Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Fotografie wioskowe - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Fotografie wioskowe - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 278 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

FO­TO­GRA­FIE WIO­SKO­WE.

FO­TO­GRA­FIE WIO­SKO­WE

WAR­SZA­WA.

NA­KŁA­DEM KSIĘ­GAR­NI

Teo­do­ra Pa­proc­kie­go i S-ki.

41. Nowy-Świat 41.

.

Äîçâîëåíî Öåíçó­ðîþ. Âàðøàâà, 30 Îę­òÿáðè 1894 ãîäà.

ABRAM PiNKT I MA­TE­USZ SI­KO­RA,

DWAJ FI­LO­ZO­FO­WIE WSPÓŁ­CZE­ŚNI.

Tęga i dłu­ga była zima W r. 187… – mróz, jak wziął w koń­cu li­sto­pa­da, tak trzy­mał bez po­fol­go­wa­nia do pierw­szych dni mar­ca, a śnie­gu na­zbie­ra­ła się moc wiel­ka. Gru­bym, bia­łym ko­żu­chem roz­ło­żył się on na po­lach, łą­kach, wo­dach za­mar­z­nię­tych, – a po la­sach, gdzie wiatr mu nie prze­szka­dzał i nic miał do nie­go ła­twe­go przy­stę­pu, tak się uło­żył i umoc­nił, jak gdy­by aż do czerw­ca miał le­żeć.

Nic bar­dzo do­bra taka zima… By­dło świa­ta nic wi­dzi, stoi jak za­mu­ro­wa­ne w obo­rach, z pa­szą trze­ba się skru­pu­lat­nie li­czyć, a i na dzi­kie­go zwie­rza głód przy­cho­dzi taki, że roz­zu­chwa­la się i do sie­dzib ludz­kich za­glą­da. Gdzie ca­łe­mi la­ta­mi nic sły­sza­no o wil­kach, to się cza­su ta­kiej zimy przy­po­mną; lisy, niby zło­dzie­je, pod­ko­pu­ją się do kur­ni­ków, żeby gęś albo kurę po­rwać; na­wet psy mu­szą się do­brze pil­no­wać–bo wilk, gdy głod­ny, to i swe­go stry­jecz­ne­go bra­ta się cze­pi.

Ga­jo­wy Ko­gu­ciń­ski, któ­ry pod sa­mym la­sem miesz­kał, a na zwie­rza był bar­dzo za­wzię­ły, wy­pa­try­wał do­brze wszel­kie śla­dy i ście­żyn­ki w le­sie, znal dróż­ki, któ­re­mi zwie­rzy­na cho­dzi, za­sta­wiał że­la­za, trut­ki kładł, ze strzel­bą się no­ca­mi za­cza­jał i nic jed­ne­go szkod­ni­ka uśmier­cił,–to też miał w ko­mo­rze coś sie­dem skór li­sich i parę ku­nich, i obie­cy­wał so­bie, że jesz­cze to bo­gac­two po­więk­szy.

Miał już i kup­ca na ten to­war–bo ile razy w mia­stecz­ku był, tyle razy Abram Pinkt za­czy­nał z nim roz­mo­wę w tym przed­mio­cie… By­li­by już daw­no skoń­czy­li tran­zak­cyę, ale Ko­gu­ciń­ski dro­żył się, a Abram znów za bez­cen chciał ku­pić; na­wet prze­mó­wi­li się kil­ka­krot­nie z tego po­wo­du. Abram za wy­gra­ne nie da­wał–wie­dział, że skór­ki prę­dzej czy póź­niej na­bę­dzie, bo ku­po­wa­nie skó­rek by­ło­je­go spe­cy­al­no­ścią, i nikt mu w tem nie prze­szka­dzał, kon­ku­ren­cyi nie ro­bił i tar­gu nic psuł.

Ma­jąc dość wol­ne­go cza­su, Abram za­sta­na­wiał się głę­bo­ko nad isto­ta han­dlu skór­ka­mi i nad mi­ster­nem urzą­dze­niem tego ca­łe­go in­te­re­su. Tro­chę skom­bi­no­wa­ny on jest, ale czy­sty jak krysz­tał i uczci­wy. Dla­cze­go nic miał­by być uczci­wy? Po­wia­da­ją, że Ko­gu­ciń­ski sprze­da­je pań­skie za­ją­ce, że Ma­te­usz Si­ko­ra po­lu­je na cu­dze za­ją­ce. To fałsz! Czy­ją wła­sno­ścią jest za­jąc żywy? – ni­czy­ją. Szlach­cic po­wia­da, ze jego–głup­stwo!… Za­jąc uciek­nie do dru­gie­go lasu, do trze­cie­go, do dzie­sią­te­go – i już po wła­sno­ści. Abram ma prze­cież w mia­stecz­ku po­ło­wę domu wła­sne­go; na tym domu jest dach, a na da­chu sia­da­ją bar­dzo czę­sto wró­ble i wro­ny. Czy Abram może po­wie­dzieć, że to jego wro­ny?–Wca­le nie – Abram taki głu­pi nic jest, bo wro­na mo­gła­by fru­nąć i za­żar­to­wać z jego twier­dze­nia. Tak samo i za­jąc–do­pó­ki żyje, jest ni­czyj… co naj­wy­żej, na­le­ży do swo­jej żony, je­że­li ją ma; czło­wie­ka-wła­ści­cie­la znaj­du­je do­pie­ro po śmier­ci, cho­ciaż go szu­ka za ży­cia. Ma­te­usz po­sta­wi wny­ki, za­jąc się w nie zła­pie,.Ma­te­usz go scho­wa do tor­by–wten­czas za­jąc jest wła­sno­ścią Ma­te­usza. Po­tem przy­cho­dzi Abram, ku­pu­je za­ją­ca za swo­je pół ru­bla wła­sne, cho­wa go w swój wła­sny wo­rek i jest wła­ści­cie­lem za­ją­ca – ale na krót­ko, bo za­raz sprze­da­je go za do ko­pie­jek–i po kil­ku dniach ku­pu­je z nie­go skór­kę za male pie­nią­dze.

Abram jest mały ku­piec, na­by­wa skór­ki po­je­dyn­czo, dla ta­kie­go, co zbie­ra ich peł­ne wozy,–a ten znów dla ta­kie­go, co pusz­cza w świat cale wa­go­ny skó­rek.

In­te­res skór­ko­wy–to ze­ga­rek. Male kap­ca­ny i łap­ser­da­ki – to małe kół­ka w nim; one cho­dzą z gło­śnym gan­giem, z brzę­kiem, ob­ra­ca­ją się jak war­ja­ty, szyb­ko, żywo, cią­gle, oprócz sza­ba­su. Więk­sze łap­ser­da­ki – to więk­sze kół­ka, mają po­waż­niej­szy ob­rót, nie są tak ru­chli­we;

za te­mi­znów więk­sze­mi kół­ka­mi sie­dzi oso­ba – sprę­ży­na! Ona się pra­wie wca­le nic ru­sza, a wszyst­kie­mu ruch na­da­je – to jest król od za­ję­czych skó­rek.

Dla tej sprę­ży­ny krę­cą się male kó­łecz­ka, ob­ra­ca­ją więk­sze; dla niej Ma­te­usz za­sta­wia wny­ki, a Ko­gu­ciń­ski za­sia­da nocą, przy księ­ży­cu, kolo owsia­nych snop­ków, rzu­co­nych na przy­nę­tę.

