- W empik go
Furia. Tom 1 - ebook
Furia. Tom 1 - ebook
Gdy wszystko, co kochasz, jest zagrożone.
Gdy wszystko, co było Ci znane, budzi Twoje przerażenie.
Gdy wszystkie reguły i normy obracają się w proch.
W Sztokholmie rozprzestrzenia się niebezpieczny wirus wywołujący u ludzi nagłą i niepohamowaną furię. Zarażeni chcą zabić każdego, kto pojawi się w ich pobliżu. Linie telefoniczne są przeciążone, a służby państwowe nie radzą sobie z groźną sytuacją. Stolicę Szwecji ogarnia chaos, nad którym nikt nie jest w stanie zapanować.
W tym całym zamieszaniu policjant Erik za wszelką cenę próbuje skontaktować się ze swoją rodziną. Musi dopilnować, by jego żona i córka – dwie najważniejsze dla niego osoby – dotarły w bezpieczne miejsce. By przetrwały zło, które niesie ze sobą epidemia.
Lecz nie tylko życie Erika przemienia się w najgorszy koszmar. Pontusa, odnoszącego sukcesy zawodnika MMA, czeka świetlana przyszłość. Lecz gdy miasto pogrąża się w coraz większej anarchii, on również porzuca własne plany oraz marzenia. Dla mężczyzny rozpoczyna się najtrudniejsza walka – walka o przetrwanie.
„Furia” to trzymający w napięciu thriller, który zadowoli nawet najbardziej wymagających czytelników. Andreas Ek snuje opowieść o bezradności człowieka w obliczu tajemniczego i niespodziewanego zagrożenia.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8054-251-7 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mona Gentzell wiedziała, że ma mało czasu. Nic nie mówiła. O niczym nie myślała. Na razie koncentrowała się na jednym.
Na wkładaniu kombinezonu.
Rozerwała opakowanie zawierające hermetyczny kombinezon ochronny. Najpierw włożyła jedną nogę. Chcąc włożyć drugą, trafiła piętą w krok. Spróbowała ponownie, ale kiedy podniosła nogę, zachwiała się i znowu trafiła w krok.
Głośno zaklęła.
Trzecia próba była udana. Mona podciągnęła kombinezon do talii.
Jej puls galopował.
Wsunęła ręce i naciągnęła na głowę izolowany kaptur z przezroczystego tworzywa sztucznego. Tworzywo marszczyło się w rytmie jej szybkiego oddechu. Podciągnęła zamek błyskawiczny znajdujący się na boku. Szybkim krokiem ruszyła przed siebie, jednocześnie wkładając rękawice ochronne z dwuwarstwowej gumy.
Przy wodoszczelnej śluzie przeciągnęła kartę wstępu i szybko wpisała siedmiocyfrowy kod. Światełko przy panelu z przyciskami zamrugało na czerwono, a ona aż krzyknęła, zirytowana własną niezdarnością. Podjęła nową próbę, a kiedy kolor zmienił się na zielony, szarpnęła stalowe drzwi, weszła i zamknęła je za sobą. Stała przed drugimi drzwiami. Prowadziły do komory zabezpieczającej.
Chwyciła żółty wąż, który zwisał z sufitu. Przypominał gigantyczny kabel telefonu. Podłączyła go do kombinezonu. Dostarczała w ten sposób powietrze pozwalające wytworzyć niezbędne nadciśnienie. W komorze panowało bowiem podciśnienie w wysokości stu czterdziestu paskali. Stojąc przed drzwiami, Mona nie odrywała wzroku od czerwonego światełka na górze.
No, dalej!
Kiedy zmieniło się na zielone, otworzyła drzwi i wbiegła do środka. Odczepiła wąż, pozwalając, by został automatycznie wciągnięty z powrotem, a tymczasem podłączyła nowy. Kombinezon ponownie wypełnił się powietrzem. Pobiegła z powrotem do drzwi i je zamknęła.
Zdecydowanym krokiem przeszła do ściany i podniosła plastikową pokrywę skrywającą przycisk alarmowy, który jeszcze nigdy nie został użyty.
Zawahała się.
Zamknęła oczy.
Jan.
Otworzyła je z powrotem i uderzyła w przycisk spodem zaciśniętej pięści.
Rozległ się donośny szum wentylatorów, połowa świateł w laboratorium zgasła, a lampka u sufitu zaczęła mrugać na czerwono. Rozległ się alarm, głośne wycie z krótkimi przerwami.
Mona się odwróciła i oparła o ścianę. Pustym wzrokiem ogarnęła laboratorium. Drżały jej dłonie i przygryzła wargę, żeby się nie rozpłakać.
Kiedy alarm ustał, a wentylatory się zatrzymały, zapadła absolutna cisza. Mona słyszała tylko swój oddech.
To wszystko zaczęło się kilka godzin temu, pomyślała. Co mam teraz zrobić?
Osunęła się na posadzkę i wybuchnęła płaczem.OSIEMNAŚCIE GODZIN WCZEŚNIEJ
1
W sali panowała cisza. Przebywał tu trzeci dzień z rzędu i zaczynał tracić nadzieję. Uważał, że tak naprawdę nie powinien tu siedzieć – i nie był w tym osamotniony. Bywał już wcześniej w podobnych salach, ale w innym kontekście.
Wiedział doskonale, jak do tego wszystkiego doszło, i aż gotował się w środku.
Ściany były pomalowane na biało, a podłogę wyłożono czymś w rodzaju sztucznego parkietu. Powietrze było suche, więc uznał, że wentylacja nie działa jak należy. Kolejny dowód na kiepską technikę budowlaną. Jakiś szef chciał zaoszczędzić i wybrał najtańszą, a więc najgorszą firmę. Na ścianach wisiały brzydkie obrazy. Dwa z nich krzywo – działało mu to na nerwy.
Wystrój powinien być surowy i elegancki. Nauczył się tego w wojsku. „Tam, gdzie chłopcy stają się mężczyznami”, jak określił to jego tata, gdy nadszedł czas poboru. Ojciec był skoczkiem spadochronowym i on również miał nim zostać. Dla ojca stanowił powód do dumy.
Miał świeżo ogoloną głowę – wstępując do wojska, pozbył się bujnej czupryny. Od tamtego czasu nigdy nie pozwolił, by włosy urosły mu bardziej niż o dwa milimetry. Zarost golił równie dokładnie. Głównie dlatego, że kiepsko rosła mu broda, więc nie musiał tego robić częściej niż dwa razy w tygodniu.
Był ubrany w garnitur i niebieską koszulę z dobranym kolorystycznie krawatem. Zazwyczaj nosił garnitur tylko przy szczególnych okazjach, jak śluby i pogrzeby. Tu z każdą chwilą czuł się bardziej jak na pogrzebie.
Własnym pogrzebie.
– Panie Eriku – powiedział prokurator, odchylając się z powrotem na oparcie krzesła. – Czy zrozumiał pan pytanie?
Erik wpatrywał się w niego bez słowa.
Już wcześniej miał okazję poznać tego prokuratora i wiedział, że facet jest gotów iść po trupach, byle tylko doprowadzić do skazania policjantów. Takich jak on. Z tymi swoimi przylizanymi do tyłu włosami sprawiał wrażenie, jakby rozkoszował się całą sytuacją. Po prawej stronie Erika siedział skład sędziowski z przewodniczącą w środku, a obok ławnicy z nadania politycznego. Jeden z nich walczył ze zmęczeniem i nawet w pewnym momencie przysnął. Obudził się, gdy przewodnicząca dyskretnie szturchnęła go łokciem. Erik próbował nawiązać kontakt wzrokowy z tym zmęczonym, siwowłosym mężczyzną o pobrużdżonej twarzy. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, tamten wyprostował plecy.
Cały ten sąd był jednym wielkim żartem.
Wiedzieli o tym prawie wszyscy zawodowo zajmujący się prawem. Przewodnicząca, wykształcona prawniczka z wieloletnim doświadczeniem zawodowym, miała decydować o jego losie wraz z trzema ławnikami, którzy ukończyli jednodniowy kurs prawa. To, że ich głosy mimo to były równie ważne jak głos przewodniczącej, stanowiło jedną z gigantycznych porażek szwedzkiego systemu prawnego. Gdyby więc przewodnicząca i jeden ławnik zagłosowali podczas narady za wyrokiem skazującym, a dwóch pozostałych za uniewinnieniem, wyrok byłby uniewinniający. Głos przewodniczącej nie miałby większej wagi, ponieważ obowiązywała tendencja, by raczej uniewinniać niż skazywać. Dobra jako taka, ale gdy się wzięło pod uwagę kompetencje ławników, można było tylko się roześmiać.
Na szczęście istniała możliwość odwołania się do sądu apelacyjnego.
Naprzeciwko Erika siedział tylko prokurator. Powoda nie było. Leżał dwa metry pod ziemią na cmentarzu w Hässelby.
Prokurator westchnął głośno i utkwił spojrzenie w Eriku.
– Co pan zrobił po zabiciu Stefana?2
Kiedy Erik szedł korytarzem, nieobecność kolegów, którzy wzięli wolny weekend, aż biła po oczach. Mijane gabinety były nieoświetlone i oszczędnie umeblowane. Nudne. Erik otworzył drzwi swojego pokoju, nie większego od celi w areszcie. Westchnął na widok stosu akt pełnego wydrukowanych przesłuchań i zgłoszeń. Nie tylko nadmiar spraw wywołał to westchnienie. Erik nie wiedział, czy sąd przychyli się do wersji prokuratora, czy też do zapewnień oskarżonego, że tylko się bronił. Z sądami nigdy nic nie wiadomo. Mogło się skończyć tak albo inaczej.
Cholerna loteria.
Usiadł na krześle przy biurku i zalogował się do wewnętrznej sieci policji. Nie przyszły żadne nowe maile, więc wyłączył komputer i został na miejscu.
Wrócił myślami do styczniowego wieczoru sprzed pół roku. Wieczoru, który właśnie niszczył mu życie. Od tamtego czasu zrobił się bardziej drażliwy i byle drobnostka potrafiła wyprowadzić go z równowagi. Często był niemiły dla Lotty i zbywał ją, kiedy go o coś prosiła. Wiedział, że źle postępuje, ale czasami nie umiał inaczej. Rzadko się rozczulał i pozwalał, by nieprzyjemne zdarzenia po nim spływały, ale to ze stycznia naprawdę odcisnęło na nim swoje piętno.
Mocne piętno.
W ciągu czternastu lat pracy w sztokholmskiej policji Erik widział praktycznie wszystko. Poważne wypadki drogowe, biedę i rozmaite problemy społeczne, przypadkowe postrzały i umyślne ugodzenia nożem. Poniewierane żony. Maltretowane dzieci. Zabójstwa rodziców. Lata pracy w stołecznej policji go zahartowały. Był bity na służbie, rzucano w niego kostką brukową, atakowano gazem pieprzowym i do niego strzelano. Tę wyliczankę można było ciągnąć długo i z całą pewnością nie wszyscy policjanci przeżyli tyle, ile on. Z jakiegoś powodu takie gówniane sytuacje przyciągały go jak narkotyki ćpuna. Przeżył niejedno, ale tamten styczniowy wieczór był chyba najgorszy. Nie tylko ze względu na następstwa, z którymi właśnie się mierzył, ale też z uwagi na to, co mogło się stać. Często uczestniczył w wydarzeniach, które mogły mieć tragiczny finał. Nie lubił frazy: „Gdyby nie to, że…”. Uważał, że nie należy rozważać, co by było gdyby, tylko skupiać się na tym, co rzeczywiście się stało. Jest, jak jest, i już.
To był 18 stycznia. Erik i jego kolega Micke patrolowali zachodni Sztokholm w starym wiernym 33-9220 ze stu dwudziestoma tysiącami przejechanych służbowo kilometrów na liczniku, co dla radiowozu było pokaźnym wynikiem. Erik i Micke dostali z centrali rutynowe zadanie. Wykonywali podobne setki razy. Chodziło o to, by sprawdzić człowieka, który spał na ławce w parku w Vällingby.
– Pijak – zawyrokował Micke, a Erik się z nim nie sprzeczał. Jeśli tak, to odwiozą go do izby wytrzeźwień szpitala Sankt Görans, pod warunkiem że będzie umiał się zachować. W przeciwnym wypadku skończy w areszcie w Solnie.
Erik prowadził radiowóz wyludnionymi uliczkami parkowymi w Vällingby, kierując się w stronę miejsca podanego w zgłoszeniu. Był późny wieczór, zrobiło się ciemno, a do tego panował chłód. Znaleźli go praktycznie od razu, siedział na ławce. Erik zaparkował na wprost, żeby oświetlały go reflektory. Dźwignię sterującą skrzynią biegów ustawił w pozycji parkowania i wysiadł z wozu, nie przypuszczając, że już godzinę później znajdzie się w szpitalu Karolinska.
I to jako pacjent.3
Pontus Lindquist siedział pogrążony w myślach, na głowie miał ręcznik. W szatni śmierdziało potem i maścią przeciwbólową. Co jakiś czas otwierały się drzwi i było słychać głosy, ale Pontus nie zwracał na nic uwagi.
Siedział na ławce, pochylony do przodu, palcami u nóg dotykał podłogi i poruszał nogami, żeby nie zesztywniały mu mięśnie. Dłonie trzymał splecione na kolanach. Miał zamknięte oczy i zapadał się coraz głębiej w siebie.
Kiedy koncentrował się przed wejściem na ring, nic nie mogło mu przeszkodzić. Był zdyscyplinowany i w każdą walkę, a nawet trening wchodził na sto procent.
Codziennie ciężko trenował. Prawidłowo się odżywiał i dobrze sypiał. Surowo przestrzegał zasad i niczego nie pozostawiał przypadkowi. Na dziewczyny nie miał czasu. Przeszkadzały w skupieniu. Czasami szedł z jakąś do łóżka, ale prawie zawsze były to jednorazowe numerki bez znaczenia, na które zazwyczaj pozwalał sobie po walce. Wtedy rzeczywiście świętował, co przeważnie wiązało się ze spożywaniem zdecydowanie nadmiernych ilości alkoholu. Ale od narkotyków trzymał się z daleka. „Narkotyki zażywają tylko przegrani” – powiedział kiedyś, gdy jakiś chłopak mu je zaproponował. Tamten naprawdę się wkurzył, uderzył go w ramię i zaczął wyzywać. Pontus mu nie oddał. Bił się tylko na treningach i podczas walk.
Kiedy jednak chłopak wymierzył mu lewy sierpowy, sytuacja uległa całkowitej zmianie.
Pontus natychmiast spostrzegł nadchodzący cios, pewnie jeszcze zanim chłopak sam sobie uzmysłowił, że właśnie go wyprowadził. Pontus mógł uniknąć uderzenia, po prostu obniżając pozycję poprzez lekkie zgięcie nóg w kolanach i rotację ciała w prawo. Chłopak uderzyłby powietrze tuż nad jego głową i odsłonił lewą stronę swojej twarzy. Pontus miałby okazję go znokautować mocnym prawym sierpowym na szczękę.
Ale tego nie zrobił.
Przyłożył prawą dłoń do głowy i z wprawą przyjął cios, który okazał się słabszy od tych zadawanych podczas lekkich sparingów. Chłopak nie skręcił bioder i dlatego nie skumulował energii, która nadałaby siłę uderzeniu. Poza tym nie stanął nawet w rozkroku, więc łatwo było go przewrócić. Pontus wykonał energiczny krok przed siebie. Jednocześnie postawił lewą stopę za cofniętą nogą chłopaka i odepchnął jego klatkę piersiową. Chłopak stracił równowagę i zanim zrozumiał, co się dzieje, już leżał na posadzce i wył.
Strażnicy pojawili się natychmiast, bezceremonialnie go podnieśli i wyprowadzili, a on krzyczał coś, czego Pontus nie zdążył usłyszeć.
Dwa dni po walce Pontus znów wrócił do swoich zwyczajów. Treningi. Jedzenie. Spanie. Trenował sporty walki od ósmego roku życia – miał dobre podstawy, bo jego o sześć lat starszy brat uprawiał karate i chętnie na nim ćwiczył. Pontus nigdy się nie poddawał, mimo że był znacznie lżejszy i słabszy od ówczesnego przeciwnika. Nigdy z tego nie zrezygnował, a kiedy wszedł w wiek nastoletni, brat był bez szans.
W drugiej profesjonalnej walce w formule MMA miał znaczną przewagę. W ostatniej rundzie rozprężył się i jedenaście sekund przed końcem pojedynku rywal założył mu balachę – chwycił go za lewą rękę i zablokowawszy jego staw łokciowy przy pomocy własnych ramion i ciężaru ciała, naciskał w przeciwną stronę, doprowadzając do tego, że łokieć Pontusa wygiął się w niewłaściwą stronę.
Ból był nie do opisania. Wielu innych zawodników, którym założono by tak ciasno dźwignię łokciową, odklepałoby, poddając się. Ale nie Pontus. Wiedząc, że wygrywał na punkty, a do końca pojedynku zostało tak niewiele czasu, postanowił nie odklepać. Został uratowany przez gong i tym samym wygrał. Strachu, że ręka w każdej chwili może się złamać, w ogóle nie odczuwał. Był nieugięty. Gdyby do końca pojedynku pozostało dwanaście sekund lub więcej, kilka tygodni chodziłby z ręką w gipsie.
Drzwi do szatni otworzyły się i Pontus wstał. Nadszedł czas na rozgrzewkę.4
Mężczyzna siedział na ławce i spał. Ręce zwisały mu luźno, głowa była przekrzywiona. Miał na sobie pikowaną kurtkę, czapkę i bufiaste spodnie dresowe. Do tego sfatygowane i źle zawiązane buty. Był umięśniony, co nie było częste u okolicznych alkoholików i narkomanów.
– Halo – powiedział Micke i próbował tchnąć w mężczyznę trochę życia. W odpowiedzi usłyszał tylko chrząknięcie. – Całkiem odpłynął – stwierdził.
– Chcesz pojechać do Sankt Görana i trochę wytrzeźwieć? – zapytał Erik.
Nie było odpowiedzi.
Potrząsnął mężczyzną. Ten w dalszym ciągu spał.
– Przynajmniej wiadomo, że żyje.
– Kawał chłopa – stwierdził Micke. – Obyśmy nie musieli go ciągnąć, nie chcę jeszcze bardziej rozpieprzyć sobie kręgosłupa.
– Nie, to byłoby głupie – odparł Erik. – Lecimy z dziewiętnastką i ładujemy go do samochodu. Pojedziemy chyba do szpitala Sankt Göran?
– Pewnie.
– Chss d szszppiala Sa Gööan – wymamrotał mężczyzna.
– Co powiedziałeś? – spytał Erik i ponownie nim potrząsnął. – Halo?
– Chss d szszppiala Sa Gööan – powtórzył, a jego głowa się zakołysała.
– Chcesz do szpitala Sankt Göran? – powtórzył Micke. – Dobrze zrozumiałem?
Mężczyzna pokiwał głową.
– To dobrze – odparł Micke. – Tak poza tym wszystko z tobą w porządku? Już prawie możesz mówić i w ogóle – dodał, kładąc mu dłoń na ramieniu.
Nie było odpowiedzi.
– Zaczynamy – zarządził Erik.
Przeprowadzili rewizję mieszczącą się w ramach paragrafu dziewiętnastego ustawy o policji. Erik zaczął przeszukiwać lewą kieszeń.
– Igła – oznajmił i odwrócił się do Mickego, żeby pokazać mu znalezisko.
Micke w odpowiedzi pokiwał głową i uniósł plastikową kartę.
– Mam tu jego dowód osobisty, zapytam przez radio, co to za ananas.
Podszedł do samochodu i nawiązał kontakt z centralą. W uzasadnieniu podał, że na dworze jest zimno, a mężczyzna to zwykły pijak. Erikowi przemknęło przez głowę, że Micke powinien zostać przy nim, ale najwyraźniej ciepło było ważniejsze od bezpieczeństwa.
Micke zaczął odczytywać operatorowi numer osobisty. Kiedy rozmawiał przez radio, Erik kontynuował rewizję. Miał za sobą setki podobnych, podczas których znajdował wszystko od pistoletów po prezerwatywy. Sprawdził kieszenie kurtki i chciał przejść do spodni. Zaczął przeszukiwać prawą kieszeń na nodze i wtedy mężczyzna chwycił go i odepchnął rękę sięgającą do jego kieszeni.
– Co robisz? – spytał Erik, łapiąc go za prawe ramię.
Mężczyzna nagle wstał i uderzył lewą pięścią, trafiając policjanta w prawe przedramię. Erik nie był przygotowany na cios i na chwilę stracił równowagę. Mężczyzna stał i w tej samej chwili Erik spostrzegł, że w jego dłoni coś błysnęło. Napastnik zaczął gwałtowne wymachiwać ręką w jego kierunku, wrzeszcząc przy tym na całe gardło.
Nóż! – pomyślał Erik i odruchowo sięgnął po służbowy pistolet. Nie myślał, po prostu to zrobił. – Jeśli spotykasz się z nożem, wyciągnij pistolet – mówił jego nauczyciel w szkole policyjnej. Podczas każdych ćwiczeń i zawsze, gdy sprawca miał w rękach jakieś narzędzie, Erik sięgał po pistolet. Jeśli znajdował się w bezpiecznej odległości, oddawał strzał ostrzegawczy, a jeśli sprawca skracał dystans, strzelał mu w nogę.
Teraz odległość nie zapewniała bezpieczeństwa.
Kiedy Erik wykonał ruch ręką w kierunku pistoletu, był już zdecydowany. Strzeli wysoko, w klatkę piersiową.
Wystrzeli, by zabić.
Stali nieco ponad pół metra od siebie. W chwili gdy Erik zrozumiał, że przedmiotem jest nóż, zorientował się, że oberwał w prawe ramię. Wiedział, że został ugodzony, ale prawie tego nie poczuł. Jego organizm pracował na wysokich obrotach, a adrenalina rozlewała się w jego żyłach z siłą tsunami. Erik nie zdołał wyciągnąć pistoletu. Kiedy padł cios, próbował własnymi rękami zatrzymać atak.
Mężczyzna, który nagle jakby zupełnie wytrzeźwiał, zachwiał się na nogach i przez to o włos minął tułów policjanta. Erik chwycił go lewą ręką za ramię i trzymał z całej siły. Skupił się na zagrożeniu.
Na nożu.
Tym, którego ostrze było teraz wymierzone w napastnika.
Wolną ręką Erik chwycił dłoń mężczyzny i zaczął napierać ze wszystkich sił.
Nóż zagłębił się w szyi mężczyzny, wchodząc ukośnie od dołu.
To był nóż Mora, standardowy model. Wszedł tak głęboko, że ostrza nie było widać i z szyi wystawał tylko czerwony drewniany trzonek.
Mężczyzna wydał dźwięk, który od tamtego czasu śnił się Erikowi po nocach. Tak jakby krzyczał na całego, ale nie było słychać nic poza stłumionym kwikiem. Znaleźli się tak blisko siebie, że Erik poczuł jego alkoholowy oddech. Ich spojrzenia się spotkały i można było odnieść wrażenie, że minęły wieki.
Panowała absolutna cisza.
Chwilę później Erik wyciągnął nóż.
Krew zaczęła bryzgać jak piwo z potrząśniętej i otwartej puszki.
W innej sytuacji Erik zacząłby panikować, że zarazi się wirusowym zapaleniem wątroby typu C albo wirusem HIV. Ale nie w tym wypadku. Teraz nie było na to czasu. Mężczyzna upadł na ziemię, trzymając się za szyję. Krzyczał z bólu, a z ust tryskała mu krew.
Micke nie zdążył nawet zareagować, zanim było po wszystkim. Usłyszał krzyk, a kiedy wyskoczył z samochodu, zobaczył Erika wyciągającego nóż z szyi mężczyzny. Kiedy do nich podszedł, mężczyzna już leżał na ziemi.
Krew, w szaleńczym tempie pompowana z tętnicy szyjnej, barwiła śnieg na kolor jasnoczerwony. Mężczyzna oddychał gwałtownie, z każdym oddechem słychać było bulgotanie, a krew wypływała z kącików ust. Patrzył błagalnie na policjantów, a w jego oczach widać było panikę.
Erik zrozumiał, co się dzieje.
Odruchowo wcisnął dwa palce w ranę. Krew nadal bryzgała, a on kręcił palcami w środku, z narastającą rezygnacją próbując ucisnąć właściwe miejsce. Mężczyzna wymachiwał rękami i nogami, desperacko próbując uciec przed bólem, który zadawał mu Erik. Kaszlał krwią, gromadzącą się w ustach i w gardle. Erik poczuł przyspieszone bicie serca. Nacisnął mocniej w nadziei, że krwotok ustanie.
Poskutkowało.
Krew już nie bryzgała, lecz delikatnie spływała po dłoni Erika i szyi mężczyzny. Było jej jednak dużo.
Za dużo.
Micke usiadł okrakiem na mężczyźnie i udało mu się zablokować jego ramiona nogami. Tamten w dalszym ciągu desperacko kopał, próbując dokonać tego, co każdy czujący zbliżającą się śmierć. Przeżyć. Był w szoku i nie myślał o tym, że utrudnia akcję ratunkową.
– Nie ruszaj się! – krzyknął Erik.
Wiedział, że człowiek ma w ciele tyle krwi, ile wynosi sześć procent masy ciała. A zatem dorosły człowiek ważący dziewięćdziesiąt kilogramów ma około pięciu i pół litra krwi. Strata nieco ponad dwóch litrów najprawdopodobniej spowoduje śmierć, jeśli nie nadejdzie pomoc.
Erik rozejrzał się i doszedł do wniosku, że z szyi mężczyzny wypłynęło znacznie więcej niż dwa litry krwi.
Zadzwonił pod numer alarmowy i wezwał na miejsce karetkę oraz kilka radiowozów. Był tak spięty, że musiał powtórzyć, bo operator za pierwszym razem go nie zrozumiał.
Kopanie ustało, a Micke zwolnił uścisk. Erik klęczał przy mężczyźnie i trzymał palce w jego ranie. Krew wypływała miarowym, powolnym strumieniem i skapywała na śnieg. Micke zdjął rękawiczki i przyłożył do szyi rannego palce wskazujący i środkowy.
– Nie czuję pulsu!
– Reanimacja! – krzyknął Erik. – Zaczynaj reanimację!
Micke położył dłonie jedna na drugiej i zaczął masaż serca.
– Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć… – odliczał cicho w tym samym rytmie. Kiedy doszedł do trzydziestu, zaczął od nowa. – Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć…
Kiedy Micke wykonywał reanimację, Erik nadal uciskał ranę. W kieszeni spodni miał zestaw pierwszej pomocy. Chciał go wyciągnąć wolną ręką, ale nie był w stanie nią poruszyć.
Stracił w niej czucie.
Erik zmarszczył czoło. Rękaw jego munduru był poszarpany i miał nieco ciemniejszy kolor niż reszta materiału. Erik chciał podwinąć rękaw i zobaczyć, jak źle to wygląda, ale nie mógł. Nie miał odwagi zwolnić ucisku, który udało mu się stworzyć palcami.
Rozejrzał się. Park był pusty, a jedyne źródło światła stanowiły reflektory radiowozu.
Erik poczuł, że kręci mu się w głowie.
Pozbawione życia ciało mężczyzny podrygiwało w rytmie uciśnięć.
Rozległy się syreny.
Jak tylko zjawili się sanitariusze, zastąpili Erika przy reanimacji. Koledzy policjanci zaopiekowali się nim i wtedy odkryli, że ma rozciętą rękę. Został zabrany do karetki i pojechał do szpitala. Pierwsza karetka zdążyła już odjechać z nożownikiem.
W szpitalu założono Erikowi ponad dwadzieścia szwów po zewnętrznej stronie ramienia. Na szczęście żadne nerwy nie zostały przecięte. Gdyby nóż trafił w tętnicę, prawdopodobnie Erika spotkałby ten sam los co pijanego napastnika.
Prokurator oskarżył policjanta o nieumyślne spowodowanie śmierci, w uzasadnieniu podając, że czyn był zbyt brutalny i bezwzględny. Sprawa miała konsekwencje. Erik w oczekiwaniu na proces i wyrok został przeniesiony do służb wewnętrznych. Musiał siedzieć w biurze i analizować dokumenty dotyczące pospolitych przestępstw, takich jak kradzieże czy awantury pod wpływem alkoholu. To było gorsze niż śmierć.
Tytuł na pierwszej stronie jednej z gazet krzyczał:
Policjant poderżnął gardło pijanemu
Do pewnego stopnia była to prawda. Erik rzeczywiście poderżnął temu mężczyźnie gardło, tyle że zrobił to nie bez przyczyny. Tymczasem artykuł napisany pod tezę o przyczynie nie wspomniał. Podczas procesu Erik wyjaśniał, że wszystko trwało zaledwie sekundy. Nie zdążył nawet pomyśleć i działał w obronie własnej. W żadnym wypadku nie życzył sobie takiego finału. To się po prostu stało.
Z czasem jednak pojawił się drugi zarzut. To z jego powodu Erik był tak wściekły, gdyż mógł on przedwcześnie zakończyć jego karierę w policji.
W tym wypadku z całą pewnością nie chodziło o obronę własną.5
Erik wstał od biurka i poszedł na strzelnicę. Inni w ramach swoistej terapii sprzątali, zmywali albo wykonywali prace ogrodowe. Erik strzelał. Zwykle starał się trenować co najmniej kilka razy w tygodniu. Strzelanie było mu potrzebne na co dzień, a jednocześnie stanowiło polisę ubezpieczeniową. Uważał, że dobry strzelec ma większe szanse na przeżycie. Był w tym lepszy niż wielu innych funkcjonariuszy, a jako certyfikowany instruktor miał też przewagę w postaci nieograniczonego dostępu do amunicji.
Stanął na czerwonej linii oznaczającej odległość dziewięciu metrów od kartonowych tarcz. Jarzeniówki świeciły ostro, a brzęczenie wentylatora działało na niego uspokajająco. Wziął głęboki oddech. Gdy ruchoma tarcza imitująca przestępcę pojawiła się w zasięgu wzroku, Erik wyciągnął z kabury pistolet służbowy marki Sig Sauer P226. Oddał dwa szybkie strzały w środek tarczy i jeszcze jeden w jej górną część. Tę, która przedstawiała głowę przestępcy. Centymetrowe otwory widniały tam, gdzie powinny – w prawdziwej sytuacji odniosłyby pożądany skutek.
Erik powtórzył czynność kilka razy, a potem zmienił ćwiczenie na trzy szybkie strzały w głowę fikcyjnego przestępcy. Po kilkunastu udanych seriach uznał, że już wystarczy, i ruszył do domu.
W wagonie metra znów pogrążył się w myślach. Krążyły wokół dziennikarza, który mógł zakończyć jego karierę. Tego, który nie dawał mu spokoju po zdarzeniu z Vällingby. Doszło do tego, że dziennikarz zadzwonił do drzwi jego mieszkania, żeby uzyskać komentarz i zrobić zdjęcie. Czekał nawet pod pracą Lotty i zaczął ją wypytywać, kiedy szła do samochodu.
Przekroczył granicę, kiedy przyczepił się do Alexandry. Dziewczynka bawiła się przed domem. Nagle Erik zobaczył przez okno, że dziennikarz pojawia się nie wiadomo skąd i kuca przed nią.
Nie mógł opanować nerwów. Cała wściekłość i wszelki ból, które w sobie nosił, eksplodowały jak bomba. Zaczął krzyczeć na dziennikarza, a tamten wstał. Erik szarpnął go, uderzył w twarz i kazał trzymać się od nich z daleka. Potem wszedł z Alexandrą do domu i zamknął drzwi na klucz.
Z powodu tego zdarzenia prokurator oskarżył go również o pobicie. Twierdził, że Erik nie potrafi właściwie ocenić sytuacji i przejawia skłonność do brutalnych zachowań. Przedstawiał go jako zbyt agresywnego. Pytanie brzmiało, czy sąd da się nabrać na tę argumentację.
Jeśli tak, Erikowi groziło nawet więzienie.6
Po rozgrzewce, na którą składały się rozmaite kombinacje ciosów rękami i kopnięć, a także podskoków i wymachów rękami, Pontus usiadł z powrotem na ławce z ręcznikiem na głowie.
Wkrótce potem poczuł na ramieniu czyjąś dłoń.
– It’s time.
Stał przed nim jego trener Mike. Ten brytyjski czołg splótł dłonie i wydawał się bardziej nakręcony od Pontusa. Mike walczył w wadze ciężkiej i miał za sobą siedem pojedynków w UFC, największej i najbardziej prestiżowej organizacji MMA. Bilans Mike’a to pięć zwycięstw i dwie porażki. Cztery zwycięstwa odniesione przez nokaut. Jedno przez nokaut techniczny.
Trzy dni przed swoim ósmym pojedynkiem miał wypadek motocyklowy i złamał nadgarstek tak niefortunnie, że – jak się okazało – nie był już w stanie walczyć na profesjonalnym poziomie. Wtedy też rozpoczął karierę trenerską.
Pontus wstał, wciąż z ręcznikiem na głowie.
– Bij mocno, bij szybko, bij mądrze – mamrotał Mike raz za razem. Jego głowa huśtała się tam i z powrotem, a ręce wykonywały rytmiczne serie różnych ciosów. Zdjął Pontusowi ręcznik i zaczął uderzać go niedźwiedziowatymi łapami w twarz.
– Roznieś go – rzucił Mike i uderzył Pontusa w policzek.
Wyszli z szatni i ruszyli korytarzem na arenę, której wejście zasłonięte było czarną kurtyną.
Spiker wkrótce miał wykrzyczeć informację o dwóch pierwszych tego wieczoru pojedynkach o tytuł.
Adrenalina krążyła mu w żyłach. Był zdenerwowany. Jak zawsze przed walką. Jednak gdy tylko się zaczynała, zmęczenie ustępowało jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Niedawno się ogolił, dzięki czemu wyglądał o pięć lat młodziej. Nie zawsze był z tego zadowolony, ale golenie stało się jego rytuałem. Odkąd zaczął to robić, nie przegrał ani razu, więc wolał nie zmieniać zwycięskiej koncepcji. Miał niewiele tkanki tłuszczowej, a mimo wyraźnie zaznaczonych mięśni klatki piersiowej i brzucha wyglądał szczupło. Mierzył sto dziewięćdziesiąt jeden centymetrów i przed walką musiał zrzucić siedem kilogramów. Spinanie włosów z tyłu było oczywistą koniecznością. Nie mógłby walczyć, gdyby opadały mu na oczy.
Podskakiwał w miejscu, wpatrując się w matę, i cicho powtarzał:
– Rozniosę go, facet nie ma szans. Bij mocno, bij szybko, bij mądrze.
Z głośników dudniła muzyka – One step closer Linkin Park.
– Jeszcze jedna walka – mruknął Pontus. – Jedna walka i tam będę.7
Wagon metra się zatrząsł i Erik wrócił do teraźniejszości. Naprzeciwko niego siedział starszy mężczyzna w garniturze, a pasażerowie w połowie pustego wagonu byli wpatrzeni w ekrany swoich telefonów.
Staruszek zakaszlał i zakrył usta. Wyciągnął czerwoną chusteczkę i odkrztusił w nią flegmę. Spojrzał na Erika, przeprosił i schował chusteczkę z powrotem do kieszeni spodni.
Erik nie mógł się już doczekać emerytury. Jeszcze dwadzieścia siedem dni i będę wolny, pomyślał. Wielu z jego znajomych wcale nie czekało z utęsknieniem na emeryturę, nastawiali się wręcz na to, że jeszcze przybędzie im roboty. Ale nie Erik, on miał plany. Zamierzał zwiedzić świat razem z Lottą. Odbyć podróż do Stanów, o której od kilku lat rozmawiali. Odprężyłby się, pograłby sobie w golfa i po prostu miło spędził czas.
Zero stresu.
Najbliżsi przyjaciele Erika byli inżynierami. Znał ich z czasów swoich dwuletnich studiów w Królewskim Instytucie Technologicznym w Sztokholmie. Dobrze się tam czuł, ale w życiu brakowało mu dreszczu ekscytacji, więc głównie z ciekawości złożył papiery do wyższej szkoły policyjnej. Nigdy nie żałował tego wyboru.
Kochał swoją pracę, ale raz na jakiś czas zastanawiał się, jak wyglądałoby jego życie, gdyby zrobił dyplom inżyniera. Miał na myśli głównie aspekt finansowy. W policji zarabiał kiepsko, ale mimo wszystko znośnie w porównaniu z kolegami, ponieważ był oficerem. Lotta pracowała jako szefowa marketingu w Peak Performance i z ich dwojga zarabiała znacznie lepiej.
Cztery lata wcześniej urodziła się Alexandra i był to najszczęśliwszy dzień w jego życiu. Przypomniał sobie, jak to było, kiedy wrócili do domu z oddziału noworodkowego. Dziwne uczucie. Nagle byli we troje. Co mieli robić? Lotta trzymała Alexandrę w ramionach i zapytała, czy napiją się kawy. Położyła ją na kanapie, a Alexandra po prostu patrzyła swoimi wielkimi oczami. Wypili kawę i stwierdzili, że są najszczęśliwszą rodziną na świecie.
Erik wysiadł przy Fridhemsplan i ruszył w stronę ruchomych schodów. Minęła go grupka chłopaków rozmawiających o jakiejś imprezie, na którą się wybierali. Jeden po przyjacielsku trącił kolegę w ramię, a pozostali skwitowali to salwą śmiechu.
Erik stanął na ruchomych schodach, powoli wiozących go na górę. Stała przed nim kobieta w wieku nieco powyżej dwudziestu lat. Miała na sobie uroczą letnią sukienkę do kolan. Na bose stopy włożyła białe buty. Włosy miała ułożone w szczególny kok, którego upięcie wydawało się skomplikowane. Zeszli ze schodów, ona skręciła w lewo, a Erik poszedł dalej do metra zielonej linii.
Wkrótce potem był na Dannemoragatan. Kupili to mieszkanie, kiedy Lotta zaszła w ciążę. Było duże, czteropokojowe, z werandą wychodzącą na dziedziniec. Erik sam je wyremontował. Położył ciemny dębowy parkiet, wygładził ściany i pomalował je na biało. Wymienił listwy podłogowe i też pomalował na biało. Kupił nowe szklanki do kuchni i sprzęt AGD ze stali szczotkowanej, wyburzył ścianę, żeby uzyskać otwartą przestrzeń między kuchnią a salonem. Drzwiczki szafek i blaty w kuchni były białe i błyszczące. Łazienkę niewiele wcześniej odnowiono, więc z nią nie trzeba było już nic robić. I tak nie byłoby ich stać.
Dokładnie w momencie, gdy Erik stanął na peronie, wjechał pociąg. W wagonie było luźno.
Wyjątkowo luźno jak na piątkowy wieczór.8
Pontus wszedł do klatki z pewnością siebie, która nie miała sobie równych. Był uważany za najlepszego w Europie w swojej kategorii wagowej, statystyki mówiły same za siebie. Osiem zwycięstw z rzędu. Praktycznie zyskał potwierdzenie, że jeśli wygra walkę – o pas mistrzowski w wadze półśredniej – dostanie szansę w UFC.
Marzył o tym.
Po drugiej stronie oktagonu stała już tylko jedna przeszkoda. Należało ją natychmiast usunąć. Przeciwnikiem był umięśniony fighter z nastroszonymi włosami. Stał i szczerzył się do Pontusa, gdy przedstawiano ich niecierpliwej publiczności w hali Solna.
Szczerz się do woli, pomyślał.
Pontus wiedział, że musi zdominować tę walkę. Jeśli będzie zbytnio wyrównana, zwycięstwo prawdopodobnie przypadnie obecnemu mistrzowi. Tak to po prostu wyglądało – odebranie pasa mistrzowskiego nie powinno być łatwe.
Rozpoczął w szaleńczym tempie, zadając jedną serię ciosów po drugiej. Mistrzowi udało się wejść w klincz po otwarciu, które powinno przejść do historii szwedzkich sportów walki. Było zagadką, w jaki sposób dał radę utrzymać się na nogach. W pewnym momencie skontrował i zadał cios, ale kiedy Pontus wymierzył mu w twarz mocny prawy sierpowy, wszyscy pomyśleli, że jest już po wszystkim. Jednak mistrz ponownie klinczował i wydawało się, że za nic w świecie uchwytu nie puści.
Kiedy rozbrzmiał gong, mistrz był tak skołowany, że poszedł do narożnika Pontusa i siedzący przy ringu sekundant musiał go przywoływać.
Na macie, której granice wyznaczały czarne kraty klatki, widać było ślady bezwzględnej wymiany ciosów z początku starcia. Krew szybko wytarto. Publiczność euforycznie skandowała imię Pontusa. Dla nich już był zwycięzcą.
Pontus wreszcie poczuł, że żyje. Jednocześnie był rozczarowany. Chciał stoczyć zaciętą walkę z przeciwnikiem stawiającym zdecydowany opór, ale to wydawało się jak wyrwanie słodyczy z rąk małego dziecka. Kiedy wspomniał o tym trenerowi, Mike wymierzył mu siarczysty policzek.
– Zamknij się! – wrzasnął po angielsku w cockneyowskim dialekcie. – Skoro jesteś taki zajebisty, dlaczego nie wykończyłeś go w pierwszej rundzie? Ty cholerny idioto, nie lekceważ tego chłopaka!
Nie było sensu, by Pontus cokolwiek mówił. W przerwach mówił Mike, nie on. Trener wcześnie dał mu to do zrozumienia. Jeśli życzył sobie, by Pontus coś powiedział, informował go o tym.
– Masz go w garści, ale teraz odpoczywa, a jego lewy sierpowy jest bardzo silny, więc uważaj! – ostrzegł Mike, wlepiając wzrok w podopiecznego. – Rozumiesz?
Pontus skinął głową, pijąc wodę przez rurkę włożoną do butelki.
– Złamałeś mu lewy łuk brwiowy. Uderz tam znowu, zdefasonuj mu twarz i spadamy!
Zabrzmiał gong i Pontus zerwał się z taboretu. Mistrz zrobił to samo. Skąd on miał na to siłę? – zastanawiał się Pontus.
Mistrz rozpoczął swoją ulubioną kombinacją. Prosty, prosty, sierpowy. Świadomie opuścił gardę lewą ręką, żeby przeciwnik pomyślał, że ma okazję uderzyć. Wymierzył prawy prosty, a wtedy Pontus zadał cios. Mistrz ledwo zdążył z unikiem i postawił wszystko na lewy sierpowy.
Pontus wiedział, że musi uważać i kiedy spostrzegł, że przeciwnik opuścił gardę, poczuł, że zaraz nadejdzie odpowiedni moment. Sparował cios i wyprowadził prawy prosty, a mistrz zablokował go bez trudu. Następnie padł lewy sierpowy.
Całkowicie zgodnie z planem.
Pontus uniknął ciosu, w ostatniej chwili cofając głowę i wtedy dostrzegł szansę. Zaproszenie, które zdarza się raz na sto.
Mistrz uderzył z całej siły i chybił. Jednocześnie prawą ręką opuścił gardę i odsłonił całą twarz. Pontus wymierzył ostry prawy sierpowy, a zaraz po nim podbródkowy prawą ręką. Mistrz stracił równowagę i padł na plecy.
Leżał nieruchomo.
Pontus doskoczył do swojego rywala jak wąż do bezbronnej myszy, ale sędzia rzucił się na deski i zaczął wymachiwać rękami, jednocześnie próbując odepchnąć Pontusa nogami.
Pontus wstał i wzniósł zaciśnięte pięści.
Wydał ryk ze szczęścia.