- W empik go
Frania Tańska i Kolekcjoner Widmo - ebook
Frania Tańska i Kolekcjoner Widmo - ebook
Urokliwa przedwojenna prowincja. Bezcenna rzeźba i wyścig ze złodziejem zabytków…
Wiosna 1925 roku. Frania Tańska wraz z kustoszem Skiełłą wpada na kolejny pomysł, jak podreperować budżet Muzeum Narodowego, i dołącza do ekspedycji archeologicznej, która bada kujawskie piramidy. Na miejscu trafia na ślad bezcennej rzeźby o dużej wartości muzealnej i rusza jej tropem, wbrew zdrowemu rozsądkowi i radom otoczenia. Obietnica sensacyjnego odkrycia przyciąga również tajemniczego Kolekcjonera Widmo. Kim jest bezwzględny zbieracz zabytków? Czy Frani uda się go ubiec?
Do eskapady na Kujawy dołączają również przyjaciele Frani: Lola Nowicka, reporterka rubryki towarzyskiej poczytnego tygodnika, oraz Sándor Bercsényi, czarujący Węgier, właściciel najlepszego składu z tokajami w Warszawie. Każde z nich ma własne powody pośpiesznego wyjazdu na Kujawy…
Ten stylowy kryminał z humorem to kolejna, po świetnie przyjętej „Frani Tańskiej i tajemnicy zaginionego obrazu”, opowieść o uroczej malarce i jej niezwykłych przygodach.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68101-49-2 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W KTÓRYM NA DACHU KAMIENICY PRZY ULICY ŻURAWIEJ 18 LĄDUJE NIEZIDENTYFIKOWANY (POCZĄTKOWO) OBIEKT LATAJĄCY, A FRANIA TAŃSKA NIEFORTUNNIE LĄDUJE W HALI WROTKARSKIEJ
SOBOTA, 28 MARCA 1925 ROKU
Pierwszy tej wiosny ciepły podmuch wiatru wpadł przez otwarte okno do salonu na pierwszym piętrze kamienicy przy ulicy Żurawiej 18. Przyniósł zapach mokrej ziemi i sączącego się jeszcze z warszawskich kominów węglowego dymu, nadał firance z belgijskiej koronki subtelny kształt balonu i zaszeleścił stronami czasopisma „Pani”, które spoczywało na kolanach Leontyny Nowickiej.
Lola nie czytała. Patrzyła zamyślona na dwa tuziny różowych tulipanów ledwo mieszczących się w wazonie zdobionym geometrycznymi wzorami. Płatki kwiatów zaczynały już wiotczeć, niektóre miały brązowe obwódki. Frania niewątpliwie dostała je od Sándora. Cóż za niezrozumiały gest. Czemu nie dał jej róż? Albo chociaż nie zadbał o to, by tulipany były czerwone? Od razu byłoby wszystko jasne. A tak? Co mają oznaczać różowe tulipany? Róż to symbol przyjaźni. Z kolei tulipan to symbol miłości. O co więc chodzi? Czy on w ogóle myślał, kiedy kupował te kwiaty? Fiołki byłyby lepsze, o tak. Jej związek z Tonią na ten przykład zaczął się właśnie od fiołków i kwitł w najlepsze, co prawda na razie niewiele ponad miesiąc, ale mimo wszystko.
Nagle za oknem przemknął olbrzymi cień, a zaraz potem ciszę znaczoną jedynie miarowym tykaniem stojącego na kominku zegara rozdarł potężny łomot, po którym nastąpiła krótka seria trzasków i skrzypnięć.
Lola porzuciła natychmiast rozmyślania o symbolice kwiatów i zerwała się z fotela. „Pani” z papierowym westchnięciem osunęła się na dywan.
— Co się stało? — Z pracowni przylegającej do salonu wypadła Frania.
Jak zwykle, gdy malowała, ubrana była w krótkie kimono w kolorze kości słoniowej i czarne jedwabne spodnie. Rude włosy zostały zabezpieczone na czubku głowy pędzlem, odsłaniając jasną szyję, obecnie pokrytą, podobnie jak kimono, cętkami chabrowej farby.
— Nie wiem!
Z zewnątrz dochodził teraz odgłos, którego nie umiały rozpoznać. Dziwny to był dźwięk, ni to szum, ni to świst, ni to syk, raczej wszystkie te odgłosy razem wzięte, i to w dużym natężeniu.
Podbiegły do okna. Frania odrzuciła na bok firankę, zostawiając na niej chabrową plamę. Wychyliły się, ale w dole nie dostrzegły niczego nadzwyczajnego. Osobliwy dźwięk powoli tracił na sile i zdawał się dochodzić gdzieś z góry. Obróciły się, oparły o parapet łokciami i zadarły głowy. Niestety w tej pozycji nie dało się objąć wzrokiem całej fasady budynku. Ukazał im się za to obleczony krynolinami obfity biust francuskiej guwernantki bliźniaków Rozenkier, która wychylała się z mieszkania na drugim piętrze.
— Czy wszystko w porządku? — zapytała Frania po francusku.
— Tak. Tym razem to nie u nas!
Lola spojrzała pytająco na Franię.
— Bliźniacy Rozenkier są odpowiedzialni za niemal wszystkie incydenty w naszej kamienicy związane z ogniem i wodą. A odkąd mamy elektryczność, większość awarii w dostawie prądu jest również ich zasługą — wyjaśniła Frania.
Guwernantka zniknęła w głębi mieszkania i wtedy dostrzegły wychylającego się z trzeciego piętra inżyniera Więckowskiego. Z posępną miną przyglądał się zbiegowisku na dole. Rzeczywiście przed kamienicą zebrał się tłumek gapiów, którzy z zadartymi głowami wpatrywali się w dach. Wśród nich była i Marynia, służąca Frani.
Stała nieruchomo, z rozdziawionymi ustami, i patrzyła w niebo ponad kamienicą. Trzymała siatkę z ostatnimi w tym sezonie pomarańczami z Jaffy, po które Frania wysłała ją specjalnie do Simona Goldfarba na ulicę Przechodnią 5. Planowała uwiecznić pomarańcze na obrazie kończącym serię kubizujących martwych natur z ptasimi piórami, nad którą pracowała, odkąd poprzedniej jesieni zdołała przełamać blokadę twórczą. Marynia co prawda nie widziała sensu układania kompozycji z prawdziwych owoców, skoro i tak obrazy Frani nijak miały się do rzeczywistości i przedstawiały naturę w sposób kanciasty i nader rozwałkowany. Jednak jako osoba Frani oddana dostarczała to, o co ją proszono. Choć nie bez utyskiwania i złośliwych komentarzy.
Syk zupełnie już ucichł i zastąpił go teraz inny niepokojący, przypominający łopot olbrzymiej flagi lub skrzydeł monstrualnego orła dźwięk. Tłumek gapiów zafalował, z kilku gardeł wyrwało się zgodne westchnięcie, a Marynia wypuściła z ręki siatkę. Pomarańcze rozsypały się po chodniku, kilka wpadło do rynsztoka.
— Maryniu! — krzyknęła Frania.
Służąca drgnęła, jej wzrok prześlizgnął się po fasadzie kamienicy i spoczął na wychylającej się z okna Frani.
— Moje pomarańcze!
Marynia wzięła się natychmiast za zbieranie owoców, raz po raz jednak łypiąc okiem ku górze. Frania dostrzegła, iż uczepiony jej spódnicy Józio uniósł pulchny palec i uśmiechnął się szeroko.
Widząc to, Frania zwróciła się do Loli:
— Na dach!
Nie poczekawszy na odpowiedź, pobiegła do drzwi. Lola ruszyła za nią. Kiedy znalazły się na klatce schodowej, wpadły na Marynię trzymającą Józia na rękach. Służąca powiesiła siatkę z pomarańczami na klamce i posapując, podążyła za nimi na górę. Minęły drugie piętro, potem trzecie, aż wreszcie dotarły na czwarte, gdzie znajdowały się pokoje służby. W ciemnym, oświetlonym jedynie dwoma świetlikami korytarzu zobaczyły najpierw wyleniałego kota Maryni o wdzięcznym imieniu Felek. Pokuśtykał między nimi z miną wyrażającą całkowity brak zainteresowania zamieszaniem w głębi korytarza, gdzie zebrali się wszyscy pozostali mieszkańcy kamienicy.
Inżynier Więckowski stał wsparty na lasce między kucharką i lokajem. Cała rodzina Rozenkierów w komplecie z guwernantką i dwoma służącymi tłoczyła się za plecami dozorcy Cieplika, który dzwonił potężnym pękiem kluczy, bezskutecznie próbując odnaleźć ten do drzwi prowadzących na dach.
— Prędzej, prędzej, panie Cieplik! — Karol Rozenkier nie krył zniecierpliwienia.
— Jak gwiazdy łazi na dach obserwować, to z kluczem nie ma problemu — zagrzmiał inżynier — ale jak mamy nagły wypadek, to klucza brak!
— Pan nie denerwuje człowieka! — ryknęła Marynia. — W nerwach szukanie dwa razy wolniej idzie.
Inżynier Więckowski zapowietrzył się i zwrócił twarz ku Frani, jakby to ona była bezpośrednio odpowiedzialna za brak ogłady własnej służącej.
— Ja? Ja denerwuję? To mnie wszyscy denerwują!
Tymczasem jeden z braci Rozenkierów, znudzony oczekiwaniem na otwarcie drzwi, popchnął drugiego. Ten nie pozostał mu dłużny. Zaczęli się szamotać na podłodze u stóp inżyniera, głośno przy tym dokazując.
— Co, do jasnej, z tymi drzwiami! — zawołał lokaj, łapiąc w locie swego chlebodawcę, któremu tłukący się bracia wytrącili laskę z ręki, w efekcie pozbawiwszy go równowagi zarówno emocjonalnej, jak i fizycznej.
— Cisza! — krzyknął Cieplik.
Otarł pot z czoła. Pęk kluczy ponownie zadzwonił, tym razem słabiej, jakby sam Cieplik tracił wiarę, że wśród kilkunastu znajdzie ten właściwy.
Wreszcie zamek zgrzytnął i metalowe drzwi ustąpiły ze szczękiem. Cała grupa, pokrzykując, ruszyła z mało dystyngowanym pośpiechem po metalowych schodkach w górę.
Kiedy znaleźli się na dachu, umilkli zdumieni niecodziennym widokiem. Niemalże połowa dachu pokryta była olbrzymim pomarańczowym płótnem. Spora część tkaniny zwisała z krawędzi, poruszana podmuchami wiatru. Przy jednym ze świetlików w kłębowisku lin leżał przewrócony na bok sporych rozmiarów kosz.
— Dzień dobry — powiedział stojący obok kosza mężczyzna. — Przepraszam za najście. Państwo pozwolą, że się przedstawię, Hubert Trach-Turowicz.
Nie licząc łopotu olbrzymiej płachty na dachu, po tym dictum zapadła kompletna cisza. Nie trwała jednak długo. Już po chwili na Trach-Turowicza posypał się grad pytań.
— Czy pan oszalał?
— Panie, co pan tego?
— Co się stało?
— To aerostat czy balon?
— A jaka to różnica?
— Ja się pytam: kto zapłaci za uszkodzony komin?!
Hubert Trach-Turowicz próbował się tłumaczyć. Mówił o niesprzyjających wiatrach i zawodnej aparaturze. Pod naporem pytań gubił się jednak w odpowiedziach. Wreszcie zaczął nieskładnie objaśniać zebranym konstrukcję balonu i demonstrować co ważniejsze elementy wyposażenia, mimo iż o to akurat nikt nie pytał.
Lola nie brała czynnego udziału w tym przesłuchaniu. Mrużąc oczy, przyglądała się aeronaucie. Miał na sobie porządną wełnianą marynarkę w kolorze granatu z pozłacanymi guzikami i dobraną do niej czapkę ze złotą lamówką. Był młody, miał nie więcej niż trzydzieści lat. Poszukała wzrokiem Frani. Gmerała przy balonowym koszu, wyraźnie zaintrygowana wyposażeniem.
Nagle uwagę zgromadzonych zogniskowaną na Trach-Turowiczu i jego balonie rozproszył odgłos syreny strażackiej. Wszyscy jak na komendę podbiegli do krawędzi dachu i spojrzeli w dół.
Czerwony samochód zatrzymał się w poprzek ulicy. Ze środka sprawnie wyskoczyło pięciu strażaków w lśniących hełmach i jeden po drugim zniknęli w bramie kamienicy. Po chwili na metalowych schodkach prowadzących na dach zadudniły podkute buty.
— Proszę wszystkich na dół — rzucił postawny strażak, podczas gdy jego koledzy zabrali się za zabezpieczanie poszycia balonu.
Mieszkańcy kamienicy posłusznie skierowali się ku wyjściu.
— Zapraszam do mnie na herbatę. Proszę nie odmawiać — zwróciła się Frania do Trach-Turowicza, kiedy opuszczali dach.
Skinął głową i podziękował. Odsunął się, by przepuścić Franię w drzwiach.
— Aaa! — wrzasnął inżynier Więckowski, któremu nadepnął przy tym na stopę.
*
— Pan jest ranny — zauważyła Lola, kiedy usiedli w salonie Frani.
— Drobiazg.
— Trzeba to opatrzyć — powiedziała Frania.
— Może po lekarza trzeba posłać? — dodała Lola.
— Nie! To naprawdę nic poważnego. Takie upadki zdarzają mi się dość często.
— Maryniu! Proszę przynieść gorącej wody i bandaż.
Marynia stanęła w progu, wymachując siatką z pomarańczami.
— Herbatę miałam zrobić — mruknęła.
— To ja podam herbatę, a Marynia niech się zajmie rannym. Zna się przecież Marynia na tym.
Frania podniosła się i poszła do kuchni. Było to królestwo Maryni, pomieszczenie przestronne, doskonale wyposażone i zorganizowane. Był tu kredens i szafki w kolorze niezapominajek. Stała tu również kuchenka gazowa zwana przez Marynię pierunem, a to z tego względu, że w pierwszych dniach służby wywołała przy jej użyciu kilka drobnych pożarów i jeden niewielki wybuch „jakby pierun jeden strzelił”. Po tym incydencie Marynia odmówiła gotowania, co z kolei wywołało święte oburzenie Eleonory Hardt, ciotki Frani, która przy każdej okazji wytykała zatrudnienie Maryni.
By udobruchać ciotkę, a właściwie by mieć dostęp do ciepłych posiłków, Frania wysłała Marynię na kurs obsługi urządzeń gazowych oraz oszczędnego gotowania i pieczenia na gazie organizowany przez Gazownię Miasta Stołecznego Warszawy. Marynia nabyła niezbędne umiejętności do operowania „pierunem”. W przeciwieństwie do Frani, która nigdy nie zadała sobie trudu poznania sposobu jego obsługi i teraz stała przed czteropalnikową kuchenką, zastanawiając się, jak rozwiązać kwestię wrzątku niezbędnego do przygotowania herbaty.
Chwyciła za połyskującą chromowaną rączkę i uchyliła drzwi piekarnika. Odkręciła jeden kurek z gazem, potem drugi, ale na żadnym z palników, mimo syku, który wydobył się z trzewi „pieruna”, nie zatańczył pożądany ogieniek. Trudno. Może najpierw poszukać herbaty?
Otworzyła pierwszą z brzegu szafkę, w której stały ustawione według wielkości garnki, formy do galaretek, tężejących kremów i auszpików. W kolejnej znalazła maszynkę do mięsa, nieużywaną w tym domu, oraz przyrządy do rolad i mielenia migdałów, które wykorzystywane były regularnie. Wreszcie, tracąc cierpliwość, podeszła do kredensu i tam dopiero znalazła poszukiwaną żółtą puszkę opatrzoną czerwonym napisem „Sibunion Tea” i przykryty lnianą ściereczką talerz ciastek maślanych z cukrem. Sięgnęła po tacę, ustawiła na niej filiżanki, dzbanek i ciastka. W kuchni tymczasem zjawiła się Lola.
— A co tu tak syczy? — zapytała i w jednej chwili zdała sobie sprawę z powagi sytuacji. Doskoczyła do kuchenki, przekręciła kurki i otworzyła na oścież okno.
— Zostaw. Zajmę się tym. — Wyjęła z rąk Frani puszkę z herbatą i pchnęła przyjaciółkę w stronę drzwi.
Lola nie dysponowała pomocą służącej, toteż gotować na gazie umiała, i to całkiem sprawnie i oszczędnie. Frania przyznała, iż rzeczywiście jej obecność w kuchni była zbędna, a nawet niepożądana, zważywszy na fakt, że miała przecież gościa.
— Nie rusza się, mówię! — Usłyszała, gdy weszła do salonu.
Hubert Trach-Turowicz posłusznie znieruchomiał.
Frania usiadła obok niego na kanapie i przyglądała się działaniom Maryni, która w sposób niezbyt subtelny obwiązywała głowę poszkodowanego aeronauty. Frania posłała mu uśmiech, by dodać mu odwagi. Trach-Turowicz z obawy przed służącą nie zdobył się jednak na jego odwzajemnienie, dopóki ta nie skończyła opatrywania rany.
— No i hej! — Marynia schowała resztę niewykorzystanego bandaża do kieszeni fartucha i wyszła.
Pierwsza pomoc udzielona przez Marynię była skuteczna, choć z estetycznego punktu widzenia mogła pozostawiać nieco do życzenia. Hubert Trach-Turowicz miał kędzierzawe, jasne włosy, które na próżno próbował ujarzmić pomadą pachnącą woskiem. Sterczały wokół głowy niczym kosmata aureola, a bandaż zamocowany na czole niestety tylko dodał jej strzelistości.
Lola parsknęła śmiechem, gdy go zobaczyła. Taca zadrżała w jej dłoniach, filiżanki z cienkiej porcelany zabrzęczały na spodkach zdobionych złotym wzorkiem.
— Wiemy już, że lata pan balonem — zagadnęła Frania po chwili, stawiając przed nim filiżankę z herbatą. — Nie wiemy tylko po co.
Trach-Turowicz upuścił łyżeczkę na dywan. Uśmiechnął się przepraszająco i zanurkował pod stolik.
— Dla sportu? — zapytała Frania, nie mogąc doczekać się odpowiedzi.
— Skądże! — Wyłonił się spod stolika i zamachał łyżeczką. — W celach naukowych!
Przez twarz Loli przemknął cień rozczarowania. Frania za to uśmiechnęła się szeroko.
— Wspaniale! A jakie badania pan prowadzi?
— Archeologiczne.
— Jak to? Jak może pan cokolwiek wykopać, unosząc się nad ziemią?
— Zanim zacznie się kopać, trzeba wiedzieć gdzie. Z wysokości dużo łatwiej wykryć ślady stanowisk archeologicznych. Można dostrzec zjawiska, których oko ludzkie nie wychwyci podczas obserwacji z ziemi.
— Jakie? — Lola z trudem pohamowała ziewnięcie.
— Na przykład zróżnicowanie ukształtowania terenu. Rośliny też mogą nam bardzo dużo powiedzieć, kiedy patrzymy na nie z lotu ptaka. Tam, gdzie jest coś pod ziemią, szata roślinna jest często inna niż dookoła. Czasem niższa, czasem wyższa. Czasem odznacza się intensywniejszym kolorem.
— I to działa? — zapytała Frania, podsuwając mu talerz ciastek.
— O tak! — Trach-Turowicz pokiwał głową. — Nieco ponad dziesięć lat temu dwaj Niemcy latali balonem nad Hesją i odkryli rzymską willę!
— Rzymską willę? A to ciekawe!
— Prawda? — Trach-Turowicz się uśmiechnął.
Niespodziewanie w drzwiach stanęła Marynia.
— Pan bez sieni — zaanonsowała Sándora, jak zwykle nie mogąc sobie przypomnieć, jak naprawdę wymawia się jego węgierskie nazwisko.
— Franiu, nie uwierzysz! Na dachu twojej kamienicy rozbił się bal… — Sándor urwał, kiedy zobaczył nieznanego mu mężczyznę z ciastkiem, siedzącego na kanapie Frani.
— Pan pozwoli, mój serdeczny przyjaciel Sándor Bercsényi. Węgier, właściciel składu z pierwszorzędnymi tokajami, wielbiciel muzyki…
— Oraz pięknych kobiet — wtrąciła Lola i złośliwie się uśmiechnęła
— …i koneser wina — kontynuowała Frania. — Dba o zaopatrzenie w węgrzyny całej Warszawy i okolic.
— A zatem to pan zjawił się u nas w tak niefortunnych okolicznościach — powiedział Sándor, kiedy z kolei przedstawiono mu Trach-Turowicza. — Współczuję!
— Ależ to cudowny zbieg okoliczności! — powiedziała Frania. — Wyobraź sobie, że pan Trach-Turowicz prowadzi fascynujące badania.
— Doprawdy? — Sándor przyjął od Frani filiżankę z herbatą.
— O tak! Właśnie miał nam nieco więcej o nich opowiedzieć. — Frania ponownie zajęła miejsce na kanapie. — Prosimy.
Lola sięgnęła po ciastko. Nie przysłuchiwała się temu, o czym mówił niefortunny aeronauta archeolog. Interesowało ją coś zupełnie innego. Zauważyła, że im dłużej mówił, tym bardziej twarz Frani jaśniała z zaciekawienia, a Sándora ciemniała z irytacji. Widać nie na rękę mu była konkurencja o uwagę Frani, nawet jeśli objawiała się jedynie w postaci poturbowanego amatora latania. Wiadomo przecież, że nietuzinkowy rozmówca o ciekawej pasji miał na skróty do jej duszy. Dokładnie tak samo jej sympatię zdobył ten oszust Zieliński i o mało nie skończyło się to tragicznie. Ale teraz chyba nie było powodów do zmartwień? Na oko Loli Trach-Turowicz nie stanowił zagrożenia. Ekscentryk? Owszem. Ale niegroźny.
Sándor, z trudem ukrywając rozdrażnienie, wstał i podszedł do stojącego obok kominka hebanowego barku.
W półokrągłych, polakierowanych na wysoki połysk drzwiczkach odbijało się światło lampy. Wyjął butelkę śliwowicy i puścił oko do Loli. Pokręciła głową. Frania, zasłuchana w monolog Trach-Turowicza, nie zwracała na niego uwagi. Sándor chlupnął więc porządnie śliwowicą jedynie do swojej filiżanki.
— Nie rozumiem jednej rzeczy — powiedział, wróciwszy na miejsce. — Skoro poszukuje pan nowych stanowisk archeologicznych, jak to się stało, że rozbił się pan balonem w gęsto zabudowanej Warszawie? Przecież tu nic pan nie wypatrzy.
Hubert Trach-Turowicz westchnął.
— Zniosło mnie. Nie opanowałem jeszcze do końca sztuki kierowania balonem. Widzi pan, to nie takie proste. Balon jest tak skonstruowany, że…
Urwał, ponieważ w drzwiach salonu ponownie pojawiła się Marynia, tym razem w towarzystwie barczystego policjanta o kasztanowej brodzie.
— Inspektor Sztaba? — Frania podniosła się z miejsca. — Co pana sprowadza?
Inspektor chrząknął i postąpił kilka kroków naprzód. Jak się okazało, za jego szerokimi plecami stał niczym cień również znany Frani aspirant Chybura.
— Szukam kapitana aerostatu. Dozorca Cieplik twierdzi, że tutaj się ukrywa.
— Ależ nie ukrywa się, panie inspektorze. To ja nalegałam, by został i opowiedział o balonach!
— Skoro pan inspektor ma sprawę do kapitana, to oczywiście nie zatrzymujemy! — powiedział wesoło Sándor i również podniósł się z fotela, co jak słusznie przewidział, sprawiło, że i Trach-Turowicz wstał.
Sztaba się stropił. Zjawił się na telefoniczne wezwanie inżyniera Więckowskiego. Nie zamierzał zabierać Trach-Turowicza na posterunek. Chciał mu jedynie zadać kilka pytań i upewnić się, że pokryje szkody — swoją drogą, jak wykazała wizja lokalna na dachu, niewielkie, w postaci dwóch utrąconych cegieł ze szczytu komina. Nie wypadało jednak wpraszać się na herbatę i czynić z salonu panny Tańskiej miejsca przesłuchania, choćby nieformalnego.
— Widzę, że pan nie domaga — powiedział wreszcie. — Odprowadzimy pana do domu i porozmawiamy po drodze.
— Dziękuję. — Hubert Trach-Turowicz ukłonił się najpierw Frani, potem Loli i ruszył za Sztabą. Odwrócił się jeszcze w drzwiach, jakby o czymś sobie przypomniał, i skinął głową na pożegnanie Sándorowi. Uczynił to jednak tak niezdarnie, że zderzył się z framugą. — Do widzenia! — powiedział, rozcierając łokieć.
*
— Drogie panie, co zrobimy z tak ciekawie rozpoczętym popołudniem? — zapytał Sándor, kiedy trzaśnięcie drzwi, pchniętych zapewne mocniej niż to było konieczne pulchną dłonią Maryni, oznajmiło opuszczenie mieszkania przez aeronautę archeologa i policjantów.
— Na mnie czas. — Lola się podniosła. — Jestem umówiona z Tonią.
— Tonia i Tonia! Odkąd zaczęłaś się z nią spotykać, w ogóle nie masz dla nas czasu! — mruknął Sándor.
— Nie przesadzaj. — Lola ucałowała oboje na pożegnanie. — Nie odprowadzaj mnie, Franiu.
— Zostaliśmy sami. — Sándor mrugnął, kiedy Lola wyszła i został po niej delikatny zapach francuskich perfum. — Gdzie masz ochotę się wybrać? Do kabaretu? Na kolację do Oazy?
Frania sięgnęła po leżącą na stole srebrną papierośnicę z ozdobnym monogramem FT. Sándor podał jej ogień.
— Sándorze, ja muszę popracować nad moim obrazem. Przez to zamieszanie z aeronautą niewiele dzisiaj namalowałam.
— Jakieś postępy jednak dzisiaj poczyniłaś. — Dotknął jej szyi poznaczonej kropkami niebieskiej farby. Frania poczuła ciepło jego palców na skórze, podniosła na niego oczy, na co Sándor cofnął rękę i szybko dodał: — Zasługujesz więc na chwilę relaksu. Wybierzmy się gdzieś. Życie jest krótkie!
Drgnęła i odwróciła twarz do okna. Firanka nadal tańczyła, poruszana podmuchami wiatru, zachodzące słońce rzucało ciepłe światło na fasady kamienic po drugiej stronie ulicy, a z dołu dochodził szum miasta — kroki przechodniów, nawoływania obwoźnych sprzedawców, turkot kół. Pomyślała, że tak niewiele brakowało, by nie doświadczyła tego dnia, tych dźwięków i kolorów, spotkania z aeronautą, smaku ciastek z cukrem i dotyku ciepłych palców Sándora.
— Masz rację. Bal ucieka! — Zgasiła na wpół wypalonego papierosa. — Co proponujesz?
Sándor uśmiechnął się szeroko, wstał i wyciągnął ku niej dłoń.
— Skoro nie ma z nami Loli, to wreszcie możemy zrobić to, na co zawsze mieliśmy taką ochotę!
*
Dorożka zatrzymała się pod Hotelem Grand przy ulicy Senatorskiej 29. Sándor wysiadł pierwszy, za nim Frania. Nie czekając na resztę, którą dorożkarz odliczał bardzo powoli, zanurzyli się w zwieńczonym szklanym dachem pasażu Luxenburga przylegającym do hotelu. Szli szybko, wymieniając spojrzenia i półsłówka. Nie zwracali uwagi na wystawy magazynów, które kusiły obfitością towarów luksusowych. Dotarli wreszcie do schodów prowadzących do podziemia i niemal zbiegli na dół.
— Gdzie teraz?
Sándor się rozejrzał.