Abram lu­bił roz­my­ślać o han­dlu skór­ka­mi, lu­bił za­sta­na­wiać się nad nim, i nic tyl­ko nad nim, ale nad wie­lo­ma in­ny­mi ob­ja­wa­mi ży­cia. Malo go ob­cho­dzi­ło cu­dow­ne urzą­dze­nie na­tu­ry,jej har­mo­nia, pięk­ność, siła, jej po­tę­ga,–ale na­to­miast upa­jał się har­mo­nią ge­sze­ftów.

Roz­my­śla­nia nic prze­szka­dza­ły Abra­mo­wi od­da­wać się han­dlo­wi–owszem, miał go za­wsze na pierw­szym pla­nie. Skór­ki Ko­gu­ciń­skie­go spać mu nie da­wa­ły. Li­sie skór­ki! to nie zwy­czaj­ny to­war, to już coś w wyż­szym sty­lu – a ku­nie!…

Abram wie do­sko­na­le, że je­den wiel­ki more-mo­rej­ne w mia­stecz­ku po­trze­bu­je dwóch skó­rek na od­no­wie­nie koł­nie­rza przy fu­trze i że rząd­ca z Ko­by­łek ma­rzy od daw­na o spra­wie­niu so­bie li­siur­ki. In­te­res go­tów, na­wet dwa in­te­re­sa,–tyl­ko ten Ko­gu­ciń­ski twar­dy chłop. Uparł się jak ko­zieł i nic chce ustą­pić.

Po­wia­da: „wolę wca­le nie sprze­dać, niż ta­nio sprze­dać…” Czy­sty wa­ry­at! Co on so­bie my­śli? Czy ja mu nic pie­niędz­mi pła­cę, czy malo za­ję­cy od nie­go wy­ku­pi­łem?

Osta­tecz­nie po­sta­no­wił Abram udać się do Ko­gu­ciń­skie­go oso­bi­ście. Mila dro­gi wca­le nie­wiel­ki in­te­res, zwłasz­cza dla czło­wie­ka, któ­ry od wcze­snej mło­do­ści tyl­ko na pie­cho­tę han­dlu­je.

Ba­ga­te­la to. Ileż mil dro­gi od­był w swo­jem ży­ciu, od wio­ski do wio­ski, od mia­stecz­ka do mia­stecz­ka kur­su­jąc!

I dziś po­sta­no­wił pójść. Wpraw­dzie już się ściem­nia–ale to baj­ki! dro­ga zna­na i nie­da­le­ka, a przy­tem księ­życ świe­ci.

Abram wdział na sie­bie gru­by cha­łat, pod­pa­sał się kraj­ką, li­sią czap­kę na­su­nął na oczy i po­szedł.

Zona od­ra­dza­ła mu tę wy­pra­wę.

– Słu­chaj–mó­wi­ła, za­nim wy­szedł, – le­piej ty ju­tro rano idź, le­piej no­cuj w domu, jak przy­stoi na bo­go­boj­ne­go, spra­wie­dli­we­go żyda…

Abram nic słu­chał.

Tej nocy księ­życ był ja­kiś bar­dzo mar­ny i nędz­ny. Tak nie­wy­raź­nie błysz­czał z za chmur, jak pani bur­mi­strzo­wej lam­pa z poza fi­ra­nek i ro­le­ty płó­cien­nej. Abram do­brze tę lam­pę znał, bo świe­ci­ła wpro­si okien jego stan­cyi, świe­ci­ła się nie­raz dłu­go, bar­dzo dłu­go, pra­wie do sa­me­go rana. I w tem nic nad­zwy­czaj­ne­go nie­ma, po­nie­waż bur­mistrz moie mieć tań­szy ga­tu­nek naf­ty, niż zwy­czaj­ny czło­wiek.

Księ­życ nic świe­cił dłu­go. Wy­glą­da] co­raz mi­zer­niej, aż na­resz­cie cał­kiem prze­stał wy­glą­dać–znik­nął. Na­to­miast za­czął pró­szyć drob­ny śnieg. Abram roz­my­ślał nad tem zja­wi­skiem i ża­ło­wał, że za­miast śnie­gu nie pada ka­sza, taka praw­dzi­wa ka­sza, co moż­na ją sprze­da­wać po kil­ka­na­ście gro­szy kwar­ta. Dla­cze­go nie? Prze­cież raz już było ta­kie zda­rze­nie z man­ną–ale wów­czas ży­dzi nie umie­li się po­znać na czem do­brem i ro­bi­li gry­ma­sy.– Do­brze im tak, niech te­raz je­dzą śle­dzie z ce­bu­lą.

Śnieg pada co­raz gęst­szy, za­le­pia Abra­mo­wi oczy. Wo­gó­le głu­pi to in­te­res–ale pół dro­gi już zro­bio­ne, po­zo­sta­je dru­ga po­ło­wa; ka­wa­łek dro­gi do lasu, po­tem las, w le­sie z go­ściń­ca na pra­wo, po­tem tro­chę na lewo, da­lej przez krzacz­ki na prost, przez mo­stek na stru­mie­niu, przez łącz­kę na lewo, znów na pra­wo w las–i może naj­wy­żej o sto kro­ków Ko­gu­cińg­kie­go cha­łu­pa.

Dziw­na rzecz wszak­że, skąd się ten śnieg bie­rze? Sy­pie co­raz gęst­szy i gęst­szy, tak… że nie­ma już nie­ba, zie­mi, lasu, pola, tyl­ko sam śnieg. Peł­no go w gó­rze i na dole, peł­no z wierz­chu, z pod spodu, ze wszyst­kich czte­rech bo­ków; nic wi­dać ani dro­gi, ani ludz­kiej sie­dzi­by, ani drze­wa–nic, jest tyl­ko śnieg.

Na do­miar złe­go, zry­wa się wiatr i za­czy­na tym śnie­giem krę­cić w nie­go­dzi­wy spo­sób. Bia­łe płat­ki, któ­re do­tych­czas spo­koj­nie i rów­no osa­dza­ły się na wą­sach, bro­dzie, brwiach i rzę­sach Abra­ma, za­czy­na­ją fi­glo­wać, wci­ska­ją się w nos, w usta… za koł­nierz, w rę­ka­wy; za­sy­pu­ją dro­gę, nisz­czą śla­dy sani, spro­wa­dza­ją na ma­now­ce…

Abram czu­je pod no­ga­mi ja­kieś nie­rów­no­ści, ude­rza się o krzak, za­pa­da w rów, a przy­tem do­zna­je dziw­ne­go, nie­okre­ślo­ne­go uczu­cia… jak­by stra­chu. Może żona mia­ła ra­cyę, za­trzy­mu­jąc go w domu? Może–kto wie? Wy­cho­dząc z domu, Abram wie­dział, że uda­je się do Ko­gu­ciń­skic­go; cel miał okre­ślo­ny ja­sno – a te­raz sam nie wie, do­kąd go nogi za­pro­wa­dzą. Jest mu na prze­mian zim­no i go­rą­co, mę­czy się.

Sta­nął, żeby skom­bi­no­wać, gdzie jest, i czy ma iść na pra­wo, czy na lewo, na przód, czy w tyl. Kom­bi­na­cya nie­ła­twa. Świat wy­da­je się niby wiel­ki gar­nek, na­peł­nio­ny roz­wod­nio­nem mle­kiem i krup­ka­mi, gar­nek, w któ­rym nie­wi­dzial­na ży­dów­ka mie­sza wciąż nie­wi­dzial­ną ko­py­ścią.

