- W empik go
Furia rodzi się w Sławie - ebook
Furia rodzi się w Sławie - ebook
Sierpień 1944 roku, III Rzesza wyraźnie chyli się ku upadkowi. W Sławie, uzdrowisku położonym nad Śląskim Morzem, w ciszy i spokoju, z daleka od zmagań wojennych, kurują się niemieccy żołnierze ranni na różnych frontach.
Nagle miasteczkiem wstrząsa seria makabrycznych zbrodni. Śledztwo w tej sprawie prowadzi asystent kryminalny Anton Habicht, człowiek, który karierę w policji zawdzięcza członkostwu w NSDAP, i którego największym dotychczasowym sukcesem jest zlikwidowanie nielegalnej gorzelni. Początkowo wszystko wskazuje na to, że ofiary wybrano przypadkowo, wkrótce jednak pojawia się pewien łączący je trop.
Sytuacja komplikuje się, kiedy śledztwem zaczyna interesować się Sturmbannführer SS Carl Düchter, szef naukowców, którzy w sławskim pałacu, na rozkaz samego Heinricha Himmlera, prowadzą tajne badania nad procesami czarownic. Efekty tych prac mają odwrócić losy wojny.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-943231-6-5 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niedziela 27 sierpnia 1944
Widok okaleczonego ciała był tak wstrząsający, że asystent kryminalny Anton Habicht w okamgnieniu oprzytomniał, błogość porannego zaspania zostawiając hen, na plaży Śląskiego Morza, skąd na miejsce zbrodni dowieziono go automobilem burmistrza. W ułamku sekundy dotarło do niego, że sielanka urlopu, która jeszcze na dobre się nie rozpoczęła, właśnie definitywnie dobiegła końca. Miał niewielkie, żeby nie powiedzieć: żadne doświadczenie związane z prowadzeniem spraw o morderstwo, ale nawet adept szkoły policyjnej po tygodniu zajęć wiedziałby, że zapowiada się poważne śledztwo. Nikt nie byłby jednak w stanie przewidzieć tego, iż bestialska rzeź, której owoc właśnie zaczął wstrząsać jego trzewiami, była dopiero preludium tego, co miało się zacząć dziać.
Czując nieprzyjemne skurcze, asystent kryminalny skarcił się w duchu za zjedzenie tak ciężkiego śniadania w „Kolumnadzie”. Zdrowotnego rachunku sumienia już jednak nie odbył, ledwie zdążył wyjść na dwór, gdy ciałem zaczęły targać konwulsje. Po dłuższej chwili patrzył już tylko ze smutkiem na niedawno skonsumowanego łososia w sosie śliwkowym.
– Piwa też szkoda – sapał, szukając w spodniach chusteczki. Otarł usta ostrożnie, aby rzygowinami nie poplamić rękawa koszuli.
– Mnie też zmogło, Herr Kriminalassistent – tubalny głos należał do Josefa Reinera, szefa posterunku żandarmerii w Sławie^(). – Nie ma się czym przejmować. Najbardziej doświadczeni funkcjonariusze Kriminalpolizei z Wrocławia by nie wytrzymali – nie wiedzieć czemu, poczuł sympatię do Habichta, jednocześnie przyłapał się na wyrzutach sumienia, że widząc go pierwszy raz, nazwał w duchu z metra ciętym. – Sam Kriminaldirektor puściłby pawia... – przerwał nagle, widząc srogie spojrzenie.
– Czy ja się pana, Herr Hauptwachtmeister, o coś pytałem? – mówił ostro, składając chusteczkę na czworo.
Jeśli Reinerowi wydawało się, że wspólne rzyganie nawiązało nić porozumienia między nim a policjantem, to grubo się mylił. Habicht sprowadził go na ziemię, zanim jeszcze żandarm zdążył oderwać od niej nogi.
– Wspomniał pan o moim dyrektorze – asystent kryminalny położył nacisk na słowo „moim”, aby jasno dać do zrozumienia, co on, funkcjonariusz policji kryminalnej myśli o zwykłym żandarmie. – Zna go pan? Miał pan okazję poznać go osobiście? – zadawał pytania takim tonem, jakby jego samego łączyła z dyrektorem kryminalnym zażyła znajomość. – Przyjechał kiedyś z Wrocławia tutaj do was, na prowincję? – zrobił pauzę. – Tak myślałem – dodał w odpowiedzi na milczenie Reinera.
Żandarm nic nie mówił, dusząc w sobie złość. O rywalizacji między policją kryminalną i żandarmerią krążyły legendy, teraz miał okazję przekonać się o tym osobiście. Jako szef miejscowego posterunku i zarazem okręgu, miał prawo brać udział w śledztwie w tak ważnej sprawie, jaką było morderstwo. Niestety, zgodnie z niepisanymi zasadami niemieckiej policji, prowadzenie sprawy przypadało w udziale przedstawicielowi Kriminalpolizei, mimo że Habicht był niższy stopniem. Nie dość tego, facet z twarzy i zachowania wyglądał na ostatnią kanalię!
– A że pan też rzygał, to nadal widać. Ma pan wymiociny na zaroście – zauważył asystent kryminalny nie bez satysfakcji, wąchając chusteczkę. Najwyraźniej test wypadł pomyślnie, bo schował ją z powrotem do kieszeni spodni.
Reiner wypchnął górną wargę, aby jak najbardziej przybliżyć sumiaste wąsy ku oczom. Niczego nie dostrzegł. Nie mając jednak pewności, czy asystent kryminalny mówi poważnie, czy żartuje, starannie wytarł wąsy.
– Wracamy do środka – polecił Habicht. – Przynajmniej ja wracam. Tego wymaga porządna policyjna robota.
– Wracamy do środka – powtórzył Reiner. Za żadne skarby świata nie chciał oglądać krwawej miazgi, w jaką zamieniło się ciało dziewczyny, musiał jednak robić dobrą minę do złej gry. – W Cegłówce nie ma elektryczności...
– To pan znajdzie lampę.
