśli, że…
– A ty?
– Co ja?
– Czy ty ją, tato, lubisz? – Dziewczynka domagała się jasnej odpowiedzi.
Stern odwrócił wzrok.
– Powinniśmy ją kochać – tłumaczył cierpliwie. – To twoja nowa mama i moja żona, Kasiu.
– Mama?
– Właśnie. Teraz to twoja nowa mama. Nie mów o niej „macocha”. Usłyszy i będzie się gniewać.
– To dlaczego wyrzuciła mi z teatrzyku Senatora?
– Niemożliwe. Musiał się gdzieś zapodziać.
Kasi nie pocieszyła ta odpowiedź.
– Tere-fere, akurat. To był mój najlepszy rękawiczkowy kociorek.
– Zrobię ci nowego.
– Nie, jego nic nie zastąpi. Ona tylko czeka, żeby znowu wyrzucić mi coś do śmieci. – Dziewczynka zaczęła pochlipywać.
– Mama tego nie chciała. Daję ci słowo, że nowy Senator będzie sto razy lepszy.
Stern zmrużył oczy, oślepiony promieniami, które przebiły się przez chmury wiszące nad dawnym lotniskiem. Jeszcze chwila i byli na miejscu. Tramwaj wyhamował na wprost bramy cmentarnej, przy której stały kwiaciarki i nieogolony preclarz z przewieszonym przez szyję straganem. Jakub energicznym ruchem otworzył drzwi wagonu. Chwycił Kasię za rękę i pomógł jej zejść po wysokich stopniach. Za nimi z tylnego wagonu wysypała się gromadka ludzi niosących szpadle, grabki i konewki.
Stern kupił u kwiaciarki bukiet róż i cztery łojowe znicze, a od nieogolonego mężczyzny pęk związanych sznurkiem precli.
Grób pierwszej żony dziennikarza, Agnieszki, położony był przy trzeciej żwirowej alejce, po prawej stronie drogi procesyjnej. Kasia, nie czekając na ojca, pobiegła tam na skróty. Nim doszedł do mogiły, zdążyła już pozbierać liście leżące na granitowej płycie. Zwiędłą wiązankę kwiatów i okopcone znicze wyrzuciła do drewnianej skrzyni obok kamiennej steli z pochylonym aniołem. Robiła to wiele razy, zastanawiając się zawsze, czy skulonemu aniołowi nie jest w nocy zimno. Teraz chwyciła schowany za krzakiem jałowca gliniany dzbanek z zielonym nalotem i ruszyła po wodę do źródełka. W połowie drogi zamarła, dostrzegłszy rudą wiewiórkę prowadzącą między grobami psotliwą parę młodych. Kiedy przyniosła wodę, niespodziewanie wróciła do rozmowy z tramwaju.
– Więc mam mówić teraz do niej „mamo”? – zapytała, wstawiając do dzbanka bukiet róż.
Stern udał, że nie słyszy żalu w głosie córki. Nachylił się nad mogiłą i zapalił zapalniczką trzy znicze. Ustawił je dla porządku w szeregu i, zadowolony, spojrzał na złote litery połyskujące w szarym granicie. Kolejny raz odczytał datę śmierci Agnieszki. Machinalnie mnożył, sumował i dzielił cyfry, jakby wynik tych działań miał mu dać odpowiedź na pytanie o sens tej niepotrzebnej śmierci.
– Dobrze, będę mówiła do niej „mamo”, ale tylko dlatego, że ty tak chcesz. – Kasia wyrwała go z zamyślenia. Potem uklękła przed mogiłą matki i, wyjąwszy z kieszeni sukienki modlitewnik ojców salwatorianów, zaczęła się żarliwie modlić. Kiedy wstała, otrzepując z kościstych kolan żwirek, odgadła myśli ojca. Wzięła go za rękę i pociągnęła w stronę grobu Piotrusia.
We wschodniej części nekropolii, pod murem oddzielającym ją od żydowskiego cmentarza, leżały ochrzczone przez opłaconego księdza ośmiomiesięczne zwłoki. Na prostokątnej płycie z piaskowca, kupionej w zakładzie Beriera, wyryty był nieprawdziwy napis: „Piotruś Stern żył trzy dni. Bóg przyjął go do grona aniołków”.
– Jaki on był, tato? – dopytywała się, ustawiając na płycie gliniany znicz.
– Mały. Bardzo mały – odpowiedział, zapalając knot.
– A ty lubiłeś go, bo był wesoły, jak ja?
– Kochałem go tak samo jak ciebie, Kasiu – odparł, wiedząc, że na to pytanie nigdy nie pozna odpowiedzi.
Kiedy wrócili do domu, słońce chowało się już za Kleparów. Stern powiesił kapelusz na wieszaku w przedpokoju i wyjął z marynarki wianuszek precli. Położył go w kuchni na stole – na wypadek gdyby wyszedł do pracy, zanim Kasia wstanie.
* * *
Nie spał. Prześladował go koszmarny koncert. Dwa, a może trzy świerszcze rzępoliły od pół godziny pod niewidocznym krzakiem magnolii. Posadził go kiedyś dla Agnieszki, a teraz perfidne owady głośno przypominały mu o tym. Oczywisty bezsens! Agnieszki przecież nie ma. Od jej śmierci minęło całe sześć lat.
Zbyt dobrze pamiętał ból po jej odejściu i dręczącą go przez wiele tygodni chandrę. Nie odbierał telefonów, zapuścił brodę i zaczął zaglądać do kieliszka. Od całkowitej degrengolady wybawiła go praca. Szef działu kulturalnego celowo wysłał go na wernisaż do Dzieduszyckich. Stern dostał specjalne zadanie: przeprowadzić wywiad z Tytusem Czyżewskim. Pytania do malarskiego objawienia miały być wredne i takie były. Tekst z obraźliwą karykaturą – artysta dłubał palcem w nosie – ukazał się w świątecznym wydaniu „Kuriera” bez autoryzacji. Wybuchła awantura, którą zakończył wygrany przez gazetę proces. Dzięki tej darmowej reklamie zwiększył się nakład i Stern odniósł osobisty sukces. Osobisty, gdyż prócz skandalu odmieniło się też jego życie.
Kiedy pierwszy raz zobaczył Annę, pomyślał, że ma fart. Nuda geometrycznych malarskich kształtów przegrała z jednym kuszącym spojrzeniem młodej studentki. Anna wiele razy wspominała tę scenę. „Pamiętasz? Trzymałam wtedy kieliszek szampana i specjalnie zasłaniałam ci widok na futurystyczną Madonnę. Nie zaprzeczysz, że to ja cię wtedy wypatrzyłam”.
Stern cofnął się we wspomnieniach do pierwszej randki. Umówili się niedaleko jej domu, na placu Strzeleckim, skąd zagadani doszli aż do Starego Rynku. Tam złapała ich letnia ulewa. Groźne ołowiane chmury sunęły znad Łyczakowa, niosąc ciężkie krople deszczu. Nie mieli wyboru – przemoczeni schronili się w hiszpańskiej restauracyjce, Sevilli.
Annie strumyki spływały z mokrych włosów wprost do ust. Bawełniana sukienka przylepiła jej się do ciała, więc wyglądała niesamowicie podniecająco. Deszcz ciągle padał i zamienił się w burzę. Po każdej błyskawicy dziewczyna mrużyła zabawnie oczy i spoglądała pytająco na Sterna.
Ta romantyczna sceneria zbliżyła ich do siebie. Jakub zawołał kelnera i zamówił dwie porcje płonących szaszłyków oraz rubinową crianzę. Rozmawiali. Patrzyli sobie w oczy. Jedli i pili. Autorytet Jakuba imponował Annie. Widziała w nim doświadczenie i oparcie. Był właśnie takim mężczyzną, jakiego podświadomie szukała. Jakub odnalazł w Annie to, co utracił: ciepło rodzinnego domu i przyjaciela.
Tylko dla nich grał tego wieczoru chudy jak patyk gitarzysta. I tylko oni stąpali po cieniach, które rzucał kryształowy żyrandol. Przytuleni, szeptali sobie w tańcu czułostki. Nie powiedział jej wtedy, że jest wdowcem i że ma na wychowaniu córeczkę. Zrobił to, lecz miesiąc później.
Ten wieczór zapadł mu w pamięć z innego jeszcze powodu. Po skończonym tańcu, kiedy siedli do stolika, Anna wzięła jego dłoń. Udając wróżkę, odczytywała z niej linię życia. Nagle czar prysnął. Niczym piorun za oknem pojawił się przy nich pijany alfons. Nachylił się nad Sternem i zionąc gorzałą, zapytał: „Pan będziesz tę dziwkę ruchał czy może zechcesz mi ją odstąpić na chawirę za dwa zety?”
Anna podniosła krzyk. Zza lady wybiegł kelner, a za nim spocony kucharz z chochlą. Lecz nim Stern zareagował na jej „Zrób coś, błagam”, nim pofatygował się użyć pięści, alfons spokojnie wyszedł. Kompletnie zmarnowany wieczór z chamskim błogosławieństwem na początek.
Nie koniec na tym. Na samym dnie duszy Jakuba, oprawiony w bezwstydną ramkę, pozostał obraz młodziutkiej kurwy, która śmiejąc się z udanego dowcipu, pobiegła za alfonsem. Jej ruchy obezwładniały go wprost. Zapowiadały bezgraniczną fizyczną rozkosz. Chętnie by ją dogonił, lecz Anna wciąż była przy nim i ściskała go za rękę. Później wielokrotnie wracał do tego zdarzenia, by za każdym razem konstatować, że tak delikatnej i pociągającej twarzy nigdy w życiu nie widział.
Oglądając barwny fotoplastykon wspomnień, katowany koszmarnym koncertem świerszczy, na próżno przywoływał upragniony sen. Obok niego, na wyciągnięcie ręki, leżała Anna. Dzieliło ich wszystko. Dom, przyjaciele, praca. Z takim nagromadzeniem przeciwieństw niepodobna razem żyć. A jednak świadomie podjęli tę próbę.
Ich ślub odbył się u Dominikanów dwa miesiące po skończeniu przez Annę Oddziału Farmaceutycznego na uniwersytecie. Rodzice dziewczyny, wzięty pediatra i położna, byli z jedynaczki dumni. Im także Stern przypadł do gustu: przystojny, dojrzały i znany już we Lwowie dziennikarz. Młoda pani magister zamieszkała w domu męża, na Pohulance. Byli szczęśliwi, i to jak. Po pół roku Anna wyszeptała Jakubowi do ucha, że spodziewa się dziecka. Oszalał z radości. Mieli już Kasię, a przy odrobinie szczęścia drugi mógł być chłopiec. Stern kartkował kalendarz w poszukiwaniu imienia dla syna. Niestety na ich małżeństwie od początku kładł się jakiś złowrogi cień. W ósmym miesiącu ciąży Anna, biorąc Kasię na ręce, poroniła. Szok był tak wielki, że przyrzekła sobie nie mieć własnych dzieci. Odtąd Jakub i Kasia czuli się winni, Anna zaś dawała im ku temu powody.
Stern wyobraził sobie nagle żonę siedzącą okrakiem na owym bezczelnym żulu z Sevilli. Podnoszącą się i opadającą z rozkosznym westchnieniem. Wściekły, bo wyobraźnia wystawiała go na poniżającą próbę, zapragnął spytać Annę, co czuje człowiek, gdy wbija się w jego piętę ostre narzędzie. Ostatecznie skończyła farmację, nie powinna się więc zdziwić. Zapytać czy nie? Nie był zdecydowany. Przeklęty temat odrażającej zbrodni ponownie go dopadł. Gdyby miał do czynienia z pospolitym zabójstwem, dawno już by tę zagadkę rozwikłał. Brakowało jednak motywu. Co, do diabła, o pierwszej w nocy obchodzi go jakiś idiotyczny motyw? Czy w ogóle istnieje odpowiedź na pytanie, dlaczego pozbawia się kogoś życia? Pospolita grabież, zazdrość, zemsta… Nieprzerwane pasmo występków ludzkości ciągnie się od grzechu pierworodnego.
Chwilę później rozmowa, którą od dawna planował, zaczęła się toczyć w jego głowie. Już niepotrzebne było potwierdzenie. Dlaczego dyskusja o bólu miałaby mieć inny przebieg niż te zdawkowe wymiany zdań, gdy mijali się z Anną w przedpokoju lub – nader rzadko – siadali do wspólnej kolacji? Zapyta pro forma: „Jak się dziś czujesz?” W odpowiedzi usłyszy lakoniczne: „Tak jak zwykle, Jakubie. A co u ciebie?”
Potem dialog będzie się toczyć tym samym trybem:
– Masz rację.
– Cieszę się.
– Ja też.
Lecz tym razem, w gęstniejącej nocnej atmosferze, stało się coś dziwnego. Anna obróciła się powoli i jakimś poważnym tonem stwierdziła:
– Wiem, że nie śpisz.
Zaskoczony nie zareagował.
– Jesteś uparty. – Nie porzuciła poważnego tonu. – Mimo to chciałam ci coś ważnego powiedzieć.
– Masz jakieś kłopoty w aptece? O co chodzi? – przerwał jej monolog.
– To nie to – odparła.
Jakub nadusił przycisk nocnej lampki. W różowym świetle Anna uśmiechała się cierpko, jakby święty Jerzy namalowany na szklanym abażurze naprawdę celował kopią w jej oko. Na jej pozbawionej makijażu twarzy widać było delikatny meszek nad górną wargą i wijące się na skroniach żyłki.
– Wobec tego może ty mi pomożesz – zaczął.
Udała zainteresowanie. Sięgnęła po jabłko, które od kolacji leżało na talerzyku. Powąchała je, a potem zachłannie wbiła w nie zęby.
– Słucham.
– Chciałem zasięgnąć twojej rady. To dla mnie ważne, muszę znać twoją opinię.
– O czym? – zapytała, przełykając soczysty kęs.
– O szczególnym rodzaju śmierci.
– O Boże, czy ty zawsze musisz być ponurakiem?
– Myślałem o bólu, jaki zadać może jednemu człowiekowi drugi człowiek.
– Powód?
– Powód był, a teraz jest czas na wyrok.
– Dlaczego straszysz mnie w nocy?
Zaniepokojona podciągnęła się na poduszce i odgarnęła za uszy jasne pasemka włosów.
– Chciałbym wiedzieć, co czuje kobieta, co czuje człowiek – poprawił się – któremu wbija się w piętę ostre narzędzie.
– Co też ci przyszło do głowy? – Wstała i narzuciła podomkę. Oparta o parapet starała się przeniknąć wzrokiem skryty w czerni ogród. – Obudziłeś mnie – skłamała bez przekonania. – I jeszcze chcesz mi wmówić, że to najlepsza pora, żeby rozpamiętywać jakąś makabrę? Daję słowo, rewelacyjna metoda. No dobrze – podjęła jego myśl. – Pewnie chodzi ci po głowie jakiś nowy obrzydliwy tekst.
– Powiedzmy, że tak – rzekł, by jej nie spłoszyć.
– Załóżmy, powiedzmy – przedrzeźniała go. – Miałeś na myśli nóż?
– Nóż, gwóźdź, dłuto, skalpel – wyliczał pospiesznie. – Tego typu ostry przedmiot.
– Jeśli taki „zabieg” przeprowadza się bez znieczulenia, to…
– Załóżmy, że mój „chirurg” nie ma chloroformu.
Obróciła się w stronę okna i, gryząc kolejny kęs, dodała pełna powagi:
– Gdybym cię nie znała, powiedziałabym, że jesteś nawiedzony.
– Boisz się odpowiedzieć? – nalegał.
– Mam ci opisać ból? Najtrudniejsze do wyobrażenia cierpienie? Czy to jakiś specjalistyczny test? O co ci, Jakubie, chodzi? – zarzuciła go pytaniami, kładąc ogryzek na talerzyk.
Chciał powiedzieć jej prawdę, lecz potwierdzenie, które od niej uzyskał, przeniosło go znowu myślami tam, gdzie w leśnej gęstwinie, z dala od ludzkiego wzroku, oglądał nadjedzone przez leśne zwierzęta ciało. Był bezradny jak Anna i może naprawdę nawiedzony, gdy chował do kieszeni niewielki pakunek.
– Mam wolne popołudnie – usłyszał wybity z makabrycznych rozmyślań. – Dlatego chciałam cię prosić, Jakubie, byśmy jutro…
– Wiem, wiem – nie dał jej skończyć. – Obiecałem ci wyjście do teatru. Dotrzymam słowa. Kupię bilety i, choćby nie wiem co, będziemy się śmiać z szalonych pomysłów Shawa.