Czem­że jest Abram w tym garn­ku? Nędz­ną krup­ką, któ­ra, bę­dąc cięż­sza niż inne, spa­dla na dno i nie wi­ru­je wraz ze wszyst­kie­mi, ale ma jesz­cze gor­szy los, bo leży na spo­dzie, sła­ba, bez­sil­na, a nad nią kłę­bią się mi­lio­ny krup i roz­wod­nio­ne mle­ko… A co bę­dzie, jak owa ży­dów­ka nie­wi­dzial­na do sa­me­go dna ko­py­ścią do­sta­nie i pchnie tę cięż­szą krup­kę, Abra­ma, w wir sza­lo­ny?…

To jest cał­kiem pfe! Żona mia­ła słusz­ność; po co było cho­dzić na taką noc szka­rad­ną? W do­dat­ku do wszyst­kie­go złe­go jest ci­sza. Żad­ne­go gło­su nic sły­chać, żad­ne stwo­rze­nie żywe, ża­den czło­wiek nie od­zy­wa się. Cze­muż cho­ciaż z da­le­ka nie do­cho­dzi wo­ła­nie „het­ta!” lub „wiś­ta!” Cze­mu jaki chłop nic je­dzie?

Czy po­trze­ba do­wo­dzić, że w ta­kiej chwi­li głos pi­ja­ne­go chło­pa był­by się wy­dal Abra­mo­wi słod­szym nad dźwię­ki „Pie­śni nad pie­śnia­mi,” nad naj­pięk­niej­szą me­lo­dyę? Nie­ste­ty, nie­ma ni­ko­go! Może po raz pierw­szy w ży­ciu han­del skór­ka­mi za­ję­cze­mi nie wy­dał się Abra­mo­wi tak słod­kim in­te­re­sem, jak zwy­kle – ale, bądż-co bądź, trze­ba było iść i do­trzeć do cha­łu­py Ko­gu­ciń­skie­go.

Jest już i las. Duży bór, drze­wa w nim wy­so­kie, po­tęż­ne; mię­dzy nie­mi Abram bez­piecz­niej­szym się czu­je, od­wa­gi na­bie­ra, kro­czy śmie­lej.

Kil­ka razy się po­tknął, parę razy za­cze­pił ka­po­tą o ja­kiś krzak–aio to nie za­trzy­my­wa­ło go, szedł cią­gle. Miar­ko­wał, że­już­mu­si być dość póź­no – i to przej­mo­wa­ło go oba­wą. W nor­mal­nych wa­run­kach mógł był już od go­dzi­ny być w cha­cie Ko­gu­ciń­skie­go – a te­raz sam nie wie, gdzie jest. Może bliz­ko od niej, może da­le­ko. Kto pod­czas za­wiei po­tra­fi zba­dać, w ja­kiem się miej­scu znaj­du­je?

Abram czuł, że, po­mi­mo zim­na, kro­ple potu wy­stę­pu­ją mu na czo­ło,–przy­śpie­szył kro­ku, jak gdy­by ucie­ka­jąc przed nie­zna­nem nie­bez­pie­czeń­stwem.

Na­raz roz­legł się ja­kiś dziw­ny krzyk.

Co to jest? Żyd sta­nął, za­czął na­słu­chi­wać. Krzyk po­wta­rzał się raz po raz płacz­li­wie, a do­cho­dził z tej wła­śnie stro­ny, w któ­rą Abram dą­żył.

Czy iść na przód, czy wró­cić się?

Zda­wa­ło się Abra­mo­wi, że ten krzyk ob­cym mu nie­jest, że już go nie­raz w ży­ciu sły­szał… owszem, na­wet dość czę­sto sły­szał,–lecz kie­dy? gdzie? w ja­kich oko­licz­no­ściach? Kie­dy przed pa­ro­ma mie­sią­ca­mi ku­pił gęś i za­mknął ją w drwal­ni, una zu­peł­nie tak samo krzy­cza­ła… ale, szcze­gól­na rzecz, cóż­by te­raz gęś mia­ła ro­bić w le­sie, noc­ną porą, pod­czas za­dym­ki? Może dzi­ka? Skąd­by się w zi­mie zna­la­zła?

Głos do­cho­dzi co­raz wy­raź­niej–Abram nie ma już naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści; istot­nie, jest to gęś–bar­dzo sza­cow­ny ptak.

Abram szedł w stro­nę, z któ­rej głos do­cho­dził, tro­chę śmia­ło i tro­chę ostroż­nie, wła­śnie jako przy­stoi na czło­wie­ka, któ­ry łą­czy w so­bie od­wa­gę lwa i prze­zor­ność wę­żo­wą… Szedł tro­che śmia­ło, gdyż wie­dział, że gęś nie jest pta­kiem dra­pież­nym i nie rzu­ca się na lu­dzi, – a tro­chę ostroż­nie, po­nie­waż nie moż­na twier­dzić bez­względ­nie, że stwo­rze­nie, od­zy­wa­ją­ce się gło­sem gęsi, ma być ko­niecz­nie gę­sią… Na­wet w ra­zie, gdy­by po­sia­da­ło wszyst­kie ze­wnętrz­ne ce­chy tego pta­ka; dziób, pie­rze, nogi, gdy­by gę­ga­ło i zno­si­ło jaj­ka, to jesz­cze mogą być pew­ne wąt­pli­wo­ści… Abram wie o tem, po­nie­waż czy­tał wie­le, sły­szał opo­wia­da­nia lu­dzi mą­drych i ro­zu­miał do­sko­na­le, że na­wet w ta­kiej na po­zór pro­stej rze­czy może być ukry­te nie­szczę­ście lub oszu­kań­stwo. W da­nym wy­pad­ku mogą być, opusz­cza­jąc wie­le in­nych sub­tel­nych i wy­ra­fi­no­wa­nych, trzy przy­pusz­cze­nia naj­prost­sze: albo gę­ga­ją­ce stwo­rze­nie jest zwy­czaj­ną gę­sią, przy­pad­ko­wo znaj­du­ją­cą się w le­sie; albo jest for­mą, na­czy­niem, w któ­rem ukrył się zły du­cit dla uczy­nie­nia Abra­mo­wi pso­ty; albo wresz­cie jest cza­so­wem sie­dli­skiem ja­kiej du­szy ży­dow­skiej, po­ku­tu­ją­cej za grze­chy. Umysł Abra­ma skła­niał się ku pierw­sze­mu i trze­cie­mu przy­pusz­cze­niu; prze­kła­dał na­wet trze­cie nad pierw­sze, gdyż… za­braw­szy gęś i zjadł­szy ją, uwol­nił­by za­ra­zem po­ku­tu­ją­cą du­szę, co jest uczyn­kiem bez­względ­nie do­brym. W mia­rę zbli­ża­nia się do miej­sca, z któ­re­go głos do­cho­dził, Abram czuł, że ser­ce co­raz sil­niej w nim ko­ła­cze, ale wy­sił­kiem woli opa­no­wy­wał wra­że­nie i do pew­ne­go stop­nia za­pa­no­wał nad niem w rze­czy sa­mej; raz dla­te­go, że gęś, choć­by na­wet naj­chud­sza, war­ta jest przy­najm­niej pól ru­bla, a po­wtó­re, że han­dlu­jąc przez cale ży­cic skó­ra­mi dzi­kich stwo­rzeń i zwie­rzy­ną, czło­wiek mi­mo­wol­nie zy­sku­je na od­wa­dze, jak her­ba­ta w są­siedz­twie świec ło­jo­wych zy­sku­je na za­pa­chu.

