Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Frekwencja 350. Tom 0. Rysy na tęczy - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
2 października 2025
45,00
4500 pkt
punktów Virtualo

Frekwencja 350. Tom 0. Rysy na tęczy - ebook

"Frekwencja 350. Tom 0: Rysy na tęczy" to prequel serii science fiction z psychologiczną głębią. Akcja rozgrywa się w drugiej połowie XXI wieku, kiedy Ziemia odradza się po katastrofie ekologicznej. Akademie Astronautyki badają Układ Słoneczny i poszukują kontaktu z obcymi cywilizacjami. Jednak gdy przybysze z odległego ramienia galaktyki pojawiają się niespodziewanie, staje się jasne, jak bardzo ludzkość nie jest na to gotowa.

Z perspektywy Obcych historia koncentruje się na misji ratunkowo-badawczej na planecie Mahabor III oraz na tajemniczych wydarzeniach związanych z inżynierią genetyczną.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-970629-9-3
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dziękuję

Konradowi – za zaangażowanie i trafne sugestie.

Kim – za otwieranie serc.

Sarah – za siłę wewnętrzną.

Dorinie, Krzyśkowi i Beacie – za ryzykowny kontakt
z pierwowzorem powieści.

Przemkowi – za militarne anegdoty z Akademii Morskiej.

Stasiowi – za dostęp do pionierskiego komputera.

Radkowi – za cierpliwe czekanie na dekompensację głównego bohatera.

Kasi – za imię tej pierwszej, pamiątki z medycyny
oraz głębokie czucie Rys.

Szczególne podziękowania należą się
doskonałym bookstagramerkom:

Ewie Wiewiórze (@ponad_gwiazdami)
Ewelinie Strusińskiej (@gildia_bajarzy),

które zainicjowały drugie wydanie drukiem tej powieści.Nie było jej na żadnej mapie, choć według starych legend świeciła najjaśniej. Instynktownie wyczuwali jej istnienie. Niestrudzeni,
choć targani lękiem, parli przez morza czasu i obłoki galaktyk
do tej wyśnionej gwiazdy, której starożytne imię brzmiało „Wolność”.
Im bliżej byli, tym mocniej wabiła swym potężnym czarem.
Po tylekroć upokorzeni i odarci ze złudzeń składali swe strzaskane
serca i ruszali raz jeszcze, przekonując się wciąż od nowa,
że najzacieklejszym wrogiem jest ich własne zwątpienie.ROZDZIAŁ 2

------------------------------------------------------------------------

EGZAMIN DOJRZAŁOŚCI

SZLAK OGÓLNY * KIERUNEK ULDRI – STOŻEK URAHO

Koryfer TRAGUERI do koordynatora FOLMATHO

Zdaję sobie sprawę z wrażenia sprzeczności, jakie mogły wywołać moje raporty. Sprawa wibracji planety jest zaskakująco złożona.

Tuż po wylądowaniu zrobiliśmy wstępną analizę widma Mahabor III. Średnia wypadła znacznie poniżej umownej, więc zgodnie z dyrektywą Federacji nie powinniśmy próbować kontaktu. Ale raporty Cothleya mówiły, że on go zainicjował! I przecież donosił o tym z entuzjazmem! Ufając jego doświadczeniu, próbowaliśmy teleprzekazu w skupiskach istot z naczelnego gatunku. Efektem był całkowity blok z ich strony. Odrzucali docierające informacje jako nonsensowne, a nawet wzbudzające trwogę. Udało nam się interpretować wibracje typu: „jestem za słaby”, „nie mogę”, „za trudne”, „to nie dla mnie”. Czyli to co u nas w kontaktach z dolnymi gałęziami zoosfery nazywamy kompleksem wariacyjnym. Wiem, że tego właśnie należało się spodziewać poniżej mantum, ale wciąż zastanawiało mnie, co Cothleya zafascynowało w tej planecie.

Wertowałem jego raporty, z których wynikało, że istnieją tu źródła wysokich frekwencji. I chyba je odkryliśmy. Nie są to źródła stałe, ani co do miejsca, ani natężenia, ale tubylcy potrafią osiągać górę naszej skali! Tyle że występuje tu ogromna różnorodność wśród osobników. Wielu wykazuje wibracje wręcz okołośmiertelne, choć chwilami potrafi przeskoczyć naszą średnią! Zdaję sobie sprawę zarówno z pozorów absurdu, jak i z wagi tego odkrycia. U nas taka koegzystencja wydaje się niemożliwa. Cothley, jak wiadomo, ma superintuicję. Tylko z kim on próbował kontaktu?

Według najbardziej logicznej hipotezy wybrał miejsce o wibracjach najbliższych naszym. I wiecie, na co trafiliśmy dzięki pomiarom? Na trzy szkoły badań kosmicznych na tym globie. Jednak w żadnej z nich nie ruszył teleprzekaz. Jak Cothleyowi udało się z nimi porozumieć? Wciąż wierzę w jego wyczucie i kontynuuję poszukiwania.

Zajęcie się szkołami gwiezdnymi dało jeden pozytywny skutek. Odnaleźliśmy bardzo dogodnie położony w systemie Mahabor ich wspólny superkomputer, nad którym pracujemy. Nie chcę się jednak o tym rozwodzić bez specjalnego polecenia.