*
Dom, w którym doszło do morderstwa, był jednym z ośmiu w osadzie o nazwie Cegłówka, położonej niecałe 2 kilometry od Sławy. Budynek był dużych rozmiarów, składał się z obszernej sieni, przestronnej kuchni i czterech izb, do trzech z nich wchodziło się bezpośrednio z sieni, wejście do alkowy wiodło tylko z kuchni. Jedną z izb, najmniejszą, o wymiarach mniej więcej 3 na 4 metry zajmowała czteroosobowa rodzina polskich robotników przymusowych o nazwisku Derlizki. Rodzice pracowali na co dzień w cegielni, nastoletnie dzieci zajmowały się wypasaniem i oporządzaniem owiec w miejscowej owczarni. Pozostałe izby zajmowało małżeństwo Knelke z córką – właściciele obejścia – oraz rodzice gospodarza. Dom i gospodarka były duże, a Knelke należeli do jednych z bogatszych, chociaż na konia ich stać nie było.
Tuż przed świtem 14-letnią Stanisławę znalazł ojciec. Do obowiązków dziewczyny należało, oprócz pomocy w kuchni, poranne karmienie zwierząt, musiała więc wstawać bardzo wcześnie. Ciało leżało w sieni, tuż przy drzwiach wejściowych, z rozrzuconymi rękoma i nogami, spod podwiniętej koszuli wyzierały majtki.
– Herr Hauptwachtmeister, przyczynę zgonu ustali patolog, ale gołym okiem widać, że zginęła od ciosów – Habicht wskazał palcem na koszulę przesiąkniętą krwią, najbardziej w okolicach brzucha. Kucnął, uważając, aby nie wdepnąć w zastygłą na posadzce gęstą maź. – Narzędzia zbrodni nie ma, ale stawiałbym na nóż – bacznie przypatrywał się ciału. – Dokładnie policzy to lekarz, ale widzę co najmniej dziewięć ciosów.
– Boże... – żandarm ucieszył się w duchu, że może asystować z daleka, pełniąc funkcję stojaka dla lampy.
– Bliżej ze światłem proszę – burknął. – Nic nie widzę.
Reiner, chcąc nie chcąc, ukucnął po drugiej stronie ciała, wzdrygając się przy tym z obrzydzenia. Chwilę potem zawodowa ciekawość wzięła jednak górę i zaczął bacznie przyglądać się denatce, śmiesznie przy tym wyginając głowę.
Asystent kryminalny, widząc te wysiłki, nie mógł się powstrzymać przed kolejną złośliwością.
– Herr Hauptwachtmeister, taka okazja nie trafia się pewnie często w tej oazie spokoju, którą jest Sława? – kpił. – Pewnie najcięższe przestępstwa, z jakimi macie tu do czynienia, to kradzieże drobiu?
– Bynajmniej, Herr Kriminalassistent – Reiner postanowił nie być dłużny. – Mieliśmy już tutaj kiedyś zabójstwo. Kilka lat temu w Radzyniu znaleziono zwłoki pewnej bardzo zamożnej wdowy. Lekarska obdukcja wykazała, że przyczyną śmierci było morderstwo.
– Złapano sprawcę? – zaciekawił się.
– Nie, wiadomo tylko, że chodziło o pieniądze, bo mąż pani Jokisch przekazał kiedyś na rzecz miejscowej parafii ewangelickiej tysiąc pięćset marek. Tuż przed zabójstwem wdowy wypłacono jej pieniądze, trzymała je w domu – wyjaśnił. – Ale to było w czasach, kiedy nie pełniłem jeszcze funkcji Gendarmeriemeistra – zastrzegł szybko.
– Tysiąc pięćset marek? – rzekł z uznaniem.
– Innego razu w Tarnowie Śląskim robotnik z tamtejszego folwarku postrzelił teściową w twarz, mocno ją raniąc. Kobieta przeżyła, ale zięć już nie, zaraz potem postrzelił się w podbrzusze i zmarł wskutek odniesionych ran.
– Podbrzusze? – poczuł nieprzyjemne mrowienie we wspomnianej części ciała. – Strzelanie do teściowej to nie jest zwykła rzecz, ale zdarzają się takie przypadki. Ale żeby strzelać sobie w kutasa?
– Było też kilka samobójstw – Reiner nie podjął tematu. – W tym jedno szczególnie smutne.
– Dlaczegóż to? – zainteresował się z miejsca.
– Powiesił się Julius Sämisch, pomocnik policjanta. Z powodu problemów finansowych nie mógł wyżywić swojej rodziny – mówił wolno. – Pozostawił żonę i sześcioro dzieci.
– Nic dziwnego, że nie mógł utrzymać rodziny, skoro zamiast pracować tylko dzieci płodził – Habicht pokusił się o następny przytyk. – Ale morderstwo mieliście do tej pory tylko jedno? A już się bałem, że będę się musiał oglądać za siebie na każdym winklu – zaśmiał się sztucznie.
Szef sławskiej żandarmerii nic nie powiedział, wbił spojrzenie w podłogę.
– Kończmy, pora obiadu się zbliża – Habicht nie wiedzieć czemu, był wielce z siebie zadowolony.
– Chwileczkę, Herr Kriminalassistent – wstał, podszedł do narożnika sieni, w którym stało wiadro ze ślumpą^(), o czym wieszczył wymowny fetor. Najwyraźniej rano nikt już nie zdążył go opróżnić. – Coś tutaj jest – obniżył lampę, niemal dotykając nią posadzki.
– Gdzie?
– Tutaj – pokazał palcem na biały proszek.
– Niech to zobaczę – Habicht wyjął chusteczkę, położył na podłodze i dopiero na niej oparł kolano. – Potrzebuję czegoś, w co można by zapakować próbkę, zanim rozniesie to wiatr.
Reiner zniknął w kuchni, skąd chwilę później dobiegł trzask otwieranych i zamykanych drzwiczek od komody. Wrócił z tytką^().
– Jest czysta w środku, sprawdziłem – zaznaczył, zanim jeszcze asystent kryminalny zdążył zadać pytanie. – Nieużywana. Łyżeczka też jest czysta.
Habicht nabrał proszku na łyżeczkę, wsypał do tytki i skrupulatnie zwinął na trzy razy. Następnie zwilżył śliną palec i przytknął do podłogi. Najpierw powąchał, potem polizał.
– Mąka – zawyrokował. – Ale musi to jeszcze potwierdzić badanie kryminalistyczne.
Żandarm poszedł w jego ślady.
– Mąka – potwierdził, oblizując palec. – To może być ważny dowód rzeczowy – dodał z satysfakcją.
– Czy ważny, to się okaże – prychnął lekceważąco. – Sam pan mówił, że ta dziewczyna pomagała też w kuchni. Pewnie lepiła wczoraj kluski śląskie albo piekła ciasto i nie posprzątała po sobie.
– Jakby to było w tamtej części sieni, to by się zgadzało – pokazał palcem na drzwi wiodące do kuchni.
– Tu żeśmy skończyli, Herr Hauptwachtmeister – Habicht uznał dyskusję za zakończoną. – Teraz chciałbym porozmawiać z gospodarzami.
*
Bez umundurowania Habicht czuł się, jakby był w negliżu: denerwowało go to. Nic więc dziwnego, że przesłuchanie zapoczątkował od pouczenia, co grozi za zatajanie istotnych informacji przed policją. Gorzej zacząć nie mógł, gospodyni od razu nabrała do niego niechęci. Odpowiedzi na standardowe pytania niczego nie wyjaśniły. Drzwi na noc zmykała Marianna Derlizka, było to kwadrans na jedenastą wieczorem. Córka była wtedy w domu, w kuchni. Okazało się bowiem, że jako jedyna z Derlizkich nie spała w przynależnej im izbie. Powód był prosty: brakowało już dla niej miejsca.
– To znaczy, że w nocy mogła niepostrzeżenie dla innych otworzyć drzwi i wpuścić mordercę – dedukował Habicht. – Klucz na noc zostawał w zamku?
– Był wyjmowany – odparła gospodyni, Frau Knelke. – Wisiał zawsze przy futrynie. To jakby ktoś z pola wracał, żeby wejść mógł, jak inni spali.
– Czyli jest też drugi klucz?
– Jest.
– Chowany gdzieś?
– Pod kamieniem przy studni.
– Czyli ktoś mógł przyuważyć...
– Kiedy ostatnio zapasowy klucz był używany? – wtrącił Reiner. – W te żniwa?
– W żniwa na pewno niejeden raz... – odpowiedziała. – Może być, że także zeszłej niedzieli, jak żeśmy do Sulechowa pojechali z wizytą do siostry. Bo musi pan wiedzieć, że moja siostra...
– Pani siostra mnie nie obchodzi – Habicht przerwał jej bezceremonialnie. – Za to interesuje mnie mąka.
– Mąka? – kobieta o mało nie spadła z krzesła.
– Gdzie pani chowa mąkę? Kto ma do niej dostęp? Co robiła w sieni? – strzelał pytaniami jak z karabinu.
– Gdzie chowam mąkę? Kto ma do niej dostęp? Co robiła w sieni? – powtórzyła jak echo. – Co mąka robiła w sieni?!
– To ja się pytam, Frau Knelke! – warknął. – Gdzie trzymacie mąkę?
– W kuchni... Czasem kilogram w sklepie, ale to tylko tak na chwilę, bo wilgoć łapie.
– W sklepie? – Habicht zmarszczył brwi tak mocno, że zlały się w jedną. – W jakim sklepie?
– No w sklepie... – kobieta patrzyła na asystenta kryminalnego jak na jarmarkowe dziwadło.
– W jakim sklepie? – był coraz bardziej zdenerwowany. – W tej wsi jest sklep?
– Herr Kriminalassistent... – szef żandarmerii szukał odpowiednich słów. – U nas, na pograniczu, sklep oznacza piwnicę.
– Piwnicę?
Reiner potaknął.
– A jakbym chciał pójść do sklepu, to gdzie pójdę? – spytał Habicht niepewnie.
– Do składu.
– Pomylone to wszystko... – burknął bardziej do siebie. – Więc mąkę przechowujecie w kuchni, ewentualnie w piwnicy, to znaczy w sklepie?
Pani Knelke dostojnie skinęła głową.
– Czy wczoraj dziewczyna przygotowywała coś z mąką? Kluski śląskie? Ciasto? – kontynuował Habicht.
– Wczoraj była sobota, mieliśmy gzik na obiad – odparła.
Asystent kryminalny spojrzał na żandarma błagalnym wzrokiem.
– Kartofle z białym serem i cebulką – wyjaśnił Reiner.
Na samą myśl Habicht poczuł ssanie w żołądku.
– A w piątek? – asystent kryminalny miał wrażenie, że kręci się w kółko.
– W piątek były kluski śląskie – potwierdziła.
– To może wtedy dziewczyna rozsypała nieco mąki? – kółka były coraz szybsze i ciaśniejsze.
– Stasia to porządna pracownica, nie migała się od roboty – zaprzeczyła gwałtownie. – Zawsze, jak pracowała w kuchni, trzymała porządek wokół. Nawet, jakby jej szczypta mąki gdzieś tam niechcący upadła, to by ją po sobie posprzątała. To porządne dziecko było.
– Już to pani mówiła – zauważył cierpko.
– A bo to ja skłamałam? – obruszyła się. – Cała rodzina Derlizkich to porządni ludzie. I dobrzy pracownicy.
– Wszyscy są dobrzy, do czasu – skonstatował Habicht. – A może dziewczyna kradła jedzenie? – podłapał nagle.
– W naszym gospodarstwie dobrze karmimy robotników – pani Knelke była już zła jak osa. – Nikt głodny ani obdarty nie chodzi!