Idąc wciąż ostroż­nie, na­słu­chu­jąc i wy­tę­ża­jąc wzrok, Abram do­szedł do krza­ka, poza któ­rym roz­le­ga­ło się wy­raź­nie gę­ga­nie. Przy­sta­nął, wy­chy­lił gło­wę z poza ga­łę­zi… i uj­rzał w od­le­gło­ści trzech kro­ków od sie­bie praw­dzi­wą, dużą, sio­dła­tą gęś. Do­sko­na­le moż­na było na śnie­gu wi­dzieć jej sza­re skrzy­dła, któ­re­mi trze­po­ta­ła roz­pacz­li­wie, ma­jąc praw­do­po­dob­nie zwią­za­ne nogi.

Abram szyb­ko skom­bi­no­wał, że jego dru­gie i trze­cie przy­pusz­cze­nie upa­da, że nie ma przed sobą za­ma­sko­wa­ne­go sza­ta­na, ani po­ku­tu­ją­cej du­szy, lecz zwy­kłą gęś, któ­rą praw­do­po­dob­nie pi­ja­ny chłop miał na wo­zie i nie za­uwa­żył, że spa­dla. Do­sko­na­ły in­te­res do zro­bie­nia–tyl­ko się schy­lić, gęś za­brać, za­nieść do domu i urzą­dzić z niej wspa­nia­łą ucztę dla ro­dzi­ny.

Wo­bec tak pięk­ne­go a nie­spo­dzie­wa­ne­go zy­sku Abram po­sta­no­wił, w ra­zie gdy­by Ko­gu­ciń­ski bar­dzo się przy ce­nie skó­rek upie­rał, po­stą­pić mu po sześć gro­szy na li­sich, a po dzie­sięć na ku­nich.

Niech się i on zbo­ga­ci!

Nie­ste­ty, wszel­kie wo­gó­le kom­bi­na­cye ludz­kie mają tę wadę, że by­wa­ją nie­pew­ne i omyl­ne. Nie­wie­le też na nich moż­na bu­do­wać.

Gdy Abram pra­wą ręką chciał wziąć gęś, sta­ło się coś nad­zwy­czaj­ne­go… Zie­mia się za­pa­dła i bied­ny han­dlarz skó­rek wraz ze swą nie­spo­dzie­wa­ną zdo­by­czą wpadł w prze­paść.

II.

We wsi Kur­kach, nie­opo­dal lasu po­ło­żo­nej, w cha­cie na sa­mym skra­ju bły­snę­ło świa­teł­ko. Przez małe okno o czte­rech szyb­kach moż­na było do­strzedz syl­wet­kę czło­wie­ka, uwi­ja­ją­ce­go się po izbie przy ja­skra­wem, mi­go­tli­wem świe­tle łu­czy­wa. Czło­wiek ten wdział na sie­bie suk­ma­nę, prze­pa­sał się rze­mie­niem, wło­żył czap­kę na gło­wę, wy­cią­gnął z za pie­ca krót­ką strzel­bę, i za­ga­siw­szy ogień na ko­mi­nie, wy­szedł z domu.

Za­wiej­ka usta­ła, śnieg już nie pa­dał, księ­życ uka­zy­wał się chwi­lo­wo, lo znów skry­wał się w sza­rych chmu­rach. Było już póź­no. W któ­rejś cha­cie kur za­piał; za nim ode­zwał się dru­gi, trze­ci, dzie­sią­ty, i od­głos tego pia­nia, niby ha­sło czu­wa­ją­cych stró­żów noc­nych, po wsi się roz­le­gał. Czło­wiek z krót­ką strzel­bą na ra­mie­niu nie udał się dro­gą przez wieś, lecz za­raz, za cha­tę swo­ją wy­szedł­szy, zwró­cił się wpo­le i dą­żył pew­nym kro­kiem w stro­nę lasu.

Ciem­no było, za­dym­ka za­tar­ła wszel­kie ścież­ki i po­za­wie­wa­la bróz­dy, ale czło­wiek ów szedł śmia­ło, pew­no, jak gdy­by o po­łu­dniu. Mo­gło się zda­wać, że ciem­no­ści nic ist­nie­ją dla nie­go… że idzie na pa­mięć.

Nie było w tem nic dziw­ne­go. Ma­te­usz Si­ko­ra w tej wio­sce się uro­dził, w tej oko­li­cy bliz­ko sześć­dzie­siąt lat prze­żył; znał pra­wic każ­de drze­wo w oko­licz­nych la­sach, każ­dy krzak, ka­mień, rów. Przez ba­gna dla ni­ko­go nie­do­stęp­ne po­tra­fił prze­cho­dzić su­chą nogą, po kę­pach, pniach na­wpół spróch­nia­łych, kło­dach drzew, od nie­pa­mięt­nych cza­sów przez bu­rze zwa­lo­nych. Rze­ka ani je­zio­ro nie mia­ły dla nie­go ta­jem­nic – znal wszyst­kie bro­dy, mie­li­zny, głę­bie. Wie­dział, gdzie ra­ków szu­kać, gdzie wędy za­rzu­cić, gdzie wię­cie­rze lub bę­ben­ki za­sta­wiać. A i my­śli­wy był z nie­go zna­ko­mi­ty – szedł do cu­dze­go lasu jak do wła­snej spi­żar­ni i brał co chciał i co mu było po­trze­ba. Strzel­bę no­sił z sobą, ale uży­wał jej rzad­ko – wo­lał po­lo­wać po ci­chu, żeby i pro­chu nic mar­no­wać i ha­ła­su nie­po­trzeb­ne­go nie ro­bić. Na lisy miał trut­kę, na za­ją­ce wny­ki, ptac­two w si­dła bral, lub in­ny­mi spo­so­by, a za­wsze zręcz­nie, ci­cho, nie­znacz­nie. Nie chwa­lił się ta­len­tem swo­im, roz­gło­su uni­kał–a ile zwie­rzy­ny, ile skó­rek w swem ży­ciu sprze­dał, o tem Abram Pinkt mógł­by dużo po­wie­dzieć…

Ma­te­usz umiał na­wet i ob­sta­lun­ki za­ła­twiać. Ileż to razy zgła­sza­li się do Abra­ma róż­ni pa­no­wie z mia­sta, żą­da­jąc ku­ro­patw, za­ję­cy, cza­sem na­wet sar­ny–na dzień ozna­czo­ny. Abram przy­rze­kał, że bę­dzie–i szedł, jak w dym, do Ma­te­usza. Ma­te­usz przy­rze­kał, że do­star­czy–

i szedł, jak w dym, do lasu… a za­wo­du nig­dy nie zro­bił. Słow­ny chłop–moż­na było na jego za­pew­nie­niu po­le­gać–i z tej przy­czy­ny w mie­ście do­sko­na­le wie­dzia­no, że sło­wo Abra­ma… w ra­zie po­trze­by, zna­czy zu­peł­nie to samo, co za­du­szo­ny za­jąc…