TRAGUERI

ŚMIERTELNY ZAMĘT

Kiedy Robert wrócił z egzaminów, pierwsze kroki skierował do kliniki. Wjeżdżając szpitalnymi schodami, starał się panować nad wewnętrznym drżeniem. Celowo ominął windy, które tutaj kojarzyły mu się źle. Potem te smutne korytarze, sale i łóżka… choć wszystko bajecznie urządzone. Schludne pielęgniarki w różowych uniformach z przylepionym do twarzy uśmiechem, subtelna muzyka z szeleszczącym strumieniem w tle, kwiaty, owoce i rajski ogród w holostrefie… A jednak coś tu nie współgrało, coś wyrzucało z tego edenu. Czy pełzający pod ścianami lęk, ze źródłem przy tabliczce „Onkologia” na drzwiach oddziału? Czy ci pacjenci, którzy jakoś nie chcieli założyć różowych okularów…? _Klinika zatrzymuje tylko przypadki oporne na terapię_, przypomniał sobie.

Katarzyna siedziała zamyślona na łóżku w niewielkiej, jasnej sali. Nie pracował tu żaden sprzęt medyczny, pobłyskiwał tylko terminal komputera. Na stoliku stał w wazonie bukiet kwiatów – o dziwo róż, nie wszechobecnych tu margarytek. Dziewczyna uśmiechnęła się do gościa i zapytała:

– Jak egzaminy?

– Dobrze. A co u ciebie?

– Nieciekawie… Czemu jesteś taki blady? – zirytowała się nieco. – Ci, co tu przychodzą, zachowują się jak przed pogrzebem! Nawet Malicki.

– Malicki tu był? – zdziwił się Robert.

– Jak wszyscy zatroskani moim zdrowiem – odrzekła. – Był przekonany, że nic mi nie jest. Ale ja miałam rację.

Robert pomyślał, że sprawa nabrała powagi, skoro zaczęły się wizyty ze szkoły.

– A co ci właściwie jest? – Nie opanował drżenia głosu.

Wzruszyła ramionami.

– Coraz częściej tracę świadomość i na coraz dłużej – powiedziała. – Za którymś razem pewnie nie ocknę się wcale. Lekarze nabrali wody w usta… Boję się! – Kurczowo ścisnęła jego dłoń.

Usiadł obok niej na łóżku i przygarnął ją na długą chwilę.

– Spróbuję się czegoś dowiedzieć – rzekł w końcu i wyszedł z sali.

Odnalazł znajomego stażystę, Oskara. Stał wśród zagadanych kolegów, całych w bieli i ze stetoskopami – świeżo nabytymi insygniami lekarskiego autorytetu. Widząc dawnego kumpla od żagli, Oskar przerwał naradę i podszedł do niego.

– Co z Katarzyną Głębocką ze sto dwunastki? – Robert starał się nadać pytaniu naturalny ton.

– Ta ładniutka blondynka? – przypomniał sobie młody lekarz. – Takich informacji udzielamy tylko rodzinie. – Rozłożył ręce.

– Ale ona sama ma chyba prawo wiedzieć! – nie rezygnował Robert.

Oskar podjął się reprezentacji własnej grupy zawodowej.

– Słuchaj, jej się tylko zdaje, że coś przed nią ukrywamy – odrzekł stanowczo. – A my sami nie bardzo wiemy, co się dzieje. Mimo wszystkich badań.

Robert pokręcił głową, jakby mu nie dowierzał.

– Oskar, mnie możesz powiedzieć prawdę – przerwał, szukając silnego argumentu. – Kaśka jest moją… narzeczoną.

Młody lekarz wciągnął głośno powietrze i podrapał się w skroń.

– Mam nadzieję, że mnie podpuszczasz, bo do ślubu raczej nie dojdzie – odpowiedział z druzgocącą powagą.

– Jak to?! Zaraz! Jest aż tak źle?

– W każdym razie nie jest dobrze. – Ton Oskara zrobił się ciepły. – Coraz częściej traci świadomość. Proces postępuje szybko – mówił życzliwie, jak do strapionego członka rodziny.

Robert nie mógł uwierzyć w to, co słyszy.

– Jaki proces? Jednak to rak? – Miał wrażenie, że żebrze o zmianę wyroku.

Oskar przyjrzał mu się ze współczuciem.

– Nie kłamię, że pewności to tu nikt nie ma mimo tylu badań – zaczął. – Ale objawy się zgadzają… z grubsza. Są pewne zastanawiające odstępstwa, dlatego profesor Gart tak gra na zwłokę z tą kraniotomią, która ostatecznie wszystko by wyjaśniła. Bo nawierty tu nie rozstrzygną – zdecydował się mówić bez ogródek. – Mieli jej otwierać czaszkę już tydzień temu, ale Gart stwierdził, że nie ma powodu tak wcześnie jej kaleczyć. Tylko zaczęła szybko słabnąć i ordynator obawia się, że ona kolejnego tygodnia nie wytrzyma. Tymczasem Gart jest nadal dobrej myśli, ale decyzję o cięciu podjął.

Robert natychmiast chwycił się wersji tego nieznanego mu Garta.

– Czyli może się jeszcze okazać, że to nic groźnego? – rzucił.

Oskar znowu rozłożył ręce.

– Cóż, kto wie? Ona nie jest nawet na analgetykach. Ale zbyt wiele bym sobie nie obiecywał.

– A nawet gdyby rak! – rozpędził się Robert. – To przecież bywa całkowicie uleczalny!

– Tylko trzeba wiedzieć, co leczyć – skwitował Oskar. – Pogadaj może z Gartem, on ją prowadzi.

Robert nie dostał się już tego dnia na salę Katarzyny ani nie znalazł wspomnianego profesora. Nazajutrz przy powitaniu z Kaśką zdobył się na beztroski ton, choć nie przestawał go dławić lęk. Nie wyglądała wcale na ciężko chorą. Owszem, była blada, ale przecież nie wychodziła ostatnio na słońce. Z łóżka patrzyła na niego powiększonymi przez strach, chabrowymi oczyma dziewczyna śliczna jak obrazek, tak skupiona na jego spojrzeniu, jakby z niego miała odczytać wyrok dla siebie. Usiadł koło niej mimo zakazu.

