Furiat - ebook
Furiat - ebook
Axel Troy nigdy nie jest sam. Zawsze towarzyszą mu przyjaciele: Bezsilność, Złość, Ból, Zemsta. Jest jeszcze ona. Ta, która ściska za gardło, zabiera oddech, zamienia w proch i pył wszystko, z czym się zetknie – FURIA. Gdy na jego drodze staje Sunday Rainbow, roztrzepana i beztroska dziewczyna, która swoim blaskiem zawstydza samo słońce, zdarzyć się może wiele. Nie pyta, czy może, nie zastanawia się, nie wycofuje. To nie w jej stylu. Nie jest świeczką, żarówką. Jest reflektorem! Mrok ma gęsią skórkę, gdy ona jest blisko. Dwie skrajnie różne osobowości. Dwa spojrzenia na świat. Dwie możliwości. Ciemność pochłania wszystko. Światło rozświetla mrok.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-8290-107-8 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Axel
– Axel, orientuj się!
Zanim do mojej świadomości dociera sens tych słów, jest już za późno. Zdecydowanie nie zorientowałem się w porę. Brzdęk tłuczonego szkła i zszokowane twarze osób, z którymi siedzę przy stole, są tego potwierdzeniem. A piłka do rugby zatopiona w misce z zupą dyniową jest namacalnym dowodem na to, że nie mam refleksu. I na to, że mój przyjaciel jest kretynem.
– Vincencie Abernathy! – krzyczy jego dziewczyna Abby, próbując przywołać go do porządku. – Zobacz, co narobiłeś!
Rozglądam się, mimo że słowa te nie są skierowane do mnie. Obok mnie siedzi moja żona Alice, dalej Merry i George. Wszyscy umazani pomarańczową mazią i zdezorientowani. Vinnie zaś robi to, co wychodzi mu najlepiej, mianowicie przybiera minę niewiniątka.
– Tylko on mógł zrobić coś takiego – mówi George i zdejmuje ubrudzoną marynarkę, którą zarzuca na oparcie kanapy.
– Nic się nie stało. Tak jakby jesteśmy do tego przyzwyczajeni? – Alice ściera krem z powieki i uśmiecha się szeroko.
– No, sorry. – Vinnie podchodzi do stolika i patrzy na mnie z wyrzutem. – Axel nie złapał tej piłki, co poradzę? – Rozkłada bezradnie ręce. – Przecież nawet uprzedziłem, że będę rzucał.
– Uprzedziłeś, że leci – poprawia go Merry i przewraca oczami.
Vinnie nie wydaje się przejęty. Wyciąga piłkę z miski i ogląda ją z każdej strony, a potem odwraca się w kierunku siedzących przy stolikach ludzi i oznajmia:
– Bardzo państwa przepraszam, kolega nie ma refleksu.
Zaraz go walnę.
– Zniszczyłeś Alice sukienkę. – Abby uderza Vinnie’ego ścierką po głowie.
– O ja, faktycznie. Teraz wyglądasz jak ta laska z tego filmu o esencji młodości, w którym grała Meryl Streep, no, jak to leciało. – Pociera brodę, jakby się zastanawiał. Może i rzeczywiście to robi, bo w końcu pstryka palcami i mówi: – „Ze śmiercią jej do twarzy”. Ta wielka plama na twoim brzuchu wygląda jak otchłań.
– Rety, skończ pierdolić. – Chowam twarz w dłoniach i energicznie ją pocieram.
Vinnie zajmuje miejsce na kanapie i klepie mnie po plecach.
– Rozumiem, że jesteś sfrustrowany, bo nie złapałeś.
– Mylisz się. Jestem sfrustrowany za każdym razem, kiedy jesteś obok – przyznaję szczerze.
– Tak to już bywa z przyjaciółmi, nie? – Unosi głowę i przemyka wzrokiem po wszystkich zebranych przy stole.
Cóż, trudno nie przyznać mu racji. Coś w tym jest, do cholery!
Vinnie Chicken to bar, który mój przyjaciel otworzył od razu po studiach. Namawiał mnie, żebym wszedł z nim w spółkę, ale miałem na siebie inny plan. Razem z Alice równo za miesiąc będziemy świętować otwarcie wyjątkowego miejsca na mapie Seattle.
– To jak, wymyśliliście już nazwę? Alice, mam nadzieję, że nie gniewasz się za tę sukienkę? – dopytuje się z przejęciem Vinnie.
– Nie, i tak jej nie lubiłam. Wyświadczyłeś mi tylko przysługę.
Wiem, że mówi szczerze. Przynajmniej w kwestii niegniewania się, bo tę kieckę lubi bardzo.
– I tak, to będzie Euforia! – kontynuuje Alice, uśmiechając się z rozmarzeniem. – Wszystko jest już zaplanowane. Ekipa kończy remont, na każdym piętrze feeria kolorów. Nawet jeśli ktoś będzie miał zły dzień, a postanowi nas odwiedzić, od razu popadnie w euforię. Zobaczycie, że tak będzie. Już ja tego dopilnuję – ekscytuje się.
– Wiesz, że sfiksowałaś na tym punkcie? – Merry się śmieje. – Tylko pilnujcie, żeby Vinnie nie wnosił tam piłek.
– Przecież nie będę! – oburza się mój przyjaciel. – Pewnie selekcjoner przetrzepie mnie już na progu. Naprawdę nie chcę, żeby moje zdjęcie wisiało w gablotce niesławy – jęczy.
– Nie będzie selekcjonerów. – Alice opiera brodę na dłoni. Jej spojrzenie zasnute jest wizją. – Każdy będzie mógł tam wejść. Nieważne, czy biedny, czy bogaty. Czy ubrany w żółtą kieckę z second-handu, czy w kreację prosto z domu mody. Na każdym piętrze rozbrzmiewać będzie inna muzyka. Radość, kolory, istna euforia, Vinnie!
– Dobra, wierzę.
I chyba wszyscy wierzą, bo wydają się nieobecni, zupełnie, jakby właśnie wizualizowali w głowach opis, który nam zafundowała.
– Axel będzie robić drinki – dodaje jeszcze Alice.
– W końcu będziesz mógł legalnie upijać ludzi. – Vinnie rechocze, a ja kręcę głową. Normalnie nie dowierzam temu, co on plecie. – Pamiętacie, jak w dwunastej klasie wychlaliśmy całą zawartość barku jego ojca?
Znajomi przytakują, a moja żona wtula się we mnie pocieszająco, bo wie, do czego zmierza ta historia.
– Vincent, skończ, każdy z nas tam był i wiemy, jak to wyglądało – rzucam ze złością.
– O, i tu się mylisz, przyjacielu, pamięć bywa zawodna, wiesz? Ja na przykład nie mogę sobie przypomnieć, czy już wtedy rozpowiadałeś, że twoją żoną zostanie ta panna, która pożuje gumę wcześniej żutą przez ciebie?
– Serio, Axel? – Alice obdarza mnie pytającym spojrzeniem. – Dlaczego w takim razie to ja jestem twoją żoną? Przecież nie żułam po tobie gum. – Nieudolnie tłumi śmiech.
– Chryste, było coś takiego. Dawno temu. Teraz uważam to za obrzydliwe – zapewniam.
– No dobra, ale wracając do tego robienia drinków – wtrąca Vinnie – pamiętacie, jak Axel wymieszał dwudziestoletnią whisky z piwem?
– No pewnie! – emocjonuje się George. – A jeszcze lepiej zapamiętałem minę jego ojca, kiedy to zobaczył. Od tamtej pory nie byłem w twoim domu, Axel. – Zerka w moją stronę. – Twój stary morduje mnie wzrokiem za każdym razem, gdy wpadniemy na siebie w markecie.
– Mój teść jest świetny – broni ojca Alice. – Chociaż, przyznaję, coś jest na rzeczy. Zawsze, gdy jesteśmy w dziale monopolowym i sięga po butelkę jakiegoś alkoholu, to wskazuje palcami najpierw na swoje, a potem na moje oczy. Myślicie, że to oznacza, że ma mnie na oku? – Chichocze.
Rany, jak ja ją kocham.
– Na pewno – mówi Abby. – W końcu jesteś żoną faceta, który miesza wszystko, co jest w stanie płynnym, ze wszystkim, co wpadnie mu pod rękę.
Ona też się śmieje. Wszyscy rechoczą. Popaprańcy.
Muszę jednak przyznać im rację, bo choć historia ta miała miejsce dawno temu, a od tamtego czasu wiele się nauczyłem, ojciec i tak trzyma swoje trunki w szafce, do której tylko on ma klucz. Zero zaufania do alkoholowego chemika.
– À propos drinków, dlaczego Alice dziś nie pije? – zauważa słusznie George i unosi rękę, bo rozdzwania się jego telefon. – Zaraz wracam – dodaje i wstaje od stołu.
– Jutro w końcu zamierzam zdać egzamin na prawo jazdy. Muszę być w formie.
– Może zostaniecie dziś u nas? Pościelę wam na piętrze – odzywa się Abby. – Nie musimy czekać na zamknięcie. Tommy wszystkim się zajmie. – Macha do barmana, który odwzajemnia się takim samym gestem.
– My nie możemy. Matka George’a przyjechała. – Merry nawet nie próbuje ukryć swojego niezadowolenia.
– Dzięki, wiesz? – rzuca, stojący za jej plecami George. – Uwielbiam twój entuzjazm – rzuca ironicznie.
Merry wzrusza ramionami i bezgłośnie pyta: No co?
– A wy? – pyta z nadzieją Abby.
– Zostaną, zostaną – odpowiada za nas Vincent.
– Dobra, pod warunkiem, że wygrasz ze mną w darta – zwracam się do niego. – Zgadzasz się, Alice?
Zanim zdąży cokolwiek powiedzieć, Vinnie już stoi na równych nogach i wykrzykuje:
– Czyli zostaną! Axel trafia rzutkami tak samo rewelacyjnie, jak łapie piłkę. – Śmieje się, a reszta dołącza, wiadomo.
– Jeszcze zobaczymy – grozi Alice. – Kochanie, wierzę w ciebie. Masz buziaka na szczęście. – Obejmuje moją twarz dłońmi i całuje.
Z takim wsparciem na pewno wygram.
Podążam za Vinnie’em. Jest tak pewny swego, że to aż boli. Szczerze mówiąc, nigdy z nim nie wygrałem i nie wiem, skąd pomysł, że teraz mi się uda, ale trudno, mleko już się wylało.
Vinnie podaje mi rzutki i zaczynamy. Macham do żony i uśmiecham się głupkowato, gdy okazuje się, że nie tylko na nas patrzy, ale i zaciska kciuki. Wolałbym, żeby tego nie robiła, bo rzeczywiście wyjdzie na to, że w niczym nie jestem dobry.
– No dajesz – pogania mnie Vinnie.
Przybieram odpowiednią pozycję i rzucam. Nie trafiam. Strzałka upada na podłogę.
– Abby, a zmieniłaś pościel na świeżą?! – wydziera się Vinnie.
– Tak jest! – odkrzykuje.
Alice coraz mocniej zaciska kciuki. Nawet w nie chucha. Rety.
Kilka rund później mój przyjaciel prowadzi czterdziestoma punktami i mimo że wystarczy teraz, że trafię w wyższą liczbę, i tak się stresuję.
– Nie trafi, nie ma szans! – wrzeszczy ponownie Vinnie, lecz nie ma już w jego głosie tej pewności, którą miał wcześniej. – Błagam, stary, przegraj – namawia mnie. – Dziewczyny położą się do łóżek, a my pogramy na konsoli, no proszę.
– Może i bym tak zrobił, gdybyś mnie tak nie podpuszczał – syczę. – Axel ciamajda piłki nie złapie, rzutką nie trafi, weź spierdalaj.
– To takie żarty, przecież każdy wie, że tak nie jest. Nie traf…
W momencie, w którym wypowiada te słowa, trafiam w sam środek tarczy.
– Wygrałem, pokonałem cię! Jestem mistrz, nikt mi nie poskoczy – cieszę się jak głupi.
– Wiedziałam, że ci się uda. – Alice podbiega do mnie i przytula z całej siły. – No, ale i tak możemy zostać – zwraca się do Abby.
– No, i to mi się podoba. – Vinnie wali mnie ręką w plecy.
– Gdy jechaliśmy taksówką, to mówiłaś, że masz dla Axela jakąś niespodziankę w domu – wtrąca się George, wyciągając rzutki z tarczy.
Klepię George’a po ramieniu, w podzięce za przypomnienie.
– A, fakt. Sorry, ludzie. Słowo się rzekło – mówi Alice i puszcza oczko do Abby, przez co mam wrażenie, że ona wie o czymś, czego nie wiem ja.
– To nie fair – jęczy Vinnie. – Czyli jakbym wygrał, to i tak byście nie zostali? – Krzywi się.
– Zostalibyśmy. Zakład to zakład – stwierdzam fakt. – Prawda, Alice?
– Pewnie, że tak. Niespodzianka nie ucieknie. Jest długoterminowa. – Uśmiecha się tajemniczo.
Siadamy jeszcze przy stole, Vinnie przynosi hamburgery, a gdy kończymy jeść, żegnamy się z towarzystwem i wychodzimy.
Jesteśmy już na zewnątrz. Mieszkamy niedaleko, wystarczy jedynie przejść przez park Franklina.
Alice uwielbia zimę. W Seattle rzadko można zobaczyć śnieg, dlatego nie dziwię się, że z zachwytem obserwuje spadające z nieba płatki.
– Kocham cię, wiesz? – pytam.
– Nawet, jeśli nie chcę żuć po tobie gum? – Śmieje się. – Dziewczyna, która by tak zrobiła, musiałaby być totalnie szurnięta, co? Ale wiesz, tak pozytywnie, co nie? – Wtula się mocno.
Zanim zdążę jej odpowiedzieć, słyszę dzwoneczek przymocowany do framugi. George i Merry wychodzą z baru, a gdy nas zauważają, Merry pyta:
– To co, wspólna taksówka?
– Pewnie – odpowiada Alice i zerka na mnie, szukając potwierdzenia. – Pewnie?
– Wolałbym się przejść, nie znoszę smrodu tych choinek zapachowych. Na samą myśl mnie mdli. Moja kurtka śmierdzi jeszcze po poprzedniej przejażdżce. – Wącham rękaw.
– No chodź, będziemy szybciej w domu. I do tego ta niespodzianka – kusi Alice, a wyraźnie zniecierpliwiony George co chwilę spogląda na zegarek.
– To jak? Jedziemy razem? – ponawia pytanie Merry.
Alice patrzy na mnie wyczekująco i już mam się zgodzić, ale George wypala:
– Dobra, my spadamy, widzimy się na otwarciu. No chodź, bo piździ. – Ciągnie Merry za rękę. – Cześć wam!
– Mogliśmy skorzystać. – Alice marszczy nos.
– Już miałem się zgodzić, ale George wszedł mi w słowo – przekonuję. – Złapiemy inną taksówkę.
– Teraz to już mi się nie chce – marudzi Alice.
– Szkoda, że pogoda w Seattle nie jest tak zmienna, jak twoje nastroje – odpowiadam. – W takim razie chodźmy przez park. – Łapię ją za rękę.
Alice chwilę się opiera. Patrzy na drzewa rosnące po drugiej stronie ulicy i robi dziwną minę.
– Jakoś strasznie wygląda ten park z tej perspektywy – mówi cicho. – Jakoś mrocznie.
– Nie przesadzasz? Pada śnieg, jest biało, a nie mrocznie.
– Wiem, że pada, Axel. Ale mimo to spowija go jakiś mrok.
– Możesz przestać tak mówić? Przez ciebie mam ciarki na jajach.
Alice się śmieje, lecz nie zmienia to faktu, że po jej słowach zaczynam postrzegać rozpościerający się przed nami widok nieco inaczej. Z drugiej strony musimy przejść tylko główną alejką, do tego dość krótką i oświetloną. Ściskam mocniej jej dłoń i przebiegamy przez ulicę.
– Spójrz, tu jest plakietka informująca, że w parku przeprowadzane są prace modernizacyjne. Zakaz wstępu. – Wskazuje na żółtą tabliczkę.
– Tym lepiej, chodź.
– Jak to lepiej, Axel?
– Pewnie będziemy jedynymi, którzy mają zakazy w dupie. Nie będzie więc żadnych chodzących drzew, goniących nas ławek, a na bujanych konikach na placyku nie będą kołysać się żadne dzieci widmo. Dajemy!
– Dobrze, że mam ciebie, bo inaczej po takim tekście uciekałabym gdzie pieprz rośnie.
– No pewnie, jestem tu i obronię cię, przed kim chcesz, ale nie przed samym sobą. – Przygarniam ją w ramiona i całuję. Alice ociera zimny nos o mój, a ja marzę już tylko o tym, żeby być w domu.
Pomagam jej przejść przez taśmę zabezpieczającą, idziemy przez ścieżkę wydeptaną przez ludzi lubiących skróty. Krzaki pokryte są białą pierzyną i z tej perspektywy park nie wydaje się już taki ponury. Dopiero gdy wchodzimy w główną alejkę, dociera do mnie, że określenie „prace modernizacyjne” jest ogromną pomyłką. To istne pobojowisko, plac budowy. Alice się waha i patrzy na mnie niepewnie.
– Zawracamy?
– Pękasz? Może potraktujemy to jako – głośno myślę – tor przeszkód?
– Axel, z ziemi wystają jakieś pręty, wszędzie walają się cegły, nawet nie chcę myśleć, co znajduje się pod tą warstwą śniegu.
– Może i masz rację. Poczekaj tu, wybadam teren, wydepczę ci ścieżkę. Spójrz na to inaczej, widzisz tamte światła? To nasz budynek, wystarczy tylko przejść tędy i tam – wskazuję ręką – i jesteśmy.
– Kusisz. – Śmieje się. – Dawaj, supermenie!
Przeskakuję na niewielką usypaną górkę. Depczę śnieg, żeby go ubić i w ten sposób zrobić bezpieczne przejście dla Alice.
– Chodź, droga wolna, królewno! – wołam.
– Już pędzę, królewiczu. Zdobywco nieznanych krain!
Idzie w moją stronę, więc kontynuuję badanie terenu. Alice zaczyna śpiewać jakąś starodawną piosenkę, a potem znów krzyczy.
– Królewiczu, te pręty to miecze wbite w ziemię?!
Już mam odpowiedzieć w żartobliwym tonie, ale ktoś mnie ubiega.
– Tak, to plac boju, czerwony kapturku.
Odwracam się i widzę trzech facetów podążających za Alice drogą, którą dla niej wydeptałem. Przyspiesza kroku, więc zawracam w jej stronę. Serce zaczyna bić mocniej, a przez głowę przebiega myśl: Trzeba było zawrócić. Gdy jestem bliżej, dostrzegam na jej twarzy panikę.
– Pomyliłeś bajki, rycerzu! – rzuca w odpowiedzi wymuszonym, żartobliwym tonem.
Łapię ją za rękę. Chcę iść dalej, ale wolałbym nie mieć za plecami tych typów. Coś mnie w nich niepokoi. Nie potrafię określić co konkretnie. Może chodzi o dziwne spojrzenia, które sobie posyłają, albo styl chodzenia, przesadnie luzacki. W końcu zrównują się z nami, a ja zaczynam się na poważnie bać. Mierzą mnie wzrokiem od góry do dołu, a na ich twarzach pojawia się kpiący uśmiech. Jeden patrzy na Alice i przejeżdża językiem po górnej wardze. Ściskam mocnej jej dłoń.
– Pomyliłem bajki? – pyta gość w skórzanej kurtce, gdy staje z Alice twarzą w twarz. – A to bajka o dzielnym królewiczu, tak? Nie o kapturku, który zgubił się w mrocznym lesie?
– Musimy już iść – rzucam w pośpiechu.
– Nie przerywaj. – Typ odwraca głowę w moją stronę. – Nie słyszysz, że rozmawiamy?
– Tak, o królewiczu – odpowiada szybko Alice. – Miałeś prawo nie wiedzieć. A teraz przepraszamy, bo musimy udać się do naszego zamku. Cześć, chłopaki – dodaje, puszcza moją rękę i rusza przed siebie.
Idę więc za nią.
Faceci przez chwilę się nie odzywają. Wzdycham nawet z ulgą i posyłam Alice pokrzepiające spojrzenie.
– Idź – szepcze.
– A w tej bajce to jakie jest zakończenie?! – krzyczy za nami któryś z nich. – Królewicz pokonuje łotrów?
– Idź – powtarza Alice. – Błagam, Axel – głos jej drży – po prostu idź.
Przyspieszam, ale nie zaczynam biec. Obawiam się, że odczytaliby ten ruch jako oczywisty sygnał świadczący o tym, że się boimy, i zaczęliby nas gonić. Dostrzegam już wyjście z parku. Jeszcze chwilę, zaledwie kawałek.
Nagle zostaję szarpnięty za ramię. Tak mocno, że przewracam się na śnieg. Wstaję szybko.
– Nie chcemy problemów, serio – zapewniam, próbując rozgryźć, co rodzi się w tych pojebanych łbach.
– My też ich nie chcemy. Nie lubimy problemów, co nie, koledzy? – zwraca się do towarzyszy łysy, a oni tylko głupio się śmieją. – Mamy jedynie ochotę na bajkę – znów oblizuje górną wargę – taką dla dorosłych.
– Może o królewnie i trzech krasnoludkach? – rechocze tyczkowaty, na oko trzydziestoletni facet.
– Idź stąd, Alice – syczę.
Coś, czego do tej pory nie znałem, zaczyna tworzyć się w mojej piersi, głęboko pod żebrami. To strach, którego nie odczuwałem nigdy wcześniej. Nie wiedziałem nawet, że można się tak bać. Nie sądziłem, że można być tak przerażonym. Nie będę czekał dłużej, to i tak nie skończy się dobrze. Popycham jednego z nich, z całej siły uderzając w jego klatę rękami.
Korzystam z zaskoczenia, jakie wywołałem tym ruchem, i popycham Alice.
– Uciekaj! – krzyczę, a ona tkwi w bezruchu, jakby przyrosła do ziemi.
Co dzieje się potem, nie wiem. Nie mam pojęcia, czy ucieka, czy stoi, bo jedyne, co rejestruję, to coraz silniejsze uderzenia w różne części ciała.
– Zostawcie go! Błagam, zostawcie go!
Ledwo widzę. Czuję, jakbym był pod wodą, ale słyszę. A nie chciałbym jej słyszeć. Chciałbym, żeby jej tu nie było. Żeby uciekła. Boże, jeśli istniejesz, pomóż. Nagle zostaję poderwany na równe nogi, ktoś przytrzymuje mnie za ramiona.
– Patrz, królewiczu, jak postępuje się z królewną.
Szamoczę się, słysząc szlochającą żonę, ale na nic się to zdaje. Ci, którzy mnie trzymają, śmieją się szaleńczo.
– Zostaw mnie, ja jestem w ciąży! – piszczy Alice.
– Puszczaj, kurwa! – wyję, słysząc te słowa.
Krzyczę opętańczo, będąc pewnym, że jeszcze chwila, a postradam zmysły. Wyrywam się i biegnę na oślep za znajomą sylwetką.
– Biegnij, Alice! – wrzeszczę. – Biegnij…
– Wyrwała się suka, goń ją. Nim zajmiemy się później! – krzyczy jeden z nich.
Śmieją się złowieszczo. Są pewni, że nie wyjdziemy z tego cało.
Alice się udało. Nie widzę jej. Udało się.
Nie odczuwam już strachu. Tego wrzeszczącego we mnie, rozsadzającego żyły, tworu.
Jest cicho. Nagle tak bardzo cicho… Ale dlaczego, skoro oni nadal tu są? Stoją w miejscu, być może patrzą w moją stronę i czekają, żeby mnie zajebać.
Nieważne. Najważniejsze, że Alice się udało. Upadam na kolana, czołgam się w ich stronę. A gdy jestem już blisko dostrzegam ją… Widzę Alice.
Dostaję kopa w twarz, kulę się na śniegu, a gdy w końcu uchylam powieki, nie ma już nikogo oprócz nas i nie słyszę nic oprócz dźwięku syren.
– Kochanie… – wyduszam.
Najpewniej przechodzę zawał, nie mogę zaczerpnąć oddechu. Obejmuję drżącymi dłońmi twarz żony, nabitej na metalowy, wystający z brzucha, pręt.
Kiedy w oczach Alice zanika blask, mnie pochłania MROK.