- promocja
Franek i Finka. Dyniowy demon - ebook
Franek i Finka. Dyniowy demon - ebook
Koty emanują dziwną magią – nic nowego, ludzie już dawno zaakceptowali, że te stworzenia rządzą światem. Zresztą nie mieli innego wyjścia. Ale duchy, demony i dynie w lipcu? Nie tak Franek i Finka wyobrażali sobie Halloween. To i tak pikuś przy tym, jakie straszne niespodzianki skrywa miasteczko wiecznego Halloween.
Może Sylwester Żuczek, do niedawna największy wróg Baltazara, ma rację, że to nie przypadek, że wszystkie dziwne przygody dzieją się akurat wtedy, kiedy w pobliżu są Franek i Finka? Jedno jest pewne – psia jego mać, nuda nie jest pisana Baltazarowi Bączkowi i jego wnukom.
Aneta Jadowska zaprasza do krainy magii – w cyrkowym świecie przeżyjesz przygody, jakich się nie spodziewasz!
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367727815 |
Rozmiar pliku: | 5,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Baltazar Bączek był wielkim fanem przewidywalności. Na przykład lubił przewidywać, że gdy przyjadą do miasteczka, zostaną mile przyjęci, bo ludzie generalnie lubili rozrywki, a nie było wiele lepszych rozrywek na Rubieżach niż cyrk. Lubił przewidywać, że dadzą kilka przedstawień i zarobią solidny grosz, który pozwoli im uzupełnić zapasy, dzięki czemu bez cienia stresu i niepokojów będą mogli pojechać do kolejnego miasteczka, gdzie zarówno miłe przyjęcie, jak i sukcesy – artystyczny i finansowy – powtórzą się jak w zegarku.
Bardzo cenił sobie tę powtarzalność, bo w nie zawsze bezpiecznych okolicznościach, jakie serwowało życie na Rubieżach, była ona gwarancją przetrwania, pełnych brzuchów jego załogi i całej skóry na ich karkach.
I tak właśnie było. Zwykle.
Tyle że tego lata, kiedy wreszcie mógł do cyrku sprowadzić swoje wnuki – jedenastoletnie bliźnięta, Franka i Finkę – wszystko szło jak po grudzie. Jak to powiedziała Branwen, ich cyrkowa wiedźma, rozwiązała się sakiewka z przygodami. Psia jego mać.
Sylwester Żuczek (odwieczny wróg Bączka, przy okazji przez lata główny konkurent, a obecnie poniekąd wspólnik) był nieco bardziej dosadny. Do uszu Baltazara dotarły plotki, które ten łachmyta rozsiewał za ich plecami – że bliźniaki przynosiły kompanii pecha i póki są w taborze, nic dobrego nie mogło cyrku spotkać. Baltazara te plotki rozsierdziły bardzo i powiedział Sylwestrowi więcej niż raz, co właściwie myśli o takim podejściu, ale ten nawet się z nim nie kłócił, a jedynie zdejmował swój szapoklak i rozwijał wielkie, słoniowe uszy, wachlował się nimi przez kilka chwil wielce wymownego milczenia i zakładał nakrycie głowy z powrotem.
Baltazar był dość uczciwy, by przyznać, że istnieje być może jakaś korelacja między obecnością dzieciaków w cyrku a słoniowymi uszami Sylwestra. Bo do niedawna ich nie miał, a teraz i owszem. Ale to, że pojawienie się bliźniąt w cyrku i uszu słoniowych na głowie Sylwestra wystąpiło z grubsza w podobnym czasie, wcale nie oznaczało, że jego wnuki miały z tymi uszami cokolwiek wspólnego. Właściwie jeśli Sylwester mógł kogoś o nie winić, to wyłącznie siebie samego. I własny upór, z którego był znany. Gdyby posłuchał Baltazara i oddał zwierzęta cyrkowe do Sanktuarium zaraz po tym, jak ich cyrki się połączyły, nie byłoby ich w cyrkowym inwentarzu, kiedy spotkali wiedźmę Gaję, wnuczkę Baby Jagi, a wtedy nie rzuciłaby na nich wszystkich klątwy, nie byłoby całego zamieszania, w tym słoniowych uszu na głowie Sylwestra…
Bączek musiał też przyznać, że zmiany, które zaszły, odbiły się na Sylwestrze i jego cyrku bardziej. Bo i owszem, ze starej trupy Baltazara odeszło kilka osób – rodzina akrobatów jeszcze w czasie konkursu Letniego Dworu, gdy stawki podskoczyły, nie chciała ryzykować życia (co rozumiał i nie mógł ich o to winić), ale też po całej chryi z Gają kilkoro muzyków i pracowników technicznych wzięło „dłuższy urlop i być może wrócą jesienią”. Zostali w Sanktuarium i miasteczku tuż obok, załatwili sobie zlecenia na dancingach i zostawili po sobie konkretną lukę w programie. Baltazar nigdy wcześniej nie musiał używać muzyki z magnetofonu w trakcie przedstawień, teraz nie bardzo miał inne wyjście.
Ale sytuacja Sylwestra była jeszcze trudniejsza. W Sanktuarium zostały nie tylko zwierzęta, ale też część treserów i opiekunów, spora część pracowników technicznych, kilku kierowców. Do Grodzisk dojechali już w mocno okrojonym składzie, a tam jeszcze trzy osoby z kompanii zdecydowały się pozostać w miasteczku na dłużej! Nagle brakowało im ludzi do prowadzenia ciężarówek ze sprzętem, konieczne było też zostawienie w wynajętym schowku drugiego namiotu i dużej części dekoracji, bo byli zmuszeni dosyć mocno ograniczyć liczbę pojazdów. Sporo rzeczy udało się wpakować do autobusu Jewgienija, ale wciąż – mniej ludzi to mniej rąk do pracy i gorsza atmosfera już na starcie. Bączek rozumiał, że Sylwestrowi to doskwierało. Nie chodziło tylko o zwierzęta, ale też o tożsamość cyrku Żuczka, który nie chciał być wchłonięty przez cyrk rywala.
Baltazar poniekąd przyswajał to, że być może nagromadzenie wszystkich wypadków nieco nadwątliło entuzjazm cyrkowej trupy wobec obecności bliźniąt. Bo jakkolwiek by na to patrzeć, to były dziwne wakacje.
Najpierw turniej cyrkowy, rzecz znana i przewidywalna od dobrych trzydziestu lat, pokomplikował się zupełnie i musieli się zjednoczyć z wrogim obozem, łącząc cyrk Jutrzenka z cyrkiem Solaris w nowy twór – cyrk Aurora Borealis – by uniknąć klątwy, śmierci i innych paskudztw, które na nich i na konkurs sprowadził Nero Mortus, nekromanta z Cyrku Martwych Makabresek. No ale przecież bliźnięta z jego pojawieniem się nie miały kompletnie nic wspólnego! Nie mogły wiedzieć, że snuł swój plan od lat i akurat w tym roku był gotów, by przystąpić do ostatniego etapu, po którym przejąłby elfi dwór i pewnie sporą część Rubieży. Członkowie obu cyrków powinni być raczej wdzięczni Frankowi i Fince, bo bez nich i bez ich magii być może wszyscy byliby dziś zupełnie martwi, a na pewno nie mieliby glejtu pozwalającego im bezpiecznie podróżować i występować w miasteczkach na Rubieżach!
A potem przecież ani Franio, ani Finka nie mieli nic wspólnego z burzą magiczną, która zwaliła im się na głowę nagle i nieoczekiwanie. I o kilka lat za wcześnie! Nikt nie był na nią specjalnie przygotowany w tym momencie. To nie z winy jego wnuków musieli się schronić w nieprzyjaznym miasteczku. Nie przez nich też wzięła ich na celownik Gaja ze swoją klątwą.
Nie maczali też palców w niepokojącej zamianie Baltazara w Prosiaczka i na odwrót. Na samo wspomnienie Bączek aż się wzdrygnął i przez chwilę wydawało mu się, że wciąż ma ogonek, którym macha, nerwowo pochrumkując, bo ani pół słowa po ludzku nie może powiedzieć. To było bez wątpienia trudne doświadczenie, traumatyzujące nawet, i wracało do niego czasem w snach. Choć te, musiał przyznać, były dziwne, ale wcale nie straszne. Wylegiwał się w nich zwykle w kałuży z błotkiem i marzył o jabłuszkach, a one zawsze się potem znajdowały, podrzucone hojną ręką Karola…
No tak, stanowczo była to pechowa przygoda, ale przecież nie można było o nią winić bliźniąt. Absolutnie i w żadnym wypadku. Jeśli już, to należało im pogratulować odwagi i uporu, bo gdyby nie jego wnuki, być może wcale nie udałoby się zdjąć klątwy, a dziś połowa trupy chodziłaby na czworakach, zamieniona w kucyki, osły, słonie czy białe pudle…
I być może ktoś mógłby się czepiać, że wyplątując cyrk z tarapatów, bliźniaki wybrały niebezpieczną ścieżkę, która wiodła do przejętej przez Czarnoksiężnika Czerwonej Wieży. Tym samym wplątali się w grubą magiczną awanturę. Ale przecież to nie tak, że wiedzieli o tym, że szukając tam pomocy, skończą uwięzieni w lochach czy będą musieli uwolnić prawowitego właściciela wieży spod władzy zaklęcia, prawda? Nie było to, być może, przyjemne, na pewno okazało się straszne, ale też nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, a wiele dobrego z ich interwencji wyniknęło! Rodzina Leonidasa została uwolniona, Czerwona Wieża odzyskana, a do tego dziaduszka Niedźwiedź przypomniał sobie, jak się zmieniać w człowieka, co natychmiast przełamało klątwę Gai. No przecież na lepsze rezultaty nie mogli liczyć!
Może i Baltazar by wolał, żeby się to wszystko nie wydarzyło. Żeby jechali sobie spokojnie od miasteczka do miasteczka, występując dla hojnej publiczności. Ale jeśli już musiało się zdarzyć, nie można było odmówić bliźniakom rozwiązywania problemów w sposób spektakularny i zawsze skuteczny. Baltazar Bączek był z Franka i Finki całkiem dumny, choć wolałby raczej, żeby do końca wakacji nudzili się w cyrku jak mopsy i nie wpadali więcej w żadne tarapaty.
Już się zaczynał nieco niepokoić, jak to wszystko przyjmie jego córeczka… Wcale nie śpieszyła się z wysyłaniem wnuków do cyrku i do dziadka. Gdyby nie choroba, operacja i wizja uciążliwej terapii, być może wcale by do tego nie doszło. A już na pewno nie w tym roku. Ale to była kolejna mało przyjemna okoliczność, z której Baltazar próbował wyciągnąć, co najlepsze, siłą wrodzonego optymizmu. Owszem, jego córeczka miała raka piersi, ale czuła się już dużo lepiej, a operacja przebiegła pomyślnie. Pisała do niego listy całkiem regularnie i czerpała sporo otuchy z tego, że dzieci nie zamartwiają się o jej stan, przeżywają przygodę życia z dziadkiem i dobrze się bawią. Bączek wolałby tylko, by ta przygoda była odrobinę mniej przygodowa, mniej niebezpieczna, a bardziej przewidywalna…
Ale nie zamierzał się tym zamartwiać zbyt długo. To byłoby wbrew naturze Baltazara. Był urodzonym optymistą. Jego szklanka była zawsze do połowy pełna, a woda w środku pyszna. Zupełnie nie widział sensu w tym, by martwić się na zapas. Zwłaszcza że najgorsze na pewno mieli za sobą, prawda?
Nie wiedział, że pomyślał to sobie w zupełnie złą godzinę i sam trochę rzucił losowi wyzwanie. Bo oto zaczynała się kolejna wielka przygoda Franka i Finki. I nic już nie mógł zrobić. Decyzja zapadła dużo wcześniej, kiedy postanowił wybrać bezpieczną drogę do Białych Wód, sporego, ludnego i przyjaznego miasteczka, w którym mieli umówione kilka dużych występów. Jeszcze nie wiedział, że nigdy tam nie dotrą. I że nic, co sobie zaplanował, nie dojdzie do skutku…
Nie mógł przewidzieć, że gdy prowadził dziarsko kampera po wąskiej, leśnej drodze, na czele cyrkowej karawany, z każdym kilometrem zbliżał się do nieuniknionego zagrożenia, obfitującego w duchy, demony, dynie i koty. Nie wiedział, że powinien zawrócić, a nawet gdyby wiedział – nie mieli dość paliwa czy zapasów, by starczyło ich na powrót do oddalonego o prawie dwa dni drogi miasteczka, z którego wyruszyli do Białych Wód.
Powinien był zawrócić, gdy tylko przed maskę samochodu wyskoczył spanikowany smok.
Oczywiście ktoś mógłby powiedzieć: Baltazarze, smoków należy z zasady unikać, zwłaszcza tych wzburzonych, ale Baltazar na swoją obronę miał to, że smoka tego znał od maleńkości i był on najlepszą przyjaciółką jego wnuczki, Finki. Miał na imię Sznurówka i prawie nigdy nie stanowił dla cyrku prawdziwego zagrożenia… No może poza tymi dniami, kiedy miał straszny katar i kichał ogniem, ale nawet wtedy nie spalił niczego specjalnie cennego…
Być może po zastanowieniu Baltazar mógłby przyznać, że właściwie już wtedy powinien się spodziewać kłopotów, ale przecież nie był wróżką! Był szanującym się bestiarem, maestrem najlepszego cyrku na Rubieżach i nigdy nie miał proroczych snów!
Zresztą, czy gdyby wyśnił to, co miało się wydarzyć, uwierzyłby choć jednej wizji? Pewnie nie. Pomyślałby, że może nie należało jeść ciasta przed snem, bo spanie z pełnym brzuszkiem ściągało na głowę dziwaczne obrazy.
Jednego był pewien – cokolwiek miało się wydarzyć, Franio i Finka nie ponosili za to żadnej winy i nie było w tych dzieciakach ani jednej pechowej kosteczki!Finka nie miała nic przeciwko podróżowaniu. Uwielbiała dziadkowego kampera, który był jak wygodne mieszkanko na kółkach. Odkryła jednak, że mieszkanka na kółkach sprawdzają się dużo lepiej na równej drodze, nie zaś na ulicy, która wygląda, jakby była zrobiona z sera, a nocą dobrało się do niej stado myszy gigantów. Kiwało. Bujało. Podskakiwało. Kołysało się i potrząsało pasażerami jak kamyczkami w marakasach.
To miało dla Finki konkretne konsekwencje. Po pierwsze – istniało całkiem spore ryzyko, że całe to potrząsanie wytrząśnie z niej płatki, które zjadła na śniadanie kilka godzin temu. Po drugie – nawet gorsze – nie mogła czytać! Próbowała! Ułożyła się wygodnie na dolnej pryczy piętrowego łóżka, zapaliła swoją specjalną lampkę do czytania, owinęła się kocykiem, nie z powodu zimna, ale by przyjemnie zwiększyć poziom komfortu, i zabrała się do lektury. A była to lektura wciągająca! Leksykon stworzeń i kreatur magicznych Karoliny Ferramo stał się ulubioną książką Finki, gdy odkryła, że istnieje magia, a z nią całe mnóstwo istot. Niektóre znała z baśni czy legend, a teraz przekonywała się, że istnieją naprawdę. Inne były całkowitą nowością. Finka czytała Leksykon w każdej wolnej chwili. Lubiła być przygotowana i lubiła wiedzieć. Chciała też wiedzieć więcej o swojej magii – a była ognistą bestiarką – więc oczywiście zwracała szczególnie wiele uwagi na wszystkie stworzenia powiązane z żywiołem ognia. Dotarła właśnie do rozdziału o dżinach i innych ognistych bytach demonicznych, ale nijak nie mogła skupić wzroku na linijkach tekstu. Przez to potrząsanie! Łapała ją choroba lokomocyjna, z zawrotami głowy i niespokojnym brzuszkiem, więc sfrustrowana odłożyła książkę pod poduszkę i sapnęła głośno.
Finka szczyciła się tym, że nigdy się nie nudzi. Nie miała takiego zwyczaju. Zawsze potrafiła znaleźć sobie rozrywki i zajęcie. Ale zamknięcie w kiwającej się puszce na kółkach trochę zaczynało ją nużyć. Frankowi to nie przeszkadzało. Spał na górnej pryczy, mamrocząc co jakiś czas coś pod nosem czy machając to ręką, to stopą, jakby się od czegoś opędzał.
Finka wygrzebała się spod kocyka i wstała z łóżka. Spać nie zamierzała. Najchętniej pobawiłaby się ze Sznurówką, ale odkąd smoczyca całkiem wyzdrowiała i minął jej uporczywy katar z ognistymi kichnięciami, nie miała już ochoty spędzać w kamperze całego dnia. Wolała latać. I Finka nawet nie mogła mieć jej tego za złe. Po prostu troszkę tęskniła za pogaduchami, a nawet za ciasnotą, którą odczuwała, kiedy całkiem spory smok wciskał się na jej pryczę, bo potrzebował przytulasków i pociechy w chorobie. Od kilku dni Sznurówka, gdyby mogła, w ogóle by nie lądowała. „Rozprostowywała skrzydełka”, szybowała, wzbijała się najwyżej, jak mogła, albo przelatywała nad taborem cyrkowym z wysokim piskiem radości.
Przytrzymując się szafki i stolika, Finka przeszła na przód kampera. Wsunęła się za zasłonkę, do kabiny kierowcy, gdzie urzędował dziadek – Baltazar Bączek. W swoim fioletowym surducie i z cylindrem nasadzonym krzywo na czubek głowy, mamrotał coś gniewnie pod nosem i skręcał kołem kierownicy to w prawo, to w lewo, próbując ominąć dziury. Próżny trud – omijanie dziur jest możliwe tylko wtedy, gdy jest coś jeszcze poza nimi, tymczasem ta leśna droga nie słyszała o utwardzaniu, asfalcie czy jakimkolwiek tłuczniu. Była piaszczysta, kręta i składała się z podmytych deszczem dołków i kamienistych górek, wyżłobionych głęboko kolein i kałuż.
– Długo jeszcze, dziadku? – zapytała Finka, opadając na fotel pasażera.
Kamper podskoczył tak mocno, że cylinder wyrżnął w podsufitkę i zjechał właścicielowi na czubek nosa. Baltazar Bączek ściągnął go z głowy i rzucił na półkę przed szybą. Kilka sekund później, przy kolejnym wertepie, cylinder spadł Fince na kolana, a dziadek sapnął.
– Jeszcze kawałek, nim dojedziemy do Białych Wód, ale wertepy skończą się szybciej. Za mostem powinna nas już witać całkiem cywilizowana i utwardzona droga. I mam nadzieję, że nikt do tego czasu nie zgubi zawieszenia czy zębów – dodał trochę ciszej, jakby do siebie, nie do wnuczki. A potem uśmiechnął się do niej promiennie. – Spodoba się wam w Białych Wodach! To piękne miasto, i to takie z prawdziwego zdarzenia! Jedno z większych po tej stronie Bramy. Gdyby nie ta cała awantura z Czerwoną Wieżą i Sanktuarium, opóźnieniami względem planu, a potem kilkoma odwołanymi zaproszeniami, gdy rozeszło się, że cyrk obecnie funkcjonuje w nieco okrojonym składzie, i koniecznością zmiany trasy, jechalibyśmy tam z całkiem innej strony i w ogóle byśmy nie musieli zahaczać o Dziwny Las.
– Czemu tak się nazywa? – zapytała dziewczynka, z ciekawością wyglądając przez okno. Teraz, kiedy widziała drogę i dołki przed nimi, jej mózg trochę lepiej znosił to kołysanie i choroba lokomocyjna prawie całkiem jej minęła.
Baltazar Bączek skubnął brodę, zwlekając z odpowiedzią. Ale jeśli czegoś się nauczył o swojej wnuczce, to tego, że jeśli miała pytanie, dostanie odpowiedź i nie zawaha się czekać, nawet bardzo długo. I powtórzy je kilka razy, na wypadek gdyby miało mu umknąć.
– Bo naprawdę taki jest. Sporo dziwów tu mieszka. I dobrze, że nie musimy tędy jechać po zmroku. Czasem najgorsze, co się tu spotka w nocy, to błędne ogniki, które sprowadzają podróżnych na bagniska i ugory. Innym razem można tu wpaść na coś dużo gorszego. Na sporo takich stworzeń, których nawet w twoim leksykonie nie znajdziesz, bo Dziwny Las sam je sobie wymyślił i uwierzył w nie dostatecznie mocno, by zaistniały…
– A ludzie? Mieszkają w Dziwnym Lesie? – dopytywała zainteresowana.
– Nie, jeśli mają wybór. Normalnie wolę się tu nie zapuszczać, ale to najbliższy most w okolicy, a musimy przejechać nad rzeką. Kolejny jest dwa dni drogi dalej, a to już za długa przejażdżka na naszych zapasach paliwa.
Nie powiedział Fince o tym, że mieli go prawie na styk i w Białych Wodach będą tankować jak bardzo spragnione wielbłądy. Tak to jest, jak trzeba zmienić trasę. I tak to jest, gdy sklep z zaopatrzeniem i stacja benzynowa, które jak byk wciąż były na mapie, w rzeczywistości pokryły się już dawno pajęczynami i wypadły z interesu pewnie kilka lat temu.
Drzewa ciasno otaczające drogę wyciągały w ich stronę gałęzie, które na tle zachmurzonego nieba wyglądały jak rozcapierzone palce – nieco złowrogo. Bączek nie dawał się ponieść wyobraźni, ale coś w tym lesie czochrało go pod włos bardziej, niż kiedy był tu ostatnio, jakieś dziesięć lat temu. Miał wrażenie, że coś stale zerka na nich z zarośli, a przez monotonny szum silnika kampera i aut jadących za nimi w kawalkadzie przebijał się nieco niepokojący dźwięk, który jako żywo przypominał ryczenie czy wycie. Magia Baltazara Bączka związana była ze zwierzętami. Jako bestiar potrafił się komunikować z większością ssaków. Ale to, co krążyło nieopodal drogi, nie należało do gromady ssaków. Baltazar nie miał pewności, czym dokładnie było, ale wyczuwał jego obecność i zaciekawienie. Nie przepadał za zaciekawieniem nieznanych mu bestii, zwłaszcza kiedy miał przy sobie wnuki. Przyspieszył więc trochę, by jeszcze szybciej dojechać do mostu. Po drugiej stronie rzeki las tracił swoją dziwność i kreatywność w kwestii potworów, co sprawiało, że Baltazar tamtą połowę lubił dużo bardziej.
Zarośla się przerzedzały, drzewa za to wydawały się coraz wyższe – znak niechybny, że zbliżali się do krawędzi. Już prawie widział żółty piasek brzegów rzeki i drewniany most spinający części lasu estetycznym łukiem.
Nagły wrzask zmroził mu krew w żyłach, a kiedy tuż przed szybą załopotały głośno błoniaste skrzydła, odruchowo wdepnął hamulec, zanim zderzył się ze smokiem.
Finka zerwała się z fotela i przycisnęła twarz do szyby.
– Sznuróweczko, co się dzieje? – zawołała.
A smok pisnął, zaćwierkał coś gwałtownie, po czym opadł na maskę kampera (a był już rozmiarów sporego cielęcia) i uderzał skrzydłami o boki auta.
– Nie możemy jechać dalej – oświadczyła Finka, bez problemu rozumiejąc smocze ćwierkanie.
– A to czemu? – zapytał zaskoczony Bączek.
– Sznurówka mówi, że tam jest przepaść – wyjaśniła.
– No jest, wąwóz, całkiem głęboki, a nim płynie żwawa rzeczka. Ale my przejedziemy nad nią mostem – tłumaczył Bączek, oczekując, że wnuczka wyperswaduje smokowi opór.
– No właśnie, jeśli chodzi o ten most… – powiedziała dziewczynka po wysłuchaniu kolejnej porcji ćwierkania.
– Co z mostem? – zapytał zaniepokojony nie na żarty Baltazar.
– Zniknął. Nie cały, ale spory kawałek. Sznurówka jest pewna, że nie przejedziemy.
Bączek przymknął oczy. Czuł, jak mu drga nerwowo żyłka na powiece. Rytmicznie zaciskał palce na kierownicy i mamrotał coś pod nosem. Dziewczynka przysunęła się bliżej, by usłyszeć słowa.
– Czemu nie możemy dojechać bez przygód? – szeptał dziadek. – Co jest złego w odrobinie nudy? – pytał retorycznie, ale Finka odpowiedziała:
– Pewnie nic, dziadku, ale coś mi się wydaje, że wcale nie jest nam pisana.
Baltazar z rezygnacją pokręcił głową i sięgnął po walkie-talkie. Musiał powiadomić kawalkadę, by pozostali wiedzieli, czemu się zatrzymał. A potem… cóż, czekała ich rozmowa. Na samą myśl o tym, jak mogła przebiegać, Baltazarowi Bączkowi powieka drgała jeszcze intensywniej, a głowa zaczynała pulsować.– No pięknie! Co jeszcze? Deszcz meteorytów? Trzęsienie ziemi? Jak wielkiego pecha można mieć? – burczał Sylwester Żuczek, wpatrując się w przepaść, do niedawna spiętą zgrabnym łukiem drewnianego mostu.
Dziś z mostu zostały dwa kikuty z ziejącą między nimi dziurą. W dole huczała wartka i spiętrzona na kamienistym podłożu rzeka. Nawet gdyby jakimś cudem zjechali stromym zboczem na samo dno wąwozu, nie było najmniejszej szansy, by przeprawili się przez wodę bez mostu.
– Sylwestrze, ja cię ostrzegam – burknął Baltazar Bączek.
– I co mi zrobisz? Hę? Mówię, co widzę! A widzę pecha! Jakiego w życiu nie miałem! A teraz mam! I tylko jedno się zmieniło. Właściwie dwie rzeczy. Trzy, jak liczyć połączenie mojego szanowanego i odnoszącego sukcesy cyrku z twoim wielce pechowym przedsiębiorstwem!
– Sukcesy?! Gdyby nie połączenie cyrku, Nero Mortus skopałby ci tyłek! A gdyby go nie było, sam bym to zrobił w konkursie Letniego Dworu! – pieklił się Baltazar, a jego twarz zrobiła się równie czerwona jak mucha, którą tego dnia miał uwiązaną pod bujną brodą.
– Panowie, czy to nam w czymkolwiek pomaga? – zapytała przytomnie Branwen.
Z ramionami założonymi na piersi, z czarnymi warkoczami spływającymi do kolan i w krwiście czerwonym kimonie wyglądała bardziej na zmartwioną niż złą.
Podobnie Jewgienij, który usiadł na moście i patrzył w ziejącą przed nim dziurę, jakby się zastanawiał, czy da radę przerzucić każdy pojazd na drugą stronę. Był trollem spod mostu i prawdziwym siłaczem, ale musiał przyznać, że jego krzepa ma swoje ograniczenia i rzucanie kamperami i autobusami było stanowczo poza jego zasięgiem. Może gdyby udało mu się zdobyć kilka wielkich kłód drewna, dałby radę jakoś naprawić most, ale to zajęłoby mnóstwo czasu. Dużo więcej, niż go mieli. Gdy maestrowie się wykłócali (co robili niemal bez przerwy), zarówno on, jak i Branwen dostrzegli realne zagrożenie.
Niewiele już brakowało do zmierzchu, a Jewgienij wiele by dał, by nie sprawdzać, jak bardzo niebezpieczny stawał się Dziwny Las wraz z zapadnięciem zmroku.
Max i Simona krążyli wokół zaparkowanych tuż przy urwisku pojazdów i rzucali nieufne spojrzenia w stronę lasu, który wyrastał za ich plecami. Cokolwiek tam było, wyczuwali tego głód i ciekawość. Pokusa, by zrzucić ludzką skórę i przemienić się w rudo-pasiaste bestie z zębami i pazurami, była spora i walka z nią kosztowała ich resztę cierpliwości. A nigdy nie mieli jej zbyt wiele.
– Panowie, basta! – ryknął w końcu Max. – Decydujemy, co robimy, i spadamy stąd w podskokach, zrozumiano? Zanim to, co tam czeka i pomrukuje z głodu, przyjdzie i zaprosi nas na kolację, co wy na to?
Kłótnia na chwilę zamarła i nagle cała trupa odwróciła się w stronę lasu, który był dużo większym zagrożeniem niż urwisko, zawalony most czy rwąca rzeka.
– A jakie mamy opcje, tak w ogóle? Zostaje nam Dąbrówka – odparł Sylwester Żuczek, spluwając przy tym na kępkę traw pod nogami.
– Możemy zawrócić i spróbować dojechać do Zarzecza – zaproponował Baltazar.
– Nie starczy nam paliwa – zaoponował Jewgienij.
– Możemy wyjechać z Dziwnego Lasu, a potem zapas paliwa wlać w jeden bak. Posłaniec dojedzie do Zarzecza i tam napełni wszystkie kanistry – zaproponowała Ptaszarka Sarai, owijając się szczelnie peleryną, która wyglądała jak ptasie skrzydła.
Cokolwiek zerkało na nich z Dziwnego Lasu, sprawiało, że czuła się nieswojo. Jakby była przekąską. Ona i jej ptaki.
– Taaa, świetny pomysł! – burknął Sylwester. – Kolejny tydzień wypadnie nam z terminarzy! Tydzień bez występów, bez zarobków, bez kupna zapasów! Nie wszyscy tak kochają owsiankę, jak ty, Sarai! Musimy występować! Musimy zarabiać! Musimy jeść! – Wymachiwał rękami nad głową.
Finka powiodła spojrzeniem po pozostałych członkach trupy. Branwen zaciskała usta w wąską linię, wyraźnie zmartwiona. Ważka przestępowała niecierpliwie z nogi na nogę i zerkała ciągle w stronę lasu. Pajęczycy było wszystko jedno. Siedziała na masce swojej przyczepy i wyjadała z torebki coś, co wyglądało jak bardzo duże rodzynki, choć dziewczynka była właściwie pewna, że nimi nie były. Ula i dziaduszka nie zabrali głosu ani razu, ale oboje stali bliżej Baltazara Bączka niż Sylwestra Żuczka i ta deklaracja lojalności była dla wszystkich czytelna.
Za to murem za Sylwestrem stali członkowie dawnego cyrku Solaris – Marietta była jego córką, a nastoletni Cyryl bratankiem. Olga i Katerina Kamenow, jako treserki koni i dzikich kotów, nie przepadały za Baltazarem i jego uporem w kwestii zakazu udziału tresowanych zwierząt w przedstawieniach cyrkowych. Po tym, jak musiały oddać zwierzęta do Sanktuarium, były sfrustrowane i czuły, że zabrakło dla nich miejsca w nowym programie cyrkowym. Winiły o to Bączka.
Klaun Karol i jego oswojony Prosiaczek starali się być neutralni jak Szwajcaria, bo choć Sylwestra znali o wiele dłużej, ostatnie wypadki związały ich z Baltazarem w sposób trudny do wyjaśnienia, ale też trudny do zapomnienia. Tyle że nie dało się ukryć, że ich zapasy jabłuszek dawno się wyczerpały i mała wietnamska świnka widywała je, czerwone, słodziutkie i pachnące, tylko w snach, z których budziła się z burczącym brzuszkiem i smutno zwisającym ogonkiem.
Finka umiała liczyć. Gdyby chodziło tylko o liczbę ludzi, cyrk Baltazara przodował. Ale nie była pewna, czy jeśli dojdzie do głosowania, taka przewaga wystarczy. Bo Sylwester miał rację w jednym. Musieli jeść. Musieli zarabiać. A w tym celu musieli występować. Słyszała wystarczająco dużo rozmów, często szeptanych i ukradkowych, by wiedzieć, że brak występów i dochodów wszystkim bardzo doskwierał.
Zwykle w lipcu mieli kalendarz wypełniony po brzegi! Występowali w każdy weekend, a często też w dwa, trzy nawet dni w tygodniu. Mieli doskonale rozplanowaną trasę i przejazdy z miasteczka do miasteczka zajmowały góra kilka godzin.
W tym roku też tak miało być. Zwłaszcza że po wygranej w konkursie cyrkowym otrzymali mnóstwo zaproszeń od miast i miasteczek, które chciały ich gościć. I opracowali doskonałą trasę. Tyle że wszystko się pokomplikowało i mocno zboczyli z drogi. Nagle znaleźli się na takim kawałku mapy, gdzie odległości między miasteczkami okazywały się znacznie większe, a starannie omijane zwykle atrakcje, takie jak Dziwny Las, były bardziej po drodze, niżby chcieli.
Sporo czasu i występów stracili przez Gaję i jej klątwę. Jazda do Sanktuarium i Czerwonej Wieży okazała się czasochłonna i przepadło im kilka umówionych zawczasu występów. Trupa cyrkowa zarabiała tylko wtedy, kiedy dawała przedstawienia, a o to było ostatnio trudniej niż o przygody, które z misją cyrku nieprzyjemnie kolidowały.
Sakiewki większości członków trupy były puste. A trudno o morale, gdy je się w kółko owsiankę. Trudno też zatankować baki pojazdów do pełna, gdy w szkatule pustki. Paliwo nie było tanie po żadnej stronie Bramy. Może wszyscy byliby nieco mniej zdesperowani, gdyby ostatnia stacja benzynowa nie wypadła z interesu wiele lat temu. A najgorsze, że zrobili niemałe kółeczko, by do niej dojechać, bo bali się, że nie wystarczy im paliwa do Białych Wód. Teraz nie wystarczy go z pewnością. Nie wystarczyłoby też na powrót do ostatniego mijanego miasteczka, bo to prawie dwa dni jazdy.
Finka musiała przyznać, że pomysł Sylwestra nie był tak zły, jak większość jego pomysłów. Lojalność rodzinna kazała jej zwykle stawać po stronie dziadka, ale to nie znaczyło, że miała klapki na oczach i nie potrafiła analizować faktów. Sylwester się nie mylił – w kilka godzin mogli dojechać do Dąbrówki. Podążając spory kawałek wzdłuż rzeki, nie musieli przecinać Dziwnego Lasu. Na miejscu mogli zaklepać kilka przedstawień, zarobić trochę, kupić jedzenie i paliwo, zrobić spore kółko, ale z dwoma miasteczkami po drodze, by dotrzeć do drugiego mostu, a potem już nic nie stało im na przeszkodzie, by występować zgodnie z planem w Białych Wodach.
Nie rozumiała, czemu dziadek tak krzywił się na samą nazwę Dąbrówki. Czy miał związane z nią jakieś bardzo nieprzyjemne wspomnienia? Wiedział o czymś, czego nie wiedzieli pozostali?
– Kto z was był wcześniej w Dąbrówce? – zapytała głośno dziewczynka.
Tylko Baltazar, Sylwester i Pajęczyca unieśli ręce.
– Minęło trochę czasu, ale to zawsze było ładne miasteczko – powiedział Sylwester łagodniejszym tonem, jakby miał nadzieję, że jednak przekona Baltazara.
Pajęczyca wzruszyła każdym z czterech ramion.
– W poprzednim stuleciu mieli tam naprawdę pysznych małoletnich, soczystych, przyjemnie wystraszonych, łażących samopas… Same miłe wspomnienia mam z Dąbrówki – powiedziała i wyszczerzyła się w uśmiechu, odsłaniając dwa zęby jadowe.
Jej całkiem czarne oczy połyskiwały jak węgielki, kiedy popatrzyła na Franka – ostatnie z dzieci, które próbowała zjeść. Nigdy nie pogodziła się z zakazem pożywiania się milusińskimi, który nałożył na nią Baltazar, ale też podróżowanie z cyrkiem wciąż miało dla niej więcej zalet niż wad. Jeśli jednak trafią do Dąbrówki i jakieś dzieciątko zaplącze się w pajęczynę, czyż można walczyć z przeznaczeniem?
Franek wzdrygnął się i przez chwilę znów było mu potwornie zimno, jak wtedy, kiedy trzymała go owiniętego pajęczą nicią, wiszącego nad ziemią wysoko jak bożonarodzeniowa szynka. Gdyby nie Finka, skończyłoby się to niewesoło. Jak to jest, pomyślał, że odeszła z cyrku rodzina akrobatów (Anastazja i Antoni odłączyli się od cyrku po tym, jak nastraszył ich sabotaż Nero Mortusa – wypadek, w którym mogli stracić córkę, Arabellę), ale Pajęczyca ani myślała o odejściu?
Finka podeszła bliżej Bączka i zapytała cicho:
– Dziadku, czemu wolałbyś nie jechać do Dąbrówki?
Pokręcił tylko głową, a po jego minie widziała, że zrozumiał, co tak naprawdę chciała mu przekazać. I przyswoił już, że miała rację – wszyscy pozostali chcieli tam jechać. I jeśli dojdzie do głosowania, przegra z kretesem. A wtedy jego pozycja jako maestra może solidnie ucierpieć. Więc Baltazar skinął wnuczce głową, a potem powiedział głośno:
– Skoro wszyscy chcą jechać do Dąbrówki, nie ma co tego odwlekać. Wkrótce się ściemni.
Nie umknęło mu westchnienie ulgi, które wyrwało się z piersi tygrysów, Branwen czy Jewgienija. Decyzja zapadła, nie musiała mu się podobać, ale była bezapelacyjnie popularniejsza od planu Ptaszarki – a wady tego sam był w stanie zauważyć bez trudu.
Sęk w tym, że nie umiał nawet do końca wytłumaczyć, czemu Dąbrówka wydawała mu się tak złym pomysłem. Był tam raz czy dwa, ostatnio wiele lat temu, kiedy jego córka była niewiele starsza od bliźniaków. Nie podobało mu się coś w tym miasteczku, coś z jego magią było pokręcone i zepsute.
– Dziadku? – Finka ujęła go pod ramię i patrzyła na niego wielkimi, wypełnionymi troską oczami.
Zmusił się do uśmiechu.
– Będzie dobrze, Fineczko, może nawet mają tam księgarnię? – rzucił, siląc się na lekki ton.
– Wystarczy, żeby mieli stację benzynową i sklep spożywczy – burknął Sylwester i pomaszerował do swojego kampera.
Wszyscy się rozeszli do pojazdów. I tylko Jewgienij stał jeszcze chwilę przy moście, wpatrując się w grube drzazgi sterczące w niebo. Był trollem spod mostu i znał się na mostach. Wszystkich mostach, nie tylko kamiennych. I wiedział coś, czego nie powiedział głośno, a nikt inny zdawał się tego nie zauważyć… To nie woda czy burza uszkodziła ten most, ale człowiek. Ktoś, kto władał magią albo miał ładunki wybuchowe i przyłożył się do tego, by most był nieprzejezdny. A to sprawiało, że Jewgienij zaczynał się zastanawiać – komu na tym zależało? I dlaczego?
Ciąg dalszy w wersji pełnej