– Nie ma dowodów na raka, zabieg to kolejne badanie – wyrzucił jednym tchem.

– Słyszałeś, żeby w dzisiejszych czasach komuś otwierano czaszkę tylko dla badań?!

– Tak, wczoraj od Oskara! A ty koniecznie chcesz usłyszeć, że jest bardzo źle?!

Pokręciła głową.

– Słuchaj, ja wiem, co znaczą te utraty świadomości – rzekła z ironią. – Tam, na sali obok była pacjentka… Do ostatniego dnia mówiono jej, że z tego wyjdzie. A ja wolę znać prawdę. Ja sobie życzę znać prawdę! – krzyknęła. – Cóż te oszustwa mają na celu?! – szlochając, osunęła się w jego ramiona.

Drzwi sali otworzyły się nagle i stanęła w nich pielęgniarka.

– Proszę nie denerwować pacjentki. Powinna unikać silnych wzruszeń – rzuciła oschłym tonem. – I dlaczego pan siedzi na łóżku? – Skarciła wzrokiem powstającego chłopaka. – Najlepiej niech pan opuści pokój!

Wtedy na korytarzu przeraźliwie zadźwięczał gong. Po chwili huknęło z głośnika:

– Personel kliniki! Ostre pogotowie! Natychmiastowa zbiórka w izbie wyjazdowej!

Pielęgniarka wybiegła z sali. Katarzyna, spokojna przez moment, wzdrygnęła się nagle, jakby przeszył ją prąd.

– Zaczyna się! – szepnęła.

– Co?! – Robert ukląkł przy łóżku i ujął w dłonie jej głowę.

Miała mocno rozszerzone źrenice. A przecież słońce padało jej prosto w twarz!

– Ty nie widzisz! – powiedział z przestrachem.

– Jak mam podać, kiedy wszystko się rozpada! – wyrzuciła z siebie z pretensją w głosie. – Nic nie da wasze wzmocnienie! Nie, nie chcę! – Uskoczyła w panice pod ścianę. – Nikt mnie nie pytał o zdanie, a teraz… Ta pomoc się nie uda! – mówiła rozżalona.

Wpatrywał się w nią w zdumieniu. Potrząsnął jej ramieniem, jakby chciał ją obudzić.

– Nie przerywaj! – Skarciła go zdecydowanym tonem. – Zostało niewiele czasu. Sprawnie funkcjonuje jedynie system autokontroli. Jego szlak synaptyczny został właśnie utworzony, ale i on wkrótce się rozpadnie. Pula kodowa miała charakter zbyt ekspansywny. Drogi zostały przerwane z degradacją neuronów…

Robert po raz pierwszy próbował zapamiętać każde słowo z wywodu Kaśki, ale prawie nic nie rozumiał.

– Powiedz to jaśniej – poprosił.

Zwróciła twarz w jego stronę, choć dalej zdawała się półobecna.

– Sprawdźcie w korze hipokampa… stopa i koryto… W płatach czołowych też dużo miejsca…

– Czy to dotyczy twojego mózgu? – zapytał, choć widział, że ona go nie słucha.

Jej wiotkie teraz ciało opadło bezsilnie na poduszki. Przerażony nacisnął guzik alarmu. Minęło kilka minut – nikt nie przychodził. Kaśka straciła chyba przytomność. W momencie, gdy postanowił robić masaż serca, jej oczy zareagowały na światło.

– Kasiu – szepnął. – Jak ci pomóc? Powtórz jeszcze raz to, co przed chwilą!

– Ja nie pamiętam, co przed chwilą – odezwała się cicho. – To ten atak. Podobno mówię wtedy różne rzeczy.

– Jakby nie z tego świata – potwierdził.

– Wybacz, to ta choroba… – Kilka łez spłynęło jej po policzkach. – Tak mi żal życia. Nie potrafię umrzeć dzielnie. Jakiż mały staje się wtedy człowiek…

– Przestań! – Nie chciał tego słuchać. Czuł, że zdarzenia go przerastają.

– Po co się oszukiwać? – stwierdziła beznamiętnie. – To ostatni atak. – Wyraźnie się poddała.

Dreszcz lęku przeszył Roberta na wskroś. Wbrew samemu sobie zaczął jej wierzyć.

– Nie możesz tego zrobić! – krzyknął, podnosząc z łóżka jej bezwładniejące ciało.

– Czy ty mnie kochasz? – spytała jakoś pogodniej, jakby jego rozpacz dodała jej otuchy.

– Och, wiesz przecież!! Kocham cię! Kocham!

– Więc wybacz mi – wyszeptała.

– Przestań, słyszysz?! – zawołał, widząc, jak jej dłonie osuwają się na pościel.

Przycisnął ją do siebie z całej siły. Ręki nie zdejmował z sygnalizatora, wzywającego pomoc. Jego dźwięk jak długi, nieprzerwany sygnał, stał się słyszalny od dyżurki przez cały korytarz.

– Czemu, do cholery, nikt nie przychodzi?! Gdzie jest lekarz?! – krzyknął, czując, jak kolejna fala pobudzenia rozpala mu nerwy.

Dźwięk w uszach przemienił się w nieznośny jazgot, serce łomotało, jakby miało roztrzaskać żebra. Łkając, upadł z Kaśką na łóżko. Nie wiedział, ile czasu tak leżeli. Myśli gnały, jak opętane… Nagle zerwał się i wypadł na korytarz.

– Ludzie!!! Ratunku!!! Czy nikogo tu nie ma?! – Przebiegł hol i wpadł na inny oddział.

– Co jest?! – Wystraszona instrumentariuszka wyjrzała z sali zabiegowej.

– Człowiek umiera!

Kobieta w zielonym uniformie pobiegła za nim, szepcząc coś do nadajnika, który wyjęła z kieszeni. W końcu doskoczyła do Kaśki. Wykonała przy niej serię czynności, których Robert nawet nie próbował śledzić. Po chwili zjawił się lekarz. Ten również nachylił się nad Katarzyną, zerkając jednocześnie na chłopaka.

– Siostro, podwójna dawka furolum – zaordynował po chwili.

– Odzyska przytomność?! – Robert ożywił się nagle.

– Furolum dla pana. Ona nie żyje od pół godziny.

Nie żyje… Usłyszane słowa bardzo wolno zapadały w świadomość Roberta. Krążyły gdzieś w mózgu, odlatywały wypychane z wysiłkiem i wracały uporczywie dziesiątki razy. Że to się stało – wiedział, przecież musiał wiedzieć, powinien. Ale rozjarzona przed chwilą wbrew logice iskra nadziei musiała gasnąć jak na rozkaz pod naporem suchych słów „nie żyje”, wypowiedzianych z taką łatwością. Jakże nienawidził teraz tego lekarza, który pierwszy nazwał rzecz po imieniu. Jednocześnie podziwiał konstrukcję własnych żył, które bez szwanku wytrzymywały niepospolite skoki ciśnień krwi. Pożałował nawet, że są takie mocne… A gdyby tak zemdleć i nie myśleć więcej…?

Nie pamiętał, kiedy zrobiono mu zastrzyk. Coś odpływało… Zwrócił się ku lekarzowi.

– Dlaczego nikogo tu nie było? – zapytał cicho.

– Personel powołany do akcji ratunkowej! – Usłyszał. – Płonie nowy gmach instytutu badawczego. Co za pożar! Ci fizycy, cholera, nawet pewnie nie pomyśleli, że przez swoje eksperymenty mogą wywołać taką tragedię! – Lekarz nie krył teraz emocji.

Zakończył czynności przy Katarzynie i zbierał się do wyjścia.

– Wezwałem profesora Garta, on zajmował się tą pacjentką – rzucił na odchodnym. – Zaraz tu będzie, niech pan na niego poczeka.

Po chwili zjawił się starszy, niewysoki mężczyzna z dwoma sanitariuszami. Chyba przez pośpiech nie założył fartucha. Miał zmęczone oczy i wyraźnie zatroskany wyraz twarzy.

– Gart – przedstawił się krótko, podając chłopakowi rękę.

Powtórzono oględziny zwłok – rutynowe czynności, od których Robert odwracał wzrok.

– Chodźmy do mojego gabinetu. – Profesor skinął na niego, gdy sanitariusze odjeżdżali z łóżkiem Katarzyny. – A jednak nie doczekała kraniotomii…

Ten człowiek był wyraźnie przybity śmiercią pacjentki. Robert nie miał siły zadawać pytań.

– Widzi pan, ja do dziś byłem pewien, że ona z tego wyjdzie. – Gart zwrócił się ciepło do niego. – Koledzy przekonywali, że na otwartym mózgu znajdą coś, co da się usunąć. Ten przypadek nie pasował mi do nowotworu. Widać pomyliłem się.

– Więc to rak? – Robert wypchnął pytanie z płuc.

– Należałoby przyjąć… jakiś wyjątkowy… trzeba zaczekać na wyniki sekcji.

– Dziękuję panu za wszystko, co pan dla niej zrobił. – Chłopak wczepił się wzrokiem w profesora, który wydał mu się jedyną osobą w tym szpitalu, mogącą go zrozumieć.

– Nic nie zrobiłem. Nie wiedziałem, co robić – odrzekł lekarz ze smutkiem. – Proszę przyjść za dwa dni.

Wracając do domu, Robert czuł się o kilka lat starszy. Rozbierało go zmęczenie i senność – zapewne po podanym leku. Nie zauważał na czas ludzi, którzy zachowywali się dziś irytująco. Co chwilę ktoś go potrącał. _Co za zamęt!_, rejestrował z wysiłkiem.

Na murku nieopodal kliniki siedziała kobieta, która ukryła twarz w dłoniach i głośno szlochała. Pozazdrościł jej, że może płakać. Na horyzoncie czerwieniała łuna. _To ten instytut_, pomyślał obojętnie.

SZLAK POZA KOLEJNOSCIĄ * PILNE! * KIERUNEK ULDRI – STOŻEK URAHO

PRZEKAZ Z MAHABOR III – od koryfera TRAGUERI do koordynatora FOLMATHO

Odebraliśmy sygnał Cothleya. Słaby i mocno zniekształcony, na granicy czytelności. Było też kilka słabszych, nieczytelnych, zapewne reszty koryfu. Brak potwierdzenia. Hipotetyczna przyczyna zniekształceń: warunki atmosferyczne. Miejsce wysłania impulsu: przypuszczalnie jedna ze szkół gwiezdnych. Przyczyna braku powtórzenia: nieznana.

PRIORYTET! Melduję, że spowodowaliśmy degradację ciała Mahaborianina, której nie potrafimy odwrócić. Przyczyna: chwiejność wibracyjna i brak współpracy osoby, odmowa przyjęcia pomocy. W pełni świadom konsekwencji, oczekuję śledztwa strażników KONWENCJI. Nadam komentarz w trybie zwykłym.

TRAGUERI

BLIZNY ZZA GROBU

Robert wahał się, czy pytać o wyniki sekcji. Od dwóch dni włóczył się samotnie po mieście, świadomie omijając dzielnicę, w której mieściła się klinika. Wracał do domu tylko na noc. Nie chciał z nikim rozmawiać. Jeszcze nie teraz… W końcu podjął decyzję.

– Była sekcja, a jestem głupszy, niż przedtem! – głos profesora Garta wyrwał go z zadumy w szpitalnym gabinecie przyjęć. – Mózg z pozoru czysty, bez zmian przerostowych. Ani śladu procesu naciekowego. Tylko to jedno pytanie: dlaczego umarła? – Profesor wprowadził gościa do sali z komputerową kartoteką. – Dopiero po dokładniejszym zbadaniu szeregu neuronów okazało się, że nieco odbiegają od normy – wychwycił zainteresowanie w spojrzeniu słuchacza. – Zmieniły się nieznacznie właściwości fizykochemiczne, co widocznie zaburzyło całkowicie fizjologię tych komórek. Jednym słowem – profesor zawahał się – nastąpiła degradacja mózgu. Ale nie mogę tego nazwać rakiem. Przynajmniej w świetle znanych mi przypadków. Co spowodowało ten dziwny proces? Może zatrucie jakąś substancją przekraczającą barierę krew-mózg? – przerwał i spojrzał w sufit. – Z tym, że jej nie odnaleźliśmy. Jako przyczynę zgonu podaliśmy co prawda nowotwór, tak uważa większość kolegów, ale dla mnie to zagadka. Spróbuję nad nią popracować.

Robert wziął kilka głębokich oddechów, jakby miał oznajmić coś trudnego.

– Podczas ostatniego ataku Kaśka powiedziała wiele niezrozumiałych dla mnie zdań – zaczął. – Użyła pojęć anatomicznych. Może to były halucynacje, ale chyba precyzyjnie określiła stan swojego mózgu. Niestety, jestem tak kiepski z anatomii, że nie powtórzę. Mówiła na przykład „sprawdźcie hipokamp”.

Profesor zamyślił się.

– Szkoda, że mnie wtedy tu nie było – powiedział ze smutkiem. – Ale skąd pacjentka miałaby znać detale swojego procesu chorobowego? – Podrapał się w głowę. – Hipokampa nie sprawdzaliśmy szczegółowo. A szkoda, bo teraz za późno. – Spojrzał na chłopaka tak, jakby wyrzucał sobie, że go wcześniej lepiej nie przepytał. – Jeszcze jedno – zawahał się, czy mówić dalej. – Czy wiadomo panu o jakimś zabiegu na gonadach, któremu się poddała?

– Gonadach? – powtórzył Robert zaskoczony.

– Na wysokości lewego jajnika znaleziono maleńką, ledwie widoczną bliznę. Jest nietypowa. Wygląda po prostu jak sklejenie. Trzeba było powiększenia, żeby to w ogóle zauważyć. Rozcięcie, oprócz skóry, obejmuje także powłoki i mięśnie. Robiony był najwyraźniej zabieg… jakąś misterną, nieznaną mi techniką. Coś jak nowoczesna chirurgia plastyczna… Choć plastyk nie umiał stwierdzić, jak świeża jest ta blizna. – Profesor nabrał tchu. – I najważniejsze: na wysokości szwu ciemieniowo-potylicznego stwierdzono podobną bliznę, a sam szew był niekompletny – przyjrzał się Robertowi, czekając, aż ten w końcu coś sobie przypomni. – Jakby kości czaszki rozeszły się na ułamek milimetra. Ingerencja w mózg mogła mieć coś wspólnego z chorobą. Choć zabiegi zrobiono tak, że gojenie było natychmiastowe. Gdybyśmy odnaleźli lekarza, który robił jeden zabieg, być może dowiedzielibyśmy się o drugim.

– Ja nic nie wiem! – odrzekł Robert w najwyższym zdumieniu. – Pytał pan jej matkę?

– Oczywiście – odrzekł Gart. – Gdyby wiedziała, nie pytałbym pana. Widać oba zabiegi zrobiono w ścisłej tajemnicy, bo nie ma śladu w komputerze medycznym. Aha… pan ma na nazwisko Bryniarski, prawda?

Robert skinął głową. Śledził każdy ruch lekarza, gdy ten zbliżył się do solidnego biurka.

– Mam tu list do pana. – Profesor otworzył szufladę i wyjął bladożółtą kopertę. – Napisała go pacjentka jakiś tydzień temu. Wręczyła mi, prosząc, bym oddał panu po jej śmierci. Nie chciałem go przyjąć, ale nalegała… Proszę, może ten list coś wyjaśni – podszedł do gościa, który znieruchomiał.

– Dziękuję – wymamrotał chłopak, uświadamiając sobie, że w życiu nie dostał papierowego listu. _Co mogła tam włożyć?!_ – Jeśli tak, przyjdę panu powiedzieć, ale nie chciałbym tu na miejscu… czytać tego.

– Rozumiem. – Profesor skinął głową.

Robert opuścił klinikę w pośpiechu. Na schodach zderzył się ze znajomą skądś pielęgniarką. Dopadł drzwi, ignorując epitet. Z chaosem w głowie niemal przebiegł przez miasto. Nim spostrzegł, dokąd zmierza, znalazł się w lesie bukowym na peryferiach Zielonego Trapezu. Sandały nabierały liściastej ściółki, która więzła między palcami stóp. Przywarł jasną bluzą do omszałego pnia, plamiąc ją natychmiast mokrą zielenią. Otworzył list i zaczął czytać:

Drogi mój!

Wiele zdarzeń ostatnich dni pogmatwało nasze plany. Nie dotrzymaliśmy danych sobie obietnic. Zawsze byliśmy ze sobą szczerzy, dlatego muszę Ci wyznać, że ja też Cię zdradziłam. Nie był to zaplanowany rewanż. I niczego nie żałuję. Jeżeli On opowie Ci o wszystkim – nie będę miała żalu. Jeżeli się nie ujawni – również nie. Ma teraz wyrzuty sumienia. A niepotrzebnie, bo jestem mu wdzięczna. Jeśli będziesz miał okazję, powiedz mu. Tymczasem żegnam Cię i życzę szczęścia. Jeśli potrafisz – wybacz, jeżeli nie – trudno. Ja Ci wybaczam.