Z po­wierz­chow­no­ści Si­ko­ra wca­le na wiel­kie­go my­śliw­ca nic wy­glą­dał–był chłop nie­po­kaź­ny, niz­ki, krę­py, o twa­rzy wy­go­lo­nej, nie zdra­dza­ją­cej ani in­te­li­gen­cyi, ani spry­tu,- tyl­ko w ma­łych, czar­nych oczach jego ma­lo­wa­ło się ży­cie i prze­bie­głość. On od tylu lat ści­gał zwie­rzy­nę i sam nie­ustan­nie był ści­ga­ny od lu­dzi, któ­rzy o wła­sno­ści wy­ro­bi­li so­bie naj­dzi­wacz­niej­sze po­ję­cia. Gdy Ma­te­usz tro­pił zwie­rzy­nę, jego sa­me­go tro­pi­li ga­jo­wi, le­śni­czo­wie, nad­le­śni… Umiał ich jed­nak uni­kać. Bor­suk nie po­tra­fił tak zręcz­nie skryć się w ja­mie, za­jąc nie umiał tak przy­cup­nąć w pod­oryw­ce, jak Ma­te­usz wy­wi­jał się swo­im prze­śla­dow­com.

I za co go prze­śla­do­wa­li? Za co gro­zi­li mu ka­ra­mi, są­dem, a nie­kie­dy na­wet do­brym na­bo­jem śró­tu?

Mu­si­my się za­po­znać bli­żej z Ma­te­uszem. Nie­bo­ga­ty czło­wiek to był. Miał ca­łej for­tu­ny dzie­więć mor­gów, z ser­wi­tu­tem na le­sie i na ugo­rach; miał sto­do­łę, obo­rę i zwy­kłe chłop­skie obej­ście, ko­nia, kil­ka sztuk by­dła, tro­chę ga­dzi­ny… Dla jed­ne­go by­ło­by to aż nad­to, ale Ma­te­usz nie był je­den. Nie li­cząc do­zgon­nej to­wa­rzysz­ki ży­cia, miał dwóch sy­nów, dwie sy­no­we, cór­kę i zię­cia. Wszyst­ko to sie­dzia­ło na owych dzie­wię­ciu mor­gach, chcia­ło jeść do­brze, ubie­rać się, a na­wet i pie­nią­dze skła­dać – bo już taka ludz­ka na­tu­ra: jak kto ma grosz, to chce dwóch,–ma-dwa, żąda pię­ciu, a po­tem mu już i ty­się­cy malo.

Ma­te­usz go­spo­dar­stwo dzie­ciom od­dał, a sam prze­my­słem wła­snym żył–tyle, że mu od cza­su do cza­su jeść dali w cha­łu­pie. I tam co praw­da rzad­kim go­ściem by­wał. Cza­sem na-dwa, na trzy dni zni­kał, i nie wia­do­mo gdzie się po­dzie­wał. Go­spo­dar­stwa nie lu­bił, głów­nie po­lo­wa­niem się trud­nił; cza­sem w do­brej kom­pa­nii po drze­wo do cu­dze­go lasu się wy­brał i so­sen­kę lub dęb­cza­ka tak ci­cho wy­wiózł, że straż nie do­my­śli­ła się wca­le; cza­sem znów pusz­czał się w dro­gę na dłu­żej, w dal­sze oko­li­ce, a co tam ro­bił – tego nikt nie wie­dział i nic do­my­ślał się na­wet. Ma­te­usz ani czy­tać, ani pi­sać nic umiał, obce mu były rów­nież wszel­kie cy­fry, ale z ra­chun­ka­mi da­wał so­bie radę. Ro­bił ko­zi­kiem róż­ne znacz­ki na kiju, a ta­kie aku­rat­ne i do­kład­ne, że na­wet Abram Pinkt, któ­ry w bu­chal­te­ryi kre­dą na sza­fie bar­dzo by) bie­gły, nig­dy Ma­te­usza w pole wy­pro­wa­dzić nic mógł. Chłop ząb za ząb się kłó­ci­li za­wsze żyda prze­ko­nał. Naj­czę­ściej wy­ni­ka­ły spo­ry przy ra­chun­kach za kwi­czo­ły, je­mio­łusz­ki i wo­gó­le drob­ne ptasz­ki. Abram mó­wił.

– Słu­chaj­cie, Ma­te­uszu, we wto­rek był je­den men­del i trzy ptasz­ki, we czwar­tek je­den pta­szek i dwa men­dle… to ra­zem dwa men­dle i pięć…

Ma­te­usz uśmie­chał się tyl­ko.

– No, mó­wię wam wy­raź­nie: dwa men­dle i pięć sztuk… Co wię­cej żą­da­cie?

– Nic… jeno mi Abram za­płać, co się na­le­ży.

– Owszem, za­pła­cę.

– To licz­cie jesz­cze raz.

– We wto­rek men­del i trzy.

Ma­te­usz spoj­rzał na swój kij, po­li­czy) pal­cem kar­by, kiw­ną) gło­wą i rze­ki:

– No, tak.

– We czwar­tek – mó­wił da­lej Abram – je­den i dwa men­dle.

Ma­te­usz znów spoj­rzą! na kij.

– Ju­ści – rzekł, – dwa i je­den. Spra­wie­dli­wie…

– Ja za­wsze spra­wie­dli­wy je­stem… i dla­te­go za­pła­cę wam za­raz za dwa men­dle i pięć ptasz­ków.

– Nie, Abram za­pła­ci za trzy men­dle i czte­ry ptasz­ki.

– Za ile? za ile?

– Za trzy men­dle i czte­ry…

– Dla­cze­go?

– Bo tak stoi na kiju.

– Nie, ja wam za­pła­cę za dwa men­dle i pięć, bo tak stoi na sza­fie…

– Ja bio­rę po­dług kija…

– Co to za ga­da­nie! niby to wasz kij ma być mą­drzej­szy niż moja sza­fa…

– Bo i nie co.

– Wy ma­cie żle w gło­wic, Ma­te­uszu.

Chłop obo­jęt­nie przyj­mo­wał ta­kie wy­mów­ki, a gdy się tro­chę znie­cier­pli­wił, mó­wił z po­zor­nym spo­ko­jem:

– Abra­mie, czy wy ma­cie cale ko­ści?

– Co to za głu­pie py­ta­nie!

– Tedy ra­dzę po do­bre­mu za­pła­cić ile się pa­trzy, bo moge wpaść w gniew i prze­trą­cić wam jaki gnat!…

– Sta­ry roz­bój­nik! Tfy!…

– Sta­ry cy­gan!

Czę­sto zda­rza­ły się ta­kie sprzecz­ki, ale osta­tecz­nie koń­czy­ły się zgod­nie. Chłop oszu­kać się nie dal i Abram pła­cił co się na­le­ża­ło. Cóż miał ro­bić? Z na­tu­ry han­dlu, ja­kie­mu się od­da­wał, wiel­ce ce­nił do­bry i sta­ły sto­su­nek ze zna­ko­mi­tym tę­pi­cie­lem zwie­rzy­ny; mu­siał mu na­wet po­chle­biać, czę­sto­wać go nie­kie­dy, a w po­trze­bie i drob­nym kre­dy­tem wy­go­dzie. Spe­cy­al­ność, ja­kiej się Ma­te­usz od­da­wał, nic była ła­twą. Tro­pił cią­gle i sam był tro­pio­nym, co wy­ma­ga­ło wiel­kiej przy­tom­no­ści umy­słu, by­stre­go oka i ucha. To też wy­ro­bił so­bie wzrok koci, a słuch za­ję­czy; jed­nak, mimo tego, do­sta­wał się nie­kie­dy przed krat­ki są­do­we i kil­ka­krot­nie w ko­zie sie­dział. Pierw­szy raz trzy, po­tem mie­siąc, ostat­nio dwa…

I za co?

Za to tyl­ko, że sę­dzio­wie mie­li dzi­wacz­ne po­ję­cia o wła­sno­ści… i nie mo­gli zro­zu­mieć, że co in­ne­go ukraść, a co in­ne­go wziąć…

By­wa­ją ta­kie twar­de gło­wy!

Ma­te­usz nie­raz za­sta­na­wiał się nad tym szcze­gól­nym ob­ja­wem nie­udol­no­ści ludz­kie­go umy­słu. Dla­cze­go lada kto ro­zu­mie, że co in­ne­go jest młó­cić, a co in­ne­go strze­lać, co in­ne­go orać, a co in­ne­go gwiz­dać, a „wziąć” i „ukraść” bio­rą za jed­no!

Acz­kol­wiek pro­sty chłop i nie­pi­śmien­ny, Ma­te­usz prze­cież coś ro­zu­mie–zda­je mu się na­wet, że dużo ro­zu­mie. Nie­raz, ma­jąc czas wol­ny, po­ło­ży się w polu pod krza­kiem, albo zi­mo­wą porą w izbie na przy­piec­ku, i my­śli. My­śli o zwie­rzy­nie, pta­kach, si­dłach, a wresz­cie i oso­bie sa­mym, o nie­ustan­nym za­tar­gu z tymi, któ­rzy go śle­dzą i tro­pią, jak dzi­kie­go zwie­rza. Jest na świe­cie dużo rze­czy nie­zro­zu­mia­łych… Abram, na przy­kład, nie­mo­że zro­zu­mieć, dla­cze­go wid­no za­bić za­ją­ca w grud­niu, a nie wol­no w maju; dla­cze­go w pew­nym okre­sie cza­su za­bi­ty za­jąc jest przed­mio­tem wol­ne­go han­dlu i może być sprze­da­ny tak jak jest; w in­nym znów ma ko­niecz­nie mieć pie­częć la­ko­wą na uchu… a jesz­cze w in­nym okre­sie sta­je się kon­tra­ban­dą, któ­rą za­bie­ra­ją, kon­fi­sku­ją, jak de­frau­do­wa­ną wód­kę lub szwar­co­wa­ny ty­tuń.

Abra­mo­wi to się w gło­wie nie mie­ści!… boć prze­cie dla za­ją­ca jest wszyst­ko jed­no, czy zo­sta­nie zje­dzo­ny w tym lub owym mie­sią­cu, czy po śmier­ci bę­dzie miał opie­czę­to­wa­ne ucho, czy nic… On za­pew­ne wo­lał­by żyć i nic spo­ty­kać się nig­dy ani z Ma­te­uszem, ani z Ko­gu­ciń­skim, ani z tymi pa­na­mi, co urzą­dza­ją so­bie po­lo­wa­nia dla za­baw­ki…

My­śli, za­przą­ta­ją­ce Ma­te­usza, są cięż­sze, po­waż­niej­sze, a co praw­da i trud­niej ro­dzą się w mó­zgu, niż my­śli Abra­ma… Żyd, jak żyd – do spe­ku­la­cyi wsze­la­kich ma dar, kom­bi­nu­je szyb­ko; w chłop­skiej gło­wie idea ob­ra­ca się po­wo­li, niby koło cięż­kie­go wozu w pia­sku… po­ję­cie ura­bia się z trud­no­ścią, ro­śnie jak drze­wo, wol­no, po tro­szecz­ku,–ale też zato, jak się uro­bi, wy­ro­śnie, jak ko­rze­nie za­pu­ści, to już go ani na­ru­szyć, ani wy­rwać; trwa­łe jest jak mur, nie­wzru­szo­ne jak ska­la…

Ma­te­usz idzie ku la­so­wi za­du­ma­ny – bo i ma o czem.

Za kil­ka dni wy­pa­da mu sta­wić się do sądu – i o co? o głu­pi dą­bek, wy­wie­zio­ny noc­ną porą, ci­cha­czem. Ze spra­wy nie bę­dzie nic, bo za rękę nic zła­pa­li, do­wo­dów nie­ma, a po­szla­ki nie­wie­le zna­czą… Ko­gu­ciń­ski za świad­ka ma sta­wać – ale, choć przed ludź­mi za Ma­te­uszo­we­go wro­ga ucho­dzi, w grun­cie za jed­no z nim trzy­ma… i sam zresz­tą nie jest czy­sty jak szkło… Ko­gu­ciń­ski spra­wy nie po­psu­je, ale trze­ba się z nim po­ro­zu­mieć, na­ra­dzić, żeby niby oskar­żał, a w rze­czy­wi­sto­ści bro­nił, mó­wił i tak i siak, i to i owo, a jed­no żeby się dru­gie­go nic trzy­ma­ło. Wresz­cie i Abram bę­dzie za świad­ka po­da­ny, aże­by ze­znał, że tej nocy, pod­czas któ­rej dą­bek skra­dzio­no, Ma­te­usz w mia­stecz­ku był i wła­śnie u Abra­ma no­co­wał. Dzie­się­ciu ż.yd­ków to wi­dzia­ło i w ra­zie po­trze­by mogą na­wet za­przy­siądz.

Sę­dzia bę­dzie na to ze­zna­nie gło­wą ki­wał – niech so­bie kiwa; gło­wa na­le­ży do nie­go i wol­no mu z nią ro­bić co chce; ale ki­wa­nie praw­dy nie wzru­szy…

Po­wia­da­ją, że dą­bek ukra­dzio­no nocy czwart­ko­wej i oskar­ża­ją o to Ma­te­usza – a prze­cież fak­tem jest, że Ma­te­usz sprze­dał w mia­stecz­ku ja­kiś dą­bek we czwar­tek i tego dnia nie po­wra­cał do domu, lecz no­co­wał u Abra­ma. To jest praw­da spra­wie­dli­wa; róż­ni­ca, może być tyl­ko w de­fi­ni­cyi, któ­ra wla­ściw­de noc jest czwart­ko­wa: czy ta, co idzie po śro­dzie i po­prze­dza czwar­tek–jak my­śli sę­dzia; czy ta, co idzie po czwart­ku i po­prze­dza pią­tek–jak są­dzi Abram i jego przy­ja­cie­le. Wol­no sę­dzie­mu my­śleć tak, Abra­mo­wi wol­no my­śleć in­a­czej, ale ra­cyę ma Abram.

Dla­cze­go? Daj­my na to, że ko­bie­ta sta­ią się wdo­wą i po­wtór­nie wy­szła za mąż. Któż jest jej mę­żem: czy ten, co prze­szedł, prze­mi­nął i nie­jest; czy ten, któ­ry żyje? Oczy­wi­ście ten dru­gi… Tak samo i noc nie mo­gła na­le­żeć do czwart­ku, któ­ry jesz­cze nie ist­niał… Moż­na­by w tem do­wo­dze­niu, chcąc przed­miot do grun­tu wy­czer­pać i wszech­stron­nie go zba­dać, od­wró­cić kota ogo­nem i przed­sta­wić rzecz z in­nej stro­ny, na­odw­rót i jesz­cze raz… na­odw­rót–ale w da­nym przy­pad­ku nie idzie o dys­pu­tę, tyl­ko o sąd… więc moż­na po­prze­stać na skró­co­nej pro­ce­du­rze my­śle­nia…

Wo­bec ta­kich świad­ków i wo­bec Ko­gu­ciń­skie­go, Ma­te­usz nie lę­kał się sądu, ale przy­kra mu była mi­trę­ga, włó­cze­nie się, stra­ta cza­su, lej nocy, na taką nie­po­go­dę, wo­lał­by spać, ani­że­li iść do Ko­gu­ciń­skie­go; ale trud­no–w ko­zie sie­dzieć nie roz­kosz… le­piej wny­ki na za­ją­ce za­sta­wiać, lub lisy truć…

Idąc, roz­my­ślał–czuł się ob­ra­żo­nym. Za­po­zwa­no go o kra­dzież, to zna­czy, że po­śred­nio na­zwa­no go zło­dzie­jem–a on prze­cież zło­dzie­jem nie jest… i nig­dy nim nie był. W Boga wie­rzy, pa­cierz mówi, dzie­się­cio­ro przy­ka­zań umie na pa­mięć. Wie, że siód­me przy­ka­za­nie gło­si; „nie krad­nij” – i on nie krad­nie. Nic wy­pro­wa­dził nocą ko­nia ze staj­ni, nie się­gnął do cu­dzej kie­sze­ni, nic wy­niósł cu­dze­go zbo­ża ze spi­chrza, nie wy­ła­mał zam­ków, nie roz­bił cu­dzej skrzyn­ki, ani ku­fra – i na­zy­wa­ją go zło­dzie­jem! Za co? że wziął ja­kiś mar­ny dą­bek!

1 zno­wuż ta nie­zro­zu­mia­na przez lu­dzi róż­ni­ca po­jęć…

Ma­te­usz za­sta­na­wia się i pyta sam sie­bie; Czy jest zło­dzie­jem ten, kto pije wodę z cu­dzej stud­ni?–Nie.

Czy jest zło­dzie­jem, kto od­po­czy­wa w cie­niu przy­droż­ne­go drze­wa? – Nie.

Czy czło­wiek zbie­ra­ją­cy grzy­by lub ja­go­dy w boru cu­dzym jest ta­kim sa­mym ło­trem, jak ów, co krad­nie go­spo­da­rzom ko­nie? – Nie. Siód­me przy­ka­za­nie­po­wia­da: „nie krad­nij…” – ale nic mówi: „nie bierz.”

Ma­te­usz, gdy­by go za­pro­szo­no na kon­fe­ren­cyę i ka­za­no mu wy­mo­ty­wo­wać szcze­gó­ło­wo swo­je po­glą­dy, nie wy­wią­zał­by się z za­da­nia. Co naj­wy­żej, po­dra­pał­by się w gło­wę, prze­stą­pił parę razy z nogi na nogę i uśmiech­nął się z po­li­to­wa­niem nad igno­ran­cyą swych prze­ciw­ni­ków.

Bo i cze­go oni wła­ści­wie chcą?

Za­brać komu bicz z fury–to zna­czy ukraść, ze­rwać grzyb w le­sie–to zna­czy wziąć. Bicz ku­pił wła­ści­ciel od żyda na tar­gu i za­pła­cił, jak wia­do­mo, trzy gro­sze; grzyb wy­rósł z zie­mi sam, z woli Bo­żej, nikt za to gro­sza nie dał… Sądy tego nic ro­zu­mie­ją… po­dług nich wszyst­ko jest kra­dzie­żą; a czy kto bie­rze tyl­ko, czy krad­nie, na­zy­wa­ją go jed­na­ko­wo zło­dzie­jem…

W tem wła­śnie krzyw­da i nie­spra­wie­dli­wość.

Idzie Ma­te­usz, roz­my­śla­jąc o tem, idzie, nie pa­trząc na dro­gę, któ­rą na pa­mięć zna… idzie szyb­ko, bo mu zim­no, bo wiatr doj­mu­ją­cy dmie przez suk­ma­nę, przez ko­żuch, wier­ci jak świ­der­kiem, aż do ko­ści…

Taki naj­gor­szy. Le­piej w trza­ska­ją­cy mróz wę­dro­wać, niż pod­czas wia­tru.

Już jest las – jesz­cze ka­wa­łek do cha­ty Ko­gu­ciń­skie­go, naj­wy­żej pól go­dzi­ny dro­gi. Trze­ba po­śpie­szyć.

Sta­ry wyga Ko­gut, przez grzecz­ność Ko­gu­ciń­skim na­zwa­ny, choć jego dziad i pra­dziad Ko­gu­tem po pro­stu się zwal, ma róż­ne spo­so­by na roz­grza­nie. Drze­wa nie kupi–więc piec u nie­go w izbic za­wsze go­rą­cy, a i fla­szę nie­jed­ną cho­wa w ukry­ciu… Taki ma ży­cie po­rząd­ne. Pen­sya go doj­dzie, or­dy­na­rya, fan­to­we, a i za skór­ki coś kap­nie… Sło­wem pan – i nic goni go nikt, po.są­dach nie włó­czy, wy­ro­ka­mi nic tra­pi, kozą nie gro­zi…

Snieg ścież­ki po­za­wie­wal, ale to dla Ma­te­usza głup­stwo. Idzie śmia­ło, nic pyta–byle prę­dzej pod dach, do cie­płe­go pie­ca, do Ha­szy… Wiatr szka­rad­ny z każ­dą chwi­lą się wzma­ga… szczę­śli­wy, kto nie po­trze­bu­je domu w ta­kiej chwi­li opusz­czać!

III.

Kie­dy się sta­ło to nie­szczę­ście, że zie­mia się za­pa­dła i Abram z gę­sią znikł w prze­pa­ści–to była chwi­la okrop­na.,.

Jed­no gę­gnię­cie krót­kie, urwa­ne w po­ło­wie, ostat­nie, je­den jęk prze­cią­gły, trzask ła­ma­ne­go chró­stu czy ga­łę­zi, a po­tem ci­sza… ci­sza, ciem­ność i chłód…

Abra­mo­wi zda­wa­ło się, że spa­da dłu­go, bar­dzo dłu­go, choć w rze­czy sa­mej w oka mgnie­niu na dnie owej prze­pa­ści się zna­lazł; gęsi za­pew­ne nie zda­wa­ło się nic, bo raz, jako gęś, nie mia­ła wy­ro­bio­ne­go sądu o rze­czach, a po­wtó­re Abram ją tak fa­tal­nie przy­gniótł cię­ża­rem swe­go cia­ła, że od razu wy­zio­nę­ła du­cha…

Na gło­wę Abra­ma spa­dła cała fura chró­stu, za koł­nierz na­sy­pa­ło mu się z gar­niec śnie­gu…

Na ra­zie, oszo­ło­mio­ny, przy­tom­ność stra­cił–i upły­nę­ło pew­nie z dzie­sięć mi­nut, za­nim przy­szedł do sie­bie o tyle, że mogł za­wo­łać:– aj waj!

Jest to do­bry znak. Czło­wiek, któ­ry w nie­szczę­ściu może to sło­wo wy­mó­wić, nie jest cał­kiem zgu­bio­ny–jesz­cze ma ape­la­cyę… Go­rzej bywa, gdy krzyk­nąć wca­le nic po­tra­fi, gdy nie­moc zwią­że mu ję­zyk, astrach za­mu­ru­je usta jak ce­men­tem.

Z po­cząt­ku zda­wa­ło się Abra­mo­wi, że wy­bi­ła ostat­nia jego go­dzi­na; ale uszczyp­nąw­szy się moc­no w po­li­czek, uczuł ból–a cóż jest wy­mow­niej­szym do­wo­dem ży­cia, niż cier­pie­nie1 Zresz­tą, gdy­by nie żył, mu­siał­by przed­tem wi­dzieć, cho­ciaż przez chwi­lę, strasz­ne­go anio­ła śmier­ci, pa­trzą­ce­go groź­nie ty­sią­ca­mi oczów i wstrzą­sa­ją­ce­go mie­czem, na któ­re­go ostrym koń­cu wi­szą trzy kro­ple tru­ci­zny… Gdy­by umarł, bo­la­ła­by go du­sza, roz­łą­czo­na na­gle z cia­łem… a tym­cza­sem boli go tyl­ko ko­la­no, któ­re stłukł so­bie, pa­da­jąc…

Cóż go więc spo­tka­ło? gdzie jest?

Otoż to naj­waż­niej­sze py­ta­nie. Może go pie­kło po­chło­nę­ło żyw­cem, wraz z ową gę­sią-ku­si­ciel­ką, któ­ra istot­nie mo­gła być po­słan­nicz­ką złe­go du­cha… Ale nie… W pie­kle nie może być tak zim­no. Twier­dzą ucze­ni, że pie­kło ina sie­dem­dzie­siąt ty­się­cy ścian – tu nie­ma wca­le ścia­ny; w każ­dej ścia­nie sie­dem­dzie­siąt ty­się­cy szpar–tu nie­ma wca­le szpa­ry; w każ­dej szpa­rze sie­dem­dzie­siąt ty­się­cy bar­dzo brzyd­kich Owa­dów–tu ich tak­że nic wi­dać… Moż­na na­ma­cać ręką ja­kieś ga­łę­zie i śnieg, do­ko­ła zie­mię gli­nia­stą… moż­na, rzu­ciw­szy okiem w górę, zo­ba­czyć co­kol­wiek prze­świe­ca­ją­cy księ­życ i na­tem Me­dziuch­nem tle czar­ne ga­łę­zie so­sen…

To nie jest pie­kło – nie, to zie­mia, z drze­wa­mi, z wia­trem, od któ­re­go ga­łę­zie skrzy­pią i szum się robi. To nic jest ży­cie za­świa­to­we, ale to, któ­re Abram od ko­leb­ki prak­ty­ku­je, któ­re mia­ło pięk­ne chwi­le, pięk­ne skór­ki, i tyl­ko wy­jąt­ko­wo te­raz sta­ło się nad wy­raz cięż­kiem i pa­skud­nem…

Jest to wiel­ka praw­da psy­cho­lo­gicz­na, że czło­wiek, któ­ry w co nie­do­bre­go wpadł, ma tyl­ko jed­ną myśl: jak­by się z tego nie­do­bre­go wy­do­być… Nic mó­wiąc o to­piel­cach, praw­dę tę mogą po­świad­czyć oby­wa­te­le sie­dzą­cy w ko­zie, mę­żo­wie kłó­tli­wych żon, pro­ce­de­rzy­ści oskar­że­ni o kon­tra­ban­dę i wie­lu, wie­lu in­nych, nie­ma­ją­cych szczę­ścia do han­dlu.

Abram do wy­jąt­ków tak­że nie na­le­żał. Szu­kał wyj­ścia. Ob­ma­cał ścia­ny prze­pa­ści – były dość gład­kie; za­czął po­szu­ki­wać na dnie, czy nie znaj­dzie ja­kie­go na­rzę­dzia, sznu­ra, dra­bi­ny, cze­go­kol­wiek. Na­ma­cał prze­klę­tą gęś. Hyla jesz­cze tro­chę cie­pła, ale mar­twa i nie­ru­cho­ma. Kop­nął ją nogą ze zło­ścią–cze­mu nie trze­ba się dzi­wić: ona była głów­ną spraw­czy­nią nie­szczę­ścia, więc też Abram nie uwa­żał za ko­niecz­ne być wzglę­dem niej uprze­dza­ją­co grzecz­nym i ga­lan­tem, Gdy­by nie ona, nie jej głu­pie gę­ga­nie, Abram sie­dział­by te­raz w cie­plej stan­cyi u Ko­gu­ciń­skie­go, tar­go­wał się z nim o skór­ki, może był­by je już na­był do­tych­czas–a tak…

Są po­dob­no ja­kieś pół-ko­bie­ty pół­ry­by śpie­wa­ją­ce, któ­re za­miesz­ku­ją w wo­dach i wdzięcz­nym gło­sem wa­bią nie­ostroż­nych na pew­ną śmierć lub nie­szczę­ście. War­te one aku­rat tyle, co ta gęś!

Abram mo­zo­li się, szu­ka spo­so­bów wyj­ścia z jamy, ale nie może ich zna­leźć. Wpa­da w gniew, zło­rze­czy i na płacz mu się zbie­ra, a za­ra­zem czu­je się za­wsty­dzo­nym – dla­cze­go dal się sku­sić? On! mą­dry czło­wiek, sta­tecz­ny mąż, pierw­szy znaw­ca skó­rek, dał się oszu­kać głu­piej gęsi.

To istot­nie wstyd!

Wy­do­być się z prze­klę­tej jamy nie­spo­sób. Żeby choć było wid­no–ale księ­życ taki dziś ską­py, ża­łu­je odro­bi­ny świa­tła. Do dnia cze­kać… Zi­mo­wa noc dłu­ga jest jak nie­szczę­ście–moż­na zmar­z­nąć, za­nim wid­no się zro­bi. Już pół­to­rej go­dzi­ny szar­pał się Abram w swem wię­zie­niu, gdy na­gle uszu jego do­szedł od­głos ja­kiś nie­wy­raź­ny – zda­wa­ło mu się, że któś idzie, l)o stu­ka­nie po­wta­rza­ło się rów­no, mia­ro­wo, cza­sem cich­sze, wi­docz­nie przez śnieg tłu­mio­ne, to znów wy­raź­niej­sze nie­co, to wy­wo­łu­ją­ce su­chy trzask. Wi­docz­nie idą­cy na­stą­pił na ze­schłą ga­łąz­kę i zła­mał ją.

Nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że któś idzie i że zmie­rza wprost ku prze­pa­ści. Kto­kol­wiek jest, po­ra­tu­je, da po­moc,–ale trze­ba mu dać znać o so­bie, niech nie omi­nie tej jamy, nic zwró­ci kro­ków w inną stro­nę, niech wie, że nie­szczę­śli­wy po­trze­bu­je ra­tun­ku. Dyla chwi­la wa­ha­nia… Abram po­my­ślał, że może ten, co nad­cho­dzi, jest zły czło­wiek, roz­bój­nik? Ale nie. Cóż­by ro­bił w le­sie o tej po­rze? Za­pew­ne jest to jaki ga­jo­wy, kłu­sow­nik, zło­dziej le­śny–ta­kich zaś Abram zna i nie oba­wia się wca­le.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: