- W empik go
Frida. Wojna mojej nieznanej babki - ebook
Frida. Wojna mojej nieznanej babki - ebook
Norweska reżyserka rekonstruuje losy swojej babci Fridy – słowackiej Żydówki, pracownicy seksualnej, która przeszła przez obozy Auschwitz i Ravensbrück. Przed wojną oddała do adopcji syna, który trafił z paszportem nansenowskim do Norwegii, gdzie później został uznanym psychiatrą. Autorka barwnie opisuje swoje poszukiwania i pomaga zrozumieć, jak dramatyczna przeszłość przodków może wpłynąć na następne pokolenia.
Spis treści
Prolog
Leles
Nowa demokracja
Sprawa szpiegostwa
Ciężarna
Narodziny
Na walizkach
Kiry
Czechosłowacja upada
Wydalenie
Z powrotem w bratysławie
W mykwie
Materac
Nowy rok
Plac gwardii hlinki
Proces
Użhorod
Trondheim
Upadek węgier
Auschwitz
Niewolnica
Ostatnia zima wojny
Mittwerda
Pokój
Podróż poślubna
Listy
Posłowie
Tory główne i bocznice
Ciąg dalszy historii
Podziękowania
Źródła
Bibliografia
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66707-46-7 |
Rozmiar pliku: | 5,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pierwszy raz moja babka, Frida, pojawiła się w policyjnych rejestrach wiosną 1931. Stało się to wtedy, gdy służby specjalne w Koszycach na południowym wschodzie Czechosłowacji przygotowały tajny raport o działaniach szpiegowskich w regionie. Dokument został podpisany, opieczętowany, skopiowany i rozesłany do komend głównych policji we wszystkich najważniejszych miastach w kraju: Pradze, Bratysławie, Brnie, Opawie i Użhorodzie. Ponadto wysłano go do Ministerstwa Obrony, Kwatery Głównej Wojska oraz Żandarmerii Państwowej. Innymi słowy, służby specjalne musiały potraktować sprawę poważnie.
Raport z Koszyc miał się okazać zaledwie jednym z wielu dokumentów, które dotyczyły Fridy Grünfeld. Kiedy zaczęłam badać życie i losy mojej babki, ślady i skrawki jej historii znajdowałam w archiwach na terenie całej ówczesnej Czechosłowacji.
W tym momencie mój ojciec Berthold, syn Fridy, nie żyje już od piętnastu lat. Większości tego, co dziś wiem o niej, on nie dowiedział się nigdy, choćby tego, że właściwie uczestniczył w owym przesłuchaniu policyjnym z 1931 roku – jako mały embrion w łonie matki, tuż pod jej łomoczącym sercem. Frida z kolei nie wiedziała, co poruszało się w jej ciele ani jakie wyzwania ją czekały.
Odkąd sięgam pamięcią, zastanawiałam się, kim była. Dziecięca ciekawość i pytania o to, jak wyglądała babcia, czy byłam do niej podobna, kim jesteśmy i skąd pochodzimy, we wczesnej dorosłości przerodziły się w pragnienie, by dowiedzieć się więcej. Chciałam złożyć fragmentaryczne wspomnienia mojego ojca o niej w zrozumiałą całość. Te nader nikłe ślady, które zostały mu w pamięci i którymi chciał się podzielić, nosiły znamiona nieszczęścia i nędzy. Wiedział, w jakim kraju się urodził, że Frida dała mu na imię Berthold i że go następnie oddała. Wiedział też, że jest Żydem. Tyle.
Z czasem moja osobista motywacja zmaterializowała się artystycznie. Trzy filmy i książka wzięły za punkt wyjścia historię mojego ojca, nie zbliżając mnie jednak do Fridy.
Przekonanie, że niewystarczająco przekopałam archiwa, stało się oczywiste po upadku żelaznej kurtyny. Z biegiem lat łatwiej mi je było odwiedzać w krajach byłego bloku wschodniego, a i one mogły udostępniać swoim gościom większe ilości leżącego w nich materiału. Kiedy jakiś czas później zbiory scyfryzowano i udostępniono w sieci, mogłam je przeczesywać także tam.
Poszukiwania informacji o Fridzie mają własną chronologię. Odkrycia, których dokonywałam, nie odzwierciedlały porządku zdarzeń w jej życiu, co czasami wywoływało konsternację. Innymi razy zwyczajnie wyprowadzały mnie w pole, jednak im więcej odnajdywałam, tym Frida bardziej się do mnie zbliżała. Bo poszukiwania przynosiły rezultaty. Przybywało elementów układanki i za każdym razem, kiedy taki kawałek trafiał na swoje miejsce, coraz bardziej pragnęłam zobaczyć efekt końcowy. Stało się to moją obsesją. Zagadka życia mojej babki musiała zostać rozwiązana. Zdałam sobie sprawę, że zrozumieć tę kobietę oznaczało zrozumieć siebie, te przywileje, z których chętnie korzystam, i to, jak niewiele trzeba, aby wszystko się zmieniło.
Ale dlaczego policja tak bardzo interesowała się moją babką? Co Frida zrobiła i co się z nią stało po przesłuchaniu w Koszycach? Jak bardzo zewnętrzne okoliczności kształtują ludzkie życie? I dlaczego oddała swoje dziecko?
Niejednokrotnie zastanawiałam się, czy jej życie nie powinno pozostać nieopowiedziane. Myślałam, że ojciec może słusznie postępuje, skrywając szczątki wspomnień z dzieciństwa w Bratysławie, a jego matce powinno właściwie być dane spoczywać w pokoju. Ale dramatyczna historia Europy Środkowej, której Frida i Berthold byli częścią, musiała przecież mieć jakieś jasne momenty. Pomiędzy wszelkimi trudnościami z pewnością istniała nadzieja, czasami również śmiech i radość. Szukałam czegoś, czegokolwiek – śladu życia czy dokumentu, może nawet fotografii, która pokazałaby mi, że w tej historii jest też coś dobrego. Kiedy poszukiwania zbliżały się ku końcowi, natrafiłam na niesamowite odkrycie, które przekonało mnie, że mam błogosławieństwo Fridy, by opowiedzieć to, co wiem teraz.
Frida przychodzi na świat
Słowacka wioska Leles sięgała granicami nie dalej niż wzrok bocianów z gniazda na wieży klasztoru. U stóp wzgórza klasztornego rozciągały się rzędy wąskich murowanych domków. Każdy z własnym ogródkiem owocowo-warzywnym, ze swoją studnią i ogrodzeniem ze sztachet. Między domami przemykały wąskie dróżki gruntowe, a w środku wsi, gdzie znajdowały się kościół i synagoga, biegła aleja drzew akacjowych. Patrząc z góry, trudno było stwierdzić, w których domkach mieszkali chrześcijanie, a w których żydzi. Cyganów, z kolei, łatwo było odróżnić. Zajmowali peryferie wsi, graniczące z rozległymi polami, które każdego lata przemieniały się w świetliste morze żółtych słoneczników.
Leles (węg. Lelesz), wieś w południowo-wschodniej części Niziny Wschodniosłowackiej, 1917 rok. Fot. Hungarian Cultural Heritage Portal
Mieszkańcy wsi byli dumni ze swoich bocianów. Nie wszystkim wioskom w okolicy przypadał zaszczyt goszczenia tych dostojnych ptaków, kiedy co roku powracały z zimowania w Afryce. Wieś bez nich właściwie nie była prawdziwą wsią. Ich obecność traktowano jako rodzaj błogosławieństwa. Jak gdyby razem z bocianami przybywała obietnica zysku i pokojowej koegzystencji mieszkańców, tak jak nadchodziły z nimi wiosna i lato. To dzięki nim niemowlęta miały zapewnione bezpieczne lądowanie przez komin, co w przypadku Fridy nastąpiło w czwartek 3 września 1908.
Frida urodziła się w religijnej żydowskiej rodzinie Grünfeldów. Jej matka, Hani, miała już siedmioro dzieci i wiedziała, co ją czeka. Ale teraz, zbliżając się do czterdziestki, odczuwała zmęczenie ciała. Powracające bóle głowy i stawów nawiedzały ją od dłuższego czasu. Na szczęście na miejscu była akuszerka Anna Reskó, służąc pomocą jak przy wielu wcześniejszych porodach Hani. Anna pochodziła z miejscowej chrześcijańskiej rodziny, w której kobiety od pokoleń zajmowały się odbieraniem porodów. Pójście w ślady ojca lub matki stanowiło naturalną kolej rzeczy.
Ojciec Fridy, Móric, był szewcem – jak jego ojciec. Mórica najprawdopodobniej nie było przy porodzie. Mężczyźni rzadko uczestniczyli w narodzinach swoich dzieci. Raczej mógł siedzieć w zakładzie, żeby zabić czas, albo w synagodze, by odmówić jedną ze swoich trzech dziennych modlitw. W drugim przypadku pewnie błagał Boga, żeby dziecko było zdrowe i aby było chłopcem. Dziewczyna nigdy nie mogła równać się chłopakowi w kulturze, w której każdego ranka mężczyzna rozpoczynał dzień od podziękowań Bogu, że nie jest kobietą. Ponadto w fatalnym 1900 roku Hani i Móric stracili dwóch synów, Henricha i Davida Móra, zaledwie trzyletniego i półrocznego. Małe dzieci były podatne na szalejące od czasu do czasu epidemie.
Gdyby to był chłopak, w ósmym dniu życia czekałoby go spotkanie z Leopoldem Weiszem. Leopold nie tylko kierował jedną z dwóch miejscowych karczm, ale był też lokalnym mohelem – rzezakiem – i przeprowadził brit mila, obrzezanie, na wszystkich synach Hani i Mórica.
Powracającym tematem rozmów wśród mieszkańców Lelesu w tamtym czasie był pogłębiający się konflikt językowy między mówiącymi po węgiersku a tymi, którzy używali słowackiego. Ponieważ wioska była częścią monarchii austro-węgierskiej, słychać w niej było wiele języków. W spisie ludności z 1910 roku 99,7 procent respondentów podało węgierski jako język ojczysty, ale na ulicach i w karczmach dały się słyszeć słowacki, niemiecki, ruski i jidysz. Konflikt językowy trwał od pokoleń, przybierając na sile tuż przed głośną masakrą w Černovej.
W Černovej wokół konsekracji nowego kościoła rozgorzał spór, który sprowokował zamieszki. Miejscowa ludność, dopominająca się niepodległości Słowacji, chciała, by ceremonię poprowadził pochodzący z wioski młody ksiądz narodowościowiec Andrej Hlinka. Popadł on jednak w niełaskę u swojego węgierskiego biskupa Sándora Párvyego. Został zawieszony w posłudze kapłańskiej i skazany na dwa lata więzienia za prosłowacką agitację. Kiedy okazało się, że mieszkańcy Černovej postanowili poczekać z konsekracją, aż Hlinka wyjdzie z więzienia, biskup interweniował. Wysłał dwóch mówiących po węgiersku księży, żeby poświęcili świątynię. Efektem tej prowokacji było piętnastu zabitych i wielu rannych.
Wydarzenie odbiło się szerokim echem w kraju i za granicą. Liczni gracze o niezawisłość i prawa mniejszości próbowali zbić na nim kapitał polityczny. Samemu Hlince udało się uzyskać skrócenie kary i wzbudzić sympatię świata.
Tak wyglądała społeczna rzeczywistość, kiedy rodziła się Frida – w chwili ostatnich tchnień monarchii austro-węgierskiej. Umacniające się siły lokalne podważyły setki lat rządów, scentralizowanych w Wiedniu i Budapeszcie. Na razie jednak Frida leżała bezpieczna w kołysce poruszanej przez matkę, ojca, trzy starsze siostry i dwóch starszych braci. Między najstarszym z chłopaków a nią było prawie 20 lat różnicy. Salamon mógł być równie dobrze jej ojcem, a ich rodzice – jej dziadkami. Tak było w biednych, wielodzietnych rodzinach. Ciągi pokoleń budowały opiekuńcze relacje tak między rodzeństwem, jak między rodzicami i dziećmi. Znikome zasoby i ciasnota sprawiały, że perspektyw na inne życie było niewiele. Sporo młodych wybierało emigrację.
Kiedy Frida miała dwa lata, w 1910 roku, jej siostra Mari opuściła rodzinę i razem z koleżanką z sąsiedztwa, Szeren Herschkovics, wyjechała do Ameryki. Mari miała 17 lat, Szeren – 16. Droga z Lelesu prowadziła do Antwerpii, gdzie dziewczyny wsiadły na statek MS „Finlandia”. W poniedziałek 25 lipca dopłynęły do Ellis Island. Na miejscu mogły zamieszkać u wujka Davida Schwarza, brata Hani, przy Broadwayu 575 na Brooklynie.
Cztery lata później, kiedy Frida liczyła sześć wiosen, jej starszy brat József też wyjechał. Dziewiętnastolatek popłynął z Bremy na statku „George Washington”. Opuścił swój kraj w ostatnim momencie przed werbunkiem do wojska w związku z wybuchem I wojny światowej.
W przeciwieństwie do poprzedniego razu, gdy Mari opuściła rodzinę, teraz Frida była wystarczająco duża, żeby rozumieć, co znaczy, że ktoś wyjeżdża i już nie wraca. Mogła słyszeć opowieści o tym, jak József, razem z setkami innych Europejczyków, w tym wieloma biednymi Żydami, weszli na pokład statku, który przeprawił ich przez Atlantyk do nowej i lepszej przyszłości w Ameryce. Ten sam ocean, który dwa lata wcześniej, w 1912 roku, pochłonął prawie 1500 istnień w najgłośniejszej katastrofie morskiej wszech czasów. „Titanic” był najdroższym statkiem luksusowym tamtych lat. Takim, który nie miał prawa zatonąć, jednak w trakcie dziewiczego rejsu zderzył się z górą lodową i jak kamień poszedł na dno nocnego oceanu. Zdarzenie nagłośniono wielką czcionką na pierwszych stronach gazet na całym świecie. Wszystkim napędziło strachu, szczególnie tym, którzy marzyli o przedostaniu się do Ameryki. O sześć lat starsza od Fridy Regina także chciała wyjechać do Nowego Jorku i odbudować więzi z Mari, ale po katastrofie „Titanica” nawet nie brała pod uwagę przeprawy przez ocean.
Ameryka zajmowała dużo miejsca w historii rodziny Grünfeldów. Emigracja i zakwaterowanie u wujka Davida na Brooklynie stały się udziałem nie tylko najstarszych dzieci. Również Hani i Móric osiedlili się na Lower East Side dwadzieścia lat wcześniej, wtedy z zaledwie jednym dzieckiem – pierworodnym synem Salamonem. Z niejasnych przyczyn po trzech latach postanowili powrócić do Europy. Może życie w nowym świecie okazało się zbyt ciężkie, może tęsknili za swoim starym krajem. Niewykluczone, że ktoś ich tu potrzebował.
Nie tylko Hani z Móricem podjęli decyzję o powrocie. Aż 30 procent emigrujących do USA w tamtym czasie postanowiło wrócić po paru latach. Nie wszystkim spełnił się amerykański sen. Wielu doszło do wniosku, że nie zostali stworzeni do życia sterowanego zegarami, szefami i związkami zawodowymi. Po prostu nie umieli dostosować się do nowoczesnego świata. Jednak powrót do domu był drogi. Większość z tych, którzy najpierw oszczędzali, żeby dostać się do Ameryki, a następnie zrozumieli, że znów muszą zacząć odkładać na podróż powrotną, więcej już nie podejmowała wyzwania. Wracało się do domu, wracało się na dobre.
Ale wujek David tam pozostał. Już w 1884 roku jako szesnastolatek osiedlił się na Lower East Side – dzielnicy pełnej Żydów. Dość szybko ożenił się z Kate, która też wyemigrowała, ale z węgierskiej części monarchii. Założywszy sklep tytoniowy, zapewnił żonie i dwojgu dzieciom, Louisowi i Annie, dostatnie życie.
Powodów emigracji Davida mogło być wiele. Nędza i ograniczony dostęp do edukacji mogły być jednym. Obawa przed przymusowym zaciągiem do cesarskiej armii – drugim. A być może chciał się po prostu wyrwać od dominującego ojca, przewidywalności, nudy i całej wiejskiej społeczności Lelesu.
*
W latach 50. Berthold, wtedy dwudziestolatek, też fantazjował o wyjeździe do Ameryki. To tam znajdowały się porządne uniwersytety i powstawały znaczące wynalazki. Tam mieszkali bohaterowie wojny, tam też ciągnęło wielu Żydów. Berthold przeprowadzał się jednak już wiele razy i nie podobał mu się pomysł kolejnej wyprawy. Gdyby wiedział, że ma krewnych w Stanach, może sprawy nabrałyby innego obrotu – ale nie miał tej świadomości. W ogóle jego wiedza o rodzinie Grünfeldów, Fridzie i swoim pochodzeniu była znikoma.
Dlatego też w 1957 roku, kiedy miał 25 lat, skontaktował się z Urzędem Statystycznym w Bratysławie – mieście przez setki lat podporządkowanym rządom centralnym z Wiednia i Budapesztu, które po niemiecku zwało się Pressburg, a po węgiersku Pozsony. Celem mojego ojca było zdobycie dokumentacji na temat tożsamości rodziców. Sam nie wiedział nawet, jak się nazywali i skąd pochodzili. Jedyne, z czego zdawał sobie sprawę, to że rodzina miała żydowskie korzenie – coś, co mógł wywnioskować z faktu, iż jako dziecko został wywieziony do Norwegii w 1939 roku, tuż po wybuchu II wojny światowej, a później umieszczono go w żydowskim domu dziecka w Oslo.
Berthold studiował medycynę i finansowo nie było go stać na nic. Przyjaciele ze środowiska żydowskiego podpowiedzieli mu, że może starać się o odszkodowanie od państwa niemieckiego za stratę rodziców i dzieciństwa. W gminie żydowskiej w Oslo spotkał wielu ludzi o podobnej przeszłości – bezdomnych uchodźców z kontynentu. Gdzie znajdowali swoje miejsce po utracie wszystkiego i wszystkich? Niektórzy pozostawali w Norwegii, inni jechali dalej – do Stanów Zjednoczonych, Izraela albo Ameryki Południowej. Wszyscy potrzebowali pomocy, podobnie Berthold.
Adwokat Alex H. Koritz, którego biuro znajdowało się przy Tollbodgaten 4 w centrum Oslo, miał doświadczenie w tego rodzaju sprawach. Pierwszą rzeczą, którą należało zrobić, było ustalenie, kim Berthold tak naprawdę jest. Zachodnioniemiecka biurokracja odrzucała każdy wniosek, dopóki tożsamość i losy rodziców nie zostały zweryfikowane. To, że Berthold nigdy nie miał z nimi kontaktu, według urzędników nie miało znaczenia dla sprawy. Ponieważ wiedział, że przybył do Norwegii z Bratysławy, wysłał list do słowackiego Urzędu Statystycznego. Pod koniec roku otrzymał odpowiedź. Na dokumencie o tytule Rodný list (akt urodzenia) widniała następująca informacja o rodzicach: „Matka Friderika Grünfeldóva”. Tyle. W rubryce dotyczącej ojca nie było nic. Puste miejsce.
To był początek długiej wymiany korespondencji z niemieckimi władzami. Wniosek o odszkodowanie został wiele razy odrzucony z powodu braku dowodów potwierdzających koleje losu rodziców podczas wojny i po niej. Odmowy wzbudzały złość w środowisku żydowskim w Oslo. Jak niby mieli udowodnić, iż zostali obrabowani z całego swojego majątku i z wielu lat życia? Jak mieli dowieść, że ich bliscy zostali zagazowani w komorach i kto z nich umarł pierwszy, aby kolejność dziedziczenia się zgadzała? Kto inny jak nie Niemcy powinien przedstawić dokumentację o swoich zbrodniach? Ciężar dowodu odwrócono do góry nogami. To ofiary miały uwiarygodnić swoje straty.
Adwokat Koritz nie poddawał się. Przez dwanaście lat pomagał Bertholdowi odwoływać się od decyzji niemieckich urzędników. Nie miał jak udowodnić, że rodzice Bertholda nie żyli, ale było rzeczą dość prawdopodobną, że padli ofiarą zagłady Żydów, która pochłonęła sześć milionów istnień: dzieci, kobiet i mężczyzn. W czerwcu 1969 Bertholdowi przyznano w końcu odszkodowanie. Do tego czasu zdążył ukończyć studia, ożenić się z Gunhild i doczekać się trojga dzieci. W wieku 37 lat odebrał odszkodowanie za utracone dzieciństwo i przyszłość w wysokości 14 815 koron norweskich i 45 øre. Wystarczyło, żeby kupić sobie i rodzinie nowiutkiego czerwonego volkswagena garbusa. Samochód najlepszej marki – jak na ironię losu zaprojektowany w szczytowych latach Niemiec nazistowskich.
Walka z niemieckimi władzami była dla Bertholda udręką. Nie tylko ciągnęła się latami, ale też obudziła złe wspomnienia z dramatycznie burzliwego dzieciństwa. Miał nadzieję, że otrzyma odpowiedź na pytanie, kim byli jego rodzice i skąd pochodzili, a jedyne, czego się dowiedział, to imię matki. Niewiele jak na całe dzieciństwo, ale przynajmniej trochę. Kiedy się urodziłam, dał mi na drugie imię Frederikke.
Po tym, jak wniosek o odszkodowanie rozpatrzono na jego korzyść i w końcu doczekał się zadośćuczynienia, postanowił oddzielić przeszłość grubą kreską. Zrobił, co mógł. Co było, to było. Poza tym mgliste wspomnienia z czasów przed opuszczeniem Czechosłowacji same domagały się, żeby tamto wszystko zakopać. Z młodą żoną u boku i trojgiem małych dzieci na tylnym siedzeniu Berthold wjechał garbusem na nowo wyasfaltowane drogi lat 60. Było po wojnie, raz na zawsze. Przynajmniej dla niego.
Mimo to jego zainteresowanie historią nie minęło. Kiedy nie czytał literatury medycznej w związku z pracą na Uniwersytecie w Oslo, pochłaniał biografie i dzieła historyczne o Europie i wojnach światowych, o mocarstwach i ich przywódcach, o losie Żydów. W tym uniwersum szukał, świadomie lub nie, swojej własnej opowieści.
Oslofjorden, 1969 rok, Nina F. Grünfeld (siedzi w środku) z rodzicami: Gunhild i Bertholdem oraz rodzeństwem (od lewej): Thomasem i Leo. Fot. ze zbiorów Niny F. GrünfeldLELES
Rodzina Grünfeldów zajmowała jedno z czterdziestu żydowskich domostw w Lelesu. W sumie we wsi można było naliczyć około dwustu Żydów – wystarczająco wielu, żeby stworzyć społeczność wyznaniową. Rodzina Fridy, jak zresztą większość pozostałych, należała do tak zwanych ortodoksyjnych tradycjonalistów. Przestrzegali szabatu, świąt oraz zasad koszerności. Pracowali ciężko i dbali o dobre relacje ze swoimi nieżydowskimi sąsiadami. To właśnie brak pokojowej koegzystencji doprowadził do tego, że kilkaset lat wcześniej przodkowie Żydów z Lelesu uciekli przed prześladowaniami i pogromami w ówczesnej Polsce lub carskiej Rosji.
Przed I wojną światową Leles należał do węgierskiej części Austro-Węgier, dlatego nazwę wsi zapisywano Lelesz, przez „sz”. Żydzi mówili na te tereny Oberland (górny kraj), posługując się terminem z niemieckiego i jidysz ujawniającym dwie kwestie: że uznawali tę część Słowacji za górną część Węgier oraz że na co dzień nie rozmawiali ani po węgiersku, ani po słowacku. Na ulicy, bawiąc się z dziećmi z sąsiedztwa, Frida używała węgierskiego, ale w czterech ścianach swojego domu mówiła w jidysz – mieszance niemieckiego i starohebrajskiego. Do matki i ojca zwracała się mamele i tate. Na nią wołali Fridele – Fridzia.
Wśród dwóch tysięcy mieszkańców Lelesu prawie osiemdziesiąt pięć procent należało do wyznania rzymskokatolickiego, a dziesięć – do judaistycznego. Pozostali byli protestantami z nurtu luterańskiego albo kalwinistycznego. Innymi słowy, wioskę cechowały różnorodność i względny egalitaryzm. Żyło w niej niewielu bogatych, ale też bardzo biedni byli nieliczni. Największym bogactwem wyróżniał się klasztor. Do najbiedniejszych należeli Romowie mieszkający razem z kurami i świniami w prostych chałupach z klepiskiem. Tych prawie trzystu Romów nie uwzględniono nawet w spisie ludności przeprowadzonym na początku XX wieku. Oficjalnie nie byli częścią Lelesu. Mimo to słynęli wokół z trzech rzeczy: cegieł, koszów i muzyki.
Gdy w średniowieczu rozbudowywano potężny miejscowy klasztor, za produkcją wszystkich cegieł stali właśnie Romowie. Mówiło się, że dzięki ich pracy budynek przetrwał najazdy Turków w XVII wieku, a drogocenne bizantyjskie freski na jego ścianach pozostały nienaruszone. Do noszenia cegieł trzeba było solidnych koszów. Ich wytwarzanie należało do zadań romskich kobiet. Siedziały pod ścianami domów i plotły je z mocnych liści kukurydzy rosnącej na klasztornych polach. Następnie smarowały plecionkę olejem słonecznikowym, żeby ją zakonserwować, przez co kosze jarzyły się jak słońce skłaniające się ku horyzontowi. W miarę upływu czasu zapotrzebowanie na nie przekroczyło granice Lelesu, ale z powodu analfabetyzmu większość Romów niezbyt nadawała się do prowadzenia handlu. Tak rozwinął się stan kupiecki złożony głównie z Żydów. Skupowali oni cegły i kosze od Romów, a następnie sprzedawali je dalej. Romowie dostawali w zamian pieniądze, za które mogli nabywać inne produkty.
Praktyki religijne w Lelesu były tradycyjne, ale pod żadnym względem nie tak radykalne, jak ruch chasydów. Sekciarskiego chasydyzmu, który od XVIII wieku rozpowszechniał się na terenach nadbałtyckich, w Polsce i na obszarach leżących dalej na wschód, Żydzi z Lelesu nie darzyli szczególną sympatią. Kilka kilometrów dalej, w zakarpackich miastach Użhorodzie i Berehowie, żydowscy mężczyźni uczęszczali do licznych jesziw – akademii religijnych – i zgłębiali treści Talmudu. Wysiadywali tam dniami i nocami, modląc się, ubrani w sztrajmły – duże, okrągłe futrzane czapki, inspirowane polską modą na wzór kozacki z XVIII wieku, z pejsami opadającymi przed uszami, w długich chałatach przepasanych w talii paskiem oddzielającym czyste od nieczystego. W rytm kiwania się nad świętymi pismami dokonywała się odwieczna interpretacja tekstów. Dyskusje, w których uczestniczyli, wprawdzie czyniły z nich oczytanych rabinów, biegłych w prawie, mogących służyć swoim współwyznawcom dobrymi radami, ale fachowcy byli z nich żadni.
Równie nikłym szacunkiem darzyli lelescy Żydzi judaizm neologiczny – nowoczesny, zreformowany nurt, który wyrósł na zachodnich ziemiach królestwa Węgier. Wraz ze skokiem przemysłowym i technologicznym w XIX wieku wielu Żydów dało się ponieść fali modernizacji. W nadziei na poprawę warunków życia, równe traktowanie i lepsze możliwości przeprowadzili się do miast i zmienili swoje praktyki religijne. Synagogi, które budowano w tym czasie, raczej duże, projektowano wedle tego samego wzorca co kościoły chrześcijańskie, z ławkami po bokach, przejściem pośrodku i otwartą szafą ołtarzową. Wcześniej gmachy te były w większości niepozorne, wstydliwie umieszczone za jakimś innym budynkiem albo z tyłu w podwórzu, żeby nie przyciągać uwagi i nie wzbudzać gniewu reszty społeczeństwa. Wraz z nadejściem nurtu neologicznego celem samym w sobie stało się udowadnianie większości, że miejscy Żydzi potrafią się przystosować do każdych warunków.
Po objęciu tronu w 1848 roku władca Austrii i Węgier Franciszek Józef I przeprowadził wiele reform wzmacniających prawny status Żydów w monarchii. Nie tylko mogli stać się częścią stanu kupieckiego, ale także otrzymali wstęp na uniwersytety, gdzie zezwolono im na podchodzenie do egzaminów na stanowiska urzędnicze. Również w wojsku mogli robić karierę, awansując. Opowiadano, że pewnego razu, jako młody regent, Franciszek Józef I dokonywał przeglądu defilady wojskowej. Kiedy zobaczył zwykłego szeregowca z piersią pełną wypolerowanych medali, miał zapytać: „Dlaczego ten mężczyzna nie jest oficerem?”. „Nazywa się Abraham Schwarzer, jest Żydem” – usłyszał w odpowiedzi od komendanta. „W austriackiej armii nie ma Żydów, tylko żołnierze. Kto zasłużył, awansuje. Przyjmijcie tego mężczyznę do korpusu oficerów” – miał rozkazać władca.
Gdy Franciszek Józef I jako osiemnastolatek obejmował tron, w Wiedniu mieszkało około dwóch tysięcy Żydów. Czterdzieści lat później sto tysięcy kolejnych żydowskich mieszkańców trafiło tu w ucieczce przed prześladowaniami i biedą na ukraińskich stepach czy w zakarpackich wsiach. Żydzi z Lelesu nie poszli jednak w ich ślady. Wprawdzie niektórzy przenieśli się do miast albo nawet do Ameryki, ale jednocześnie napływali inni, utrzymując odsetek wiejskich mieszkańców o żydowskim pochodzeniu równo na poziomie dziesięciu procent. Dzięki temu można było stworzyć minjan – grupę dziesięciu mężczyzn, których zadaniem było odprawianie nabożeństw modlitewnych. Mieli dojeżdżającego szojcheta – rzeźnika, który każdego tygodnia przed szabatem dbał, by mięso było koszerne – a także swój dom modlitewny i własną szkołę dla dzieci. Wraz ze starym, szacownym klasztorem, który dawał miejsca pracy, z żyznymi ogrodami, zapewniającymi wyżywienie ludności, i z romską społecznością, która przygrywała do tańca, życie w Lelesu płynęło harmonijnie. Dzieci chodziły do tej samej publicznej szkoły i bawiły się u siebie w ogrodach. Dwa razy w roku organizowano ognisko – jesienią, by świętować zbiory, i na nowy rok, żeby wzajemnie życzyć sobie owocnych i spokojnych nadchodzących miesięcy. Katolicy, żydzi i protestanci ramię w ramię uczestniczyli w tych wydarzeniach. Pokój w tym miejscu wydawał się wieczny – do jesieni 1914, kiedy Frida zaczynała naukę w szkole.
Pięcioletnia edukacja obowiązywała wszystkich, dziewczynki i chłopców. Przez ten okres Frida miała się nauczyć czytać i pisać. Ale czasy były niespokojne – 28 czerwca 1914 arcyksiążę i następca tronu Austro-Węgier Franciszek Ferdynand został zastrzelony w zamachu w Sarajewie. Wybuchł konflikt. Miesiąc później I wojna światowa była w toku. W ciągu nadchodzących czterech lat zmobilizowano siedemdziesiąt milionów żołnierzy. Starszy brat Fridy, József, o włos uchronił się przed werbunkiem, wyjechawszy trzy tygodnie wcześniej do Stanów Zjednoczonych, ale najstarszego, Salamona, w 1916 roku powołano do węgierskiego 65 pułku piechoty. Po dwóch latach siedzenia w okopach nabawił się choroby płuc, więc wysłano go na leczenie do szpitala na Węgrzech. Wiosną 1918 zanotowano w kartotece, że wyzdrowiał, i 11 czerwca wrócił do Lelesu. Zdążył już przekroczyć trzydziestkę, został poszkodowany w wojnie i nie miał żony. Na rynku małżeńskim przestał się liczyć, bo był za stary. Jego przyszłość malowała się raczej w ciemnych barwach.
Pół roku po powrocie Salamona do wioski, w poniedziałek 11 listopada 1918 o godzinie jedenastej nastał wreszcie pokój. W sumie dziesięć milionów żołnierzy i siedem milionów cywilów straciło życie. Wszystkie rodziny w Lelesu zostały naznaczone. Pokojowy krajobraz z rozległymi polami kukurydzy utracił swoją niewinność. Słoneczniki zostały stratowane kopytami kawalerii, butami żołnierzy i toczącymi się armatami. W błocie leżały rozkładające się zwłoki młodych mężczyzn. Potężna habsburska monarchia stała się reliktem przeszłości, a powojenne terytoria Austrii i Węgier stanowiły zaledwie ułamek starych. Z nastaniem nowych granic Leles wszedł w skład nowego państwa, z nowymi prawami i nowym językiem. Wczorajszy świat zniknął, nowy należał do Fridy.NOWA DEMOKRACJA
”Szanowny Panie Prezydencie, proszę przyjąć wyrazy mojej najgłębszej wdzięczności za uznanie naszej armii, Rady Narodowej oraz naszego narodu” – napisał Tomáš Garrigue Masaryk w liście do prezydenta Stanów Zjednoczonych Woodrowa Wilsona 7 września 1918.
Masaryk był postępowym politykiem, którego wcześniej dwa razy wybrano do Reichsratu – austriackiego parlamentu – i który od początku I wojny światowej niezłomnie działał na rzecz połączenia sił w Czechach, na Morawach i w Słowacji w celu zawiązania unii. Niewielu rozumiało tak dobrze jak on, jak ważne dla politycznych projektów było międzynarodowe wsparcie. Dlatego kiedy I wojna światowa osiągnęła swoją końcową fazę, Masaryk spędził pół roku w Stanach Zjednoczonych. Tam promował pomysł państwa opartego na słowiańskim sojuszu. Poprzedniej wiosny, w Pittsburgu, otrzymał aprobatę na ogłoszenie unijnej deklaracji, po raz pierwszy zaproponowawszy nazwę „Czechosłowacja”. Po trzech spotkaniach z prezydentem Masaryk proklamował – na amerykańskiej ziemi – niepodległość Czechosłowacji.
Rok później, w 1919 roku, w ramach traktatu w Saint-Germain podpisano warunki powstania Czechosłowacji. Mówiły one, że Czechy, Morawy i Śląsk Austriacki miały być częścią nowego państwa w Europie Środkowej. Traktat wersalski uregulował następnie sprawę Kraju Sudeckiego, którego Niemcy musieli się zrzec. Minął kolejny rok i w ramach podpisanego traktatu w Trianon Węgry straciły siedemdziesiąt procent swojego terytorium, z którego Słowację i Ruś Zakarpacką włączono do Czechosłowacji. Masaryk został pierwszym prezydentem nowego kraju i po czasie także wielkim ojcem narodu.
Utworzenie nowego państwa było dobrą wiadomością dla Fridy i rodziny Grünfeldów. Razem z nim pojawiły się równe prawa dla wszystkich bez względu na wyznanie czy na poczucie tożsamości narodowej. Neutralna wobec płci konstytucja dawała kobietom prawo wyborcze, a wszyscy, którzy zamieszkiwali tereny kraju, mogli wnioskować o obywatelstwo. Warunkiem było wykazywanie się lojalnością wobec nowego narodu i nauczenie się nowego oficjalnego języka – czeskiego. Z nazwy wsi usunięto „z”. Od tej chwili rodzinnym miejscem Fridy był Leles.
Większość szkół uczyła wcześniej po węgiersku. Teraz na miejscu starych nauczycieli pojawili się dojeżdżający, którzy prowadzili zajęcia po czesku. Wielu z nich pochodziło z Czech, nie ze Słowacji. Ta nie miała po prostu wystarczająco dużo ludzi z odpowiednimi kompetencjami, żeby kształcić nowe pokolenia albo budować administrację publiczną. Dlatego większość stanowisk w służbie cywilnej, policji i szkolnictwie wyższym objęli Czesi.
Wiele zmian społecznych, jakie zachodziły w tym czasie, do ludzi z Lelesu nie docierało. Geograficzna i kulturowa przepaść między wsią a przemysłową, skupiającą władzę Pragą nie mogła być większa. Podczas gdy dziewczyny ze stolicy wskakiwały do tramwajowych wagonów w biegu, ubrane w sukienki bez rękawów i przed kolano, Frida i jej rówieśniczki nie bardzo wiedziały, jak tramwaj wygląda. W drodze do szkoły, w bluzkach z długimi rękawami i spódnicach po kostki, z mocno związanymi warkoczami i chustą na głowie, mijały miejscowych pieszo albo na bryczce, witając ich węgierskim „dzień dobry” – jó reggelt.
W szkolnej ławce Frida siedziała z dziećmi chrześcijan i żydów. Romskie dzieci były wykluczone. Z żydowskimi miała najwięcej kontaktu. Sprytną strategią było sąsiadowanie z jednym z wielu potomków hodowcy koni Samu Kleina, bo nikt inny nie przynosił do szkoły lepszych jabłek. Rodzina Kleinów mieszkała naprzeciwko synagogi. Mieli ogromny sad jabłoni, do którego Frida z innymi dziećmi szła na szaber po zmroku. To tutaj dojeżdżający szojchet zarzynał kury w czwartki. Mięso razem z cebulą i fasolą używano do przygotowania czulentu – potrawy sporządzanej w garnku przykrywanym glinianą pokrywą i pozostawianym w piecu ogrodowym do następnego dnia.
Po drugiej stronie ulicy mieszkał József Schwartz – właściciel sklepu i manufaktury. W przyległym do domu sklepie sprzedawał wszystko, co się dało – od przypraw, herbaty i kiszonych ogórków po książki, nici i plecione przez romskie kobiety koszyki. Na ulicy biegnącej równolegle mieszkała pani Schlanger ze swoją rodziną. Jej ściegi i szwy były zarówno piękne, jak i mocne. Większość żydowskich dziewcząt, które chciały być lepszymi szwaczkami, pobierała nauki u niej, wśród nich starsza siostra Fridy – Regina. Jednak zawodowe krawiectwo było zarezerwowane dla mężczyzn. Jak wszędzie w społeczeństwie role płciowe były mocno zdefiniowane.
Także w szkole chłopaki chodziły swoimi ścieżkami, a dziewczyny swoimi. Żydowscy chłopcy uczęszczali dodatkowo do chederu – szkoły religijnej. Codziennie o szóstej, przed zajęciami w szkole publicznej, uczyli się hebrajskiego alfabetu z modlitewnika zwanego sidur oraz z Talmudu, a na koniec szkolnego dnia wracali na lekcje popołudniowe. Tych nauk Frida i inne dziewczyny nie pobierały – mogły tylko podglądać chłopaków przez okna.
W klasie Frida siedziała tylko z innymi dziewczynkami. Nauczycielem był mężczyzna. Pewnego razu jej starsza siostra Regina poskarżyła się mamie na jego zachowanie. To wywołało w Hani gniew. Dzień później poszła do szkoły i przerwała zajęcia. W obecności dzieci skarciła nauczyciela za krzywdę, której według niej się dopuścił. Taka reakcja wymagała od niej albo odwagi, albo niekontrolowanej wściekłości. Hani miała jednego i drugiego pod dostatkiem, co wybrzmiewało także wtedy, gdy Regina zakochała się w chłopaku, którego Hani nie polubiła. Zdanie Mórica miało w tym wypadku mniejsze znaczenie. Głośne kłótnie i wyzwiska między Hani a Reginą wpływały na otoczenie, bo ta druga, wdawszy się w swoją matkę, nie odbiegała od niej temperamentem.
Obrona miłości, której podjęła się Regina, nie była łatwym zadaniem w społeczności, w której to wciąż rodzice wybierali swoim dzieciom małżonków, a zamężne kobiety goliły głowy i nosiły na nich peruki zwane szajtłami. Koniec końców Regina musiała zaakceptować przegraną. Hani osiągnęła swój cel. Córka wprawdzie zrezygnowała z chłopaka, ale przestała też darzyć matkę szacunkiem i miłością. W akcie zemsty odmawiała zamążpójścia, trwając w tym postanowieniu do dwudziestego trzeciego roku życia, kiedy to na miarę tamtych czasów była już dorosłą kobietą i zrozumiała, że życie panny jeszcze bardziej zawęzi jej możliwości. Postanowiła w związku z tym wyjść za starszego o pięć lat piekarza Józsefa Chaima Hellera. Wybrała go Hani. Regina go nie kochała, ale małżeństwo było dla niej przepustką do wyprowadzki, z dala od matki i rodzinnej wsi Leles.
Najpierw zamieszkali w sąsiedniej wsi, ale w drugiej połowie lat 20. wyemigrowali z dwojgiem swoich dzieci, Margite i Thomasem Harrym, do Antwerpii. Najprawdopodobniej myśleli o wyjeździe do USA, bo w tym czasie do Ameryki przeprowadził się również poszkodowany w wojnie Salamon, ale silny strach Reginy przed oceanem wziął górę.
Kiedy Regina i Salamon wyjechali, w domu zostali: Frida, dwa lata starsza Helén i dwa lata młodszy Herman. W przeciwieństwie do Helén, która należała do kujonów, i Hermana, który uczył się zawodu w warsztacie Mórica, Frida była ulepiona z innej gliny. Gdyby odziedziczyła temperament po Hani w połączeniu z umiejętnością Reginy do zakochiwania się, konflikt w czasach, w których centralne miejsce zajmowały praktyki religijne i kultura honoru, byłby gotowy. We wszystkich wioskach plotkowano, kto zachowywał się przyzwoicie, a kto niegodnie. Każda wiejska społeczność miała swoich buntowników i czarne owce, ku wspólnym zgorszeniu i uciesze. Niejednokrotnie plotka wyprzedzała zdarzenie. Najbardziej narażone na obmowę były piękne, młode dziewczęta jak Frida. Młodemu mężczyźnie większość przewinień mogła ujść na sucho, o ile nie ukradł lub nie zabił. Był w końcu tylko chłopakiem. Z kolei dziewczyny, które złamały reguły lub przekroczyły normy, spotykały się z małą tolerancją. W większości wiosek i sztetli krokiem w złą stronę było, gdy dziewczyna mówiła zbyt głośno, śpiewała za dużo czy tańczyła zanadto żywiołowo. I jeśli zły krok postawiła jedną nogą, wszyscy wiedzieli, że niebawem drugą zrobi to samo. Wystarczyło tylko patrzeć i czekać. Jedno potknięcie i jej los był przesądzony. Nic więcej się nie liczyło. Honor rodziny był już zrujnowany.
W przypadku hańby winna popadała w niełaskę. Jedynym sposobem na znalezienie przeciwwagi dla niszczącej siły wstydu było przykrycie wszystkich luster w domu, jak nakazywała żydowska tradycja w przypadku śmierci w rodzinie, i odmówienie przez ojca lub brata kadyszu za dziewczynę. Z tym że skoro w ten sposób uznawano ją za zmarłą, musiała również zniknąć ze wsi.
*
Pytania musiały się pojawić na początku lat 70., mniej więcej kiedy zaczęłam szkołę.
– Wszyscy mają dziadka i babcię. A gdzie są nasi? – pytałam.
Berthold nie był na to przygotowany. Zostawił wojnę za sobą.
– Nie wiem. Nie ma ich – odpowiadał krótko.
– Jakie mieli imiona, gdzie mieszkali, czym się zajmowali? – nie dawałam spokoju.
Odpowiedzi ojca były wymijające i niespójne. Jednego dnia jego ojciec był dziennikarzem albo sędzią, następnego – dozorcą. Raz miał na imię Peter, następnie Jan, później nie miał imienia. Matka zwała się Friderika. To wiedział. Takie imię widniało na kopii aktu urodzenia z bratysławskiego archiwum, leżącej w lewej szufladzie jego biurka, razem z książeczką wojskową, paszportami i aktami urodzenia całej rodziny i stosem starych, czarno-białych fotografii. Wiele razy, kiedy ojca nie było w domu, zakradałam się do domowego biura i grzebałam w jego rzeczach. Jakby było w nich coś, co chciał ukryć, albo coś, czego znaczenia sam nie rozumiał.
– Co robiła? – pytałam.
– No, pewnie była gospodynią domową, jak wszystkie inne – odpowiadał zbywająco.
Pytania męczyły ojca, więc przestałam je zadawać. I tak nie miał dla mnie żadnych odpowiedzi. W zamian zaczęłam śnić na jawie. Wyobrażałam sobie sceny w czerni i bieli, w których dziadkowie po trzydziestu latach poszukiwań swojego syna nagle pojawiają się w jakimś publicznym miejscu i tam ich spotykam. Najlepiej na poczcie, zagubieni językowo i zalęknieni. W moim świecie fantazji przychodzę im z pomocą.
Ale historia nie kończy się w tym punkcie. Jako pani czasu i przestrzeni postanawiam, że zdarzenie będzie mieć miejsce dzień przed urodzinami taty. Wiadomo, co ma otrzymać jako prezent. Kupuję starą drewnianą szafę z podwójnymi drzwiami i okuciami z mosiądzu i zamykam w niej jego rodziców. Tata budzi się, je bułki i pije kakao, następnie może otworzyć podarunek ode mnie.
Tu kończy się moja wyobraźnia. Nigdy nie udało mi się dowiedzieć, jak by zareagował.