– Zła gęba ostrzejsza od miecza – szepnął pod nosem, a na głos powiedział: – To wszystko, pani Knelke. Przyprowadzić Polaków.
*
Rodzice dziewczyny byli jednak w takim szoku, że nic nie dało się z nich wyciągnąć. I to mimo perfekcyjnego niemieckiego, jakim się posługiwali. Habicht, coraz bardziej rozsierdzony i coraz bardziej głodny, zadecydował o powrocie do Sławy. Do pilnowania domu i ciała do czasu przyjazdu policyjnego fotografa i laboranta wyznaczył nadzorcę sąsiedniego majątku.
– Gdzie jest automobil, Herr Hauptwachtmeister? – spytał, gdy zamknęli za sobą dźwierka.
– Musiał wracać do miasta – Reiner ujął wąsa w palce.
– To wezwiemy automobil z posterunku – polecił tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Proszę zatelefonować.
Żandarm okręcił wąsa wokół wskazującego palca prawej dłoni.
– No tak... Nie ma elektryczności, to co tu dopiero mówić o telefonowaniu – zżymał się Habicht. – Kilometr za miastem, a koniec świata!
– Na pocieszenie pana asystenta kryminalnego powiem, że na posterunku nie mamy do dyspozycji automobilu...
– To jak wykonujecie kontrole w terenie? – był autentycznie zaskoczony.
– Za pomocą środka lokomocji tego typu – patrzył na dwa bicykle oparte o ścianę domu. – Dysponujemy służbowym bicyklem. Jednym.
– Pan chyba kpi, Herr Hauptwachtmeister! Mam taki kawał jechać bicyklem? W tym skwarze?! – denerwował się. – Niech pan załatwi jakiś powóz!
– W Cegłówce nie ma żadnego konia – zauważył. – Można by zaprząc dwie krowy, ale szybciej będzie rowerem. I bardziej reprezentacyjnie, Herr Kriminalassistent...
– To można powiedzieć, że z nas najlepsze partie w całej wsi – Habicht zaklął pod nosem, przypomniawszy sobie stary dowcip: „Pochodzę z bogatej rodziny, mój dziadek miał rower”.ROZDZIAŁ 2
Czym Reiner przekonał panią Knelke, aby użyczyła bicykli, Habicht nie wiedział. Wracać na podwórko nie miał ochoty, a z daleka słyszał tylko lament kobiety, jakby mieli te pojazdy zarekwirować na zawsze, a nie pożyczyć na kilka godzin.
Widząc szefa sławskiej żandarmerii, zabrał się za podwijanie nogawek. Kiedy wsiadali na bicykle, od Sławy rozległo się bicie dzwonów w kościele katolickim na Anioł Pański. Na myśl o tym, że jest już południe, żołądek Habichta przypomniał o swoim istnieniu, burcząc ze zdwojoną siłą. Tak zmotywowany, nacisnął na pedał z całej siły i w tym momencie poleciał do przodu, niemalże uderzając brodą w kierownicę.
– Scheisse! Co za gówno! – asystent kryminalny miał jedną szansę na dwie, żeby wybrać dobry rower i skrewił. Już po chwili było jasne: bicykl miał zepsutą piastę, bo co kilka obrotów pedały przeskakiwały, zgrzytając przy tym niemiłosiernie. Habicht był jednak zbyt dumny, aby zaproponować żandarmowi zamianę.
Jechali kawałek w milczeniu. Nagle Reiner, może dla zabicia krępującej ciszy, a może z obowiązku gospodarza, zaczął opowiadać.
– Cegłówka zawdzięcza swoją nazwę nieistniejącej już cegielni, w której niegdyś wyrabiano cegłę czerwoną. W cegielni, która działa obecnie, wyrabia się cegłę białą. Z obu wybudowano wiele sławskich domów...
– Rys historyczny sobie darujmy, Herr Hauptwachtmeister – przerwał, klnąc na przeskakującą piastę. – Niech mi pan coś opowie o ofierze i jej rodzinie. O ile coś pan wie.
– Rodzina Derlizkich jest jedną z najliczniejszych, jeśli chodzi o robotników przymusowych. A państwo Knelke to najbogatsi gospodarze w Cegłówce...
– Ale konia nie mają! – parsknął śmiechem.
– Przed wojną we wsi były bodaj ze dwa, ale w 1939 roku wojsko je zabrało. Teraz należy się tylko przy większych areałach, tutaj za małe są – wyjaśniał cierpliwie. – Gospodarze z Cegłówki, żeby obrobić pole, pożyczają konie ze Sławy, a potem to odrabiają własną pracą. Niektórzy dorabiają też w cegielni przy załadunku cegieł.
– Dzieci uczą się w Sławie? – zadał pierwsze lepsze pytanie.
– Właśnie, że nie. Uczą się w Przybyszowie. Do Sławy ludzie z Cegłówki chodzą do kościoła – odpowiedział żandarm. – Zaraz za Przybyszowem biegła kiedyś granica. Od Potrzebowa była już Stara Polska, jak się mawiało. Jeszcze rok temu stał tam posterunek graniczny, ale go zlikwidowano.
– Posterunek graniczny? Pewnie zwykły szlaban w szczerym polu – ironizował.
– Szlaban i owszem, ale w żadnym szczerym polu, tylko w uroczej wierzbowej alejce. Gdyby ją pan zobaczył... – rozmarzył się. – Chociaż sielankowa sceneria bywała złudna – zasępił się. – To właśnie niedaleko Potrzebowa polscy celnicy zastrzelili Gerharda Gruhna, syna jednego z naszych rolników. Gruhn nie posiadał paszportu, a przekroczył granicę, gdyż chciał odwiedzić swoją żonę w Potrzebowie. A musi pan wiedzieć, Herr Kriminalassistent, że przed wojną w tym miejscu granica była całkiem zamknięta dla ruchu. Mogła ją przekraczać tylko straż ogniowa jadąca do pożaru. Prawo to mieli także lekarz i położna ze Sławy, których wzywano do Polski na ratunek. Wszyscy inni musieli korzystać z przejścia granicznego Łupice-Kaszczor – opowiadał dalej. – Chociaż ludzie mawiali, że jak któryś rolnik żył dobrze z celnikami, a i butelczynę wódki co jakiś czas ze sobą przywiózł, to i szlaban w górę wędrował, bez paszportów żadnych.
– Urokliwe życie na prowincji – cmoknął w taki sposób, że nie było wiadomo, czy mówi z podziwem, czy kpi. – Przybyszów to musi być duża wieś. Posterunek graniczny, szkoła...
– Spora – przyznał. – Z tą szkołą to był problem na początku wojny, bo część nauczycieli została powołana do wojska i ewangelików połączono z katolikami. Przed lekcjami dzieci zawsze odmawiały pacierz i po połączeniu, matki katolickich dzieci złożyły skargę, że ich pociechy muszą odmawiać pacierz ewangelicki – opowiadał. – Żeby wszystkich pogodzić, nauczyciel, co był już mocno starszy, zadecydował, że zamiast pacierza codziennie inne dziecko zaintonuje piosenkę. Któregoś razu chłopcy zrobili mu na złość i zaczęli śpiewać „Die Fahne hoch”^(). Nauczyciel się wściekł... – przerwał, widząc zaskoczoną minę asystenta kryminalnego.
– Dlaczego? – zdziwił się niepomiernie. – Przecież pieśń ku czci Horsta Wessela to nasz hymn.
– Może chodziło o to, że śpiewali za głośno? – Reiner był wściekły sam na siebie za brak czujności. Gdyby mógł, cofnąłby czas o kilka sekund i ugryzł się w język. Habicht momentami zachowywał się jak ostatnia gnida, a z takimi trzeba było uważać. Podejrzewał, że asystent kryminalny jest zagorzałym nazistą. I jak miał takiemu wytłumaczyć, że nauczyciel ze szkoły w Przybyszowie, podobnie jak wielu innych mieszkańców Sławy i okolic, był przeciwny Adolfowi Hitlerowi? – Dojeżdżamy – rzekł z ulgą, mogąc porzucić niewygodny temat. – Od razu na posterunek?
– Tak, muszę zdać raport do Głogowa – wysapał.
*
Kiedy wjechali na rynek, Habicht ściekał już potem. Nic więc dziwnego, że na widok pompy stojącej naprzeciwko hotelu „Złota korona” z całej siły nacisnął na pedały, co niemal skończyło się upadkiem, piasta bowiem uparcie nie zamierzała przyjść z pomocą.
– Herr Kriminalassistent, ta pompa nie działa! – rzucił szybko Reiner.
W odpowiedzi dało się słyszeć jęk zawodu.
– Przy zajeździe Steltera jest pompa, działająca – żandarm wskazał ręką na drugą stronę rynku.
Minęli kościół ewangelicki, żandarm rzucił rower na bruk, energicznie chwycił za ramię, zaczął pracować, ale dało się tylko słyszeć szum zasysanego powietrza.
Habicht znów jęknął, zastanawiał się, co jeszcze tego dnia pójdzie nie tak. Pierwszy raz zirytował się, gdy, siedząc w „Kolumnadzie”, dopiero co wziął do ręki kufel zimnego piwa i zmoczył usta pianą, za plecami usłyszał głos: „Herr Kriminalassistent Anton Habicht? Telefon z Głogowa”.
Drugi raz zalała go krew, kiedy w słuchawce usłyszał głos dyżurującego policjanta macierzystej Kriminalpolizei. W tej jednej chwili marzenia o dwudniowym niby-urlopie legły w gruzach. Niby, bo zgodnie z czerwcowym zarządzeniem Reichsführera SS Heinricha Himmlera wstrzymano wolne dla wszystkich formacji policyjnych. Jego wypoczynek miał więc trwać naciągane dwa dni: popołudnie w sobotę, po skończonej służbie i niedzielę, którą miał tym razem wolną.
Potem było rzyganie, jakiego w życiu nie doznał, nawet po najbardziej zakrapianym Święcie Policji. I jeszcze ten wiejski głupek, którego nie wiadomo, kto zrobił szefem żandarmerii, a który nie potrafił nawet zorganizować automobilu!
Reiner wkładał coraz więcej sił w pompowanie, tymczasem Habicht był bliski wybuchu. Od połowy drogi z Cegłówki przed zamglonymi oczami majaczył kufel osieroconego zimnego piwa. Teraz był już tak zdesperowany, że zgodziłby się na oranżadę, byleby tylko ścianki naczynia rosiły się potem!
Oranżada... Ją właśnie piła ładna blondynka, którą już na pierwszy rzut policyjnego oka sklasyfikował jako kobietę do towarzystwa, i to taką, która nie pracowała w pierwszym lepszym burdelu. O profesji, jaką się zajmowała, świadczył też towarzyszący jej mężczyzna: z wielkim brzuchem, brzydki jak noc i do tego potwornie obleśny. Żadna miłość nie wybaczyłaby takiego wyglądu, kobieta musiała być z nim dla pieniędzy.
Westchnął głęboko, patrząc, jak szef żandarmerii wciąż walczy z pompą, chociaż wszystko wskazywało na to, że czarna seria potrwa nadal. Pocieszała go już tylko jedna myśl: z posterunku zatelefonuje do Głogowa, złoży relację dyżurnemu, po czym przekaże sprawę bardziej doświadczonemu funkcjonariuszowi, najpewniej nadsekretarzowi kryminalnemu Martinowi Böhme. Potem zje obiad i być może zdąży jeszcze na plażę przed odjazdem ostatniego pociągu.
Wtem woda zaczęła lecieć, jakby niebiosa wreszcie zlitowały się nad smutną dolą asystenta kryminalnego. Habicht najpierw umył ręce, potem twarz, schłodził też rozpalony kark. Następnie nadstawił połączone dłonie, poczekał aż woda przeleje się na bruk i nabrał jej w usta. Przytrzymał chwilę, sycąc się zimnem. Już miał przełknąć, kiedy rynkiem, bez żadnego ostrzeżenia, wstrząsnął dźwięk trąbek, a zaraz potem donośny męski śpiew: „Niech załopoczą flagi na wietrze!”.
Zaskoczony, zakrztusił się i przez dłuższą chwilę nie mógł opanować spazmów. Po kilkunastu sekundach bezowocnych prób złapania oddechu, dotknął dłonią pleców, patrząc błagalnie na żandarma. Temu nie trzeba było dwa razy powtarzać, uderzył z całej siły. Usłyszawszy głuchy jęk wydobywający się z ust asystenta kryminalnego, zdał sobie sprawę, że być może za bardzo wczuł się w rolę.
Ten jednak nie skomentował, otarł tylko pomoczoną brodę. Ważniejsze od strofowania Reinera było oddanie honorów maszerującym chłopcom z Hitlerjugend. Ci stawiali miarowe kroki do dźwięków trąbki, jeden z przodu niósł wielki sztandar z ogromną swastyką.
*
– Świetnie prezentują się nasi dzielni chłopcy, nieprawdaż? – na rozpromienionej twarzy Habichta nie było śladu po wcześniejszej złości i zmęczeniu. – Nasza przyszłość!
– Jaki równy krok – zawtórował Reiner, zadowolony, że asystentowi kryminalnemu wrócił dobry humor. – Będą z nich dobrzy marynarze.
– Marynarze? – zaciekawił się momentalnie. – Jest tu szkoła marynarki?
– W dawnym schronisku młodzieżowym zorganizowano Marine Hitlerjugend. Jakieś pół kilometra za „Zajazdem nad jeziorem”.
– Jacy wysportowani – podziwiał, nie mówiąc na głos tego, co w tym momencie pomyślał. Na tym etapie wojny do szkół Hitlerjugend na terenie całej Rzeszy – przygotowujących chłopców w wieku 14-18 lat do służby w różnych formacjach wojskowych – trafiali praktycznie wszyscy nadający się do żołnierki. Ci tutaj, maszerujący równym krokiem, prezentowali się nadzwyczaj korzystnie, nie przypominali wyglądem żadnej zbieraniny.
– Jednostka w Sławie jest elitarna – szef żandarmerii jakby czytał w myślach. – Szczegóły szkolenia są tajne, ale słyszałem, że po kursach tutaj chłopcy trafiają do najlepszych jednostek.
Nagle rynkiem wstrząsnęła cisza. Habicht zaczął się rozglądać wokół zaniepokojony. Chłopcy z Hitlerjugend maszerowali nadal, tak samo miarowym krokiem, tylko trębacz nie używał instrumentu.
– Coś się stało? – spytał zaskoczony.
Żandarm zadarł głowę wysoko, wpatrując się niemal w sam czubek kościelnej wieży.
– Pastor zaczął mówić homilię – podkręcał wąsa, patrząc badawczo na asystenta kryminalnego.
– I jaki to ma związek?
– Duży – Reiner byłby gotów postawić roczną pensję, że za chwilę policjanta opuści dobry humor. – Na czas wygłaszania homilii kadeci otrzymują rozkaz ciszy, żeby nie zagłuszać pastora.
– Kto zgodził się na coś takiego?!
– Hermann Eckert, ważna osobistość, rządzi jedną trzecią landratu głogowskiego. Jest też dowódcą miejscowego Hitlerjugend – odpowiedział rzeczowo. – Bywa też częstym gościem na nabożeństwach. Podobno bardzo sobie ceni homilie naszego pastora. Pewnie stąd ów rozkaz ciszy.
Do uszu Habichta ostatnie zdania już nie dotarły, skutecznie zagłuszyło je zgrzytanie zębami.
– Miejscowym duchownym przydałoby się porządne szkolenie światopoglądowe – rzucił, chwytając rower i ruszając w stronę ratusza. – Pastor ewangelicki wymusza ciszę na kadetach, a ten wasz katolicki ksiądz... Jak on się nazywa?
– Erich Feiereis – podpowiedział. – Pełni funkcję proboszcza od 1925 roku.
– Ten to już w ogóle... – burknął. – Żeby nie wywiesić Hakenkreuzfahne^() na listopadowe święto NSDAP? Czytałem o tym dokładną relację w „Nordschlesische Tageszeitung”. Pamiętam każde słowo, niejeden raz dyskutowaliśmy o tym wydarzeniu na zebraniach partyjnych – zżymał się. – To było – przez chwilę drążył w pamięci – w 1936 roku?
– W 1935 – sprostował cicho Reiner. – Sąd Obwodowy w Głogowie skazał go za ten haniebny czyn na pięćdziesiąt marek grzywny – rzucił dużo głośniej, wpatrując się w oddalające się plecy asystenta kryminalnego. Miał nadzieję, że informacja o karze udobrucha sponiewieraną duszę Habichta. Dlatego postanowił już nie rozwijać wątku podejścia sławian do obecnej władzy. Jak na przykład organisty i nauczyciela muzyki Schrötera, który, z tego co mówiło się po kryjomu, był nazistom zdecydowanie przeciwny.
Dochodzili już do ratusza mieszczącego się w okazałej kamienicy na rynku, pod numerem szóstym, kiedy Reiner uświadomił sobie, że popełnił ogromny błąd: przed wyjazdem do Cegłówki nie powiadomił porannej zmiany o panującej tam sytuacji. Chciał w ten sposób zapobiec rozprzestrzenianiu się ewentualnych plotek, ale teraz wyszedł z tego kompletny klops, przypomniał sobie bowiem, że w niedziele dyżurował pomocnik żandarma Darius Schymura, któremu, czego jak czego, ale nadmiernej inteligencji zarzucić nie można było. Normalnie Reiner by się takimi drobiazgami nie przejmował, w niedzielę z reguły na posterunek nikt nie przychodził, ale ten służbista z Kriminalpolizei był gotów zrobić awanturę o byle co!
Na tę myśl bezwiednie przyśpieszył, chcąc wyprzedzić Habichta i ostrzec Schymurę, ale było już za późno. Asystent kryminalny dopiero co rzucił spojrzeniem na orła pruskiego wiszącego na ścianie magistratu i stał już drzwiach, jakby specjalnie je blokując. A gdyby tego było mało, na schodach czekała Ida Rothe. Gdy tylko postać Reinera pojawiła się w budynku, zaczęła uskarżać się na sąsiada, który bił kurę z samego rana. W niedzielę!
– Później! – sapnął żandarm, sadząc po dwa stopnie naraz.ROZDZIAŁ 3
Kolumna marszowa Hitlerjugend wkraczała z rynku w Bahnhofstrasse^(), gdy trębacz znów zaczął drażnić słuch co wrażliwszych sławian, niektórzy nawet po cichu – nikt nie odważyłby się zrobić tego ostentacyjnie – zamykali okna. Turystom przechadzającym się po reprezentacyjnej ulicy miasta dźwięki trąbki absolutnie nie przeszkadzały. Dla nich maszerujący kadeci Kriegsmarine byli jednym z kolejnych elementów miejscowego folkloru. Szczególnie wojskowi różnych formacji, których wielu spacerowało trotuarami, rzucali długimi spojrzeniami, niektórzy oddawali honory, inni – z rękoma na temblakach, a takich tu nie brakowało, podobnie jak żołnierzy poruszających się przy pomocy kul – dostojnie kiwali głowami.
Spośród tłumu wyraźnie odznaczały się dwie kobiety, mniej więcej trzydziestoletnie. Ubrane były w zwiewne sukienki, już na pierwszy rzut oka widać było, że kupione nie w pierwszym lepszym sklepie tekstylnym czy uszyte przy pomocy domowej maszyny. Jeśli dodało się do tego parasolki – słońce prażyło niemiłosiernie – gustowne kapelusze i torby kąpielowe – również jak z żurnala, było już wiadomo, którą warstwę społeczną panie reprezentowały. Gdyby jednak ktoś miał jeszcze jakieś wątpliwości, wystarczyło spojrzeć na oblicza pełne nieskrywanej nudy. Co nie zmieniało faktu, że twarze te, jak i całe sylwetki, przyciągały wzrok mężczyzn, jak i kobiet, te drugie z reguły mało umiejętnie próbowały maskować oznaki zazdrości.
Obie piękności wolnym krokiem zbliżały się akurat do skrzyżowania Bahnhofstrasse z Seestrasse, kiedy dogoniła je kolumna kadetów.
– Jacy oni piękni – westchnięcie było pierwszej klasy, studiowane długimi godzinami. – Moja Cisiu, gdybym miała kilka lat mniej w metryce...
– Chyba kilkanaście, moja droga, chyba kilkanaście! – Franziska von Häften parsknęła śmiechem, przekrzywiając nieco parasolkę, ta zasłaniała jej bowiem najprzystojniejszego z chłopców.
– A czy ty wiesz, że oni mają zakaz samotnego wychodzenia poza teren szkoły? – w głosie Margarete von Hellmich pobrzmiewało ogromne zbulwersowanie. – Wychodzą jedynie w grupach zorganizowanych, na jakieś drobne zakupy do sklepu kolonialnego czy do apteki.
– Nie może być? – świetnie się bawiła kosztem przyjaciółki. – To straszne...
– Straszne? Nieludzkie! – rzekła nieco za głośno, kadeci razem z trębaczem byli już bowiem daleko. – Jak oni mogą wytrzymać bez towarzystwa dziewczyn? – dodała już ciszej, chociaż były same na trotuarze.
– Moja droga – zaczęła tonem guwernantki łającej skórę niesfornego ucznia, przechodząc przez Seestrasse. – Trzecia Rzesza potrzebuje żołnierzy, nie bawidamków.
– Cisiu – rzekła pobłażliwie. – Jesteśmy tu same. Ton politycznej poprawności, który musimy przybierać na salonach, jest tutaj ze wszech miar niekonieczny – mówiła, śmiesznie akcentując słowa.
– Moja droga, żyjemy w czasach, kiedy nawet ściany mają uszy a jedno nieopatrznie wypowiedziane zdanie może zaważyć na całym twoim życiu – zauważyła Franziska von Häften poważnie.
– Bywają zdania, które ważą na przyszłości nie tylko podczas wojny...
– Dla przykładu?
– Kiedy poślubiałam świętej pamięci hrabiego von Hellmicha, zdawałam sobie doskonale sprawę, że małżeńska przysięga zmieni całe moje życie. Bałam się wówczas okropnie, na szczęście hrabia był łaskaw wcześniej odejść do Pana, zostawiając mi całkiem pokaźny majątek – zachichotała.
– Margarete, jesteś, jak zwykle, niepoprawna! – dała jej udawanego kuksańca.
– Cisiu, spójrz na zegar – parasolką pokazała na kościelną wieżę górującą nad resztą rynku, a to za sprawą niemal 50 metrów wysokości. – Chodźmy na molo, za trzy kwadranse będzie rejs! Za nic nie chciałabym się spóźnić!
– Chodźmy, ale najpierw zapraszam cię do Klinkego na szneki^() – pokazała na kamienicę, przy której się zatrzymały.
– Nie chcę szneki – udawany dąs był jak żywy. – Chcę amerykanę!
– Niech będzie i amerykana! – zaśmiała się radośnie. – Dla ciebie wszystko.
Piekarnia i ciastkarnia Paula Klinkego mieściła się pod adresem Bahnhofstrasse 27, między pocztą a fryzjerem i słynęła w okolicy z pysznych wytworów. Amerykana była ni to bułką, ni ciastkiem. Receptura owiana była nimbem tajemnicy, ale po żółtym spodzie można było się domyślać, że przysmak jest robiony na proszku do pieczenia. Od spodu amerykany polane były obfitą polewą: lukrową, czekoladową albo pół lukrową i pół czekoladową. Polewę dawano od dołu, bo góra specjału była mocno wyrośnięta.
Co prawda przed lokalem nie było stolików, ale hrabinom to nie przeszkadzało. Kupiły po jednej amerykanie i ze smakiem zatopiły w nich lśniące bielą zęby, nieśpiesznym krokiem zmierzając w kierunku przystani.
*
Wbieganie po dwa stopnie naraz na drugie piętro sławskiego ratusza było musztardą po obiedzie. Kiedy Reiner stanął w drzwiach, mógł już tylko patrzeć i modlić się, aby gość z Głogowa nie dostał apopleksji.
A ta zbliżała się nieuchronnie od momentu, w którym Habicht przekroczył próg posterunku i dostrzegł sterty walających się gdzie popadnie papierów. Wziął jednak głęboki wdech, tuląc w sobie ostatni promyk nadziei.
– Kriminalassistent Habicht – przedstawił się. – Dzień dobry.
– Dzień dobry – Schymura ledwo podniósł wzrok znad talerza, na którym mościła się pajda złożonego na dwa ciemnego chleba, spomiędzy którego wystawał gruby plaster kaszoka^(). Widząc kurdupla stojącego w drzwiach, wrócił do konsumowania obiadu przygotowanego przez małżonkę.
– Kriminalassistent Habicht – przedstawił się raz jeszcze, cedząc wolno słowa.
– Habicht? – do pomocnika żandarma dotarło tylko nazwisko. Podniósł głowę, lustrując nieznanego sobie petenta. W języku polskim słowo „Habicht” oznaczało jastrzębia, ale zdaniem Schymury właściciel tego nazwiska wyglądem przypominał co najwyżej gołębia i to jeszcze z przetrąconym skrzydłem. Ledwie bowiem wystawał nad kontuar, co oznaczało, że miał niewiele ponad półtora metra wzrostu!
– Baczność! – ryknął nagle Reiner w rozpaczliwej próbie ratowania sytuacji.
Schymura wyprężył się jak struna.
– Kriminalassistent Habicht, Kriminalkommissariat Głogów – Reiner przedstawił policjanta.
– Kriminalassistent?... Kriminalkomissariat?... – dopiero teraz do Schymury dotarło znaczenie tych słów.
– Pomocnik żandarma Darius Schymura – pokazał palcem na podwładnego.
– Właśnie mieliśmy okazję się poznać, bo przyjemnością to bym tego nie nazwał – Habicht ciął słowami jak brzytwą. Nic dziwnego, że funkcjonariusz wyglądał jak ostatni łachmyta, skoro w jego żyłach płynęła świńska polska krew, przed zmianą nazwiska brzmiało ono z pewnością Szymura... – Pański człowiek, nie dość, że spożywa posiłek w czasie pracy, to jeszcze jest nieregulaminowo ubrany – nie omieszkał skorzystać z okazji.
– Nieregulaminowo? – rzekli jednym głosem żandarmi.
– Mundur należy zapinać do ostatniego guzika. Nie mówiąc już o tym, że powinien być wyprasowany – Habicht cmoknął z niesmakiem. Podejrzenia, jakich nabrał w Cegłówce, zaczynały graniczyć z pewnością: posterunek w Sławie był z gatunku tych, w których żandarmi patrole traktują jak zwykły spacer, a na kwestie służbowe – w tym szczególnie personalne – największy wpływ mają nie władze miasta i powiatu, ale małżonki miejscowych funkcjonariuszy. – Zakaz utrzymywania zażyłych kontaktów z robotnikami przymusowymi też pewnie ignorowali – żachnął się w myślach. A może i któryś z miejscowych żandarmów został tu karnie przeniesiony z Kraju Warty za niezdyscyplinowanie? – Skąd pan pochodzi, panie Schymura? – zadał pytanie pozornie obojętnym tonem.
– Ze Śmieszkowa, Herr Kriminalassistent!
– Ze Śmieszkowa... – powtórzył jak echo. – Ze Śmieszkowa. Tak... To już wszystko rozumiem, nawet niebo sprzysięgło się dzisiaj przeciwko mnie – mówił pod nosem.
Reiner i jego podkomendny patrzyli po sobie bez słowa, bojąc się odezwać.
– A powiedzcie mi, Schymura, kto kazał odesłać automobil z Cegłówki? – asystent kryminalny zaatakował znienacka po krótkim milczeniu.
– Automobil? – dla pomocnika żandarma rozmowa z gościem z Głogowa była ewidentnie ponad siły.
– Właśnie, Schymura! – Reiner uznał za stosowne interweniować, zanim dyskusja przybierze niewłaściwy kierunek. – Na drugi raz, jak mi odeślecie automobil burmistrza z miejsca oględzin, szpicrutę złamię na waszej dupie, zrozumiano? Pan asystent kryminalny musiał rowerem jechać prawie dwa kilometry w tym nieznośnym skwarze. Rozumiecie, Schymura? – grzmiał. – Nigdy więcej!
– Tak jest! – ton głosu i pytające spojrzenie pomocnika żandarma mówiły coś zupełnie przeciwnego. Zastanawiał się w duchu, o co chodzi szefowi? Przecież nic nie słyszał o odsyłaniu żadnego automobilu! Nie mówiąc o tym, że w mieście wszyscy doskonale wiedzieli, iż Reiner wszędzie chodzi na piechotę, czasami tylko korzysta z bicykla, nigdy z automobilu, którego boi się jak diabeł święconej wody!
Schymura już chciał coś powiedzieć, gdy zaterkotał telefon.
– Odbierzecie czy będziecie tak stać do Wielkiego Piątku?! – krzyknął Reiner.
– Gendarmeriegruppenposten Schlesiersee^() – pomocnik żandarma odebrał telefon. – Będzie rozmowa z Głogowem – wyciągnął rękę ze słuchawką.
– Kto dzwoni? – spytał Reiner.
Schymura wzruszył tylko ramionami.
– To do mnie – głos Habichta był zmęczony.