- W empik go
Frank Carnegie R-26 - ebook
Frank Carnegie R-26 - ebook
Sprawa śmierci Audrey Specer wydawała się oczywista. Nie dla wszystkich. Telewizyjny reporter Frank Carnegie postanawia dotrzeć do szokującej prawdy. Zbiegi okoliczności nie istnieją. Trzeba dostrzec sieć powiązań. Gdy najbardziej aufani przyjaciele stają się wrogami, Frank musi polegać na obcych. Liczba ofiar wzrasta, a czasu jest coraz mniej. Czy uda mu się dotrzeć do prawdy? Czy sam wpadnie w sidła, a koroner wypisze także jego akt zgonu? Porywająca książka z zaskakującymi zwrotami akcji i intrygami o globalnym zasięgu.. Bestsellerowy thriller napisany w stylu najlepszych powieści sensacyjnych. Fani książek Alex Kavy, Stephena Kinga i Lee Childa nie będą mogli się oderwać. Historia Franka Carnegie trzyma w napieciu aż do ostatniej strony...
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65211-24-8 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Narkolepsja, narkolepsja... narkolepsja... – mruczała do siebie półgłosem, przeszukując kolejną stronę internetową. Nie do wiary, że musiało się to przytrafić akurat jej. Kilka tygodni wcześniej, kiedy – niczego jeszcze nieświadoma – prowadziła swoją wysłużoną toyotę, omal nie straciła życia przy zderzeniu z ogromnym drzewem, rosnącym tuż obok wąskiej polnej drogi.
To było jedyne drzewo w okolicy, a droga kompletnie pusta. Pogoda do jazdy wyśmienita, a stopień zmęczenia niewiele przekraczający jej własną normę. Kiedy ułamki sekundy dzieliły ją od katastrofy, zadzwonił telefon. Dźwięk dzwonka przywrócił świadomość. Widząc zbliżający się w zatrważającym tempie pień drzewa, nacisnęła hamulec i odruchowo skręciła kierownicą. Nie zdążyła się zatrzymać ani ominąć drzewa.
Na szczęście samochód znacznie zmniejszył swoją prędkość i uderzył w drzewo bokiem, nie powodując przy tym większych szkód. Kiedy pojazd zatrzymał się, Audrey opadła na kierownicę, całkowicie roztrzęsiona. Długo nie mogła się uspokoić. Sięgnęła po papierosa. Ręce trzęsły się jednak zbyt mocno, by utrzymać pudełko zapałek; rzuciła więc nimi i skryła twarz w dłoniach. Przez jakiś czas siedziała bez ruchu, zanim odważyła się wyjść i obejrzeć, w jakim stanie jest pojazd.
Drżącą ręką otworzyła drzwi i zataczając się jak pijana, wyszła na drogę. W przeciwieństwie do niej samochód nadawał się jeszcze do jazdy. Wgnieciony błotnik i urwane boczne lusterko były jedynymi szkodami, jakie zauważyła. Potrzebowała dobrych kilkudziesięciu minut, by pozbierać się i wsiąść z powrotem za kierownicę. Do miasta dojechała bez przeszkód.
Kiedy dwa dni później odebrała samochód od zaprzyjaźnionego blacharza, z radością zauważyła, że nie ma większych oporów, by znów zasiąść za kierownicą. Abigail, nowy nabytek zespołu dziennikarskiego redakcji politycznej, która tego dnia miała krótszy dyżur w pracy, podwiozła ją do warsztatu. Czekała teraz cierpliwie na znak, że może jechać w swoją stronę. Gdy Audrey kiwnęła głową, że wszystko w porządku, ruszyła w stronę dzielnicy portowej, gdzie od kilku miesięcy wynajmowała niewielkie dwupokojowe mieszkanie.
Wieczorem Audrey zadzwoniła do Franka.
– Nie śpisz? – zapytała, gdy w słuchawce zabrzmiał jego niski zmysłowy głos.
– Nie – powiedział z uśmiechem. – Siedzę przy komputerze i piszę. Jak zawsze o tej porze.
Znali się od niedawna, ale bardzo przypadli sobie do gustu. Ona, niespełna dwudziestosiedmioletnia absolwentka wydziału dziennikarstwa, on – kilkanaście lat od niej starszy – reporter lokalnej stacji telewizyjnej. Kiedy pierwszy raz mijali się na korytarzu, spotkanie przebiegło jak wyreżyserowana scena z filmu: Audrey potknęła się i omal nosem nie zaryła w szybę newsroomu. Wtedy poczuła pierwszy raz jego silną męską dłoń, która uratowała ją przed katastrofą. Był wysportowany, uśmiechnięty i niezwykle taktowny; czasem aż nazbyt, jak na miejsce, w którym przyszło mu pracować. Ucięli sobie wówczas miłą pogawędkę o mijającym dniu i zbliżającym się konkursie na najlepszy reportaż, w którym oboje mieli wystartować.
Każde z nich miało swój własny świat zawodowych zainteresowań. Frank kochał sensacje, tajemnice i relacje policyjne. Uwielbiał wieczorami wskakiwać do policyjnego samochodu i razem z dyżurną załogą patrolować ulice. To był jego żywioł. Przez te kilka lat telewizyjnych zmagań wyrobił sobie w branży policyjnej miano świetnego fachowca. Policjanci uwielbiali oglądać jego materiały. Niemal zawsze pokazywał ich pracę w dobrym świetle, a ich samych – jako zaangażowanych i kompetentnych ludzi, stojących na straży prawa. Zdarzało mu się czasem nadepnąć jakiemuś komisarzowi na odcisk, gdy ten działał zbyt opieszale lub zapominał o zasadach dobrej współpracy z mediami, jednak działo się to na tyle rzadko, że i tak był policyjnym pupilem. W całej policji tylko dwa wydziały nie przepadały za Frankiem: prezydialny i drogowy, co miało związek ze sprawą sprzed kilku lat, o której – zdaje się – obie strony wolały nie pamiętać. Audrey z kolei ponad sensacje i stróżów prawa przedkładała świat polityki. Odkąd skończyła wydział dziennikarstwa na lokalnym uniwersytecie, wdarła się przebojem do stacji telewizyjnej, najpierw w roli resercherki, a później dziennikarki programu informacyjnego. Świat polityki nie miał przed nią wielu tajemnic. Ku zmartwieniu reprezentantów narodu, świetnie orientowała się w życiorysach polityków, znała losy ich dzieci, żon i kochanek, a ponadto miała nosa, o jakim innym dziennikarzom się nawet nie śniło. Potrafiła wywęszyć najmniejszą aferę, a jako „młoda gniewna” – jak ją nazywano w środowisku – mogła stanowić spore zagrożenie. Nigdy nie było wiadomo, kogo i co akurat rozpracowuje. Swój pierwszy materiał poświęciła przedstawicielowi partii demokratycznej, który – jak później się tłumaczył – przez zupełny przypadek przywłaszczył sobie pół miliona dolarów przekazanych na rzecz pomocy ofiarom trzęsienia ziemi w Chinach.
– Frank, chciałabym się z tobą spotkać i chwilę pogadać. Znajdziesz jutro czas na kawę?
– Czyżby w końcu pierwsza randka...? – spytał z przekąsem.
– Nie pochlebiaj sobie. Aż tak bardzo mi się nie podobasz – odcięła się Audrey.
Doskonale wiedział, że nie mówi prawdy, a tym bardziej od dawna ma ochotę na zacieśnienie luźnej do tej pory znajomości. Nigdy nie zastanawiał się nad tym, czy powinni spróbować. Nie ulegało jednak wątpliwości, że ich relacje miały zadatki nie tylko na dobry romans, ale zdecydowanie na coś o wiele trwalszego. Odkąd pożegnał się z Sally – policyjną sekretarką, z którą łączył go kilkuletni związek – nie zadawał się z kobietami. Jak sam mawiał: miał odwyk. Początkowo myślał, że nie wytrzyma długo. Ale mijały tygodnie, a nawet miesiące, zaś on zadowalał się co wieczór szklanką whiskey i pisaniem książki. Jego rodzice, starsi ludzie, od dawna byli na emeryturze. Kupili sobie rozłożysty dom za miastem i urządzili małe gospodarstwo agroturystyczne. Frank lubił tam jeździć, gdy miał czymś mocno zaprzątniętą głowę lub gdy chciał wypocząć. Klimat wioski i pobliskiego miasteczka urzekał go. Co prawda na wsi nie potrafił wytrzymać długo, ale kilka dni pomagało odprężyć się i zapomnieć o całym bożym świecie. Podczas ostatniej eskapady do rodziców odkrył małe wzgórze, przy którym wił się pięknie położony strumyk. Nie potrafił oprzeć się jego urokowi. Usiadł na wielkim polnym kamieniu i mocząc nogi w wodzie, oddawał się błogiemu lenistwu. Pomyślał nawet, że miejsce idealnie nadawałoby się do pisania. Właśnie jutro wybierał się tam i zamierzał kilka dni spędzić z dala od wielkiego miasta, zabierając swojego ukochanego laptopa.
– Wiesz – zaczął po chwili namysłu – mam już plany na jutrzejszy dzień.
– Szkoda. Bardzo byś mi się przydał – powiedziała chłodniejszym, nieco zasmuconym tonem.
– A do czegóż to moja skromna osoba mogłaby ci się przydać?
– Nie chcę rozmawiać o tym przez telefon. Coś mi nie daje spokoju i chciałabym, żebyś mi pomógł.
Frank podrapał się po dawno nieczesanej czuprynie.
– A co byś powiedziała na weekend za miastem? Taki, wiesz, bez żadnych zobowiązań... Jadę jutro do rodziców na wieś. Mają tam małe gospodarstwo agroturystyczne „Cynamonowy Młyn”, i pewnie znajdą jakiś dodatkowy gościnny pokój dla ciebie.
– Serio? – Audrey była zachwycona pomysłem. Szybko jednak skarciła się w duchu, bo przecież samo zaproszenie jeszcze nic nie znaczy i powinna zachować spokój, zwłaszcza że sytuacja, w której się znalazła, nie była – najdelikatniej rzecz ujmując – komfortowa, i to pod wieloma względami. Nie bardzo wiedziała, co ma odpowiedzieć.
– No to jak? Zgodzisz się? Obiecuję być grzeczny jak anioł – dodał z rozbrajającym uśmiechem małego chłopca w głosie.
– Zgoda. Muszę tylko załatwić pewną niecierpiącą zwłoki sprawę. Wytrzymasz z wyjazdem do popołudnia?
– Jasne. Przyjadę po ciebie około piętnastej.
– Doskonale!
Odłożył słuchawkę i zatopił się w myślach. Wyobraził sobie Audrey na zalanej słońcem polanie, moczącą nogi w strumyku. Letnia sukienka, rozwiane włosy, uśmiech na twarzy i to spojrzenie...
Nie dokończył myśli, gdy zadzwonił telefon. Tym razem na wyświetlaczu ukazał się numer matki. Odebrał.
Rozmowa jak zawsze, gdy dzwoniła mamuśka – jak sam ją nazywał – przebiegała według jej ulubionego schematu. Najpierw rytualne powitanie i pytanie o zdrowie, później o to, co jadł w trakcie dnia i na kolację, a następnie, kiedy zamierza się ożenić. Chcieli mieć wnuka. A najlepiej stadko wnucząt. Sami mieli już tylko jego. Siostra Franka, Tamara, zginęła w swoje dwudzieste pierwsze urodziny. Frank żywo pamiętał jej niebieskiego forda, roztrzaskanego w drobne kawałki. Wracała z cukierni z tortem urodzinowym: uśmiechnięta, szalona, szczęśliwa jak zawsze. Machała im ręką przez odkręcony szyberdach, gdy z bocznej ulicy wyjechał wprost na nią rozpędzony samochód dostawczy. Furgonetka na jego oczach wjechała w bok samochodu Tamary. Koszmar pozostał do dziś. Ilekroć wracało tamto wspomnienie, zakrywał oczy dłońmi, jakby chciał, aby wstrząsający obraz przestał się już wyświetlać.
Powiedział matce, że przyjedzie i że powinna zarezerwować dwa pokoje. Wzbudziło to jej ciekawość, ale nie chciała o nic więcej pytać przez telefon.
– Czekamy na ciebie, Frank! – powiedziała podekscytowana swoim donośnym głosem, aż odskoczył od słuchawki.
Tej nocy nie mógł spać. Wiercił się za to niemiłosiernie, przewracając z boku na bok. Zastanawiał się, czy dobrze zrobił, zapraszając Audrey do rodziców. Doskonale wiedział, jak zostanie to odebrane: przyjeżdżał z dziewczyną, a więc to coś poważnego.
Zasnął kilka minut po drugiej. Około czwartej rano obudził go dźwięk dzwonka u drzwi.
Nieprzytomny, ledwo zwlókł się z łóżka.
– Co za cholera... – mruknął do siebie i sięgnął po stary wysłużony szlafrok. Kiedy zapalił światło, w przedpokoju usłyszał ponowny dzwonek.
– Kto tam? – spytał, zdziwiony natarczywością gościa.
– Policja! Proszę otworzyć.
Nie potrafił pozbierać myśli. Co się na miłość boską mogło wydarzyć...?
Kiedy zerknął przez wizjer, zobaczył dwóch funkcjonariuszy w mundurach drogówki.
– Pan Frank Carnegie? – spytali, gdy otworzył im drzwi.
– Tak. A o co chodzi? – Nadal nie rozumiał przyczyny nocnego najścia.
– Jesteśmy z wydziału dochodzeniowego policji drogowej. Chcielibyśmy porozmawiać o pańskiej znajomej Audrey Spencer.
– Nie może zaczekać to do rana? – spytał niegrzecznie.
– Niestety nie. Był pan ostatnią osobą, która rozmawiała z panią Audrey.
– Ostatnią? Przed czym?
Jego myśli zaczęły krążyć dużo intensywniej niż kilka minut temu.
– Możemy wejść?
– Proszę – uchylił szerzej drzwi.
Kiedy weszli do środka, bez pytania usiedli na kanapie, pokazując mu krzesło na przeciwko siebie: zupełnie jakby to on by był ich gościem, a nie na odwrót.
– Zechcecie mi panowie wytłumaczyć, czemu zawdzięczam tę nocną wizytę, czy mam zadzwonić do waszego przełożonego?
– Nie będzie chwilowo dostępny. Jest na oględzinach wypadku. Śmiertelnego wypadku.
Frank pobladł i mocniej oparł się o poręcz krzesła.
– Mamy dla pana bardzo przykre wieści, panie Carnegie. Pańska przyjaciółka, Audrey Spencer, nie żyje.ROZDZIAŁ 3
Komórka nerwowo zawibrowała w kieszeni. Czekał na jej telefon od chwili, kiedy pierwszy raz się usłyszeli. Audrey nigdy nie była szczególnie wylewna. Nie opowiadała o swoich znajomych i przyjaciółkach: zero informacji o rodzinie, bliższych czy dalszych krewnych, pochodzeniu i zwyczajach. Na wyświetlaczu pojawiło się niedawno poznane imię przyjaciółki – Olivia. Frank odebrał połączenie. Kiedy zdążył przyłożyć słuchawkę do ucha, doleciał go krótki stłumiony szloch dziewczyny. Nie był najlepszy w pocieszaniu. Nie bardzo wiedział, jak się za to zabrać. Na dodatek jego stan emocjonalny był podobny do jej stanu; sam potrzebował teraz pomocy. Choć nie bardzo mu się to udawało, starał się, by chociaż jego głos zabrzmiał naturalnie.
– Frank, słucham – rzucił sucho do słuchawki.
– Cześć, Frank, pamiętasz mnie?
– Jasne, Olivio, że pamiętam. Czekałem na twój telefon... Mów, co się dzieje i gdzie możemy się spotkać.
– Prawdopodobnie moja linia jest na podsłuchu. Nagrywają wszystkie dłuższe rozmowy, więc opowiem ci wszystko, jak się zobaczymy. Mam coś dla ciebie od Audrey. Przyjedź punktualnie na dwudziestą trzecią do „Olympic Golf Club”. Będę czekała na głównym polu przy piętnastym dołku. Nie wchodź do domku klubowego. Idź prosto na green. Trasa jest wyraźnie zaznaczona na mapie klubu. Gdyby ktoś cię o coś zapytał, powiedz, że idziesz do konserwatorów. Oni zawsze pracują w nocy i nikogo to nie powinno zdziwić. Nie rozmawiaj z nikim.
Nim zdążył o cokolwiek dopytać, połączenie szybko zostało przerwane. Spojrzał na zegarek. Do spotkania zostało mu prawie pięć godzin. Kompletnie nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Nie chciał jechać do domu: tam by chyba zwariował. Przyjęcie zaproszenia Molly do tawerny również nie było dobrym rozwiązaniem. Jadąc bez celu w stronę centrum, zatrzymał się przy niedużym sklepie myśliwskim, nie wiedząc nawet, dlaczego to zrobił – po prostu zaparkował samochód i wszedł do środka.
Sprzedawca spojrzał na niego jakby nieobecnym wzrokiem i wrócił do lektury gazety. Frank zdążył obejść kilka razy niewielkie pomieszczenia sklepu i zauważyć, że cały przybytek składał się z trzech niewielkich sal, połączonych ze sobą wąskim korytarzykiem. W każdej równymi rzędami stały przeszklone gabloty, jasno oświetlone wewnętrznymi halogenami.
– Potrzebuje pan czegoś konkretnego? – usłyszał nagle tuż za plecami cichy głos sprzedawcy. Nie spodziewając się go w tym miejscu, gwałtownie odskoczył.
– Pan chyba lekcje chodzenia pobierał u duchów.
Stary uśmiechnął się lekko, jakby słowa klienta sprawiły mu przyjemność.
– Gdybyś, chłopcze, służył dziesięć lat w Legii Cudzoziemskiej, też byś tak chodził. Inaczej by cię już dawno nie było – wyjaśnił sprzedawca. – Chodzenie to podstawa przeżycia. Jeśli chcesz wyjść obronną ręką z opresji, musisz umieć szybko i bezszelestnie się poruszać. Ale nie będę cię zanudzał mądrościami starego kaprala. Powiedz lepiej, czego potrzebujesz.
Frank wzruszył ramionami. Nie wiedział, co pchnęło go do tego właśnie sklepu ani tym bardziej, co chciał kupić. Jedyne, co przychodziło mu na myśl, to broń, która dodałaby mu trochę odwagi. Szczerze mówiąc, nie należał do ludzi strachliwych, ale ostatnie kilkadziesiąt godzin potrafiło skutecznie wzburzyć jego wewnętrzny spokój. Śmierć Audrey, nocna wizyta policji, tajemniczy tablet, a teraz wizja spotkania z Olivią, które miało odbyć się w nocy – to wszystko było tak szalone i niewiarygodne, że zupełnie się pogubił. Jedyne, czego był pewny, to konieczność posiadania jakiegokolwiek narzędzia do samoobrony, w razie gdyby... No właśnie: gdyby co? Gdyby miał się spotkać z kimś nieprzyjaznym? Gdyby miał walczyć?
Z jednym przeciwnikiem poradziłby sobie raczej bez trudu. Przypomniał sobie właśnie, jak kilkanaście lat temu trafił na pierwszy trening, gdzie jego mistrzem był własny ojciec, który doskonale znał kilka sztuk walki wchodzących w skład budo. Frank – mimo że nieśmiały i wycofany towarzysko, przynajmniej gdy był nastolatkiem – poznał przesympatyczną Paulettę. Pech chciał, że dziewczyna zdążyła wpaść w oko największemu zabijace ze szkoły, który wraz z kolegami dopadł Franka po lekcjach i bardzo usilnie przekonywał go do zerwania wszelkich z nią kontaktów, nie szczędząc kopniaków i ciosów wyćwiczonych podczas treningów ulicznego karate. Kiedy zmaltretowany, z podbitym okiem i siniakami na całym ciele dotarł do domu, matka chciała dzwonić na policję. Ojciec odebrał jej słuchawkę i przerwał połączenie. Zabrał go do szopy na podwórku i tam zaczął szkolić. Frank kilkanaście miesięcy opanowywał sztukę aikido i jju-itsu: cierpliwie ćwiczył duszenia, dźwignie i pady, a później rzuty i cięcia jo i bokkenem– czymś w rodzaju drewnianego miecza, który potrafiłby przy odpowiedniej sile uderzenia rozłupać na pół ludzką głowę. I mimo że Pauletta okazała się niewarta tego wysiłku, Frank i tak stoczył o nią walkę – pierwszą i jedyną jak dotąd w swoim życiu. Na szkolnym korytarzu obrócił rozjuszonego przeciwnika i wykonał ushiro eri dori – klasyczny uchwyt z tyłu, który wykończył pięknym rzutem z podcięciem. Rozpłaszczony nos przeciwnika, powalonego sprawnie na posadzkę, pod którym rozlała się groźnie wyglądająca plama krwi, utkwił Frankowi w pamięci do dziś. Nie tylko zresztą jemu. Od tamtej pory nikt nie próbował go atakować.
Z czasem Frank zaprzestał ćwiczeń, osiadając na laurach, mimo iż ojciec wpajał mu zasady regularnych treningów. Uznał, że umie już wystarczająco dużo, by poradzić sobie z przypadkowo spotkanym chuliganem...
– Ogląda pan na zmianę japońskie miecze i noże. Który panu podać? – spytał usłużnie sprzedawca, otwierając wprawnym ruchem drzwi gabloty.
Frank lubił stal: to również rodzinna tradycja. Ojciec miał sporą kolekcję noży bojowych, rzutek i mieczy. Sam jednak nigdy nie zdobył się na kupienie takiego sprzętu. Teraz chyba czegoś takiego właśnie potrzebował – tak dla pewności, gdyby coś się miało nagle przydarzyć. Patrzył jak urzeczony na pięknie wykonane ostrza: błyszcząca, wypolerowana stal, piękne kucie, silna rękojeść. Sięgnął po kilka kolejnych modeli.
– Chce pan powiesić to na ścianie czy mieć przy sobie?
– Raczej przy sobie – odpowiedział niepewnie, nadal nie wiedząc, czego właściwie oczekuje.
– Jeśli potrzebuje pan czegoś w stylu tactical-knife, to polecam ten model – sprzedawca podał mu z górnej półki niewidoczny wcześniej sporych rozmiarów nóż.
– To klasyk. Cold Steel SRK. Używają go często siły US Navy Seals. Idealny na wypad za miasto, wyprawę w góry i w razie potrzeby na ulicę.
Nóż miał prawie trzydzieści centymetrów długości i świetnie leżał w dłoni, na tyle, iż po chwili Frank miał wrażenie, że nie rozstawał się z nim od urodzenia. Nie był tani, ale cena w tej chwili obchodziła go najmniej.
– Głownia sto pięćdziesiąt dwa milimetry, ostrze gładkie, stal AUS 8A, piekielnie odporny na tępienie. Pokryty teflonem. Praktycznie niezniszczalny. Ma pan z nim dożywocie!
– Byle nie za kratkami – uśmiechnął się Frank.
– A to już zależy od tego, czy da się pan złapać. Ale jeśli chcesz, młody człowieku, rady starego legionisty – sprzedawca przyciszył konspiracyjnie głos – to nie przyznawaj się nigdy i do niczego. Jak cię złapią, mów, że to nie ty zrobiłeś, nawet jeśli nie wiesz, o co pytają. Jak uchwycą twoją dłoń, powiedz, że to nie twoja ręka. Nóż ktoś ci podłożył. A tak w ogóle, to przecież ciebie tu nie ma. – Stary uśmiechnął się i mrugnął szelmowsko. Najwyraźniej wiedział, co mówi.
Frank wziął SRK, latarkę Maglite i mały miotacz gazu Sabre. Wrócił do samochodu. Wcisnął blokadę drzwi i wypakował pomału zakupy z reklamówki. Pstryknął wyłącznikiem latarki – silny strumień światła zalał wnętrze kabiny, i mimo że na dworze było jeszcze dość jasno, dało się wyraźnie zauważyć różnicę. Chwilę ważył latarkę, na przemian w lewej i prawej dłoni. Zamarkował kilka uderzeń i po chwili wcisnął latarkę pod siedzenie pasażera. Nóż, który właśnie kupił, miał fabrycznie dopasowaną kaburę z mocowaniem do pasa. Chwilę trwało zanim sztywno przypiął ją i wyjął ostrze z pochwy. Delikatnie gładził kawałek czarnej jak noc stali, zupełnie jakby stał mogła cokolwiek czuć i rozumieć. Kto wie, może pisana jest jej rola dozgonnej przyjaciółki...? Czuł się zdecydowanie pewniej, mając ten drobiazg ze sobą.
Miotacz z gazem wzbudzał w nim najmniejsze emocje. Zaawansowany technologicznie, niezbyt dużych rozmiarów pojemnik Sabre Red wskazywał poziom żelu: pełne uzbrojenie. Na opakowaniu widniała dokładna instrukcja użycia, stężenia środka drażniącego i jego przeznaczenie.
W kartonowym pudełku Frank znalazł pokrowiec z opaskami, przeznaczony do mocowania na rękawie. Chciał rzucić pojemnik pod siedzenie – tak jak chwilę wcześniej zrobił to z latarką – jednak doszedł do wniosku, że skoro ma grać rolę bohatera, lepiej wypadnie, mając i to uzbrojenie ze sobą. Przypiął rzemienie na lewym ramieniu i osadził na nich pojemniczek – w razie potrzeby mógł sięgnąć tam błyskawicznie. Zsunął rękaw koszuli tak, by nowy nabytek nie rzucał się w oczy, po czym chwilę siedział, patrząc niewidzącym wzrokiem przed siebie. W końcu przekręcił kluczyk w stacyjce. Umysł zarejestrował miły pomruk silnika i ulubiony kawałek Guns N’Roses: „Don’t cry. Talk to me softly. There’s something in your eyes. Don’t hang your head in sorrow and, please, don’t cry”...
Słuchając muzyki, przed oczami znów widział Audrey. Stała przy redakcyjnym automacie do napojów i uśmiechała się, częstując go kawą; patrzyła mu w oczy. Była taka piękna. Tak wspaniale się poruszała. Nie szła, lecz płynęła. Musiał tam pojechać... Musiał to zobaczyć... Długo odpychał od siebie mroczną pokusę obejrzenia miejsca, gdzie zginęła, aż w końcu sięgnął po telefon. Stary poczciwy Michael był jak zawsze pod ręką. Odebrał po pierwszym sygnale.
– Witaj, Frank!
– Hej, amigo! – rzucił Michael. Był gliną, który potrafił dzięki swoim kontaktom działać niemal cuda, zaś lata spędzone w wydziale narkotykowym wywindowały go na sam szczyt. Może nie był to szczyt popularności i władzy, ale na pewno szczyt sympatii kolegów w innych wydziałach.
– Potrzebuję twojej pomocy – zaczął niepewnie Frank.
– Przyjedź po mnie. Pojedziemy tam razem.
Wiedział... Cholera, wiedział, że chodzi o Audrey i jej wypadek. Frank wcisnął mocniej pedał gazu. Lancer skoczył do przodu, wyprzedzając kolejne samochody. Piętnaście minut później był pod domem Michaela.
Gdy razem dotarli na miejsce wypadku, nie było po nim nawet najmniejszego śladu. Służby miejskie sprawiły się wyśmienicie: droga idealnie oczyszczona, barierki i krawężniki naprawione, a do tego przemalowane świeżą farbą. Nieopodal, na chodniku, płonął jeden niewielki czerwony znicz. Ktoś musiał go tu całkiem niedawno postawić. Tylko jeden, nic więcej. Władze miasta były niezwykle wrażliwe na tym punkcie: nikt nie chciał, by pamiątki śmierci zaśmiecały ulice. Jakkolwiek brutalnie by to nie brzmiało, wszyscy cenili sobie czystość, i gdyby pozwolili na pozostawianie lampionów, krzyży i zniczy w miejscach śmiertelnych wypadków i samobójstw, całe miasto płonęłoby jak wielka pochodnia.
Frank poczuł chłód. Jakaś nieznana mu dotąd siła rozdzierała jego piersi. Patrzył jak zahipnotyzowany przed siebie, uświadamiając sobie, jak bardzo mu jej brakuje. Wiedział, że od tej pory nic nie będzie już takie samo. „Wind of change” Scorpionsów wycisnęło z niego jedną gorzką łzę.
– Przyłożyła z taką prędkością, że nie miała żadnych szans na przeżycie – powiedział cicho Michael. – Chcesz zobaczyć samochód...?
Podjechali na policyjny parking, gdy Michael machnął wartownikowi legitymacją. Ciężka metalowa brama strzeżonego parkingu pomału przesunęła się. Kiedy wjechali na plac, w oczy rzucił się Frankowi ogrom samochodów: były powyginane w najdziwniejsze strony, z urwanymi dachami, wyrwanymi maskami; bez szyb czy drzwi sprawiały przygnębiające wrażenie. Samochód Audrey, a raczej to, co z niego zostało, znajdował się w pobliżu budki wartownika. Był umieszczony – podobnie jak kilka innych pokiereszowanych aut – w oddzielnym zamykanym boksie, wykonanym z metalowej siatki. Wysokie na jakieś trzy metry ogrodzenie skutecznie uniemożliwiało podejście do wraku.
– Dalej nie dojdziemy – mruknął Michael. – Samochód jest jeszcze przed badaniami śledczych i nikt nie może mieć do niego dostępu.
Frank wpatrywał się w roztrzaskaną toyotę. Corolla musiała z ogromną prędkością uderzyć w coś o wiele większego i silniejszego od niej samej. Fotel kierowcy praktycznie znajdował się w miejscu tylnej kanapy; strzępy poduszek powietrznych i kurtyn zwisały bezładnie, lekko kołysząc się przy silniejszych podmuchach wiatru. Na siedzeniach lśniły ciemnobrunatne zaschnięte ślady krwi.
– Jechała – według wstępnych wyliczeń techników – ponad sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Nie miała najmniejszych szans na przeżycie przy takim uderzeniu w ciężarówkę...
– Ale na tym odcinku mostu nie jest praktycznie możliwe uzyskanie takiej prędkości! – zauważył niemal bezgłośnie Frank. – Musiałaby nacisnąć pedał gazu do oporu i pruć całą mocą, żeby się tak rozpędzić. To jakiś absurd.
– Mówisz, że nie chciałaby się zabić?
– Nie ma takiej opcji! Nie Audrey. Coś musiało się stać.
W milczeniu stali jeszcze kilkanaście minut. Michael pozwolił mu ogarnąć emocje i pozbierać się: położył mu na ramieniu dłoń i pociągnął w stronę wozu.
Wracając, zatrzymali się w niewielkim pubie Labrador i długo dyskutowali na temat wypadku, analizując wszystkie możliwe przyczyny tragedii.
– Wygląda to na samobójstwo, stary – twierdził Michael, poklepując Franka po plecach.
– Ale to niemożliwe! Dzwoniła do mnie niewiele wcześniej. Wszystko było w najlepszym porządku; umówiliśmy się nawet na wspólny weekend. Nigdy czegoś takiego by nie zrobiła. Nie Audrey!
– A może to jakiś kłopot z maszyną? Może zablokował jej się pedał gazu?
– To też raczej mało prawdopodobne. Pedał gazu blokuje się niezwykle rzadko, na dodatek na pozycji, w jakiej został ustawiony... To musiałoby oznaczać, że Audrey wcisnęła gaz do dechy natychmiast po wjechaniu na ruchliwą ulicę.
– Sugerujesz, że ktoś pomógł jej zginąć...?
Mimo iż myśl wydawała się początkowo niedorzeczna, teraz nie potrafił myśleć inaczej. Zwłaszcza w świetle okoliczności dodatkowych, o których na razie nie chciał Michaelowi opowiadać.
Pożegnali się krótko po dziesiątej.
Została godzina.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
.