Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Fortunato - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 października 2005
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Fortunato - ebook

Pieniądze szczęścia nie dają. To stare przysłowie na szczęście nie zawsze się sprawdza. Kiedy jednak gigantyczna gotówka trafia w ręce notorycznego pechowca – katastrofa jest nieunikniona. Jak poradzi sobie sfrustrowany monotonnym życiem szary urzędnik bankowy, który niespodziewanie staje się obiektem zainteresowania ABW, rosyjskiego płatnego mordercy, kolumbijskiej mafii…?

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7564-144-8
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dedykacja

Kochanym Rodzicom oraz żonie za wiarę oraz podtrzymywanie na duchu.

Treść

Samochód z piskiem opon wypadł zza zakrętu i uderzył wprost w barierkę wiaduktu. Huk uderzenia oraz jazgot gniecionej blachy uzmysłowiły Johnowi, że sytuacja robi się coraz bardziej niebezpieczna. Z ledwością udało się mu wyprowadzić auto z powrotem na szosę. Z mocno wgniecionym prawym bokiem oraz urwanym tylnym zderzakiem, bez przedniego reflektora, pędził dalej. Dlaczego właśnie przedni? Czy nie mógł stracić tylnych świateł? Wtedy byłby z pewnością mniej widoczny. Teraz czuł się jak na widelcu. Już od dobrych piętnastu minut widział w lusterku wstecznym światła pościgu. Przez głowę przelatywało mu tysiąc myśli na sekundę, dominowała jednak jedna – jak przeżyć dzisiejszy wieczór? Wziął głęboki oddech – tylko mocno skoncentrowany na prowadzeniu miał jakiekolwiek szanse.

Myśl! myśl! – krzyczało coś z jego wnętrza – wymyśl coś, bo zginiemy!

W odpowiedzi na ten rozpaczliwy apel spróbował jeszcze raz przeanalizować swoje położenie. I znowu nic! Jezu – jak nic nie wymyślę, będzie po mnie.

Drogi, którą obecnie jechał, w zasadzie nie znał. Przejeżdżał tędy raz albo dwa, nigdy jednak nie skupiając uwagi na otoczeniu. Teraz wydawała się niemal prosta. Dodatkowo z każdej strony porastał ją las. Złowrogie, gęste drzewa łączyły się koronami, tworząc naturalne tunele. W innych okolicznościach pewnie podziwiałby ten cudowny mariaż natury i ludzkiej myśli technicznej – ale nie dziś. Las zdawał się jawić jak czarna dziura, pochłaniająca wszystko, co znajdzie się w jej sąsiedztwie. Jednego był pewien – teraz absorbował wszelkie promienie światła z wychodzącego od czasu do czasu zza chmur księżyca. Na jego ustach pojawił się grymas uśmiechu – egipskie ciemności, tylko tak mógł to nazwać.

W zasadzie nie wiedział, czemu wyjechał z miasta. Tutaj, na tej szosie, nie miał żadnych szans. Cholera – dlaczego człowiek nie zwraca uwagi na drogę, jak jedzie nią w biały dzień?

Znowu spojrzał w lusterko wsteczne – pościg był coraz bliżej.

*

Zaczęło się banalnie, jak w każdą sobotę, od paru głębszych, gdzieś w klubie na mieście. Havana Club – zaszedł tu po raz pierwszy. W lokalu, zgodnie z nazwą, dominował klimat latynoskiego luzu, chęci do życia i zabawy. Kolorowo ubrani ludzie w różnym wieku kręcili się po parkiecie w rytm salsy czy czegoś tam podobnego. Nigdy nie umiał dobrze tańczyć, a rozpoznanie przez niego jakiegoś tańca graniczyło wręcz z cudem lub było po prostu dziełem przypadku. Matka od zawsze mówiła mu, że ma dębowe ucho – i miała całkowitą rację. W latach, kiedy na listach przebojów królował rock, tak jak wielu jego rówieśników zapragnął założyć własny zespół. Namówił rodziców na kupno gitary i zaczął mozolnie ćwiczyć. Ponieważ efekt jego samodzielnej nauki był, skromnie mówiąc, lichy, postanowił zapisać się na jakiś kurs. Na egzaminie wstępnym z rytmiki dowiedział się strasznej prawdy, której powoli zaczynał się domyślać – po prostu nie miał słuchu. Odpuścił więc sobie grę na gitarze, a wyciągnięte – być może pochopnie – wnioski nie pozwoliły mu na podjęcie prób nauki tańca. I tak, na wszelkich imprezach był królem, tyle że nie parkietu, a wszelkiego rodzaju kanap, krzeseł, zydli czy co tam stało pod ścianą. W ostateczności, jak nie było na czym usiąść, skutecznie podpierał ściany, aby się na niego nie zawaliły.

Tak więc, jak zwykle, siedział i z zazdrością spoglądał na tych, którym wychodziło. Zobaczył ją omiatając salę smętnym i zrezygnowanym wzrokiem. Była zmysłowo piękna i jak domniemywał na podstawie swojego doświadczenia, najprawdopodobniej również pusta, niemniej dzisiaj wcale mu to nie przeszkadzało. Nie szukał towarzystwa do konwersacji, a jedynie obiektu pożądania. Siedziała samotnie przy barze, sącząc whisky z lodem, co jak na ten lokal ocierało się o bluźnierstwo. Tym bardziej wydała mu się bliska, że tak jak i on nie pasowała do tego otoczenia. Była inna, a nieco później miał się przekonać, jak bardzo inna.

Topiła swój żal po tym, jak Roberto wyrzucił ją z furią ze swojego łóżka. Wiedziała, że jest porywczy i potrafi być chamski, jak do tej pory jednak nigdy jej nie skrzywdził. Kochała go, a w zasadzie kochała jego pieniądze. Nie do końca wiedziała, skąd ma ich aż tak dużo, i nie chciała tego wiedzieć. Liczyło się to, że stać ją było na wszystko, czego zapragnęła. Tak było do dzisiaj. Czemu tak postąpił? Być może przestała mu się podobać, a może się zestarzała. Liczyła jednak, że jego reakcje mogły być spowodowane jakimś niepowodzeniem w biznesie. Tak, to z pewnością był powód jego zachowania! Ale czy to go aby na pewno usprawiedliwia? Delektując się smakiem wlanego do szklanki alkoholu rozejrzała się po sali i wtedy go dostrzegła. Siedział samotnie ze zwieszoną głową, zauważyła jednak, że pilnie jej się przygląda. Odniosła wrażenie, że tak jak i ona wyjątkowo nie pasuje do tego lokalu. A może by tak… Nie, co za myśl, Roberto by ją przecież zabił.

Oboje nie pamiętali, jak rozpoczęli rozmowę. Po kilku drinkach i wzajemnym wylewaniu żółci na otaczający ich świat postanowili pojechać do Johna. Wychodząc nie zauważyli jednak bacznie przyglądającego się im mężczyzny, siedzącego na drugim końcu sali

i rozmawiającego z kimś przez telefon komórkowy.

*

Goniące go bmw było coraz bliżej. Popełnił błąd i ta smutna prawda docierała powoli w zakamarki jego świadomości. I to nie fakt przespania się z dziewczyną szefa miejscowej mafii był największą jego dzisiejszą pomyłką, a to, że wyjechał poza miasto. Tutaj nie miał żadnych szans, szczególnie że ścigający go kierowca znał się na rzeczy. Z rykiem silnika goniący go samochód zrównał się z jego wozem. Kątem oka zauważył siedzących wewnątrz dwóch mężczyzn. Jednym z nich z całą pewnością był Roberto, o którym tyle mu opowiadała. To musiał być on, śniada karnacja, kruczoczarne włosy i blizna na policzku. Najbardziej rzucał się jednak w oczy jego pełen szyderstwa uśmiech i błysk złotej jedynki, stanowiącej wraz z kilogramowym łańcuchem na jego szyi zgrabny komplet, którego nie powstydziłby się żaden jubiler. Kierowca bmw starał się go zmusić do zjechania do rowu, wiedząc, że zepchnięty z drogi John nie ma żadnych szans na przeżycie. Z całą pewnością rozbije się o któreś z drzew rosnących przy drodze. Jechali w końcu przez ponad stuletni las.

Dlaczego nie kupiłem sobie auta z poduszką powietrzną? – pomyślał John i w tej samej chwili otrzymał odpowiedź od swojego drugiego ja – bo chciałeś zaoszczędzić, palancie. Dobrze ci tak! Drugi raz nie popełnisz już tego błędu.

W zasadzie – pomyślał – ma rację, przecież nie będzie już okazji.

Wyglądało na to, że jego życie dobiegało końca. Nie tak go sobie wyobrażał. Nagle – zrozumiał. Dotarło do niego, że jedyną jego szansą jest zjechanie z tej drogi. Wziął głęboki oddech i wciskając gwałtownie hamulec, odbił kierownicą, skręcając prosto w leśne ostępy. Miał nadzieję, że droga nie będzie zbyt wyboista, a nisko zawieszone bmw zakopie się za nim jako pierwsze.

1

Akurat w takiej chwili – Leon sapnął ciężko. Przerwał czytanie książki i wstał, aby odebrać telefon.

– Tak, słucham – burknął zdenerwowany do słuchawki. – Jaka przychodnia? Nie, to pomyłka, to prywatne mieszkanie.

Z niezrozumiałych powodów dość często odbierał tego typu telefony. Widocznie jedna z miejscowych przychodni miała łudząco podobny numer. Z początku nawet go to bawiło, ale z czasem zaczynało doprowadzać do szewskiej pasji. Tym bardziej, że ludzie nigdy nie słuchali, co się do nich mówiło. On swoje, a oni dalej swoje.

– Jakie tam prywatne, przecież mam numer – odezwał się znowu kobiecy głos w słuchawce. – To co z tym numerem!

– Chyba numerkiem – wtrącił sarkastycznie, myśląc sobie, iż numerek to on jej zaraz może zrobić. – Tylko jak, tak przez telefon? Jak tak bardzo pani nalega, to nie ma sprawy. Jaki chce pani numerek i u jakiego doktora? – odparł.

– Świnia – usłyszał z drugiej strony słuchawki. – Jak tak możesz! Oskarżę cię o stręczycielstwo przez telefon, ty bezwstydniku!

– Póki co, możesz mi… – zawiesił głos, aby nadać ostatniemu zdaniu szczególnej dramaturgii – …za przeproszeniem. – Nie zdążył jednak dokończyć swojej błyskotliwej myśli, ponieważ kobieta rzuciła już słuchawką. – A szkoda – mruknął pod nosem – miałem jej tyle do powiedzenia.

Incydent ten wyprowadził go z równowagi na tyle, że odechciało mu się czytać. Poszedł więc do kuchni nastawić sobie wodę na herbatę.

Zapalając gaz omal nie stracił brwi. Po raz kolejny płomień liznął jego twarz. Muszę kupić sobie w końcu nową kuchenkę, bo tak jak John, nie będę musiał przejmować się dniem jutrzejszym – pomyślał, drapiąc się po opalonym policzku. Czemu tak ciężko w tym kraju zarobić na cokolwiek? A może to ja jestem jakimś nieudacznikiem? W końcu niektórzy dorobili się całkiem niezłych pieniędzy. No tak, ale jak? Co drugi to złodziej albo z plecami. Tych z plecami to chyba coraz więcej, a i plecy mają coraz szersze. Ciężkie jest to nasze życie – westchnął i wrócił do pokoju.

Usiadł na swoim ulubionym fotelu, sięgnął po pilota i włączył telewizor. Niestety po raz kolejny miał pecha. Zapomniał się w tym całym czytaniu i dopiero teraz dotarło do niego, która tak naprawdę jest godzina. Trafił na czas wszelkiego rodzaju Faktów, Wiadomości i tym podobnych programów rozrywkowych. W zasadzie ostatnio coraz częściej można było o nich powiedzieć: programy sensacyjne czy wręcz horrory. Na miano informacyjnych zasługiwały w coraz mniejszym stopniu. Gdyby w Hollywood wiedzieli, jak niskobudżetowy może być serial z wątkiem kryminalnym, pewnie już dziś zafundowaliby sobie Komisję Specjalną Do Spraw Jakichśtam. Ale oni są na to za głupi. Lepiej wydawać ciężkie miliony na chimeryczne pseudogwiazdy. A my tutaj mamy swoje chimery i efemerydy – i to całkiem za darmo.

Z zamyślenia wyrwał go głos prezentera wiadomości obwieszczającego dobre nowiny:

Jak podała agencja PAP, przeprowadzona na zlecenie Czterech sonda wykazuje znaczną poprawę nastrojów społecznych po wstąpieniu naszego kraju do Unii Europejskiej.

Już się cieszę, jak cholera. Jak mi się w związku z tym polepszyło – wymamrotał pod nosem. – Zaraz pewnie powiedzą, że wskutek polityki rządu obniżyło się bezrobocie.

Ponadto należy zaznaczyć, że od maja do końca października tego roku zaobserwowano spadek bezrobocia…

Reszty komentarza nie dosłyszał, klnąc siarczyście na czym świat

stoi.

Trzy godziny później skończył rozdział z zaskoczeniem na twarzy. Zawsze się dziwił, a przecież już tyle razy próbował sam rozwikłać zagadkę. Wydawało się, że już wie, co zrobi bohater, tymczasem autor szykował dla niego kolejne niespodzianki. Skąd oni biorą te pomysły, bo przecież nie z życia? Kto by to wszystko wytrzymał? Niemniej i tak pełen był podziwu dla ich pomysłowości. Gdyby tak chociaż raz móc przeżyć jakiś romans, jakąś aferę szpiegowską, uciekać ze strachem

w oczach, poczuć na plecach zimny pot. To byłoby życie.

Rozmyślając o tych wszystkich atrakcjach, nie zauważył, kiedy zmorzył go głęboki sen.

2

Od małego uważany był za dziecko specjalnej troski. Nie, nie był niedorozwinięty. Ale normalnym też nie można było go nazwać. W zasadzie w szkole nie wyróżniał się niczym szczególnym – ani zdolny, ani głupi, po prostu średniak. Był jednak na swój sposób nieprzeciętny – z niewiarygodną wręcz dokładnością szwajcarskiego zegarka ściągał na siebie kłopoty. W zasadzie jego przypadek był klinicznym zobrazowaniem praw Murphiego. Jeśli coś się miało urwać, to z pewnością w rękach Leona. Jeśli coś miało pójść nie tak, to na pewno Leonowi. Bardzo szybko tę szczególną cechę małego Leosia dostrzegli jego rówieśnicy. Jako że złośliwość ludzka, a już dziecięca w szczególności, nie zna granic, przywarła do niego ksywka Laczek. Była to trywialna, bardzo luźna i jednocześnie przewrotna wariacja na temat angielskiego słowa lucky – szczęściarz. Z biegiem czasu mały Leoś wyrósł na Leona, a przezwisko pozostawało nie zmienione. Tak samo, jak jego pech. Pokonywał w życiu wiele barier i problemów, jednak z pechem chyba nie było tak łatwo.

Okres studiów wspominał zawsze bardzo mile. Wybrał sobie, jak mu się wtedy wydawało, zawód niezmiernie interesujący i przynoszący niemałe profity – ekonomista. W tamtych czasach dostać się na ekonomię graniczyło wręcz z cudem. Wszyscy szli na ekonomię. Zaliczał kolejne sesje, obronił pracę magisterską i zatrudnił się w banku. To były czasy. Wygłodzona gospodarka, boom na rynku inwestycyjnym, rodzące się fortuny – i on, jako ten rozdzielający na prawo i lewo kasę. Aż tu pewnego dnia druzgocąca informacja – bank wykupili obcy akcjonariusze. Od tego czasu wszystko zaczęło się psuć. Atmosfera zaczynała przypominać obóz pracy. Rozpoczął się wyścig szczurów – kto komu dokopie, ten przetrwa i zostanie na stanowisku – reszta do odstrzału jako zbędny element kosztotwórczy. I tak w ten oto sposób Leon po raz pierwszy stracił pracę. Nie mógł się długo pozbierać. Pomogła mu w tym jego dawna koleżanka Ania, a właściwie rzecz ujmując, Anna S.

Tylko tak można o niej teraz mówić, bo była i jest ścigana przez prokuratora za liczne malwersacje i udzielanie lewych kredytów, o czym do dzisiaj nie miał zielonego pojęcia. W tamtym jednak czasie pomogła Leonowi stanąć na nogi. Przyjaźnili się dość długo, ale jak to się potocznie mówi, nic nie zaiskrzyło. Może i dobrze, bo kto wie, gdzie byłby teraz, gdyby tak padł ofiarą podstępnego Amora. Przy jego szczęściu z całą pewnością zamieszkiwałby w willi dwa na trzy metry z dwójką kochających inaczej współtowarzyszy, patrząc na smętnych i snujących się za kratami ludzi. A tak – ze względu na swoją z nią znajomość – zmuszony tylko został do odejścia i po raz kolejny stracił pracę. W zasadzie śmiało można by rzec, szczęście w nieszczęściu. Po raz trzeci chciał podjąć pracę poza sektorem bankowym, którego serdecznie już nienawidził. Jednak, jako Laczek, z powrotem trafił do banku. Tak więc nie pozostawało mu nic innego, jak użalać się nad swoim losem i dzień w dzień powtarzać odwieczny rytuał dom-praca-dom-praca…

3

Obudził go przeraźliwy dźwięk budzika. W budziku chyba nie ma innych dźwięków. Choćby miał ich ze sto, tak jak komórki, i tak będą one zawsze denerwujące, głównie dlatego, że przerywają człowiekowi sen w najmniej spodziewanym i pożądanym momencie. Zgodnie więc z codziennym rytuałem rąbnął w budzik z całych sił, zastanawiając się, ile jeszcze dni wytrzyma przycisk go wyłączający. Otwarł oczy i jak to późną jesienią, zobaczył przed sobą ciemność. Nienawidził wstawać, kiedy na dworze było jeszcze ciemno. Czy to możliwe, aby sam fakt ciemności po przebudzeniu miał taki wpływ na ludzi?

Podniósł się, ale jeszcze nie wstawał, wyjrzał przez okno i stwierdziwszy, że leje jak z cebra, położył się z postanowieniem podrzemania jeszcze z piętnaście minut. Obudził się dobrze po siódmej.

O kurwa, znowu zaspałem – zaklął i zrywając się z łóżka, pobiegł do łazienki.

Już się nie zastanawiał nad pogodą, temperaturą, oczywiście zapomniał, co mu się śniło. Jedno czego był pewien – że jak się znowu spóźni do pracy, niechybnie go z niej wyleją. Po raz czwarty – istny rekord. Przypominał sobie nie tak odległą w czasie rozmowę z szefem.

– Panie Leonie – zaczął kulturalnie i spokojnie dyrektor – z jakiego to ważnego powodu spóźnił się pan dzisiaj do pracy aż dziesięć minut?

Dziesięć minut… Palant – pomyślał. – Czy on nie widzi, czy nie chce widzieć, jak człowiek zasuwa po godzinach, po to żeby on mógł zebrać kolejne pochwały za wyniki, porządek i tym podobne bla, bla, bla.

– Przepraszam, ale. – cholera, nie zdążył wymyślić jakiegoś rozsądnego powodu, takiego, żeby się to jakoś kupy trzymało. – No więc ja. – zawahał się – …urwałem sobie rano sznurówkę w bucie i nie mogłem znaleźć drugiej, a głupio byłoby iść do pracy w czarnych butach z białymi sznurówkami od adidasów. Nie sądzi pan, dyrektorze?

Chyba nie był to najlepszy z jego pomysłów, bo w odpowiedzi usłyszał:

– Widziałem wiele, nasłuchałem się w życiu różnych głupot, ale wy, Rosolak, przechodzicie samych siebie. Jak mi się jeszcze raz spóźnicie, to pamiętajcie, że na wasze miejsce jest tysiąc podań, a może nawet i tysiąc jeden.

Tysiąc jeden to jest drobiazgów, a nie podań. – chciał odburknąć, ale szybko ugryzł się w język. Zamiast tego zwiesił głowę i potulny jak baranek powiedział:

– Przepraszam, to się już więcej nie powtórzy

– No, ja myślę.

I znowu był o krok od skomentowania tej odkrywczej, a jakże fałszywej jego zdaniem myśli szefa. Dla rozluźnienia atmosfery i zakończenia konwersacji dorzucił niezręcznie:

– Ale pogodę to dzisiaj mamy fatalną.

Dyrektor popatrzył na niego jak na jakiegoś kretyna, chciał coś jeszcze dodać, ale machnął tylko ręką, obrócił się na pięcie i poczłapał do swojego gabinetu.

Uff – odetchnął Leon – jakoś rozeszło się po kościach. Ale swój limit szczęścia chyba już wyczerpałem. Trzeba się będzie na przyszłość mocniej pilnować.

Mając powyższą rozmowę – jak na żywo – przed oczami, postanowił skrócić toaletę poranną do niezbędnego minimum, co oznaczało ni mniej, ni więcej, jak umycie zębów i przeczesanie tego, co pozostało po czarnej czuprynie. Na śniadanie nie miał czasu – kupi sobie po drodze jakąś bułkę i jak to często mu się zdarzało, zrobi sobie kanapkę.

Tak więc, jak co dzień, o godzinie 7.25 wyszedł na odległy o pięć minut drogi przystanek autobusowy. Pod znoszoną już nieco jesionką nosił ciemny garnitur, białą koszulę i czerwony krawat. Uwielbiał czerwone krawaty. Mogły mieć różne desenie, wzory, zawijasy, ale deseń musiał być czerwony. Nigdy się nad tym nie zastanawiał, ale w zasadzie był to jego znak rozpoznawczy. Tak samo jak woda po goleniu Old Spice. Był od niej uzależniony. Nie pamiętał nawet, kiedy i w jakich okolicznościach zaczął jej używać – teraz nie wyobrażał sobie bez niej golenia. Nawet wtedy, gdy się nie golił z braku czasu, tak jak dzisiaj, musiał ją wklepać w twarz. To go w jakiś dziwny i magiczny sposób relaksowało oraz podnosiło na duchu.

Tak jak sobie pomyślał, zaszedł do sklepu, kupił bułkę oraz kilka plasterków szynki drobiowej i skierował się na przystanek. Punktualnie o 7.35 przyjechał autobus. Co jak co, ale autobusy jeździły punktualnie. Przepuścił w drzwiach wysiadających, pomógł wdrapać się jakiejś staruszce i skierował się na swoje ulubione miejsce w ostatnim rzędzie, tuż przy oknie. Trasę znał na pamięć, więc nie bardzo było co oglądać, ale miejsce to miało dwa zasadnicze plusy – po pierwsze, przez całą drogę nikt się koło niego nie przeciskał, po drugie, mógł obserwować z góry cały autobus. Dzisiaj siedziały przed nim dwie typowe przedstawicielki miejscowych gospodyń domowych, obrabiające tyłek trzeciej – oczywiście nieobecnej.

– Słyszałaś, jak się wczoraj gdzieś na górze wydzierali. To chyba u Kowalskiej.

– Nie, niemożliwe. Kowalska wyjechała ze swoim starym i dzieciakami do matki. Nie będzie jej z jakiś tydzień. Mi się wydaje, że to u Zborowskiej. Słyszałam od Kwiatkowskiej, że coś nie za bardzo jej się układa z tym Francuzem.

– Też się babie na starość zachciało żyć z obcokrajowcem, przecież wszyscy wiedzą, że Francuzi są wygodni. Pewnie ma już dosyć latania i usługiwania mu. Sama bym mu przylała.

– Wiesz co, Tereska – tak w zasadzie to wszystkie chłopy są leniwe, nieważne, skąd pochodzą…

Miał już serdecznie dosyć tej babskiej paplaniny i odkrywczych sądów na temat jego płci. Kątem oka zdążył zaobserwować, że właśnie minęli komendę policji, co oznaczało, że przejechał już połowę drogi. Jeszcze dwa przystanki i będzie mógł wysiąść. Przestał słuchać i wbił wzrok przed siebie. W tym samym momencie poczuł gwałtowne szarpnięcie i uderzenie. Widział, jak przód autobusu jest taranowany przez wyjeżdżającego tira. Stojący pasażerowie zaczęli się przewracać, tak jakby ktoś trącił poustawiane kostki domina.

Szczęśliwym zbiegiem okoliczności autobus nie był przeładowany, a na przednim pomoście nikt nie stał. Wyglądało na to, że obędzie się bez karetek pogotowia i skończy na kilkunastu siniakach i zadrapaniach. Dzisiaj jednak wcale go to nie pocieszało. Skończyła się jego podróż, a to mogło oznaczać tylko jedno: kłopoty. Do pracy miał jeszcze ze trzy kilometry i tylko piętnaście minut. Przepychając się przez zdezorientowany i zszokowany jeszcze gąszcz kotłujących się ludzi i ich bagaży, wysiadł i rozpoczął wyścig z czasem.

Bieg z ciężką aktówką nie należał do przyjemności. Bardzo szybko okazało się, że nie ma żadnej kondycji. Organizm mścił się za jego lenistwo. Czuł, jak palą go płuca, oddech staje się coraz krótszy, a przed oczami pojawiają się mroczki. Jeszcze jeden zakręt i zobaczy budynek banku. O już jest – przystanął na chwilę, aby zaczerpnąć zimnego powietrza. Dzięki temu ugasił płomień szalejący w płucach i klatce piersiowej. Spojrzał na zegarek – było pięć po ósmej. Już był z czasem w plecy. Wziął głęboki oddech i rozpoczął finisz, ostatnie pięćset metrów. Może dzisiaj dyrektor ma jakieś umówione spotkanie – pomyślał. Czasami zdarzało mu się przyjść do pracy dopiero koło południa. Może chociaż raz uśmiechnie się do mnie szczęście – i choć wypowiedział te słowa, sam w nie nie uwierzył. O ósmej siedem był już na schodach, jeszcze tylko kilka stopni i będzie mógł swobodnie odpocząć.

Na korytarzu nie było nikogo, potwornie zmęczony otworzył drzwi, zdjął jesionkę i z głośnym hukiem osunął się na krzesło.

Rekord świata – pobiłem dzisiaj rekord świata w biegu z teczką. Szkoda, że jeszcze nikt nie wymyślił takiej konkurencji.

Rozmyślając tak, czuł, jak bardzo powoli oddech wraca do normy, a poziom adrenaliny zaczyna opadać. Z tego błogostanu wyrwał go dźwięk dzwonka telefonu stojącego na jego biurku.

– Leon Rosolak, słucham.

– Nooo, raczyliście przyjść dzisiaj do pracy, Rosolak. A czym to sobie zasłużyłem na taką szczodrość z waszej strony? Hm! Natychmiast do mojego gabinetu!

– Tak jest, panie dyrektorze, już idę – odparł pokornie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: