- W empik go
Franio Buras - ebook
Franio Buras - ebook
Nazwisko Buras odziedziczyłem po przodkach w linii męskiej, a imię Franio po ojcu mojego ojca. Na świat przyszedłem w piątek trzynastego maja i gdybym przewidział ile nieszczęść sprowadzi na moją głowę ta data, pewnie starałbym się narodzić dzień wcześniej lub dzień później. Niestety los chciał inaczej i w konsekwencji jego decyzji, doświadczyłem tylu dziwnych przypadków, że jedynym ich wytłumaczeniem, jakie przyszło mi do głowy, był pech. Pech, który narodził się wraz ze mną i co jakiś czas dawał o sobie znać. Jednak z upływem lat coraz częściej zacząłem zadawać sobie pytanie, czy rzeczywiście za wszystkie moje kłopoty odpowiedzialny jest tylko on...
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-336-1 |
Rozmiar pliku: | 947 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na świat przyszedłem w piątek, trzynastego dnia maja, dziesięć lat po zakończeniu drugiej wojny światowej. Natura okrutnie zadrwiła sobie ze mnie, podejmując decyzję o dniu moich narodzin, bo czy można wyobrazić sobie bardziej pechową datę urodzenia? Być może dla innych ludzi taka data nie ma znaczenia i nie wpływa w sposób istotny na ich życie, ale moje zostało naznaczone taką wielką liczbą dziwnych przypadków, że jedyne słowo, jakie przychodzi mi na myśl, a które najwłaściwiej określa ów ciąg zdarzeń, to pech, pech, który towarzyszył mi przez całe życie, pech, który zrośnięty był ze mną jak syjamski brat bliźniak, pech, od którego w żaden sposób uwolnić się nie mogłem, pech, który po raz pierwszy dał o sobie znać jeszcze w łonie matki.
Kiedy natura dała znak, iż czas najwyższy, by opuścić to przytulne i bezpieczne miejsce, okazało się, że do wyjścia jestem ustawiony nogami. Czy możecie wyobrazić sobie bardziej groteskową sytuację? Przecież wszystkim wiadomo, że nogami do przodu człowiek schodzi z tego świata, a pojawia się na nim głową, w moim przypadku jednak pech zdecydował, iż na świat przyjdę w bardziej oryginalny sposób. Sytuacja nie była komfortowa ani dla mojej matki, ani dla mnie, ale przy pomocy lekarza i całego personelu medycznego udało mi się sforsować barierę bezpieczeństwa i wrzaskiem oznajmić przybycie na ten najpiękniejszy ze światów.
Po dokonaniu na mnie niezbędnych czynności pielęgnacyjnych założono mi na nadgarstku identyfikator i umieszczono obok tych, którzy ten świat zobaczyli wcześniej. Po pewnym czasie nastąpiła pora karmienia i jakaś pani w białym fartuchu i w śmiesznej czapeczce na głowie położyła mnie obok kobiety, która w żaden sposób nie przypominała mojej matki. Owa kobieta spojrzała na mnie i podniosła wrzask, że nie jestem jej dzieckiem. W tym samym czasie inna kobieta zrobiła tak samo, więc ja, nie czekając dłużej, również zacząłem wrzeszczeć, ponieważ nie mogłem w inny sposób wyrazić swego oburzenia na taką niefrasobliwość personelu medycznego. Na sali wzmógł się ruch i zapanowała nerwowa atmosfera. Pielęgniarki zaczęły sprawdzać identyfikatory i konfrontować dzieci z matkami.
Doprawdy nigdy nie pojąłem, jakim cudem kobiety rozpoznają swoje dzieci zaraz po urodzeniu. Dla mnie wszystkie noworodki wyglądały tak samo, a jednak moja matka rozpoznała mnie od razu i dzięki temu kilka dni później wylądowałem pod właściwym adresem. Wraz z rodzicami i resztą rodziny zamieszkałem w niewielkim domku na peryferiach Badziejowic.
Domek to najbardziej adekwatne określenie dla tego rodzaju budowli, bowiem na miano domu niestety nie zasługiwał. Chodzi o to, że był to budynek parterowy, w którym mieściła się kuchnia oraz dwa niewielkich rozmiarów pokoje oddzielone od siebie korytarzem. W korytarzu mieścił się kącik sanitarny, ponieważ o czymś takim jak łazienka ludzie w owych czasach nie słyszeli, a nawet jeśli słyszeli, nie zdecydowaliby się na wybudowanie czegoś takiego. W mentalności ludzi tamtych lat pokutowało przekonanie, że jeśli zwierzęta za potrzebą mogą chodzić za stodołę, to w niczym nie przeszkadza, aby ludzie czynili tak samo. Co prawda, nikt za stodołę nie chodził, albowiem w pewnej odległości od domu budowano zawsze wygódkę, którą nazywano także latryną lub wychodkiem, ale w domu coś takiego jak łazienka racji bytu mieć nie mogło.
W korytarzu poza wspomnianym kącikiem sanitarnym mieścił się piec, na którym gotowano przeważnie strawę dla zwierząt, a obok niego tak zwany piec chlebowy, w którym kilka razy do roku babcia wypiekała ten podstawowy produkt spożywczy. Smak i zapach tego chleba zawsze towarzyszy mi, gdy biorę do ust współczesne wyroby rodzimych piekarzy. Wyobrażam sobie wówczas, że jest to ta jedyna i niepowtarzalna kromka chleba babcinego wypieku.
Pokój obok kuchni zaanektowała moja matka po wyjściu za mąż, a drugi – jej siostra Klara, która właśnie do zamążpójścia się przysposabiała. Dla babci Matyldy i wujka Poldka – brata matki – pozostała kuchnia.
Przez pierwsze dni przyzwyczajałem się do nowego miejsca, do pozostałych członków rodziny, do ich zachwytów nad moją skromną osobą, ale także oni przyzwyczajali się do mnie. Taki mały berbeć potrafi być nieprawdopodobnie upierdliwy dla otoczenia, a ja ani o milimetr nie odbiegałem od tego schematu. Gdy mnie coś wyprowadziło z równowagi lub uznałem, że pozostali członkowie rodziny okazują mi zbyt małe zainteresowanie, zaczynałem wrzeszczeć tak głośno, iż słychać mnie było z pewnością w centrum wsi. Efekt takiego egoistycznego zachowania zawsze był taki sam. Najbliżej mnie stojąca osoba brała mnie na ręce i pląsając oraz potrząsając mną, ciumkała i dziamdziała do mnie bez opamiętania. Doceniałem takie zachowanie i udobruchany oddawałem się w ręce Morfeusza. Byłem dosyć bystrym obserwatorem, więc jeśli uznałem, że znowu nie dostaję tego, co mi należne z racji wieku, ponownie zgłaszałem swoje pretensje i wszystko zaczynało się od początku. Zupełnie nie obchodziło mnie to, czy jest dzień, czy noc. Dorośli wykazywali się jednak w takich sytuacjach nieprawdopodobną wprost cierpliwością i wyrozumiałością, a ja dostawałem zawsze to, czego chciałem. Było to oczywiście bardzo egoistyczne zachowanie z mojej strony, ale pokażcie mi berbecia, który egoistą nie jest.CHRZEST
Przez pierwsze dni i tygodnie wtapiałem się w krajobraz mojej rodziny, aż nadszedł dzień, w którym moi rodzice zdecydowali, że czas najwyższy, aby zmazać z mojej duszy tak zwany grzech pierworodny, grzech, za który przecież nie byłem ani odpowiedzialny, ani którego nie popełniłem. Postanowiłem przeciwko takiemu traktowaniu mojej osoby zdecydowanie zaprotestować, urządzając wszystkim całodzienne i całonocne wrzaski. Nie mogłem dopuścić do sytuacji, by w takiej ważnej dla mnie sprawie decydowano bez mojego udziału. Szybko jednak uświadomiłem sobie, że takie zachowanie spowoduje jedynie uznanie owych wrzasków za nieszkodliwą niemowlęcą kolkę, zatem wysiłek okazałby się zupełnie nieadekwatny do uzyskanych korzyści. Dotarło też do mnie i to, że przez ten oczyszczający rytuał jednak będę musiał przejść, bo takie są nakazy wiary, którą wyznawali moi rodzice.
Kilka dni po podjęciu decyzji o moim chrzcie ojciec zabrał stosowne dokumenty i udał się do kancelarii parafialnej celem wpisania mnie do ksiąg, a także uzyskania konkretnej daty dla przeprowadzenia tego obrządku. Ustalono ją na ostatnią niedzielę czerwca, i przygotowania ruszyły pełną parą.
W zorganizowaniu przyjęcia brała udział cała rodzina, a także znajomi oraz znajomi znajomych. Chodzi mianowicie o to, że w owych trudnych czasach kupienie czegokolwiek w sklepach było nie lada wyzwaniem, któremu nie wszyscy mogli podołać. Na szczęście w takich sytuacjach wiejska solidarność okazuje się niezastąpiona i artykuły konsumpcyjne, włącznie z napojami chłodzącymi i wyskokowymi, zostały zabezpieczone na czas.
Ze względu na niewielką powierzchnię użytkową domu przyjęcie zorganizowano w kuchni i przylegającym do niej pokoju, który na ten dzień przekształcono z sypialni w pokój gościnny, wynosząc z niego większość niepotrzebnych mebli do stodoły. W ten sposób uzyskaną powierzchnię zagospodarowano dodatkowymi stołami i krzesłami, które z braku własnych rodzice pożyczyli od uczynnych sąsiadów, wpisując ich w zamian za to na listę gości.
Kiedy nadszedł ów ważny dla całej rodziny dzień, przed dom zajechał sąsiad przystrojonym wozem, na który załadowano mnie, rodziców, rodziców chrzestnych, babcię oraz wujka i ciocię. Reszta gości do oraz ze świątyni zobowiązana była dotrzeć we własnym zakresie.
Po przybyciu na miejsce sąsiad przywiązał konia do parkanu okalającego kościół i wszyscy gremialnie udali się do wnętrza świątyni. Po kilku minutach oczekiwania msza rozpoczęła się, a właściwie rozpoczął ją organista niesamowitym jazgotem na instrumencie, mającym najlepsze swoje lata dawno już za sobą, zawodząc przy tym równie głośno, co fałszywie. Nie przeszkadzało to jednak pozostałym uczestnikom nabożeństwa, bo i oni swoim śpiewem w niczym mężczyźnie nie ustępowali.
Nadszedł wreszcie ten długo oczekiwany moment, w którym miało nastąpić moje oczyszczenie i przypisanie mnie do Kościoła katolickiego. Ksiądz proboszcz opuścił miejsce przy ołtarzu i udał się w stronę chrzcielnicy, która na tę okoliczność była otwarta i przygotowana na przeprowadzenie ceremonii. Gestem zaproszenia wskazał, aby rodzice i rodzice chrzestni wraz ze mną podeszli do niego, a kiedy oni tak uczynili, asystujący księdzu ministrant wręczył im zapalone świece. Po krótkiej chwili ksiądz proboszcz zaczął wygłaszać wyuczone na pamięć formułki. Niestety, ceremonia została zakłócona w dość nieoczekiwany sposób, albowiem becik, w który byłem zawiązany, zaczął się palić. Zrobiło się małe zamieszanie, a panika stojących najbliżej mnie szybko dała o sobie znać. Jedynym, który zachował zimną krew, okazał się ksiądz proboszcz. Wylał zawartość dzbanuszka, który trzymał w ręku, na palące się miejsce, ale widząc, że efekt jego działania jest bardziej niż mizerny, odwrócił się w stronę chrzcielnicy i zaczerpnął chochlą wody święconej z pojemnika znajdującego się wewnątrz, po czym zdecydowanym ruchem wylał ją na becik. Płomienie jakby przygasły, ale w dalszym ciągu czyniły swoje destrukcyjne dzieło, dlatego świętobliwy mąż powtórzył czynność jeszcze dwukrotnie, co sprawiło, że nareszcie becik przestał się palić. Całe zdarzenie obserwowali tylko ci z parafian, którzy siedzieli lub stali w pobliżu, ale swąd spalonego materiału, a także ustny telegraf międzyławkowy sprawiły, iż o całym zdarzeniu dowiedzieli się wszyscy obecni w kościele. Ja natomiast byłem tak przerażony, że nie byłem w stanie wydać z siebie nawet najcichszego jęku.
Kiedy sytuacja wydawała się rozwiązana, ksiądz proboszcz przystąpił do kontynuowania ceremonii. Przebiegła ona już bez większych problemów i dowiedziałem się, że moje imiona to Franciszek i Ignacy. Ignacy to po ojcu, a Franciszek po dziadku, czyli ojcu mojego ojca.
Z wypowiedzi księdza proboszcza dowiedziałem się także, że teraz jestem dzieckiem Bożym – choć ja byłem przekonany, że jestem dzieckiem moich rodziców – a także, że stałem się członkiem wielkiej katolickiej rodziny. To, że moja rodzina jest katolicka, wiedziałem już wcześniej, ale że jest wielka? Tego dowiedziałem się dopiero od księdza proboszcza.
Po mszy załadowano mnie na wóz w tym samym towarzystwie i wszyscy razem wróciliśmy do domu, do którego powoli zaczęli docierać pozostali goście. Całe przyjęcie odbyło się w stosunkowo spokojnej atmosferze, chociaż nie udało się uniknąć drobnych waśni – głównie u panów – którym „czysta stołowa” nieznacznie pomieszała szyki szarych komórek. Mnie zaś nurtował jeden problem. Otóż po ugaszeniu przez księdza proboszcza płonącego becika z moją osobistą zawartością matka chrzestna wypowiedziała następujące zdanie: „Takie wydarzenie podczas chrztu to zły omen”. Ja jednak wiedziałem, że to nie żaden zły omen, tylko pech, który narodził się wraz ze mną, przykleił się do mnie i jeszcze niejeden raz w życiu da o sobie znać.PRZEZIĘBIENIE
Lato tego roku było wyjątkowo upalne i suche. Od początku czerwca do połowy lipca nie spadła ani jedna kropla deszczu, a temperatury w ciągu dnia oscylowały znacznie powyżej trzydziestu stopni Celsjusza. Nawet nocą temperatura niewiele różniła się od tej w ciągu dnia, a obniżała się dopiero przed wschodem słońca. Ten czas wykorzystywali mieszkańcy wsi, gromadnie wyruszając do pracy w polu, by przed największym skwarem zdążyć wrócić do domu. Do prac polowych wracali na kilka godzin przed zmrokiem, aby dokończyć to, co zaczęli przed południem.
Wysoka temperatura dawała się we znaki nie tylko ludziom, ale także zwierzętom. Kot z zamkniętymi oczami leżał bez ruchu w kącie kuchni, a pies przed budą, z wywalonym na wierzch jęzorem, ciężko oddychając, ani myślał ostrzegać domowników o obcych kręcących się w pobliżu zagrody. Krowy przestały porykiwać, kury gdakać, gołębie gruchać, a wszędobylskie muchy jakby zapadły się pod ziemię, przestając uprzykrzać ludziom życie swoim natrętnym brzęczeniem. Powietrze było tak naładowane energią cieplną, że bez trudu wyczuwało się jego drgania. Wszyscy z nadzieją spoglądali w niebo, na którym jednak nie było widać żadnych zwiastunów zmiany pogody. Nie pozostawało zatem nic innego, jak przystosować się do panujących warunków i cierpliwie czekać na ich zmianę. Dorośli, którzy nie musieli wykonywać jakiejś niecierpiącej zwłoki pracy, szukali cienia na zewnątrz domu, najczęściej w sadzie, gdzie drzewa od czasu do czasu zapewniały minimalny ruch powietrza. Niestety, ja nie miałem takich możliwości, musiałem bowiem przez cały czas być w zasięgu wzroku i ręki mojej babci, a ona większość dnia spędzała w kuchni, przygotowując strawę dla domowników i zwierząt.
Najgorszą porą dla mnie, ale także dla babci było południe. Wtedy dwa rozgrzane piece – jeden w kuchni, a drugi w przedsionku, na którym babcia gotowała strawę dla zwierząt – dawały temperaturę w znacznym stopniu przewyższającą tę panującą na zewnątrz. Żeby dało się jakoś wytrzymać, babcia otwierała wszystkie okna i drzwi, by chociaż w ten sposób zapewnić jakiś ruch powietrza. Takie postępowanie zdawało egzamin i co jakiś czas powiew powietrza przynosił nam ulgę. Jednak w moim przypadku taka klimatyzacja przyniosła opłakane skutki.
Pewnego dnia, leżąc w wózku i obserwując babciną krzątaninę, zauważyłem, że z moimi drogami oddechowymi zaczyna dziać się coś niedobrego. Wciąganie powietrza przez nos stawało się coraz trudniejsze, ale także przez usta wcale nie było łatwiej. Gardło zaczęło mnie boleć, a przełykanie okazało się niezwykle uciążliwe. Na dodatek zacząłem kichać i parskać, a wydzielina z nosa lądowała na mojej górnej wardze. Zwróciło to uwagę babci, więc co jakiś czas wycierała mi usta, ale innych środków pomocowych nie zastosowała.
Babcia należała do pokolenia, w którego naturze nie leżała nadopiekuńczość, więc i tym razem pomyślała pewnie, że to zwykłe przeziębienie, a jeśli tak, samo przejdzie, bo też samo przyszło. W czasach jej młodości poważniejsze od przeziębienia choroby u dzieci leczono domowymi sposobami, nie szukając pomocy u profesjonalnych medyków. Takie postępowanie spowodowane było wszechobecną biedą, która nie pozwalała ludziom na ponoszenie kosztów leczenia u lekarza czy, nie daj Boże, w szpitalu. Na takie fanaberie mogli sobie pozwolić tylko nieliczni. W sytuacji kiedy rodzina nie mogła sobie poradzić z chorobą dziecka, pomocy szukano u wiejskiego znachora, a jeśli to nic nie pomogło i dziecko zmarło, zwykli wtedy mawiać: „Słabe było, to i zmarło, Bóg dał, Bóg wziął”.
Ja jednak nie zamierzałem autoryzować takiego sposobu myślenia, więc zacząłem się całkiem zwyczajnie drzeć. Ten środek komunikacji między mną a dorosłymi ponownie zadziałał, i babcia bardziej niż poprzednio zainteresowała się moją skromną osobą. Kiedy podeszła do mnie i położyła swoją dłoń na moim czole, dostała takiego przyspieszenia, jakby włączyła turbodoładowanie. Najpierw pobiegła do kredensu po termometr i chwilę później włożyła mi go do odbytu. Kiedy po kilku minutach sprawdziła jego wskazania, zauważyłem, że jej ręce zaczynają się trząść. Słupek rtęci zatrzymał się przy końcu skali. Chwilę kręciła się na środku kuchni, obejmując rękami głowę, po czym zdecydowanym krokiem ponownie podeszła do kredensu i zaczęła wyjmować z niego jakieś butelki, słoiki i torebki. Widziałem, jak łyżeczką nabiera porcje zawartości owych pojemników i miesza w szklance z niewielką ilością wody. Gdy uznała, że mikstura jest gotowa, wlała mi to obrzydlistwo do ust. Ulgi mi to nie przyniosło, ale byłem jej wdzięczny, że poważnie zainteresowała się moją osobą. Jednak tak naprawdę poważnie zainteresował się mną mój ojciec, który właśnie w tym momencie wrócił z pracy do domu. Kiedy usłyszał relację babci i zobaczył, w jakim jestem stanie, wyjął mnie z wózka, owinął kocem, wziął na ręce, po czym krzyknąwszy do babci, że jedzie ze mną na pogotowie, wybiegł z domu.
Powiedzieć było łatwiej, niż zrobić. Otóż trzeba pamiętać, że w owych czasach między Badziejowicami a pobliskim miastem powiatowym jedynym środkiem komunikacji był pociąg, ale do stacji mieliśmy dwa kilometry, natomiast do pogotowia ratunkowego – pięć. Zatem ten środek lokomocji odpadał, bowiem szybciej dotarlibyśmy na miejsce pieszo. Ze względu na fatalną nawierzchnię drogi łączącej Badziejowice z miastem autobusy nie kursowały, a coś takiego jak telefon pozostawało jedynie w sferze marzeń.
Tak więc jedynym środkiem lokomocji, który znacznie skracał czas przemieszczenia się pomiędzy wsią a pobliskim miastem powiatowym, był zaprzęg konny. Ojciec doskonale zdawał sobie z tego sprawę, dlatego swoje kroki skierował bezpośrednio do sąsiada. Tego samego, który zabezpieczał moją podróż do chrztu i z powrotem.
Kiedy z hukiem wpadliśmy do jego mieszkania, ten akurat, wróciwszy z pola, szykował się do codziennego rytuału degustacji zawartości butelki „czystej stołowej”. Na moje szczęście nie zdążył jeszcze zdjąć kapsla, więc kiedy nas zobaczył, zakrzyknął coś do żony i razem wybiegliśmy z domu. Koń został błyskawicznie osiodłany i zaprzęgnięty do wozu. Sąsiad usadowił nas na tylnej ławce, a sam stanął w rozkroku na przedzie, wziął lejce do ręki, strzelił z bata i na sygnale – sygnał wydawał z siebie sąsiad, który przez całą drogę wrzeszczał: „wiiiioooo! wiiiioooo! wiiioooo!”, zacinając przy tym konia – pognaliśmy do miasta.
Całą drogę trzęsło niemiłosiernie, chociaż ojciec, trzymając mnie na rękach, starał się te niedogodności amortyzować. Nie można było jednak wymagać jakiegoś komfortu, ponieważ droga przypominała krajobraz księżycowy, a wóz był zaopatrzony w cztery drewniane koła w metalowych obręczach. Mimo to byłem szczęśliwy, że po krótkim czasie tej szaleńczej jazdy dotarliśmy wreszcie do lekarza.
W poczekalni siedziało kilkoro ludzi, ale ojciec nie miał zamiaru czekać. Zapytał tylko, gdzie przyjmuje lekarz, a uzyskawszy odpowiedź, pędem ruszył we wskazanym kierunku, nic sobie nie robiąc z protestów oczekujących. Po wejściu do gabinetu przywitał nas piskliwy wrzask jakiejś roznegliżowanej pani, która leżała na kozetce i oczekiwała zapewne na badanie, ale ojciec, nie zwracając na to uwagi, położył mnie na biurku lekarza, który zdążył już ochłonąć i szykował się zapewne do słownego protestu. Gdy jednak zobaczył moją siną twarz, krzyknął coś do pielęgniarki w niezrozumiałym dla mnie języku, a ta błyskawicznie podeszła z wielką strzykawką, którą zaaplikowała mi w pośladek lekarstwo. Potem wkropliła mi jakiś płyn do nosa i po chwili poczułem się tak, jakby ktoś wyjął mi z niego uszczelniające korki. Zacząłem oddychać, a moja twarz powoli nabierała różowego koloru.
Zorientowawszy się, o co chodzi, pani na kozetce przestała piszczeć i zasunęła parawan, a pielęgniarka podeszła do szafy, z której wyjęła jakieś medykamenty, i wręczyła ojcu, udzielając mu przy tym instrukcji użytkowania. W tym samym czasie lekarz wypisał recepty i przekazując je ojcu, polecił natychmiast wykupić. Potem spojrzał na mnie i powiedział: „Miał chłopak dużo szczęścia, oj, dużo. Gdybyście dotarli do mnie trochę później, moja pomoc nie byłaby już potrzebna”. Ojciec podziękował lekarzowi, przeprosił panią leżącą na kozetce za parawanem i wyszliśmy na zewnątrz.
Po wykupieniu lekarstw dalszą drogę do domu przebyliśmy już bez pośpiechu. Kiedy dotarliśmy na miejsce, ojciec poinstruował matkę o zasadach użytkowania medykamentów, po czym wyjął z kredensu butelkę „czystej stołowej” i udał się do sąsiada z podziękowaniami.
Ja jednak swoje wiedziałem. Byłem przekonany, że gdyby nie pech, który spowodował moje przeziębienie w samym środku lata, to szczęście, o którym mówił lekarz, nie byłoby mi dzisiaj potrzebne. I pomyśleć tylko, jak niewiele brakowało, abym zszedł z tego świata, zanim tak naprawdę się na nim pojawiłem.