Katarzyna.

Robert schował list. Po silnym ukłuciu za mostkiem przez dłuższą chwilę nie czuł nic. Potem ledwie uchwytny smutek, który rozrastał się po kryjomu. Gdy stał się nie do zniesienia, przerodził się w złość, która pęczniała jak burzowa chmura. Bezwiednie ruszył przed siebie. Roztrącał nogami gałęzie, o które się potykał. Z trudem docierał do niego sens przeczytanych zdań. „Ja ciebie też zdradziłam!” – powtarzał w myśli, czując, jak wypychany ze świadomości żal powraca ze zdwojoną siłą i zmienia się w pogardę. Nie wiedzieć kiedy, znalazł się w obrębie Osiedli Zakola. Zatrzymane łzy niemal wdarły się do gardła.

Na ławce przed swoim blokiem zobaczył Maćka. W pierwszym odruchu chciał zawrócić, ale w końcu zdecydował się podejść. Dotarł do niego zirytowany głos kolegi:

– Byłem u ciebie kilka razy. Nie odbierasz komórki!

– _Sorry_, nie miałem ochoty na kontakt – odpowiedział.

Maciek pokiwał głową. Jego szczera, piegowata twarz z bystrze rozbieganymi oczyma, nie umiała ukrywać napięcia.

– Słyszałem o Kaśce – zaczął, obawiając się reakcji przyjaciela. – Jutro pogrzeb…

– Tak? – Robert wciągnął głęboko powietrze, a wraz z nim słodką woń kwitnących wokół lip.

– Tak mówiła jej matka. Pytała o ciebie… Przyjdziemy przedtem z Bartkiem, dobra? – Maciek był zdziwiony obojętnością kolegi.

– Nie przychodźcie. Nie pójdę. – Robert rozejrzał się wokół z dziwnym wrażeniem, że nie są sami. Potem zastygł bez słowa.

Maciek przyjrzał mu się niepewnie. Nie umiał pocieszać. Milczeli chyba z kwadrans. Robert z trudem wrócił uwagą do przyjaciela, przestając nasłuchiwać. _To czujność, czy już obłęd po koszmarnej polance? –_ rozważał w myśli. Spytał grzecznościowo, co u Kamili i ledwie rejestrował odpowiedź. Czyli, że Maciek nie wie. Bo gdy wrócił z egzaminów, ona była już z innym. Rówieśnikiem, przyjętym według punktacji do którejś krajówki. Nie, nie żałował startu na elitarną elektronikę do Memphis. Zwłaszcza, że się dostał.

– Wierzyłem jej jak kretyn! – Maciek nie krył już rozżalenia.

Robert skinął głową. Przez chwilę oddychał ciężko, jakby toczył walkę.

– Tak łatwo darowałeś jej ten bal – rzucił w końcu. – A Kaśka zrobiła z tego zdradę, zbrodnię niemal i chuj wie, co jeszcze!

– Jaki bal? – zdziwił się Maciek. – A, tę gównianą butelkę, z tobą – przypominał sobie. – No wiesz co?! – machnął ręką. – Chyba, że było coś więcej. – Spojrzał Robertowi w oczy. – Bo widziałem, że ona na ciebie leci…

– No co ty! – żachnął się Robert. – Dla Kaśki chciałem być nieugięty. Co za imbecyl! – uderzył się dłonią w czoło. – Chyba jak mój stary: „Mężczyzna jest konsekwentny, jeśli chce coś osiągnąć. Jak skała, jak opoka!” – wykrzyczał ostatnie wyrazy. I dodał cicho:

– Czasem mi go szkoda. Prawie całe życie był sam…

– Ale z tobą mu nieźle wychodzi. – Maciek uległ nagłej zmianie tematu. – Skąd ty masz siłę, żeby umieć we wszystko, co rokuje? – W tym pytaniu nie było krzty współczucia.

– Chyba nie warto. – Robert skrzywił się z niesmakiem. – Ojca szlag trafiał, gdy czegoś nie umiałem… Po każdej wtopie znów chciałem być dobry. A on mówił zaskoczony: „Robert, myślałem, że z ciebie poważny człowiek! A tobie idiotyzmy w głowie! W twoim wieku?!”. – Wpatrzył się w góry na horyzoncie, pokryte nieruchomym lasem. – Ja zawsze byłem w niewłaściwym wieku, wiesz? – Zaśmiał się. – Kazał mi trenować samokontrolę. Nieraz dla próby odmawiałem sobie czegoś. I nawet byłem dumny, gdy się udawało. Z tego, że jeszcze nic z Kaśką i idzie wytrzymać, kiedy wy… też bywałem dumny… I co to było warte, powiedz? – Zakasłał. – Kaśka i tak uznała, że nie omijam okazji. Za to ona nie przepuściła swojej!

– Coooo? – Maciek prawie się zapowietrzył.

– Nic szczególnego. Po prostu życie! – Robert machnął ręką, chcąc pokazać dystans do wydarzeń, ale nie przekonał nawet siebie. – Nie masz ochoty się schlać? Bo ja owszem.

– Ty?! – zdziwił się Maciek. – Przecież ty najebałeś się pierwszy raz dopiero na tym balu!

– No to będzie drugi. – Robert podniósł się z ławki. – Marzę, by zrobić reset mózgu.

– Dobra. Namówiłeś mnie! – Maciek poderwał się ochoczo.

Poszedł za kolegą w stronę grobli, a potem brzegiem rzeczki. Wpatrywali się bezmyślnie to w błękitne łachy niezapominajek, to w płynące pracowicie pod prąd potomstwo dwóch czarnych łabędzi, zabłąkanych w podgórskiej Trójoazie dziwnym zrządzeniem losu.

SZLAK OGÓLNY * KIERUNEK ULDRI – STOŻEK URAHO

Koryfer TRAGUERI do koordynatora FOLMATHO

Informuję z przykrością, że zainicjowaliśmy śmierć cielesną łącznie siedmiu istot z Mahabor III. O pierwszym przypadku już donosiłem. Wciąż jestem zaskoczony taką reakcją osobnika, z którym w końcu uzyskaliśmy przedświadomy kontakt. Byłem przekonany, że wykonany przez nas zabieg nie niesie zagrożenia dla życia. Jednak u istoty ujawniły się wibracje ścinające. Nie zarejestrowaliśmy ich wcześniej chyba z powodu głębokości zapisu. Efektem był całkowity blok – odmowa przyjęcia frekwencji, którymi dysponowaliśmy.

Następnych sześć istot straciło życie podczas eksperymentów z fragmentem naszego volmionu, który odkruszył się w zalesionym terenie. Istoty te dowiozły go do placówki badawczej i dokonały ciśnieniowego bombardowania fotonowego w ramach testu. Wzbudziły mokry ogień. Tu zupełnie nie uzyskaliśmy kontaktu.

Naszą nadzieją jest embrion – produkt inżynierii genetycznej. Do tej chwili rozwija się dobrze. Zgłaszam gotowość do poddania się generalnemu śledztwu oraz pytaniom koordynacji. Jednocześnie proszę o możliwość pozostania na Mahabor III.

TRAGUERI

SZLAK POZA KOLEJNOSCIĄ * PILNE! * KIERUNEK MAHABOR III

Koordynator FOLMAHTO do koryfera TRAGUERI

Wytypuj członka koryfu do testu z blokadą świadomej kontroli. Chcę jego raport o odczuciach po badaniu.

SŁABA AMORTYZACJA

– Rob, jak to Kaśka nie przepuściła okazji? – Maciek szturchnął kolegę, a ten urwał zawleczkę od puszki z piwem. – Cofnij, bo nie złapałem.

Obaj półleżeli w krzakach żarnowca na polanie jednego z lasów Zielonego Trapezu. Gorący, czerwcowy wieczór przywoływał wspomnienia, budził resztki wzniosłych marzeń, słodkich przysiąg, barwnych planów. Dzieciństwo – pełne beztroski i fantazji, mimo piętna słynnej generacji Delta, jak zwano pokolenie ich rodziców – zdawało się teraz cząstką baśniowego świata, odchodzącego w przeszłość. Dryfujący żyłami alkohol łudził płynnością tego przejścia. Czyżby potrafił zamortyzować każdy wstrząs…? I jeszcze to słońce, zachodzące tak panicznie czerwono, jakby krew tryskała między gałęziami. I żaby drące się nad rozlewiskiem jak wtedy, tyle razy…

Robert wyjątkowo długo mocował się z uszkodzoną puszką piwa. W końcu podał Maćkowi bez słowa list Katarzyny. Ten zbliżył papier do oczu, jakby dobrze nie widział.

– Rob, co tu się odjebało? – zapytał w końcu.

– Kamila przynajmniej niczego nie kryła! – Robert rzucił to zbyt szybko, by brzmiało wyraźnie.

– Co to za ziom? – dociekał Maciek.

– Nie mam, kurwa, pojęcia!

– Ty, ale z Kaśką to chyba przez te ostatnie przepięcia – wybełkotał Maciek.

– Wszyscy bylibyśmy święci, gdyby nie okoliczności! – nie ukrył sarkazmu Robert.

– Ale nie każdy skacze z mostu do rzeki – zauważył Maciek.

Robert otrzeźwiał momentalnie.

– Co? Kaśka skakała? Kiedy?!

– Ze dwa tygodnie temu, jak byliśmy na wstępnych. – Maciek myślał wolniej niż zwykle. – Malicki ją wyciągnął.

– Skąd to wiesz?!

– Widziało paru od nas, co szli bez egzaminów… Podobno jechał z nimi tramem, a potem wyskoczył. – Maciek próbował powiedzieć to płynnie. – Było o tym niedawno w lokalnym info. Bez nazwisk. Poszukiwano tajemniczego wybawiciela nieznanej dziewczyny – wyskandował ostatnie zdanie.

Robert ukrył twarz w dłoniach.

– Tak mało o niej wiedziałem? – zapytał zgnębiony. – Myślałem, że się użala nad sobą…

– Ostatnio faktycznie się mazała. Ale teraz to zrozumiałe – głos Maćka był pełen współczucia.

W dodatku rozrzewniało go zawodzenie jakiegoś ptaka. Wokół pola dojrzewały do żniw, takie rodzime, a on do Memphis… Otworzył kolejną puszkę i podał przyjacielowi.

– Słyszałeś, coś dziwnego wywlekli z tego spalonego instytutu – zmienił temat. – Nikt nie wie, co to, zabrano na badania – dodał. Ale nie doczekał się reakcji kolegi.

Robertowi powracał stan upojenia. Postanowił pogadać z Malickim. Ale jeszcze nie teraz, za chwilę…

GORYCZ PORAŻKI

Tragueri spoglądał w zamyśleniu na tryferów swojego koryfu, pięcioosobowej załogi statku Bi-501. Powinien nie tylko dowodzić, ale też zapewnić im bezpieczeństwo i energetyczne prowadzenie. Tymczasem zawiódł. Dopuścił do zajścia procesów nieodwracalnych na Mahabor III – planecie, która zaskoczyła go mimo ostrzeżeń. Nikt z zaangażowanych nie wyjdzie już z tego bez szwanku.

Z widoczną przy zachmurzonym niebie, szarawą poświatą wokół górnej warstwy ciała, przekazał tryferowi Diavune ostatnie polecenie koordynatora.

– Myślę, że to będziesz ty – wyartykułował niemal bezdźwięcznie. Wieniec jego falujących smutkiem oczu rozpalała gorączka. – Po teście przedstawisz koordynacji swój punkt widzenia.

– Wpakowaliśmy się, koryferze, prawda? – zapytał Diavune.

W wilgotnym powietrzu pieczary, wyżłobionej we fliszowej skale, podpłynął bezszelestnie do Tragueriego. Zwykle intensywne turkusy i cynobry górnych warstw jego fluidu były dziś tak zgaszone, jak u milczących kompanów. Wysunął plastyczne ramię ku centrum jaskini z niemym pytaniem. Tam, w przejrzystym kontenerze, pływał spory zarodek. Żywa istota, tak bardzo potrzebująca teraz wsparcia i tak mało świadoma przyszłości, jak chyba każdy z tu obecnych.

– Wpakowaliśmy się – powtórzył matowo Tragueri i zmarszczył rezonty z powagą.

– I co teraz?

– Weźmiemy, co nasze! – Słowa koryfera nabrzmiały determinacją. – Od tego się nie ucieknie. – Uniósł ramiona w przepraszającym geście w kierunku trzech wciąż milczących tryferów.

Nabrał światła wszystkimi stiamami, jakby się dusił. Ich grafit zalśnił jasnymi strugami wewnątrz warstwy jego eteru, która pulsowała teraz barwami goryczy. Podążył ku centrum pieczary. Zbliżył się do walcowatego kontenera z jedyną udaną hodowlą. Obserwował przez chwilę ufne ruchy hybrydy, która lgnęła do szyby w reakcji na ciepło jego ciała. Popadł w zamyślenie. Coraz tragiczniej czuł się w roli uzurpatorskiego boga na tej dziwnej planecie.

OJCIEC

– Nareszcie! – wykrzyknął Piotr Bryniarski, gdy jego syn stanął w drzwiach wejściowych. – Jak myślisz, która godzina?!

– Druga siedemnaście – odparł Robert, nie zapalając światła.

– No właśnie! A jutro rano przecież pogrzeb! – Ojciec jednak włączył oświetlenie. – Jak ty wyglądasz?! I… ty jesteś pijany!!!

– Tak, ale to się wytnie! – Robert zaśmiał się i machnął ręką.

Zdjął pełne igliwia sandały. Potrącił szafkę, z której coś się zsunęło. Wszedł chwiejnym krokiem do łazienki, mijając zdumionego rodzica. Strącił tam coś z hałasem do basenu. Gdy wyszedł po długiej chwili, ojciec wciąż stał w dawnym miejscu.

– Cicho. Sąsiedzi… – położył palec na ustach.

– A, sąsiedzi! – Robert czknął głośno. – Ale przecież ściany są dźwiękoszczelne! – przypomniał sobie mimo kotłowaniny w głowie. – I podłoga!

– Nie takie znowu szczelne! – sprostował ojciec karcącym tonem.

Chłopak udał się do swojego pokoju. Zwalił się na kanapę. Ojciec wszedł za nim.

– Synu, czas wziąć się w garść – rzucił, mrużąc stalowoszare oczy z wyrazem niechęci.

– Podaj powód – odrzekł Robert twardo, wystarczająco rozbity, by zignorować dezaprobatę.

– Słucham? Nie rozumiem! – Ojciec zlustrował syna ostrym spojrzeniem.

Nie przywykł do takich rozmów.

– Po prostu nie chce mi się brać w garść, tato – ton głosu Roberta złagodniał. – Tu nie ma nic do rozumienia.

– Jak to nie chce ci się? – Piotr Bryniarski zbliżył się do niego.

Rozumiał tragizm sytuacji, nie rozumiał natomiast ulegania słabościom.

– Zwyczajnie. Żeby się brać w garść, trzeba najpierw wiedzieć, w jakim celu. – To było zbyt długie zdanie, by przeszło bez zająknięcia.

– Żeby żyć dalej! – błyskawicznie padła odpowiedź ojca.

– Żeby żyć dalej… – powtórzył bezmyślnie Robert.

Zapadła cisza. Mijały minuty, ojciec nie wychodził.

– Wiem, co czujesz – powiedział wreszcie. – Kiedy umarła twoja matka, też myślałem, że świat się zawalił. Ale zostawiła ciebie, więc nie pytałem, w jakim celu… Katastrofy nauczyły nas nie roztkliwiać się nad każdą śmiercią. Inaczej byśmy nie przetrwali.

Matka… Ukłucie w okolicy serca. _Czemu to takie abstrakcyjne dla mnie słowo? Czemu nie dane mi było widzieć jej żywej…_? Robert mało się nie rozpłakał. Zdał sobie nagle sprawę z dramatu ojca. Chciał podejść i objąć go, ale coś mu nie pozwalało, jakby trzymało z całych sił.

– Przepraszam, tato – powiedział tylko i odwrócił się do ściany.

– Ja wierzę, że się pozbierasz – rzekł łagodniej Piotr Bryniarski.

Ale wciąż stał jak żołnierz na posterunku.

– Na pewno. – Chłopak przytaknął bezbarwnie i odczekał, aż ojciec wyjdzie z pokoju.

Odkleił od bosej stopy jakąś zadrukowaną nalepkę, która musiała spaść, gdy potrącił szafkę w przedpokoju. Zlecenie testu substancji organicznej_…_? Odczytał: „Pochodzenie nieznane, przekazać Akademii Astronautyki”. Kiedyś by go to zelektryzowało, teraz pomyślał leniwie o znalezisku z pożaru. Ojciec, jako szef tutejszej biotechnologii, mógł coś o nim wiedzieć… Myśli plątały się, więc zgasił światło. Zasypiając, postanowił odłożyć rzecz na później.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij