- W empik go
Fotografie wioskowe - ebook
Fotografie wioskowe - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 278 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
FOTOGRAFIE WIOSKOWE
WARSZAWA.
NAKŁADEM KSIĘGARNI
Teodora Paprockiego i S-ki.
41. Nowy-Świat 41.
.
Äîçâîëåíî Öåíçóðîþ. Âàðøàâà, 30 Îęòÿáðè 1894 ãîäà.
ABRAM PiNKT I MATEUSZ SIKORA,
DWAJ FILOZOFOWIE WSPÓŁCZEŚNI.
Tęga i długa była zima W r. 187… – mróz, jak wziął w końcu listopada, tak trzymał bez pofolgowania do pierwszych dni marca, a śniegu nazbierała się moc wielka. Grubym, białym kożuchem rozłożył się on na polach, łąkach, wodach zamarzniętych, – a po lasach, gdzie wiatr mu nie przeszkadzał i nic miał do niego łatwego przystępu, tak się ułożył i umocnił, jak gdyby aż do czerwca miał leżeć.
Nic bardzo dobra taka zima… Bydło świata nic widzi, stoi jak zamurowane w oborach, z paszą trzeba się skrupulatnie liczyć, a i na dzikiego zwierza głód przychodzi taki, że rozzuchwala się i do siedzib ludzkich zagląda. Gdzie całemi latami nic słyszano o wilkach, to się czasu takiej zimy przypomną; lisy, niby złodzieje, podkopują się do kurników, żeby gęś albo kurę porwać; nawet psy muszą się dobrze pilnować–bo wilk, gdy głodny, to i swego stryjecznego brata się czepi.
Gajowy Koguciński, który pod samym lasem mieszkał, a na zwierza był bardzo zawzięły, wypatrywał dobrze wszelkie ślady i ścieżynki w lesie, znal dróżki, któremi zwierzyna chodzi, zastawiał żelaza, trutki kładł, ze strzelbą się nocami zaczajał i nic jednego szkodnika uśmiercił,–to też miał w komorze coś siedem skór lisich i parę kunich, i obiecywał sobie, że jeszcze to bogactwo powiększy.
Miał już i kupca na ten towar–bo ile razy w miasteczku był, tyle razy Abram Pinkt zaczynał z nim rozmowę w tym przedmiocie… Byliby już dawno skończyli tranzakcyę, ale Koguciński drożył się, a Abram znów za bezcen chciał kupić; nawet przemówili się kilkakrotnie z tego powodu. Abram za wygrane nie dawał–wiedział, że skórki prędzej czy później nabędzie, bo kupowanie skórek byłojego specyalnością, i nikt mu w tem nie przeszkadzał, konkurencyi nie robił i targu nic psuł.
Mając dość wolnego czasu, Abram zastanawiał się głęboko nad istota handlu skórkami i nad misternem urządzeniem tego całego interesu. Trochę skombinowany on jest, ale czysty jak kryształ i uczciwy. Dlaczego nic miałby być uczciwy? Powiadają, że Koguciński sprzedaje pańskie zające, że Mateusz Sikora poluje na cudze zające. To fałsz! Czyją własnością jest zając żywy? – niczyją. Szlachcic powiada, ze jego–głupstwo!… Zając ucieknie do drugiego lasu, do trzeciego, do dziesiątego – i już po własności. Abram ma przecież w miasteczku połowę domu własnego; na tym domu jest dach, a na dachu siadają bardzo często wróble i wrony. Czy Abram może powiedzieć, że to jego wrony?–Wcale nie – Abram taki głupi nic jest, bo wrona mogłaby frunąć i zażartować z jego twierdzenia. Tak samo i zając–dopóki żyje, jest niczyj… co najwyżej, należy do swojej żony, jeżeli ją ma; człowieka-właściciela znajduje dopiero po śmierci, chociaż go szuka za życia. Mateusz postawi wnyki, zając się w nie złapie,.Mateusz go schowa do torby–wtenczas zając jest własnością Mateusza. Potem przychodzi Abram, kupuje zająca za swoje pół rubla własne, chowa go w swój własny worek i jest właścicielem zająca – ale na krótko, bo zaraz sprzedaje go za do kopiejek–i po kilku dniach kupuje z niego skórkę za male pieniądze.
Abram jest mały kupiec, nabywa skórki pojedynczo, dla takiego, co zbiera ich pełne wozy,–a ten znów dla takiego, co puszcza w świat cale wagony skórek.
Interes skórkowy–to zegarek. Male kapcany i łapserdaki – to małe kółka w nim; one chodzą z głośnym gangiem, z brzękiem, obracają się jak warjaty, szybko, żywo, ciągle, oprócz szabasu. Większe łapserdaki – to większe kółka, mają poważniejszy obrót, nie są tak ruchliwe;
za temiznów większemi kółkami siedzi osoba – sprężyna! Ona się prawie wcale nic rusza, a wszystkiemu ruch nadaje – to jest król od zajęczych skórek.
Dla tej sprężyny kręcą się male kółeczka, obracają większe; dla niej Mateusz zastawia wnyki, a Koguciński zasiada nocą, przy księżycu, kolo owsianych snopków, rzuconych na przynętę.
Abram lubił rozmyślać o handlu skórkami, lubił zastanawiać się nad nim, i nic tylko nad nim, ale nad wieloma innymi objawami życia. Malo go obchodziło cudowne urządzenie natury,jej harmonia, piękność, siła, jej potęga,–ale natomiast upajał się harmonią geszeftów.
Rozmyślania nic przeszkadzały Abramowi oddawać się handlowi–owszem, miał go zawsze na pierwszym planie. Skórki Kogucińskiego spać mu nie dawały. Lisie skórki! to nie zwyczajny towar, to już coś w wyższym stylu – a kunie!…
Abram wie doskonale, że jeden wielki more-morejne w miasteczku potrzebuje dwóch skórek na odnowienie kołnierza przy futrze i że rządca z Kobyłek marzy od dawna o sprawieniu sobie lisiurki. Interes gotów, nawet dwa interesa,–tylko ten Koguciński twardy chłop. Uparł się jak kozieł i nic chce ustąpić.
Powiada: „wolę wcale nie sprzedać, niż tanio sprzedać…” Czysty waryat! Co on sobie myśli? Czy ja mu nic pieniędzmi płacę, czy malo zajęcy od niego wykupiłem?
Ostatecznie postanowił Abram udać się do Kogucińskiego osobiście. Mila drogi wcale niewielki interes, zwłaszcza dla człowieka, który od wczesnej młodości tylko na piechotę handluje.
Bagatela to. Ileż mil drogi odbył w swojem życiu, od wioski do wioski, od miasteczka do miasteczka kursując!
I dziś postanowił pójść. Wprawdzie już się ściemnia–ale to bajki! droga znana i niedaleka, a przytem księżyc świeci.
Abram wdział na siebie gruby chałat, podpasał się krajką, lisią czapkę nasunął na oczy i poszedł.
Zona odradzała mu tę wyprawę.
– Słuchaj–mówiła, zanim wyszedł, – lepiej ty jutro rano idź, lepiej nocuj w domu, jak przystoi na bogobojnego, sprawiedliwego żyda…
Abram nic słuchał.
Tej nocy księżyc był jakiś bardzo marny i nędzny. Tak niewyraźnie błyszczał z za chmur, jak pani burmistrzowej lampa z poza firanek i rolety płóciennej. Abram dobrze tę lampę znał, bo świeciła wprosi okien jego stancyi, świeciła się nieraz długo, bardzo długo, prawie do samego rana. I w tem nic nadzwyczajnego niema, ponieważ burmistrz moie mieć tańszy gatunek nafty, niż zwyczajny człowiek.
Księżyc nic świecił długo. Wygląda] coraz mizerniej, aż nareszcie całkiem przestał wyglądać–zniknął. Natomiast zaczął prószyć drobny śnieg. Abram rozmyślał nad tem zjawiskiem i żałował, że zamiast śniegu nie pada kasza, taka prawdziwa kasza, co można ją sprzedawać po kilkanaście groszy kwarta. Dlaczego nie? Przecież raz już było takie zdarzenie z manną–ale wówczas żydzi nie umieli się poznać na czem dobrem i robili grymasy.– Dobrze im tak, niech teraz jedzą śledzie z cebulą.
Śnieg pada coraz gęstszy, zalepia Abramowi oczy. Wogóle głupi to interes–ale pół drogi już zrobione, pozostaje druga połowa; kawałek drogi do lasu, potem las, w lesie z gościńca na prawo, potem trochę na lewo, dalej przez krzaczki na prost, przez mostek na strumieniu, przez łączkę na lewo, znów na prawo w las–i może najwyżej o sto kroków Kogucińgkiego chałupa.
Dziwna rzecz wszakże, skąd się ten śnieg bierze? Sypie coraz gęstszy i gęstszy, tak… że niema już nieba, ziemi, lasu, pola, tylko sam śnieg. Pełno go w górze i na dole, pełno z wierzchu, z pod spodu, ze wszystkich czterech boków; nic widać ani drogi, ani ludzkiej siedziby, ani drzewa–nic, jest tylko śnieg.
Na domiar złego, zrywa się wiatr i zaczyna tym śniegiem kręcić w niegodziwy sposób. Białe płatki, które dotychczas spokojnie i równo osadzały się na wąsach, brodzie, brwiach i rzęsach Abrama, zaczynają figlować, wciskają się w nos, w usta… za kołnierz, w rękawy; zasypują drogę, niszczą ślady sani, sprowadzają na manowce…
Abram czuje pod nogami jakieś nierówności, uderza się o krzak, zapada w rów, a przytem doznaje dziwnego, nieokreślonego uczucia… jakby strachu. Może żona miała racyę, zatrzymując go w domu? Może–kto wie? Wychodząc z domu, Abram wiedział, że udaje się do Kogucińskicgo; cel miał określony jasno – a teraz sam nie wie, dokąd go nogi zaprowadzą. Jest mu na przemian zimno i gorąco, męczy się.
Stanął, żeby skombinować, gdzie jest, i czy ma iść na prawo, czy na lewo, na przód, czy w tyl. Kombinacya niełatwa. Świat wydaje się niby wielki garnek, napełniony rozwodnionem mlekiem i krupkami, garnek, w którym niewidzialna żydówka miesza wciąż niewidzialną kopyścią.
Czemże jest Abram w tym garnku? Nędzną krupką, która, będąc cięższa niż inne, spadla na dno i nie wiruje wraz ze wszystkiemi, ale ma jeszcze gorszy los, bo leży na spodzie, słaba, bezsilna, a nad nią kłębią się miliony krup i rozwodnione mleko… A co będzie, jak owa żydówka niewidzialna do samego dna kopyścią dostanie i pchnie tę cięższą krupkę, Abrama, w wir szalony?…
To jest całkiem pfe! Żona miała słuszność; po co było chodzić na taką noc szkaradną? W dodatku do wszystkiego złego jest cisza. Żadnego głosu nic słychać, żadne stworzenie żywe, żaden człowiek nie odzywa się. Czemuż chociaż z daleka nie dochodzi wołanie „hetta!” lub „wiśta!” Czemu jaki chłop nic jedzie?
Czy potrzeba dowodzić, że w takiej chwili głos pijanego chłopa byłby się wydal Abramowi słodszym nad dźwięki „Pieśni nad pieśniami,” nad najpiękniejszą melodyę? Niestety, niema nikogo! Może po raz pierwszy w życiu handel skórkami zajęczemi nie wydał się Abramowi tak słodkim interesem, jak zwykle – ale, bądż-co bądź, trzeba było iść i dotrzeć do chałupy Kogucińskiego.
Jest już i las. Duży bór, drzewa w nim wysokie, potężne; między niemi Abram bezpieczniejszym się czuje, odwagi nabiera, kroczy śmielej.
Kilka razy się potknął, parę razy zaczepił kapotą o jakiś krzak–aio to nie zatrzymywało go, szedł ciągle. Miarkował, żejużmusi być dość późno – i to przejmowało go obawą. W normalnych warunkach mógł był już od godziny być w chacie Kogucińskiego – a teraz sam nie wie, gdzie jest. Może blizko od niej, może daleko. Kto podczas zawiei potrafi zbadać, w jakiem się miejscu znajduje?
Abram czuł, że, pomimo zimna, krople potu występują mu na czoło,–przyśpieszył kroku, jak gdyby uciekając przed nieznanem niebezpieczeństwem.
Naraz rozległ się jakiś dziwny krzyk.
Co to jest? Żyd stanął, zaczął nasłuchiwać. Krzyk powtarzał się raz po raz płaczliwie, a dochodził z tej właśnie strony, w którą Abram dążył.
Czy iść na przód, czy wrócić się?
Zdawało się Abramowi, że ten krzyk obcym mu niejest, że już go nieraz w życiu słyszał… owszem, nawet dość często słyszał,–lecz kiedy? gdzie? w jakich okolicznościach? Kiedy przed paroma miesiącami kupił gęś i zamknął ją w drwalni, una zupełnie tak samo krzyczała… ale, szczególna rzecz, cóżby teraz gęś miała robić w lesie, nocną porą, podczas zadymki? Może dzika? Skądby się w zimie znalazła?
Głos dochodzi coraz wyraźniej–Abram nie ma już najmniejszej wątpliwości; istotnie, jest to gęś–bardzo szacowny ptak.
Abram szedł w stronę, z której głos dochodził, trochę śmiało i trochę ostrożnie, właśnie jako przystoi na człowieka, który łączy w sobie odwagę lwa i przezorność wężową… Szedł troche śmiało, gdyż wiedział, że gęś nie jest ptakiem drapieżnym i nie rzuca się na ludzi, – a trochę ostrożnie, ponieważ nie można twierdzić bezwzględnie, że stworzenie, odzywające się głosem gęsi, ma być koniecznie gęsią… Nawet w razie, gdyby posiadało wszystkie zewnętrzne cechy tego ptaka; dziób, pierze, nogi, gdyby gęgało i znosiło jajka, to jeszcze mogą być pewne wątpliwości… Abram wie o tem, ponieważ czytał wiele, słyszał opowiadania ludzi mądrych i rozumiał doskonale, że nawet w takiej na pozór prostej rzeczy może być ukryte nieszczęście lub oszukaństwo. W danym wypadku mogą być, opuszczając wiele innych subtelnych i wyrafinowanych, trzy przypuszczenia najprostsze: albo gęgające stworzenie jest zwyczajną gęsią, przypadkowo znajdującą się w lesie; albo jest formą, naczyniem, w którem ukrył się zły ducit dla uczynienia Abramowi psoty; albo wreszcie jest czasowem siedliskiem jakiej duszy żydowskiej, pokutującej za grzechy. Umysł Abrama skłaniał się ku pierwszemu i trzeciemu przypuszczeniu; przekładał nawet trzecie nad pierwsze, gdyż… zabrawszy gęś i zjadłszy ją, uwolniłby zarazem pokutującą duszę, co jest uczynkiem bezwzględnie dobrym. W miarę zbliżania się do miejsca, z którego głos dochodził, Abram czuł, że serce coraz silniej w nim kołacze, ale wysiłkiem woli opanowywał wrażenie i do pewnego stopnia zapanował nad niem w rzeczy samej; raz dlatego, że gęś, choćby nawet najchudsza, warta jest przynajmniej pól rubla, a powtóre, że handlując przez cale życic skórami dzikich stworzeń i zwierzyną, człowiek mimowolnie zyskuje na odwadze, jak herbata w sąsiedztwie świec łojowych zyskuje na zapachu.
Idąc wciąż ostrożnie, nasłuchując i wytężając wzrok, Abram doszedł do krzaka, poza którym rozlegało się wyraźnie gęganie. Przystanął, wychylił głowę z poza gałęzi… i ujrzał w odległości trzech kroków od siebie prawdziwą, dużą, siodłatą gęś. Doskonale można było na śniegu widzieć jej szare skrzydła, któremi trzepotała rozpaczliwie, mając prawdopodobnie związane nogi.
Abram szybko skombinował, że jego drugie i trzecie przypuszczenie upada, że nie ma przed sobą zamaskowanego szatana, ani pokutującej duszy, lecz zwykłą gęś, którą prawdopodobnie pijany chłop miał na wozie i nie zauważył, że spadla. Doskonały interes do zrobienia–tylko się schylić, gęś zabrać, zanieść do domu i urządzić z niej wspaniałą ucztę dla rodziny.
Wobec tak pięknego a niespodziewanego zysku Abram postanowił, w razie gdyby Koguciński bardzo się przy cenie skórek upierał, postąpić mu po sześć groszy na lisich, a po dziesięć na kunich.
Niech się i on zbogaci!
Niestety, wszelkie wogóle kombinacye ludzkie mają tę wadę, że bywają niepewne i omylne. Niewiele też na nich można budować.
Gdy Abram prawą ręką chciał wziąć gęś, stało się coś nadzwyczajnego… Ziemia się zapadła i biedny handlarz skórek wraz ze swą niespodziewaną zdobyczą wpadł w przepaść.
II.
We wsi Kurkach, nieopodal lasu położonej, w chacie na samym skraju błysnęło światełko. Przez małe okno o czterech szybkach można było dostrzedz sylwetkę człowieka, uwijającego się po izbie przy jaskrawem, migotliwem świetle łuczywa. Człowiek ten wdział na siebie sukmanę, przepasał się rzemieniem, włożył czapkę na głowę, wyciągnął z za pieca krótką strzelbę, i zagasiwszy ogień na kominie, wyszedł z domu.
Zawiejka ustała, śnieg już nie padał, księżyc ukazywał się chwilowo, lo znów skrywał się w szarych chmurach. Było już późno. W którejś chacie kur zapiał; za nim odezwał się drugi, trzeci, dziesiąty, i odgłos tego piania, niby hasło czuwających stróżów nocnych, po wsi się rozlegał. Człowiek z krótką strzelbą na ramieniu nie udał się drogą przez wieś, lecz zaraz, za chatę swoją wyszedłszy, zwrócił się wpole i dążył pewnym krokiem w stronę lasu.
Ciemno było, zadymka zatarła wszelkie ścieżki i pozawiewala brózdy, ale człowiek ów szedł śmiało, pewno, jak gdyby o południu. Mogło się zdawać, że ciemności nic istnieją dla niego… że idzie na pamięć.
Nie było w tem nic dziwnego. Mateusz Sikora w tej wiosce się urodził, w tej okolicy blizko sześćdziesiąt lat przeżył; znał prawic każde drzewo w okolicznych lasach, każdy krzak, kamień, rów. Przez bagna dla nikogo niedostępne potrafił przechodzić suchą nogą, po kępach, pniach nawpół spróchniałych, kłodach drzew, od niepamiętnych czasów przez burze zwalonych. Rzeka ani jezioro nie miały dla niego tajemnic – znal wszystkie brody, mielizny, głębie. Wiedział, gdzie raków szukać, gdzie wędy zarzucić, gdzie więcierze lub bębenki zastawiać. A i myśliwy był z niego znakomity – szedł do cudzego lasu jak do własnej spiżarni i brał co chciał i co mu było potrzeba. Strzelbę nosił z sobą, ale używał jej rzadko – wolał polować po cichu, żeby i prochu nic marnować i hałasu niepotrzebnego nie robić. Na lisy miał trutkę, na zające wnyki, ptactwo w sidła bral, lub innymi sposoby, a zawsze zręcznie, cicho, nieznacznie. Nie chwalił się talentem swoim, rozgłosu unikał–a ile zwierzyny, ile skórek w swem życiu sprzedał, o tem Abram Pinkt mógłby dużo powiedzieć…
Mateusz umiał nawet i obstalunki załatwiać. Ileż to razy zgłaszali się do Abrama różni panowie z miasta, żądając kuropatw, zajęcy, czasem nawet sarny–na dzień oznaczony. Abram przyrzekał, że będzie–i szedł, jak w dym, do Mateusza. Mateusz przyrzekał, że dostarczy–
i szedł, jak w dym, do lasu… a zawodu nigdy nie zrobił. Słowny chłop–można było na jego zapewnieniu polegać–i z tej przyczyny w mieście doskonale wiedziano, że słowo Abrama… w razie potrzeby, znaczy zupełnie to samo, co zaduszony zając…
Z powierzchowności Sikora wcale na wielkiego myśliwca nic wyglądał–był chłop niepokaźny, nizki, krępy, o twarzy wygolonej, nie zdradzającej ani inteligencyi, ani sprytu,- tylko w małych, czarnych oczach jego malowało się życie i przebiegłość. On od tylu lat ścigał zwierzynę i sam nieustannie był ścigany od ludzi, którzy o własności wyrobili sobie najdziwaczniejsze pojęcia. Gdy Mateusz tropił zwierzynę, jego samego tropili gajowi, leśniczowie, nadleśni… Umiał ich jednak unikać. Borsuk nie potrafił tak zręcznie skryć się w jamie, zając nie umiał tak przycupnąć w podorywce, jak Mateusz wywijał się swoim prześladowcom.
I za co go prześladowali? Za co grozili mu karami, sądem, a niekiedy nawet dobrym nabojem śrótu?
Musimy się zapoznać bliżej z Mateuszem. Niebogaty człowiek to był. Miał całej fortuny dziewięć morgów, z serwitutem na lesie i na ugorach; miał stodołę, oborę i zwykłe chłopskie obejście, konia, kilka sztuk bydła, trochę gadziny… Dla jednego byłoby to aż nadto, ale Mateusz nie był jeden. Nie licząc dozgonnej towarzyszki życia, miał dwóch synów, dwie synowe, córkę i zięcia. Wszystko to siedziało na owych dziewięciu morgach, chciało jeść dobrze, ubierać się, a nawet i pieniądze składać – bo już taka ludzka natura: jak kto ma grosz, to chce dwóch,–ma-dwa, żąda pięciu, a potem mu już i tysięcy malo.
Mateusz gospodarstwo dzieciom oddał, a sam przemysłem własnym żył–tyle, że mu od czasu do czasu jeść dali w chałupie. I tam co prawda rzadkim gościem bywał. Czasem na-dwa, na trzy dni znikał, i nie wiadomo gdzie się podziewał. Gospodarstwa nie lubił, głównie polowaniem się trudnił; czasem w dobrej kompanii po drzewo do cudzego lasu się wybrał i sosenkę lub dębczaka tak cicho wywiózł, że straż nie domyśliła się wcale; czasem znów puszczał się w drogę na dłużej, w dalsze okolice, a co tam robił – tego nikt nie wiedział i nic domyślał się nawet. Mateusz ani czytać, ani pisać nic umiał, obce mu były również wszelkie cyfry, ale z rachunkami dawał sobie radę. Robił kozikiem różne znaczki na kiju, a takie akuratne i dokładne, że nawet Abram Pinkt, który w buchalteryi kredą na szafie bardzo by) biegły, nigdy Mateusza w pole wyprowadzić nic mógł. Chłop ząb za ząb się kłócili zawsze żyda przekonał. Najczęściej wynikały spory przy rachunkach za kwiczoły, jemiołuszki i wogóle drobne ptaszki. Abram mówił.
– Słuchajcie, Mateuszu, we wtorek był jeden mendel i trzy ptaszki, we czwartek jeden ptaszek i dwa mendle… to razem dwa mendle i pięć…
Mateusz uśmiechał się tylko.
– No, mówię wam wyraźnie: dwa mendle i pięć sztuk… Co więcej żądacie?
– Nic… jeno mi Abram zapłać, co się należy.
– Owszem, zapłacę.
– To liczcie jeszcze raz.
– We wtorek mendel i trzy.
Mateusz spojrzał na swój kij, policzy) palcem karby, kiwną) głową i rzeki:
– No, tak.
– We czwartek – mówił dalej Abram – jeden i dwa mendle.
Mateusz znów spojrzą! na kij.
– Juści – rzekł, – dwa i jeden. Sprawiedliwie…
– Ja zawsze sprawiedliwy jestem… i dlatego zapłacę wam zaraz za dwa mendle i pięć ptaszków.
– Nie, Abram zapłaci za trzy mendle i cztery ptaszki.
– Za ile? za ile?
– Za trzy mendle i cztery…
– Dlaczego?
– Bo tak stoi na kiju.
– Nie, ja wam zapłacę za dwa mendle i pięć, bo tak stoi na szafie…
– Ja biorę podług kija…
– Co to za gadanie! niby to wasz kij ma być mądrzejszy niż moja szafa…
– Bo i nie co.
– Wy macie żle w głowic, Mateuszu.
Chłop obojętnie przyjmował takie wymówki, a gdy się trochę zniecierpliwił, mówił z pozornym spokojem:
– Abramie, czy wy macie cale kości?
– Co to za głupie pytanie!
– Tedy radzę po dobremu zapłacić ile się patrzy, bo moge wpaść w gniew i przetrącić wam jaki gnat!…
– Stary rozbójnik! Tfy!…
– Stary cygan!
Często zdarzały się takie sprzeczki, ale ostatecznie kończyły się zgodnie. Chłop oszukać się nie dal i Abram płacił co się należało. Cóż miał robić? Z natury handlu, jakiemu się oddawał, wielce cenił dobry i stały stosunek ze znakomitym tępicielem zwierzyny; musiał mu nawet pochlebiać, częstować go niekiedy, a w potrzebie i drobnym kredytem wygodzie. Specyalność, jakiej się Mateusz oddawał, nic była łatwą. Tropił ciągle i sam był tropionym, co wymagało wielkiej przytomności umysłu, bystrego oka i ucha. To też wyrobił sobie wzrok koci, a słuch zajęczy; jednak, mimo tego, dostawał się niekiedy przed kratki sądowe i kilkakrotnie w kozie siedział. Pierwszy raz trzy, potem miesiąc, ostatnio dwa…
I za co?
Za to tylko, że sędziowie mieli dziwaczne pojęcia o własności… i nie mogli zrozumieć, że co innego ukraść, a co innego wziąć…
Bywają takie twarde głowy!
Mateusz nieraz zastanawiał się nad tym szczególnym objawem nieudolności ludzkiego umysłu. Dlaczego lada kto rozumie, że co innego jest młócić, a co innego strzelać, co innego orać, a co innego gwizdać, a „wziąć” i „ukraść” biorą za jedno!
Aczkolwiek prosty chłop i niepiśmienny, Mateusz przecież coś rozumie–zdaje mu się nawet, że dużo rozumie. Nieraz, mając czas wolny, położy się w polu pod krzakiem, albo zimową porą w izbie na przypiecku, i myśli. Myśli o zwierzynie, ptakach, sidłach, a wreszcie i osobie samym, o nieustannym zatargu z tymi, którzy go śledzą i tropią, jak dzikiego zwierza. Jest na świecie dużo rzeczy niezrozumiałych… Abram, na przykład, niemoże zrozumieć, dlaczego widno zabić zająca w grudniu, a nie wolno w maju; dlaczego w pewnym okresie czasu zabity zając jest przedmiotem wolnego handlu i może być sprzedany tak jak jest; w innym znów ma koniecznie mieć pieczęć lakową na uchu… a jeszcze w innym okresie staje się kontrabandą, którą zabierają, konfiskują, jak defraudowaną wódkę lub szwarcowany tytuń.
Abramowi to się w głowie nie mieści!… boć przecie dla zająca jest wszystko jedno, czy zostanie zjedzony w tym lub owym miesiącu, czy po śmierci będzie miał opieczętowane ucho, czy nic… On zapewne wolałby żyć i nic spotykać się nigdy ani z Mateuszem, ani z Kogucińskim, ani z tymi panami, co urządzają sobie polowania dla zabawki…
Myśli, zaprzątające Mateusza, są cięższe, poważniejsze, a co prawda i trudniej rodzą się w mózgu, niż myśli Abrama… Żyd, jak żyd – do spekulacyi wszelakich ma dar, kombinuje szybko; w chłopskiej głowie idea obraca się powoli, niby koło ciężkiego wozu w piasku… pojęcie urabia się z trudnością, rośnie jak drzewo, wolno, po troszeczku,–ale też zato, jak się urobi, wyrośnie, jak korzenie zapuści, to już go ani naruszyć, ani wyrwać; trwałe jest jak mur, niewzruszone jak skala…
Mateusz idzie ku lasowi zadumany – bo i ma o czem.
Za kilka dni wypada mu stawić się do sądu – i o co? o głupi dąbek, wywieziony nocną porą, cichaczem. Ze sprawy nie będzie nic, bo za rękę nic złapali, dowodów niema, a poszlaki niewiele znaczą… Koguciński za świadka ma stawać – ale, choć przed ludźmi za Mateuszowego wroga uchodzi, w gruncie za jedno z nim trzyma… i sam zresztą nie jest czysty jak szkło… Koguciński sprawy nie popsuje, ale trzeba się z nim porozumieć, naradzić, żeby niby oskarżał, a w rzeczywistości bronił, mówił i tak i siak, i to i owo, a jedno żeby się drugiego nic trzymało. Wreszcie i Abram będzie za świadka podany, ażeby zeznał, że tej nocy, podczas której dąbek skradziono, Mateusz w miasteczku był i właśnie u Abrama nocował. Dziesięciu ż.ydków to widziało i w razie potrzeby mogą nawet zaprzysiądz.
Sędzia będzie na to zeznanie głową kiwał – niech sobie kiwa; głowa należy do niego i wolno mu z nią robić co chce; ale kiwanie prawdy nie wzruszy…
Powiadają, że dąbek ukradziono nocy czwartkowej i oskarżają o to Mateusza – a przecież faktem jest, że Mateusz sprzedał w miasteczku jakiś dąbek we czwartek i tego dnia nie powracał do domu, lecz nocował u Abrama. To jest prawda sprawiedliwa; różnica, może być tylko w definicyi, która wlaściwde noc jest czwartkowa: czy ta, co idzie po środzie i poprzedza czwartek–jak myśli sędzia; czy ta, co idzie po czwartku i poprzedza piątek–jak sądzi Abram i jego przyjaciele. Wolno sędziemu myśleć tak, Abramowi wolno myśleć inaczej, ale racyę ma Abram.
Dlaczego? Dajmy na to, że kobieta staią się wdową i powtórnie wyszła za mąż. Któż jest jej mężem: czy ten, co przeszedł, przeminął i niejest; czy ten, który żyje? Oczywiście ten drugi… Tak samo i noc nie mogła należeć do czwartku, który jeszcze nie istniał… Możnaby w tem dowodzeniu, chcąc przedmiot do gruntu wyczerpać i wszechstronnie go zbadać, odwrócić kota ogonem i przedstawić rzecz z innej strony, naodwrót i jeszcze raz… naodwrót–ale w danym przypadku nie idzie o dysputę, tylko o sąd… więc można poprzestać na skróconej procedurze myślenia…
Wobec takich świadków i wobec Kogucińskiego, Mateusz nie lękał się sądu, ale przykra mu była mitręga, włóczenie się, strata czasu, lej nocy, na taką niepogodę, wolałby spać, aniżeli iść do Kogucińskiego; ale trudno–w kozie siedzieć nie rozkosz… lepiej wnyki na zające zastawiać, lub lisy truć…
Idąc, rozmyślał–czuł się obrażonym. Zapozwano go o kradzież, to znaczy, że pośrednio nazwano go złodziejem–a on przecież złodziejem nie jest… i nigdy nim nie był. W Boga wierzy, pacierz mówi, dziesięcioro przykazań umie na pamięć. Wie, że siódme przykazanie głosi; „nie kradnij” – i on nie kradnie. Nic wyprowadził nocą konia ze stajni, nie sięgnął do cudzej kieszeni, nic wyniósł cudzego zboża ze spichrza, nie wyłamał zamków, nie rozbił cudzej skrzynki, ani kufra – i nazywają go złodziejem! Za co? że wziął jakiś marny dąbek!
1 znowuż ta niezrozumiana przez ludzi różnica pojęć…
Mateusz zastanawia się i pyta sam siebie; Czy jest złodziejem ten, kto pije wodę z cudzej studni?–Nie.
Czy jest złodziejem, kto odpoczywa w cieniu przydrożnego drzewa? – Nie.
Czy człowiek zbierający grzyby lub jagody w boru cudzym jest takim samym łotrem, jak ów, co kradnie gospodarzom konie? – Nie. Siódme przykazaniepowiada: „nie kradnij…” – ale nic mówi: „nie bierz.”
Mateusz, gdyby go zaproszono na konferencyę i kazano mu wymotywować szczegółowo swoje poglądy, nie wywiązałby się z zadania. Co najwyżej, podrapałby się w głowę, przestąpił parę razy z nogi na nogę i uśmiechnął się z politowaniem nad ignorancyą swych przeciwników.
Bo i czego oni właściwie chcą?
Zabrać komu bicz z fury–to znaczy ukraść, zerwać grzyb w lesie–to znaczy wziąć. Bicz kupił właściciel od żyda na targu i zapłacił, jak wiadomo, trzy grosze; grzyb wyrósł z ziemi sam, z woli Bożej, nikt za to grosza nie dał… Sądy tego nic rozumieją… podług nich wszystko jest kradzieżą; a czy kto bierze tylko, czy kradnie, nazywają go jednakowo złodziejem…
W tem właśnie krzywda i niesprawiedliwość.
Idzie Mateusz, rozmyślając o tem, idzie, nie patrząc na drogę, którą na pamięć zna… idzie szybko, bo mu zimno, bo wiatr dojmujący dmie przez sukmanę, przez kożuch, wierci jak świderkiem, aż do kości…
Taki najgorszy. Lepiej w trzaskający mróz wędrować, niż podczas wiatru.
Już jest las – jeszcze kawałek do chaty Kogucińskiego, najwyżej pól godziny drogi. Trzeba pośpieszyć.
Stary wyga Kogut, przez grzeczność Kogucińskim nazwany, choć jego dziad i pradziad Kogutem po prostu się zwal, ma różne sposoby na rozgrzanie. Drzewa nie kupi–więc piec u niego w izbic zawsze gorący, a i flaszę niejedną chowa w ukryciu… Taki ma życie porządne. Pensya go dojdzie, ordynarya, fantowe, a i za skórki coś kapnie… Słowem pan – i nic goni go nikt, po.sądach nie włóczy, wyrokami nic trapi, kozą nie grozi…
Snieg ścieżki pozawiewal, ale to dla Mateusza głupstwo. Idzie śmiało, nic pyta–byle prędzej pod dach, do ciepłego pieca, do Haszy… Wiatr szkaradny z każdą chwilą się wzmaga… szczęśliwy, kto nie potrzebuje domu w takiej chwili opuszczać!
III.
Kiedy się stało to nieszczęście, że ziemia się zapadła i Abram z gęsią znikł w przepaści–to była chwila okropna.,.
Jedno gęgnięcie krótkie, urwane w połowie, ostatnie, jeden jęk przeciągły, trzask łamanego chróstu czy gałęzi, a potem cisza… cisza, ciemność i chłód…
Abramowi zdawało się, że spada długo, bardzo długo, choć w rzeczy samej w oka mgnieniu na dnie owej przepaści się znalazł; gęsi zapewne nie zdawało się nic, bo raz, jako gęś, nie miała wyrobionego sądu o rzeczach, a powtóre Abram ją tak fatalnie przygniótł ciężarem swego ciała, że od razu wyzionęła ducha…
Na głowę Abrama spadła cała fura chróstu, za kołnierz nasypało mu się z garniec śniegu…
Na razie, oszołomiony, przytomność stracił–i upłynęło pewnie z dziesięć minut, zanim przyszedł do siebie o tyle, że mogł zawołać:– aj waj!
Jest to dobry znak. Człowiek, który w nieszczęściu może to słowo wymówić, nie jest całkiem zgubiony–jeszcze ma apelacyę… Gorzej bywa, gdy krzyknąć wcale nic potrafi, gdy niemoc zwiąże mu język, astrach zamuruje usta jak cementem.
Z początku zdawało się Abramowi, że wybiła ostatnia jego godzina; ale uszczypnąwszy się mocno w policzek, uczuł ból–a cóż jest wymowniejszym dowodem życia, niż cierpienie1 Zresztą, gdyby nie żył, musiałby przedtem widzieć, chociaż przez chwilę, strasznego anioła śmierci, patrzącego groźnie tysiącami oczów i wstrząsającego mieczem, na którego ostrym końcu wiszą trzy krople trucizny… Gdyby umarł, bolałaby go dusza, rozłączona nagle z ciałem… a tymczasem boli go tylko kolano, które stłukł sobie, padając…
Cóż go więc spotkało? gdzie jest?
Otoż to najważniejsze pytanie. Może go piekło pochłonęło żywcem, wraz z ową gęsią-kusicielką, która istotnie mogła być posłanniczką złego ducha… Ale nie… W piekle nie może być tak zimno. Twierdzą uczeni, że piekło ina siedemdziesiąt tysięcy ścian – tu niema wcale ściany; w każdej ścianie siedemdziesiąt tysięcy szpar–tu niema wcale szpary; w każdej szparze siedemdziesiąt tysięcy bardzo brzydkich Owadów–tu ich także nic widać… Można namacać ręką jakieś gałęzie i śnieg, dokoła ziemię gliniastą… można, rzuciwszy okiem w górę, zobaczyć cokolwiek przeświecający księżyc i natem Medziuchnem tle czarne gałęzie sosen…
To nie jest piekło – nie, to ziemia, z drzewami, z wiatrem, od którego gałęzie skrzypią i szum się robi. To nic jest życie zaświatowe, ale to, które Abram od kolebki praktykuje, które miało piękne chwile, piękne skórki, i tylko wyjątkowo teraz stało się nad wyraz ciężkiem i paskudnem…
Jest to wielka prawda psychologiczna, że człowiek, który w co niedobrego wpadł, ma tylko jedną myśl: jakby się z tego niedobrego wydobyć… Nic mówiąc o topielcach, prawdę tę mogą poświadczyć obywatele siedzący w kozie, mężowie kłótliwych żon, procederzyści oskarżeni o kontrabandę i wielu, wielu innych, niemających szczęścia do handlu.
Abram do wyjątków także nie należał. Szukał wyjścia. Obmacał ściany przepaści – były dość gładkie; zaczął poszukiwać na dnie, czy nie znajdzie jakiego narzędzia, sznura, drabiny, czegokolwiek. Namacał przeklętą gęś. Hyla jeszcze trochę ciepła, ale martwa i nieruchoma. Kopnął ją nogą ze złością–czemu nie trzeba się dziwić: ona była główną sprawczynią nieszczęścia, więc też Abram nie uważał za konieczne być względem niej uprzedzająco grzecznym i galantem, Gdyby nie ona, nie jej głupie gęganie, Abram siedziałby teraz w cieplej stancyi u Kogucińskiego, targował się z nim o skórki, może byłby je już nabył dotychczas–a tak…
Są podobno jakieś pół-kobiety półryby śpiewające, które zamieszkują w wodach i wdzięcznym głosem wabią nieostrożnych na pewną śmierć lub nieszczęście. Warte one akurat tyle, co ta gęś!
Abram mozoli się, szuka sposobów wyjścia z jamy, ale nie może ich znaleźć. Wpada w gniew, złorzeczy i na płacz mu się zbiera, a zarazem czuje się zawstydzonym – dlaczego dal się skusić? On! mądry człowiek, stateczny mąż, pierwszy znawca skórek, dał się oszukać głupiej gęsi.
To istotnie wstyd!
Wydobyć się z przeklętej jamy niesposób. Żeby choć było widno–ale księżyc taki dziś skąpy, żałuje odrobiny światła. Do dnia czekać… Zimowa noc długa jest jak nieszczęście–można zmarznąć, zanim widno się zrobi. Już półtorej godziny szarpał się Abram w swem więzieniu, gdy nagle uszu jego doszedł odgłos jakiś niewyraźny – zdawało mu się, że któś idzie, l)o stukanie powtarzało się równo, miarowo, czasem cichsze, widocznie przez śnieg tłumione, to znów wyraźniejsze nieco, to wywołujące suchy trzask. Widocznie idący nastąpił na zeschłą gałązkę i złamał ją.
Nie ulegało wątpliwości, że któś idzie i że zmierza wprost ku przepaści. Ktokolwiek jest, poratuje, da pomoc,–ale trzeba mu dać znać o sobie, niech nie ominie tej jamy, nic zwróci kroków w inną stronę, niech wie, że nieszczęśliwy potrzebuje ratunku. Dyla chwila wahania… Abram pomyślał, że może ten, co nadchodzi, jest zły człowiek, rozbójnik? Ale nie. Cóżby robił w lesie o tej porze? Zapewne jest to jaki gajowy, kłusownik, złodziej leśny–takich zaś Abram zna i nie obawia się wcale.