FUTU.RE - ebook
FUTU.RE - ebook
Pokonaliśmy śmierć. I co dalej?
Odkrycia naukowe poprzedniego pokolenia zapewniły mojemu nieśmiertelność i wieczną młodość.
Ziemię zaludniają piękne, tryskające zdrowiem i nieznające śmierci istoty.
Lecz każda utopia ma swoje cienie.
Tak… Ktoś musi to robić – czuwać, by ów nowy wspaniały świat nie runął pod ciężarem przeludnienia, dbać, by jego kruchej równowagi nie zniszczyły zwierzęce instynkty człowieka. Ktoś musi troszczyć się o to, by ludzie żyli tak, jak przystoi nieśmiertelnym.
Tym kimś jestem ja.
FUTU.RE – oszałamiająca rozmachem wizji i ładunkiem emocji nowa powieść Dmitrija Glukhovsky’ego, autora bestsellerowego METRA 2033; to nie tylko pełnokrwista science fiction z trzymającą w napięciu fabułą, zaskakującymi zwrotami akcji i wielopłaszczyznową refleksją na temat kondycji społeczeństw Europy, Ameryki, Rosji… To literatura, która aż kipi od emocji. O ile autor METRA 2033 był jeszcze właściwie chłopcem, to FUTU.RE napisał już mężczyzna.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63944-49-0 |
Rozmiar pliku: | 7,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Horyzonty
Winda, powtarzam sobie, to świetna rzecz. Jest mnóstwo powodów, by się nimi zachwycać.
Podróżując w poziomie, zawsze wiesz, dokąd trafisz.
Przemieszczając się w pionie, możesz znaleźć się gdziekolwiek.
Kierunki są niby tylko dwa, dół i góra, ale nigdy nie wiadomo, co zobaczysz, kiedy drzwi windy się otworzą. Bezkresne biurowe zoo z urzędnikami w klatkach, sielankowy pejzaż z beztroskimi pastuszkami, fermy szarańczy, hangar z samotną, zmurszałą katedrą Notre-Dame, śmierdzące slumsy, w których na jedną osobę przypada tysiąc centymetrów kwadratowych powierzchni mieszkalnej, basen na brzegu Morza Śródziemnego czy zwykła plątanina ciasnych korytarzy technicznych. Pewne poziomy są dostępne dla wszystkich, na innych windy nie otwierają swoich drzwi przypadkowym pasażerom, o jeszcze innych nie wie nikt prócz projektantów wieżowców.
Wieżowce są wystarczająco wysokie, by przebić się ponad chmury, a ich sięgające głęboko pod ziemię korzenie są jeszcze dłuższe. Chrześcijanie przekonują, że w wieżowcu, który wybudowano na miejscu Watykanu, istnieją windy kursujące do piekła i z powrotem oraz takie, które wożą bogobojnych prosto do raju. Tu przycisnąłem jednego księżulka i spytałem, po co w tak beznadziejnej sytuacji dalej tumanić ludzi. Wciskanie komuś, że dusza jest nieśmiertelna, jest w dzisiejszych czasach skazane na porażkę. Przecież już od dawna nikt tej duszy nie używa! Chrześcijański raj to zapewne taka sama posępna dziura jak Bazylika Świętego Piotra: zero ludzi i wszędzie gruba na palec warstwa kurzu. Księżulo zaczął się miotać, zapiszczał coś o sposobach na dotarcie do masowego odbiorcy – że niby należy mówić do wiernych ich językiem. Trzeba było połamać palce temu szarlatanowi, żeby nie mógł już tak łatwo się żegnać.
Szybkobieżne windy wyjeżdżają na kilometrowe wysokości dosłownie w ciągu minut. Większości ludzi czas ten wystarczy, żeby obejrzeć spot reklamowy, poprawić fryzurę albo upewnić się, że nic nie utkwiło im między zębami. Większość ludzi nie zwraca uwagi ani na wnętrze, ani na rozmiar kabiny. Większość ludzi nawet nie zdaje sobie sprawy, że winda dokądś zmierza, chociaż przyśpieszenie ściska wnętrzności i zwoje mózgowe.
Zgodnie z prawami fizyki powinno też choć odrobinę skracać czas. Tymczasem przeciwnie – każda chwila, którą spędzam w kabinie windy, pęcznieje, puchnie…
Po raz trzeci patrzę na zegarek. Ta cholerna minuta w ogóle nie chce się skończyć! Nienawidzę ludzi, którzy zachwycają się windami, i nienawidzę ludzi zdolnych jakby nigdy nic wpatrywać się w kabinach we własne odbicie. Nienawidzę wind i tego, kto je wymyślił. Co za szatański pomysł – zawiesić nad przepaścią ciasne pudełko, wepchnąć do środka żywego człowieka i pozwolić tej skrzynce decydować, jak długo trzymać go w zamknięciu i kiedy wypuścić na wolność!
Drzwi wciąż ani myślą się otworzyć; co gorsza, kabina nawet nie ma zamiaru zwalniać. Tak wysoko nie byłem jeszcze chyba w żadnej wieży.
Ale wysokość mi zwisa, nie mam żadnych problemów z wysokością. Mogę sobie stać na jednej nodze na szczycie Everestu, byle tylko wypuścili mnie z tej przeklętej trumny.
Nie wolno o tym myśleć, bo zabraknie mi powietrza! Jakim sposobem znów pogrążyłem się w tych grząskich refleksjach? Przecież tak przyjemnie rozmyślało mi się o porzuconej Bazylice Świętego Piotra, o szmaragdowych toskańskich wzgórzach wczesnym latem… Zamknąć oczy, wyobrazić sobie siebie wśród wysokiej trawy… Stoję w niej po pas… Wszystko jak w poradniku… Wdech… Wydech… Zaraz się uspokoję… Zaraz…
Tylko skąd ja mam wiedzieć, jak to jest stać po pas w jakiejś pieprzonej trawie!? Nigdy nie widziałem jej bliżej niż z odległości dziesięciu kroków, nie licząc oczywiście syntetycznych trawników!
Po co zgodziłem się wjeżdżać tak wysoko? Po co przyjąłem zaproszenie?
Chociaż trudno to nazwać zaproszeniem.
Żyjesz sobie frontowym życiem karalucha: biegasz transzejami szpar w podłodze i ścianach. Alarmuje cię każdy szmer i zamierasz, spodziewając się, że zaraz ktoś cię rozdepcze. Aż pewnego razu wchodzisz w obręb światła i dokądś wpadasz, tyle że zamiast zachrzęścić i zginąć, wciąż żyjesz; bo oto ktoś nagle ściska cię mocno w palcach i lecisz gdzieś w górę, gdzie będą ci się przyglądać.
Winda wciąż się wznosi. Zajmujący całą ścianę ekran wyświetla reklamę: wypacykowana panienka łyka pigułkę szczęścia. Pozostałe ściany są beżowe, miękkie, wykończone tak, żeby nie irytować pasażerów i by nie pozwolić im rozwalić sobie głowy w ataku paniki; o tak, mnóstwo jest powodów, by zachwycać się windami!
Wentylacja szumi. Czuję, że jestem mokry. Krople spadają na beżową sprężystą podłogę. Gardło nie przepuszcza powietrza, jakby ściskała je potężna mechaniczna dłoń. Dziewczyna spogląda mi w oczy i uśmiecha się. Pozostał we mnie jeden mały otwór, przez który z ledwością wciągam w siebie tyle tlenu, by nie stracić przytomności. Beżowe ściany powoli, prawie niedostrzegalnie, zamykają się wokół mnie, chcąc mnie zmiażdżyć.
Wypuśćcie mnie!
Dłonią zasłaniam dziewczynie uśmiechające się czerwone usta. Zdaje się, że nawet się jej to podoba. Potem obraz znika i ekran zamienia się w lustro.
Patrzę na swoje odbicie. Uśmiecham się.
Odwracam się, żeby walnąć pięścią w drzwi.
I wtedy winda się zatrzymuje.
Drzwi się rozsuwają.
Stalowe palce na mojej tchawicy niechętnie zwalniają uścisk.
Wypadam z kabiny do holu. Podłoga jest wyłożona jakby jakimś kamieniem, ściany – czymś przypominającym drewno. Wieczorne oświetlenie, za prostym kontuarem siedzi opalony, życzliwy portier w swobodnym stroju. Żadnych napisów, żadnej ochrony; ci, którzy mają dostęp do tego miejsca, wiedzą, gdzie się znaleźli, i rozumieją, jaką cenę przyjdzie im zapłacić za jakikolwiek wybryk.
Chcę się przedstawić, ale portier przyjaźnie macha na to ręką.
– Proszę wejść! Tu za kontuarem jest druga winda.
– Jeszcze jedna!?
– Zawiezie pana prosto na dach, dosłownie w kilka sekund!
Na dach?
Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się być na dachu. Życie mija mi w zamkniętych pomieszczeniach, boksach i tubach – jak każdemu. Czasem trafia się na zewnątrz – goni się kogoś, różnie bywa. Niewiele tam roboty. Ale dachy to inna sprawa.
Byle jak przyklejam do spoconej twarzy grzeczny uśmiech, zbieram się w sobie i ruszam w stronę ukrytej windy.
Żadnych ekranów, żadnego sterowania. Nabieram powietrza, wchodzę do środka. Na podłodze parkiet z rosyjskiego drewna – rarytas. Zapominając na chwilę o strachu, kucam i dotykam go. To nie żaden kompozyt, nie… To najprawdziwsza rzecz.
Właśnie w takiej idiotycznej pozycji, w kucki – jak stadium pośrednie słynnego rysunku ilustrującego ewolucję od małpy do człowieka – zastaje mnie ona, kiedy drzwi nagle się rozsuwają. Nie wydaje się zdziwiona tym, w jakiej pozie jeżdżę windami. Wychowanie.
– Jestem…
– Wiem, kim pan jest. Mój mąż trochę się spóźni, poprosił, żebym dotrzymała panu towarzystwa. Proszę mnie uważać za jego straż przednią. Mam na imię Helen.
– Korzystając z okazji… – Nie podnosząc się z kolan, uśmiecham się i całuję ją w rękę.
– Zdaje się, że jest panu trochę za gorąco. – Zabiera dłoń.
Jej głos jest chłodny i spokojny, a oczy skrywają się za ogromnymi okrągłymi szkłami ciemnych okularów. Szerokie rondo eleganckiego kapelusza – biegną wokół niego na przemian brązowe i beżowe paski – opuszcza na jej twarz woal cienia. Widzę tylko usta – szminka ma kolor wiśni – i doskonale wycyzelowane, równe i białe jak kokaina zęby. Może to obietnica uśmiechu? A może chce jednym lekkim ruchem warg skłonić mężczyznę do budowania łechcących ego hipotez? Ot tak, dla sportu.
– Jest mi trochę ciasno – przyznaję.
– W takim razie proszę pójść za mną, pokażę panu nasz dom.
Wstaję i okazuje się, że jesteśmy tego samego wzrostu, ale zdaje mi się, że zza szkieł swoich okularów wciąż patrzy na mnie z góry. Proponuje, żebym nazywał ją Helen, ale to wszystko to tylko zabawy w demokrację. Pani Schreyer – oto jak powinienem się do niej zwracać, biorąc pod uwagę to, kim jestem ja i czyją żoną jest ona.
Nie mam pojęcia, do czego potrzebuje mnie jej mąż, a już całkiem nie umiem sobie wyobrazić, po co miałby wpuszczać mnie do swojego domu. Na jego miejscu bym się brzydził.
Z jasnego przedpokoju – wejście do windy udaje zwykłe drzwi wejściowe – przechodzę przez ciąg przestronnych pokojów. Helen idzie przodem, pokazując drogę, nie odwracając się do mnie. No i świetnie – bo rozglądam się wszędzie jak jakiś wieśniak. Bywam w najrozmaitszych mieszkaniach – moja profesja, jak niegdyś profesja staruchy z kosą, nie pozwala mi rozróżniać biednych i bogatych. Ale takich wnętrz nie widziałem jeszcze nigdy.
Na pana Schreyera i jego małżonkę przypada więcej powierzchni mieszkalnej niż na wszystkich mieszkańców kilku kwartałów dziesiątków innych pięter poniżej.
I nie trzeba chodzić na czworakach, żeby mieć pewność: wszystko w tym domu jest naturalne. Niedokładnie spasowane i wytarte bejcowane deski podłogi, mosiężne wentylatory leniwie obracające się pod sufitem, ciemnobrązowe azjatyckie meble i wypolerowane dotykiem palców klamki drzwi – to wszystko to oczywiście stylizacja. Trzewia tego domu są ultranowoczesne, choć kryją się za najprawdziwszym mosiądzem i najprawdziwszym drewnem. Z mojego punktu widzenia jest to niepraktyczne i nazbyt kosztowne; kompozyt jest kilkadziesiąt razy tańszy, a do tego wieczny.
Mroczne pokoje są puste. Nie ma tu służby; czasem z cienia wyłoni się ludzki kształt, ale zaraz okazuje się rzeźbą – to z pozieleniałego brązu pokrytego jasnym nalotem patyny, kiedy indziej z czarnego lakierowanego drewna. Skądś dobiega cicha, staroświecka muzyka i na jej dźwiękach, kołysząc się hipnotycznie, pani Schreyer płynie przez swoje włości.
Sukienka, którą ma na sobie, to prostokąt z tkaniny w kolorze kawy. Jest ostentacyjnie szeroka w ramionach, a dekolt – zwykły okrągły otwór – sprawia wrażenie aż nazbyt ascetycznego. Odsłaniając na górze tylko szyję – długą, arystokratyczną – sukienka zakrywa ciało na całej swojej długości, lecz nagle, tuż na początku ud, kończy się, zakreślając linię. I za tą linią jest jeszcze cień. Piękno kocha cień, bo w cieniu rodzi się pokusa.
Zakręt, łuk drzwi – i nagle sufit znika.
Nade mną rozpościera się niebo. Zastygam na progu.
Cholera! Wiedziałem, że to nastąpi, ale mimo wszystko nie byłem na coś takiego gotowy.
Kobieta odwraca się, uśmiecha się do mnie pobłażliwie.
– Nie bywa pan na dachach?
Plebejusz – to ma na myśli.
– W pracy znacznie częściej muszę przeciskać się przez slumsy, Helen. Nie bywa pani w slumsach?
– Ach tak… Pańska praca… W końcu zabija pan ludzi czy coś w tym rodzaju?…
Po zadaniu pytania raczej nie czeka na odpowiedź – odwraca się i rusza dalej, pociągając mnie za sobą. A ja nie odpowiadam. Przetrawiam w końcu widok nieba, odklejam się od futryny – i zaczynam rozumieć, dokąd przywiozła mnie winda.
Do prawdziwego raju. Nie do przesłodzonego chrześcijańskiego erzacu, lecz do mojego osobistego edenu, którego nigdy nie widziałem, ale o którym, jak się okazuje, marzyłem przez całe życie.
Wokół mnie nie ma ścian! Ani jednej. Stoję na progu dużego bungalowu zajmującego środek obszernej piaszczystej polany w sercu zdziczałego tropikalnego ogrodu; w różne strony wychodzą stąd alejki i żadna z nich nie ma widocznego końca. Drzewa owocowe i palmy, nieznane mi krzewy z ogromnymi mięsistymi liśćmi, miękka zielona trawa – cała tutejsza roślinność, choć jaskrawa niczym z plastiku, jest bez wątpienia prawdziwa.
Po raz pierwszy od diabli wiedzą jak dawna czuję, że łatwo mi się oddycha. Zupełnie jakby przez całe życie siedziała mi na piersi jakaś brudna tłuściocha, gniotąc mi żebra i zatruwając oddech, a teraz zwaliłem ją z siebie i wreszcie poczułem swobodę. Dawno – może nigdy? – czegoś takiego nie czułem.
Podążając wyłożoną deskami ścieżką za wyniosłą, posągową wręcz panią Schreyer, odkrywam dla siebie miejsce, które powinno było być moim domem. Tropikalna wyspa – tak wygląda rezydencja jej męża. Sztuczna – ale to widać dopiero po jej regularnym kształcie. Ma formę idealnego koła o średnicy co najmniej kilometra. Okala ją równa obwódka plaży.
Kiedy pani Schreyer wyprowadza mnie na plażę, samokontrola w końcu mnie zawodzi. Schylam się, nabieram garść drobniutkiego, delikatnego białego piasku. Można by pomyśleć, że jesteśmy na atolu zagubionym gdzieś na bezkresnym morzu, gdyby nie to, że zamiast spienioną wodną krawędzią plaża kończy się przeźroczystą ścianą. Za nią jest przepaść, a dalej, jakieś dziesięć metrów niżej, rozciągają się chmury. Niemal niedostrzegalna nawet z odległości kilku kroków ściana wznosi się w górę i przechodzi w ogromną kopułę, która przykrywa całą wyspę. Kopuła jest podzielona na sektory i każdy z nich może się przesuwać, wystawiając plażę i ogród na słońce.
Po jednej stronie między plażą a szklaną ścianą pluska błękitna woda: niewielki basen stara się być dla pani Schreyer kawałkiem oceanu. Na jego piaszczystym brzegu stoją dwa leżaki.
Gospodyni sadowi się na jednym z nich.
– Proszę zwrócić uwagę – mówi pani Schreyer – że chmury zawsze pozostają w dole, dlatego u nas łatwo można się opalać.
Widziałem słońce nie raz i nie dwa, znam jednak mnóstwo ludzi z dolnych pięter, którym z braku tego prawdziwego muszą wystarczyć zdjęcia. Ale widocznie, kiedy długo obcuje się z cudem, cud powszednieje i próbuje się wymyślić dla niego jakieś praktyczne zastosowanie. Słońce? Ach tak, daje taką naturalną opaleniznę…
Drugi leżak jest oczywiście przeznaczony dla jej męża; już sobie wyobrażam, jak ci niebianie patrzą wieczorami ze swego Olimpu na świat, który uważają za im poddany.
Siadam kilka kroków od niej, wprost na piasku, i wpatruję się w dal.
– I jak się panu u nas podoba? – Uśmiecha się protekcjonalnie.
Wokół, dokąd tylko sięga wzrok, rozpościera się morze kłębiących się obłoków – a nad nim unoszą się setki, tysiące latających wysp. To dachy innych wieżowców, siedziby najbogatszych i najpotężniejszych – bo w świecie złożonym z milionów klastrów, z milionów zamkniętych komórek, nie ma nic cenniejszego niż otwarta przestrzeń. Większość dachów zamieniono w ogrody i zagajniki. Żyjąc w niebiosach, ich mieszkańcy kokieteryjnie tęsknią za ziemią.
Tam, gdzie latające wyspy rozpływają się w mgiełce, świat opasuje pierścień horyzontu. Po raz pierwszy widzę tę ledwie dostrzegalną cienką linię oddzielającą ziemię od nieba. Kiedy wychodzi się na zewnątrz na dolnych lub średnich poziomach, perspektywa praktycznie nie istnieje: wszystko, co widać między wieżowcami, to inne wieżowce.
Horyzont widziany na żywo niezbyt różni się od tego, który pokazują nam na ściennych ekranach. Oczywiście wewnątrz zawsze wiesz, że widzisz przed sobą zwykłe zdjęcie lub projekcję, że prawdziwy horyzont jest zbyt cennym zasobem, że z oryginałem obcują wyłącznie ci, których stać, by za niego zapłacić, a pozostałym muszą wystarczyć reprodukcje z kieszonkowego kalendarzyka.
Nabieram garść drobnego białego piasku. Jest tak delikatny, że mam ochotę przyłożyć do niego usta.
– Nie odpowiada pan na moje pytania – upomina mnie.
– Przepraszam. O co pani pytała?
Dopóki skrywa się za swoimi okularami ważki, zupełnie nie da się określić, czy rzeczywiście interesuje ją moja opinia, czy po prostu sumiennie mnie zabawia, jak polecił jej mąż.
Jej opalone łydki, oplecione złotymi rzemykami wysokich sandałów, lśnią słonecznymi refleksami. Lakier na paznokciach u nóg ma kolor kości słoniowej.
– Jak się panu podoba?
Mam gotową odpowiedź.
Ja też powinienem był urodzić się jako beztroski obibok w tym rajskim ogrodzie, przyjmować promienie słońca, zupełnie jakby mi się należały, nie widzieć ścian i nie bać się ich, żyć na wolności, oddychać pełną piersią! A zamiast tego… Popełniłem jeden jedyny błąd – wylazłem nie z tej matki, co trzeba, i teraz przez całe swoje nieskończone życie muszę za to płacić!
Milczę. Uśmiecham się.
Potrafię się uśmiechać.
– Mają tu państwo coś w rodzaju ogromnej klepsydry. – Uśmiecham się szeroko do pani Schreyer, przesiewając przez palce białe ziarenka i mrużąc oczy w słońcu, które zawisło w zenicie dokładnie nad szklaną kopułą.
– Widzę, że dla pana czas wciąż jeszcze płynie. – Patrzy zapewne na sypiący się spomiędzy moich palców piasek. – Dla nas już dawno się zatrzymał.
– O! Nawet czas jest bezsilny w obliczu bogów.
– Ale przecież to wy nazywacie siebie Nieśmiertelnymi. Tymczasem ja jestem zwykłym człowiekiem z krwi i kości – zaprzecza, nie wyczuwając szyderstwa.
– Mam jednak znacznie większe szanse, by umrzeć, niż pani – zauważam.
– Ale przecież pan sam wybrał tę pracę!
– Myli się pani – uśmiecham się. – Można powiedzieć, że to praca wybrała mnie.
– A więc zabijanie ludzi to pana powołanie?
– Nikogo nie zabijam.
– Słyszałam co innego.
– Oni sami dokonują wyboru. Ja zawsze postępuję zgodnie z przepisami. Oczywiście, technicznie rzecz biorąc…
– Jakie to nudne.
– Nudne?
– Myślałam, że jest pan zabójcą, a pan jest biurokratą.
Mam ochotę zerwać z niej kapelusz i nawinąć sobie jej włosy na pięść.
– Za to teraz patrzy pan na mnie jak zabójca. Jest pan pewien, że zawsze postępuje zgodnie z przepisami?
Zgina jedną nogę w kolanie, cień zagarnia więcej miejsca, lej się rozszerza, teraz jestem na samym jego skraju, czuję ssanie w sercu, w piersi mam próżnię, jeszcze chwila i żebra zaczną łamać się do środka… Jak ta rozpieszczona, nikczemna kobieta może robić ze mną coś takiego?
– Przepisy zwalniają z odpowiedzialności – mówię beznamiętnie.
– Boi się pan odpowiedzialności? – unosi brwi. – Czyżby jednak żal panu było wszystkich tych biedaków, których pan…
– Proszę posłuchać – mówię. – Czy naprawdę nigdy pani nie przyszło do głowy, że nie wszyscy mieszkają w takich warunkach jak pani? Być może pani nie wie, że cztery metry kwadratowe na osobę to norma nawet na przyzwoitych piętrach? A wie pani, ile kosztuje litr wody? Kilowat energii? Zwykli ludzie z krwi i kości odpowiedzą na te pytania bez chwili zastanowienia. Wiedzą, dlaczego woda, energia i przestrzeń są tyle warte. I to za sprawą tych pani biedaków, którzy – jeśli się ich nie upilnuje – w końcu rozwalą i gospodarkę, i wieżowce. Razem z tą pani wieżą z kości słoniowej.
– Bardzo pan elokwentny jak na zbira. Chociaż poznaję w pańskiej płomiennej przemowie całe ustępy z wystąpień mojego męża. Mam nadzieję, że nie zapomniał pan, iż pańska przyszłość jest w jego rękach? – pyta chłodno.
– W mojej pracy człowiek przyzwyczaja się, by wyżej cenić teraźniejszość.
– No tak… Kiedy codziennie odbiera się przyszłość innym ludziom… Widocznie wtedy można się nią znudzić…
Podnoszę się. Suka pana Schreyera jakby wyjęła z zanadrza zestaw igieł i wbija je we mnie, jedną po drugiej, starając się odnaleźć wszystkie moje czułe miejsca. Ale nie zamierzam znosić tej jej kurewskiej akupunktury.
– Co się pan tak uśmiecha? – metalicznie dźwięczy jej głos.
– Myślę, że czas na mnie. Proszę przekazać panu Schreyerowi, że…
– Znów panu gorąco? Czy ciasno? Niech pan się postawi na miejscu tych ludzi. Przecież karzecie ich tylko za to…
– Nie mogę się postawić na ich miejscu.
– Ach tak, te wasze zakonne śluby…
– Nie w tym rzecz! Po prostu rozumiem, jaką cenę płacimy wszyscy tylko dlatego, że ktoś nie potrafi się powstrzymać! Sam ją płacę! Ja, nie pani!
– Niech się pan nie okłamuje! Po prostu nie potrafi pan zrozumieć tych ludzi, bo jest pan kastratem!
– Co takiego!?
– No przecież nie potrzebuje pan kobiet! Zastępuje je pan tymi swoimi tabletkami! Może nie?
– Co!? Koniec, starczy tego! Moje uszanowanie…
– Przecież pan jest taki sam jak oni wszyscy! Ideowy impotent! Proszę, niech się pan śmieje! Dobrze pan wie, że mówię prawdę!
– Potrzeba ci, żebym…
– Co pan!?… Proszę mnie puścić!
– Chcesz, żebym…
– Puszczaj! Tu wszędzie są kamery… Ja… Nie waż się!
– Helen! – dudni w głębi ogrodu aksamitny baryton. – Moja droga, gdzie jesteście?
– Na plaży! – Nie od razu udaje się jej pozbyć chrypki i po chwili musi zawołać ponownie: – Tu jesteśmy, Erich, na plaży!
Pani Schreyer poprawia pomięta sukienkę w kolorze kawy i na chwilę przed wyłonieniem się jej męża z zarośli zdąża wymierzyć mi policzek – ostry, prawdziwy. Teraz jestem jej zakładnikiem; czego mam się spodziewać po tej dziwce? Dlaczego tak nagle się na mnie wściekła? Co się w ogóle przed chwilą między nami wydarzyło? Nie dojrzałem w końcu jej oczu, chociaż zrzucony kapelusz leży na piasku. Miodowe włosy na ramieniu…
– A… Tu jesteście!
Wygląda zupełnie tak jak jego projekcje w wiadomościach – doskonale. Od czasów rzymskich patrycjuszy taka szlachetność rysów powróciła na ziemski padół tylko raz – w Hollywood w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku, aby potem znów zniknąć na długie stulecia. I oto widzę jej nowe wcielenie. A zarazem ostatnie, bo Erich Schreyer nigdy nie umrze.
– Helen… Nawet nie zaproponowałaś naszemu gościowi koktajli?
Spoglądam obok niej – na piasek: wokół leżaków jest zryty jak arena walk byków.
– Panie senatorze… – pochylam głowę.
Z jego zielonych oczu emanuje spokojna życzliwość übermenscha i chłodna ciekawość entomologa. Wygląda na to, że pan Schreyer nie zwrócił uwagi ani na porzucony kapelusz, ani na ślady na piasku. Pewnie w ogóle rzadko patrzy pod nogi.
– To niepotrzebne… Proszę się do mnie zwracać po imieniu. Przecież jest pan u mnie w domu, a w domu jestem po prostu Erich.
Kiwam głową w milczeniu, nie nazywając go wcale.
– Ostatecznie senator to przecież tylko jedna z ról, które odgrywam, prawda? I to wcale nie najważniejsza. Wracając do domu, zdejmuję ją z siebie – jak garnitur – i wieszam w przedpokoju. Każdy z nas gra swoje role i każdego z nas niekiedy uwiera kostium…
– Przepraszam – nie wytrzymuję. – Ja w żaden sposób nie mogę zdjąć swojego. Obawiam się, że to moja skóra.
– Proszę się nie obawiać. Skórę zawsze można zrzucić. – Schreyer mruga do mnie przyjaźnie, podnosząc zrzucony kapelusz. – Zdążył się pan rozejrzeć po moich włościach?
– Nie… Rozmawiałem z pańską małżonką…
Pani Schreyer w ogóle na mnie nie patrzy. Chyba jeszcze nie zdecydowała: wysłać mnie na szafot czy oszczędzić.
– Nie posiadam niczego cenniejszego – śmieje się senator, podając jej pasiasty kapelusz. – Koktajle, Helen. Dla mnie Za Horyzont, a… dla pana?
– Tequilę – mówię. – Potrzebuję czegoś orzeźwiającego.
– O! Nieśmiertelny trunek… Tequilę, Helen.
Ta kłania się ulegle.
Jest to oczywiście znak szczególnych względów, podobnie jak to, że Schreyer poprosił swoją żonę, żeby mnie powitała. Względów, na które nie zasłużyłem, i nie jestem pewien, czy potrafię zasłużyć. W ogóle jestem przeciwnikiem życia na kredyt. Zyskujesz coś, co nie powinno do ciebie należeć, a płacisz tym, że nie należysz już sam do siebie. Idiotyczna koncepcja.
– Nad czym się pan zastanawia? – zaczepia mnie Schreyer.
– Próbuję zrozumieć, po co mnie pan wezwał.
– Wezwał!? Słyszałaś to, Helen!? Zaprosiłem pana. Żeby pana poznać.
– Po co?
– Z ciekawości. Ciekawią mnie tacy ludzie jak pan.
– Takich ludzi jak ja jest sto dwadzieścia miliardów w samej tylko Europie. Przyjmuje pan po jednym dziennie? Zdaję sobie sprawę, że nie jest pan ograniczony czasowo, ale jednak…
– Zdaje się, że jest pan rozdrażniony. Zmęczył się pan? – Boże, cały jest teraz troską i współczuciem. – Zbyt długo pan do nas jechał?
Mówi teraz o windach. Czytał moją kartotekę. Tracił czas.
– Zaraz mi przejdzie. – Opróżniam podwójny shot tequili.
Kwaśny żółty ogień i roztopiony bursztyn drapią moje gardło papierem ściernym. Cudowne. Dziwny smak. Nie przypomina syntetyku. Nie przypomina w ogóle niczego, co znam, i to mnie niepokoi. Uważałem się przecież za znawcę.
– Cóż to? La Tortuga? – próbuję odgadnąć.
– Nie, co też pan… – uśmiecha się lekko.
Podaje mi cząstkę cytryny. Jest nadskakująco grzeczny. Kręcę głową. Dla tych, co nie lubią ognia i papieru ściernego, jest koktajl Za Horyzont i inne przyjemności.
– Czytał pan moją kartotekę? – Na spękanych wargach czuję pieczenie alkoholu. Oblizuję je, żeby szczypało dłużej. – Jestem zaszczycony.
– Sytuacja mnie do tego zobowiązuje – rozkłada ręce jej mąż. – Wie pan przecież, że Nieśmiertelni znajdują się pod moją nieformalną opieką.
– Opieką? Jeszcze wczoraj słyszałem w wiadomościach, jak obiecał pan rozwiązać Falangę, jeśli tylko naród wyrazi taką wolę.
Helen obraca okulary w moją stronę.
– Czasem zarzuca mi się brak zasad – mruga do mnie jej mąż. – Ale mam jedną, żelazną: mówię każdemu to, co chce ode mnie usłyszeć.
Wesołek.
– Nie każdemu – oponuje pani Schreyer.
– Ja o polityce, kochanie – uśmiecha się do niej promiennie. – W polityce inaczej się nie pociągnie. A rodzina to jedyna cicha przystań, w której możemy być sobą. Gdzie, jeśli nie w rodzinie, możemy i powinniśmy być szczerzy?
– Brzmi to pięknie – wtrąca Helen.
– W takim razie, jeśli pozwolisz, będę mówił dalej – mruczy. – Więc tak. Ludzie, którzy wierzą programom informacyjnym, zwykle chcą też wierzyć, że państwo się o nich troszczy. Ale kiedy się im opowie, jak konkretnie państwo się o nich troszczy – poczują się nieswojo. Wszystko, co chcą usłyszeć, sprowadza się do jednego: „Nie denerwujcie się, mamy wszystko pod kontrolą, w tym Nieśmiertelnych”.
– Tych szturmowców, którzy zerwali się z łańcucha – cytuję.
– Oni po prostu chcą, żebym ich uspokoił. Zapewnił, że w Europie opartej na wiekowych filarach demokracji i poszanowania praw człowieka Nieśmiertelni są po prostu wymuszonym, tymczasowym zjawiskiem.
– Potrafi pan wzbudzić wiarę w pomyślne jutro. – Czuję, jak otwiera się we mnie śluza i tequila wlewa się wprost do krwi. – Wie pan, w końcu my też oglądamy wiadomości. Ludzie wykrzykują pod pana adresem, że Nieśmiertelni to bojówkarze, z którymi najwyższy czas skończyć, a pan tylko się uśmiecha. Jakbyście nie mieli z nami żadnego związku.
– Bardzo celnie pan to sformułował. Jakbyśmy nie mieli z Falangą żadnego związku. Ale w rzeczywistości dajemy wam carte blanche.
– I oznajmiacie, że jesteśmy całkowicie niesterowalni.
– Rozumie pan przecież… Nasze państwo opiera się na zasadach humanitaryzmu! Prawo każdej osoby do życia jest święte, podobnie jak prawo do nieśmiertelności! Europa odrzuciła karę śmierci setki lat temu i nigdy do niej nie wrócimy, pod żadnym pretekstem!
– A teraz poznaję pańskie drugie ja, to z wiadomości.
– Nie sądziłem, że jest pan aż tak naiwny. Z taką pracą…
– Naiwny? Wie pan… Kiedy człowiek wykonuje taką pracę jak ja, często ma ochotę porozmawiać z ludźmi pokazywanymi w wiadomościach – z tymi, którzy umoczyli nas w tym łajnie. I oto nadarza się rzadka okazja.
– Nie sądzę, żeby udało się panu ze mną pokłócić – uśmiecha się Schreyer. – Pamięta pan? Przecież zawsze mówię to, co ludzie chcą ode mnie usłyszeć.
– I co, według pana, chcę usłyszeć?
Schreyer sączy przez słomkę swój fosforyzujący gogusiowaty koktajl z kulistego kieliszka, którego nie da się odstawić bez wcześniejszego opróżnienia.
– W pańskiej kartotece figuruje, że jest pan gorliwy i ambitny. Że ma pan odpowiednią motywację. Są podane przykłady pańskiego zachowania podczas akcji. Całkiem nieźle to wszystko wygląda. Można wręcz odnieść wrażenie, że czeka pana świetlana przyszłość. Tymczasem… Jakby utknął pan na szczeblach służbowej kariery…
Jestem pewny, że w mojej kartotece jest też niemało rzeczy, o których pan Schreyer woli nie wspominać – być może tylko na razie.
– Dlatego przypuszczam, że chciałby pan usłyszeć o awansie.
Gryzę się w policzek; milczę, starając się nie zdradzić.
– A ponieważ zawsze przestrzegam swojej zasady – znów ten przyjacielski uśmiech – to właśnie o tym zamierzam z panem rozmawiać.
– Dlaczego pan? Nominacje leżą w kompetencji dowódcy Falangi. Czy to nie on…
– Oczywiście, że on! Stary, dobry Riccardo, oczywiście. To on odpowiada za nominacje! A ja po prostu z nim rozmawiam. – Schreyer macha ręką. – Jest pan teraz prawą ręką dowódcy oddziału. Tak? Jest pan rekomendowany do awansu na dowódcę brygady.
– Dziesięć oddziałów? Pod moim dowództwem? Rekomendowany przez kogo?
Krew pomieszana z tequilą uderza mi do głowy. To awans o dwa stopnie. Prostuję plecy. O mało co nie przeleciałem mu żony i nie obiłem mordy. Cudownie.
– Jest pan rekomendowany – kiwa głową pan Schreyer. – I co pan powie?
Dowodzić brygadą to znaczy skończyć z osobistym deptaniem buciorami ludzkich losów. Dowodzić brygadą to znaczy wydostać się ze swojej żałosnej klitki i przenieść do przestronniejszego lokum… Nie mam zielonego pojęcia, kto mógł mnie rekomendować.
– Sądzę, że na to nie zasłużyłem. – Słowa przychodzą mi z trudem.
– Sądzi pan, że zasłużył pan na to już dawno temu – mówi pan Schreyer. – Jeszcze tequili? Wygląda pan na nieco rozkojarzonego.
– Mam wrażenie, że ktoś zamierza mi wcisnąć dożywotni kredyt – kręcę nabrzmiałą głową.
– A pan kredytów nie lubi – podchwytuje Schreyer. – Tak napisano w pańskiej kartotece. Ale to nie kredyt, proszę się nie martwić. Płaci się z góry.
– Nie wyobrażam sobie, jak mógłbym się panu wypłacić.
– Mnie? Pański dług nie dotyczy jakiegoś tam senatora. To dług wobec społeczeństwa. Wobec Europy. Dobrze, kończmy preludium. Helen, idź do domu.
Ta nie sprzeciwia się, wręczając mi na pożegnanie jeszcze jednego podwójnego shota. Schreyer odprowadza ją dziwnym spojrzeniem. Uśmiech odkleił się i spełzł z jego ust, i przez krótką chwilę senator zapomina przybrać inny wyraz swojej pięknej twarzy. Przez ułamek sekundy widzę jego prawdziwe puste ja. Ale odwracając się do mnie, znów cały wręcz promienieje.
– Nazwisko Rocamora jest panu pewnie znajome?
– Aktywista Partii Życia – kiwam głową. – Jeden z przywódców…
– Terrorysta – poprawia mnie Schreyer.
– Poszukiwany od trzydziestu lat…
– Znaleźliśmy go.
– Został aresztowany?
– Nie! Oczywiście, że nie. Proszę sobie wyobrazić: akcja policji, mnóstwo kamer, Rocamora oczywiście się poddaje i nagle pojawia się we wszystkich serwisach. Zaczyna się proces, jesteśmy zmuszeni otworzyć go dla mediów, wszystkie najgorsze papugi chcą go bronić za darmo tylko po to, żeby się popisać przed kamerą, facet wykorzystuje sąd jako trybunę, staje się gwiazdą… Jakbym zjadł za dużo na noc i miał koszmary. Zgodzi się pan?
Wzruszam ramionami.
– Rocamora to drugi najważniejszy człowiek w Partii Życia, zaraz po Clausewitzu – kontynuuje Schreyer. – Oni i ich ludzie próbują podkopać fundamenty naszej państwowości. Zachwiać kruchą równowagę… Obalić wieżę cywilizacji europejskiej. Ale możemy jeszcze zadać prewencyjny cios. Pan może.
– Ja? W jaki sposób?
– Podsunął go nam system ostrzegawczy. Jego partnerka spodziewa się dziecka. Rocamora jest przy niej. Najwyraźniej nie zamierzają niczego deklarować. To dla pana doskonała okazja, by spróbować swoich sił w roli dowódcy oddziału.
– Dobrze… – zastanawiam się. – Ale co możemy zrobić z naszej strony? Nawet jeśli dokona wyboru… Zwykła neutralizacja. Po zastrzyku przeżyje jeszcze kilka lat, może nawet dziesięć…
– Jeśli wszystko odbędzie się zgodnie z przepisami. Ale podczas polowania na tak grubego zwierza trzeba być przygotowanym na niespodzianki. To niebezpieczna operacja, sam pan rozumie. Może się zdarzyć cokolwiek… Wszystko! – Schreyer kładzie mi rękę na ramieniu. – Chyba mnie pan rozumie… Sprawa jest delikatna… Partnerka w czwartym miesiącu… Sytuacja jest napięta, facet jest nieswój… Nagłe wtargnięcie oddziału Nieśmiertelnych… Odważnie rzuca się, by bronić ukochanej… Chaos… Nie zdąży pan zauważyć, jak to się wszystko stało. A świadków, poza samymi Nieśmiertelnymi, już nie ma.
– Ale przecież to samo może zrobić policja, czyż nie?
– Policja? Wyobraża pan sobie ten skandal? Gorzej byłoby już tylko powiesić tego gada w celi. Nieśmiertelni to co innego.
– Kompletnie niesterowalni – kiwam głową.
– Bojówkarze, z którymi już czas najwyższy skończyć. – Przykłada usta do kieliszka. – Co pan na to?
– Nie jestem zabójcą, cokolwiek pan mówił swojej żonie.
– Zdumiewające… – mruczy dobrodusznie. – Tak wnikliwie analizowałem pańską kartotekę. Jest tam wiele informacji o pańskich zaletach, ale ani słowa o drażliwości. Być może to coś nowego. Chyba sam ją uzupełnię.
– Jak pan będzie to robił, proszę mnie nazwać „porządnym człowiekiem”. – Patrzę mu w oczy.
– Chyba nawet „porządnickim”.
– Nieśmiertelni muszą postępować zgodnie z kodeksem.
– Szeregowi. Proste reguły są dla prostych ludzi. Ci, którzy dowodzą, powinni przejawiać elastyczność i inicjatywę. Tak jak i ci, którzy chcieliby dowodzić.
– A ta jego partnerka? Ma jakieś związki z Partią Życia?
– Nie mam pojęcia. Nie wszystko panu jedno?
– Ją też trzeba?
– Dziewczynę? Tak, oczywiście. Inaczej wasza wersja przebiegu wypadków może zostać zakwestionowana.
Kiwam głową, przytakując – nie jemu, lecz sobie.
– Mam podjąć decyzję teraz?
– Nie, ma pan kilka dni. Ale chciałbym, żeby pan wiedział, że mamy też innego kandydata do awansu.
Prowokuje mnie, a ja nie mogę się powstrzymać:
– Kogo?
– No, no… Niechże pan nie będzie zazdrosny! Może go pan pamiętać pod numerem osobistym. Pięćset Trzy.
Uśmiecham się i opróżniam podwójnego shota jednym haustem.
– Fajnie, że ma pan takie przyjemne wspomnienia o tym człowieku – uśmiecha się w odpowiedzi Schreyer. – Widać w dzieciństwie wszystko zdaje nam się znacznie przyjemniejsze, niż jest w rzeczywistości.
– To Pięćset Trzeci jest w Falandze? – Robi mi się ciasno nawet tu, na ich pieprzonej latającej wyspie. – Przecież według zasad…
– Od zasad zawsze bywają wyjątki – z grzecznym uśmiechem przerywa mi Schreyer. – Tak więc będzie pan miał miłego kompana.
– Podejmę się tego zadania – mówię.
– No i pięknie! – Nawet nie udaje zdziwienia. – Dobrze, że znalazłem w panu człowieka, z którym można rozmawiać rzeczowo i otwarcie. Nie z każdym pozwalam sobie na taką szczerość. Jeszcze tequili?
– Poproszę.
Podchodzi do przenośnego plażowego barku, z napoczętej butelki nalewa mi do kwadratowej szklanki ognia na dwa palce. Przez otwarty sektor kopuły wpada chłodny wiatr i mierzwi plastikowojaskrawe korony drzew. Słońce zaczyna się staczać pod ziemię. Moją głowę ściska stalowa obręcz.
– Wie pan – mówi do mnie pan Schreyer, podając mi szklankę – wieczne życie i nieśmiertelność to jednak nie to samo. Wieczne życie jest tu. – Dotyka swojej piersi. – A nieśmiertelność – tu. – Przykłada palec do skroni. – Wieczne życie – uśmiecha się krzywo – jest wliczone w podstawowy pakiet socjalny. A nieśmiertelność jest dostępna tyko dla wybranych. I myślę… Myślę, że mógłby pan ją osiągnąć.
– Osiągnąć? Czyżbym nie był już jednym z Nieśmiertelnych? – żartuję.
– Różnica jest taka jak między człowiekiem a zwierzęciem. – Nagle znów pokazuje mi swoją pustą twarz. – Widoczna dla człowieka i niewidoczna dla zwierzęcia.
– Czyli czeka mnie jeszcze ewolucja?
– Niestety nic nie dzieje się samo z siebie – oponuje pan Schreyer. – Zwierzę trzeba w sobie ujarzmić. À propos, bierze pan pigułki błogości?
– Nie. Obecnie nie.
– Zupełnie niepotrzebnie – gani mnie dobrodusznie. – Nic tak nie uwzniośla człowieka jak one. Radzę panu znów spróbować. To co… wypijemy bruderszaft?
Trącamy się kieliszkami.
– Za twój rozwój! – Schreyer wysysa zawartość swojej kulki, kładzie ją na piasku. – Dziękuję, że przyszedłeś.
– Dziękuję za wezwanie – uśmiecham się.
Kiedy bóg rozmawia serdecznie z rzeźnikiem, dla tego ostatniego prędzej oznacza to nadciągającą egzekucję niż zaproszenie do grona apostołów. Któż inny mógłby to rozumieć lepiej, jak nie rzeźnik, który sam bawi się w boga z bydłem?
– Co to w końcu jest? Francisco de Orellana? – wpuszczam do pustej szklanki promienie zachodzącego słońca, przyglądam się odbłyskom.
– Quetzalcoatl. Ma jakieś sto lat, bo już jej nie produkują. Nie piję, ale smak ma podobno wyszukany.
– Czy ja wiem… – wzruszam ramionami. – Najważniejsze, żeby był efekt.
– No tak. I jeszcze jedno, tak na wszelki wypadek… Gdybyś nagle zaczął się wahać. Pięćset Trzeciego też tam wyślemy. Jeśli się nie zjawisz, to on będzie musiał cię zastąpić. – Wzdycha, jakby pokazując, jak bardzo nieprzyjemny byłby dla niego ten wariant. – Helen cię odprowadzi. Helen!
Podaje mi rękę na pożegnanie. Ma mocny uścisk i przyjemną dłoń – silną, suchą i gładką. W jego zawodzie to pewnie przydatne, chociaż zupełnie o niczym nie świadczy. Wiem o tym z kolei z własnej pracy – a przez moje ręce też przechodzi niemało ludzkich dłoni.
Senator zostaje na plaży, a pani Schreyer – bez kapelusza – eskortuje mnie do windy. A nawet holuje – biorąc pod uwagę mój stan i to, że ona, jak poprzednio, żegluje z przodu, a ja wiosłuję w jej kilwaterze.
– Nie ma pan nic do powiedzenia? – pytają jej plecy.
Wszystko, co się dzisiaj ze mną dzieje, zdecydowanie nie przypomina rzeczywistości, co dodaje mi niezdrowej lekkomyślności.
– Mam.
Jesteśmy już w domu. Pokój o ciemnoczerwonych ścianach. Na jednej z nich – ogromna złota twarz Buddy, wypukła, cała w pajęczynie pęknięć, oczy zamknięte, powieki napuchły od nagromadzonych przez tysiąc lat snów. Pod Buddą – szeroki tapczan obity wytartą czarną skórą.
Helen odwraca się.
– Co takiego?
– Nie na darmo tu pani mieszka. Pod tą waszą kopułą. Opalenizna jest rzeczywiście bardzo… – wodzę wzrokiem po jej nogach, od sandałów po brzeg sukienki – bardzo, bardzo równa. Bardzo.
Helen milczy, ale widzę, jak pod tkaniną w kolorze kawy falują jej piersi.
– Zdaje się, że jest pani nieco gorąco – zauważam.
– Jest mi trochę ciasno. – Poprawia sobie sukienkę przy szyi.
– Pani mąż poradził mi przyjmować pigułki błogości. Uważa, że należy ujarzmić we mnie zwierzę.
Pani Schreyer powoli, jakby z wahaniem, podnosi rękę, chwyta za oprawki i zdejmuje okulary. Jej oczy są zielone, z piwną obwódką, ale robią wrażenie matowych, niczym szmaragdy, które zbyt długo przeleżały na wystawie bez niczyjego zainteresowania. Wysoko osadzone kości policzkowe, wolne od zmarszczek czoło, wąska nasada nosa… Bez okularów, jak bez pancerza, wydaje się całkiem krucha – tą zachęcającą, wyzywającą kobiecą kruchością, którą mężczyzna chciałby podrzeć, rozszarpać, zadeptać.
Podchodzę do niej.
– Niepotrzebnie – mówi.
Łapię ją za przegub – mocniej, niż trzeba – i nie wiedzieć czemu ciągnę w dół. Nie wiem, czy chcę, żeby było jej przyjemnie, czy żeby bolało.
– Boli! – Próbuje się uwolnić.
Puszczam ją. Robi krok w tył.
– Niech już pan idzie.
Przez całą drogę do windy Helen milczy, a ja obserwuję tył jej głowy, podziwiając falowanie i lśnienie miodowych włosów. Czuję, jak przez moją niezgrabność, fałszywy ruch, słabnie spontaniczna siła przyciągania, która, mimo woli, niemal zetknęła nas w przestrzeni kosmicznej; jak trajektorie naszych losów za moment oddalą nas od siebie na setki lat świetlnych.
Ale zbieram myśli dopiero wtedy, kiedy stoję już w windzie.
– Co niepotrzebnie?
Helen lekko mruży oczy. Nie dopytuje. Pamięta swoje słowa, zastanawia się nad nimi.
– Niech pan zostawi to swoje zwierzę w spokoju – mówi. – Nie trzeba go ujarzmiać.
Drzwi się zamykają.