- W empik go
Gajowy - ebook
Gajowy - ebook
Riley Kos otrzymuje nietypowy spadek. Pogrążona w rozpaczy dziewczyna ma pomóc pewnemu pisarzowi w dotrzymaniu obietnicy złożonej przed laty jej matce. Zadanie okazuje się wyzwaniem, ponieważ Jan Demczyk jest opryskliwym, niechętnym do współpracy odludkiem. Wkrótce okazuje się, że przeszłość Majki Kos skrywa wiele tajemnic, a sam Demczyk jest jedynie jedną z nich. Co przyniesie spotkanie dwójki tak różnych od siebie ludzi? Czy ich niecodzienna, wybuchowa relacja może doprowadzić do czegoś dobrego?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788396712158 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
drżącą ręką stary świat
nie dokończył zapisywać
kształtów twarzy miejsc i dat
nadal w dłoni trzyma pióro
wlał atrament szarych dni
w kałamarze pozłacane
kształtem tego co się śni
wciąż na kartach tej historii
połyskuje mokry tusz
naszych tęsknot planów marzeń
nim okładkę zwieńczy kurz
Dominika Caddick
19 września, poniedziałek
Wyłączyłam silnik i wyciągnęłam kluczyk ze stacyjki. Zanim wyszłam z samochodu, spojrzałam na zdjęcie wciśnięte w osłonkę przeciwsłoneczną obok lusterka i zakłuło mnie w piersi.
Moja mama była piękną kobietą. Czas nie zdołał namalować na jej twarzy zbyt wielu zmarszczek, a zgrabnej figury mogła pozazdrościć niejedna młoda dziewczyna. Słońce zachodzące nad sopockim molo nadało jej skórze blasku, a letni wiatr rozwiał włosy. Uśmiech, jakim obdarowała mnie tuż przed zrobieniem tego zdjęcia, był radosny i jeszcze zupełnie nieskażony chorobą, która wydarła z niej ostatni oddech niecały rok później.
Uwielbiałam tę fotografię i wspomnienie, które przywoływało, ale w tej chwili nie potrafiłam odpowiedzieć mamie uśmiechem. Powoli wypuściłam powietrze przez usta. Przetarłam zmęczone oczy, po czasie zdając sobie sprawę z tego, że pewnie rozmazałam przy tym makijaż. Całkiem o nim zapomniałam. Pomalowałam się dziś pierwszy raz od dnia śmierci mamy. Spojrzałam w lusterko. Korektor i gruba warstwa podkładu nie zdołały zamaskować ciemnych worków pod oczami. Byłam wyczerpana.
Załatwienie wszystkich formalności z listy koniecznych i potrzebnych dało mi mocno w kość. Udało mi się jednak wypełnić prawie wszystkie zobowiązania testamentowe w zaledwie dwa miesiące po odejściu mamy. Organizacja pogrzebu oraz dopilnowanie spraw urzędowych stało się dla mnie sposobem na przetrwanie pierwszych dni bez niej. Lista prostych próśb dotyczących załatwienia spraw bankowych, jak również spakowanie i wyniesienie jej ubrań i drobiazgów na strych dawały mi powód, żeby każdego kolejnego dnia wstawać z łóżka. Zostało tylko jedno zadanie, najdziwniejsze, dlatego jego wykonanie zostawiłam na sam koniec. Szczerze mówiąc, nie do końca rozumiałam powierzoną mi misję. Miałam zbyt mało informacji, to sprawiało, że czułam się niepewnie.
Wzięłam głęboki oddech i wysiadłam z samochodu.
Chata przypominała bardziej altanę niż dom. Lata świetności miała zdecydowanie za sobą. Podobnie wyglądało całe otoczenie – smutne, zapuszczone i zaniedbane.
Zapukałam do drzwi. Otworzyły się po długiej chwili z głośnym skrzypnięciem. Stanął w nich szczupły, wysoki mężczyzna ubrany w szarą bluzę z kapturem i ciemne dresowe spodnie. Ostre rysy jego twarzy częściowo zakrywała szpiczasta broda. Kosmyki kędzierzawych włosów opadały na pomarszczone czoło. Mężczyzna patrzył na mnie spod mocno zmrużonych powiek. Na jego twarz wystąpił grymas niezadowolenia.
– Pan Jan Demczyk? – zapytałam, cofając się mimowolnie o pół kroku, onieśmielona jego wzrostem i nieprzyjaznym spojrzeniem.
– Nie interesuje mnie pani wizja dotycząca mojego zbawienia ani odpowiedź na pytanie, czy Bóg jest miłością – wycedził poirytowany.
– Ale ja nie jestem… – wydukałam, zaskoczona jego słowami.
– Katalogu Avonu też nie chcę – dodał, gotowy zatrzasnąć mi drzwi przed nosem.
– Ale… panie Demczyk! – wykrzyknęłam, automatycznie chwytając za klamkę. – Jestem córką Mai Kos. Mam na imię Riley. Mama poprosiła mnie o dostarczenie panu tego listu.
Wyciągnęłam w jego stronę dłoń z kopertą, ale nie sięgnął po nią. Imię mamy jednak wywarło na nim jakieś wrażenie, bo spojrzał na mnie z rezygnacją i pokręcił głową.
– Psiakrew! No to właź – mruknął, cofając się trochę, bym mogła wejść do środka.
Weszłam, zaintrygowana gburowatym gospodarzem i chatą, w której mieszkał. Cicho zamknęłam za sobą drzwi i rozejrzałam się po pogrążonym w półmroku pomieszczeniu. Światło wpadało jedynie przez wąską szczelinę nie do końca zaciągniętych zasłon na jednym z dwóch okien. Był to pokój dzienny połączony z kuchnią. Mężczyzna podszedł do stołu i wskazał dłonią jedno z krzeseł, zachęcając, żebym usiadła.
Odsunęłam krzesło jak najdalej od stołu, jakby to mogło mnie uchronić przed odurzającym smrodem tlącego się w popielniczce cygara.
– Panie Demczyk… – zaczęłam, krzywiąc się mimowolnie. – Nie mam zamiaru zajmować panu dużo czasu. Proszę po prostu przyjąć ode mnie ten list i znikam.
Znów wyciągnęłam w jego stronę dłoń z kopertą, ale mężczyzna ponownie zignorował ten gest.
– Ty przeczytaj – burknął, siadając na krawędzi łóżka.
Spojrzałam na niego z dezaprobatą, nie podobał mi się ten rozkazujący ton głosu. Z drugiej strony przyszłam tu w ściśle określonym celu. Skoro gość chce, żebym przeczytała list, to jego wybór. Przynajmniej się dowiem, co w nim jest.
Odchyliłam się na krześle i pociągnęłam za zasłonę, by wpuścić do chaty trochę światła. Mama miała bardzo drobne pismo, a moje oczy były zmęczone od płaczu i braku snu. Mężczyzna syknął, jakby miał światłowstręt.
Zaczęłam czytać. Przyznam: nie zrozumiałam zbyt wiele z tego listu poza tym, że mama prosiła Demczyka, by dokończył jakąś powieść sprzed lat.
– Jasna cholera, ta to zawsze miała durne pomysły! – warknął, gdy skończyłam. Ze złością szturchnął stopą maszynę do pisania, która z jakichś przyczyn stała tuż przy jego łóżku.
– Słucham?! – obruszyłam się. – Wypraszam sobie! Moja mama…
– Potrzebne mi teraz to pisanie jak świni siodło! – przerwał mi, zupełnie nie zważając na moje wzburzenie. – Nie mam czasu na pierdoły! Zresztą mój łeb od dawna nie doświadczył weny. Pomijając, że jestem ślepy jak kret.
Nagle zrozumiałam, dlaczego to ja miałam przeczytać list.
– Rozumiem – odparłam ugodowo. – Jeśli pan pozwoli, to chętnie pomogę. Zawodowo zajmuję się redakcją, więc praca nad książką będzie dla mnie czystą przyjemnością. Może pan też nagrywać się na dyktafon, a ja to wszystko spiszę… Lucinda Riley właśnie tak tworzyła pierwszą wersję książki… – W akcie desperacji złożyłam dłonie jak do modlitwy. – Ogromnie mi zależy na spełnieniu ostatniego życzenia mamy. Bardzo pana proszę…!
Mężczyzna skrzywił się, jakby coś go zabolało. Podrapał się po karku, a potem sięgnął po nowe cygaro, choć jedno wciąż się dopalało w popielniczce. W następnej chwili naburmuszona twarz Demczyka zniknęła w chmurze gęstego dymu, który jeszcze intensywniej podrapał mnie w gardło.
– Laptopa masz? – spytał, patrząc na mnie z ukosa. – Kiedyś dałem Majce słowo, a obietnic trzeba dotrzymywać… Niech to szlag trafi.
– Oczywiście, że mam! – Podskoczyłam podekscytowana. – Czy to znaczy, że pan się zgadza?
– Mam inne wyjście?! – huknął, a ja zrozumiałam, że oznacza to konieczność znoszenia jego humorów w najbliższym czasie.
Nigdy dotąd nie spotkałam takiego gbura. Ale trudno. Chciałam spełnić prośbę mamy. To pozwoli mi przezwyciężyć zahamowania.
Demczyk podniósł się i wrzucił końcówkę cygara z popielniczki w zimny popiół w kominku.
– Przyjdź jutro o ósmej rano – powiedział. – Masz się mało odzywać i nie zadawać zbędnych pytań, rozumiemy się? – Przytaknęłam posłusznie, a wtedy on dodał: – Potrzebuję tygodnia i kilku butelek dobrej whisky.
Nie zdążyłam zareagować na tę ostatnią uwagę, bo podszedł do drzwi i otworzył je szeroko, dając wyraźnie do zrozumienia, że ma już dosyć mojego towarzystwa.
Mruknęłam coś na pożegnanie i wyszłam. Wsiadłam do samochodu, przekręciłam kluczyk w stacyjce i odjechałam pospiesznie, spragniona oddalenia od tego chama. Podczas drogi do domu zastanawiałam się, jak moja mama mogła się przyjaźnić z kimś takim.
Zarówno leśniczówka, jak i jej właściciel nie zrobiły na mnie dobrego wrażenia.
***
Mama rzadko wspominała o czasach swojej młodości. Byłam w szoku, gdy pewnego dnia wygadała się, że kiedyś napisała książkę i kilka opowiadań, które ukazały się w różnych antologiach. Nigdy nie było mi dane ich przeczytać, pomimo że kilkukrotnie prosiłam mamę, by zdradziła ich tytuły. Nadaremnie szukałam jej imienia i nazwiska w Internecie, mając nadzieję, że natknę się gdzieś na jej twórczość. Po kilku rozmowach na ten temat mama przyznała się, że pisała pod pseudonimem, obawiając się krytyki i niepotrzebnego rozgłosu w miasteczku, w którym mieszkała.
Widziałam, że moje pytania wywoływały w niej skrępowanie, więc po jakimś czasie przestałam drążyć temat. Myślałam wtedy, że w przyszłości będziemy miały jeszcze wiele okazji, żeby o tym porozmawiać.
***
Po śmierci mamy upewniłam się, że obraz, który wykreowała na potrzeby swojego rodzicielstwa, był tylko małą częścią tego, kim była. Sięgałam coraz głębiej do pozostawionych przez nią kufrów pamiątek, które zdawały się nie mieć dna. Wyglądało na to, że rzuciła dla mnie wszystko, co kiedyś było dla niej znane i ważne, i stała się kimś zupełnie nowym.
Od zawsze miałyśmy tylko siebie. Ojciec zostawił nas, gdy tylko dowiedział się o ciąży, po czym ułożył sobie życie z kimś innym. Za każdym razem, gdy o niego pytałam, mama smutniała i zbywała mnie tą samą odpowiedzią: „Małowartościowi ludzie powinni pozostawać w naszych sercach tak długo, jak zmywane przez fale ślady stóp na piasku”. Gdy byłam młodsza, nie potrafiłam zrozumieć, co miała na myśli. Dopiero złamane serce nadało jej słowom głęboki sens.
***
Mama była dla mnie całym światem. Dokładała wszelkich starań, by nigdy niczego mi nie brakowało. Pracowała w bibliotece, kochała książki. Otaczała się nimi nie tylko zawodowo. Nasz dom pękał w szwach od stosów powieści, nowel i niekończących się sag. Mama czytała zawsze i wszędzie. To dzięki jej pasji ja sama zakochałam się w słowie pisanym. To było nieuniknione. Skończyłam literaturoznawstwo, a potem udało mi się zdobyć staż w wydawnictwie publikującym literaturę piękną. Wciąż tam pracowałam, teraz już jako redaktor.
Często widziałam dumę w oczach swojej mamy. To sprawiało, że zawsze odważnie sięgałam po swoje marzenia.
***
W drodze do domu zastanawiałam się, czy Demczyk zgnuśniał z wiekiem, czy raczej w wyniku braku kontaktu z innymi ludźmi.
Wścibska sprzedawczyni ze sklepu koło kościoła, zapytana o miejsce zamieszkania Jana, oprócz wskazówek dotyczących dojazdu dorzuciła też garść innych informacji. Wynikało z nich jasno, że mężczyzna nie zdobył jej sympatii. Ponoć pojawił się we wsi zeszłej jesieni. Jeśli wierzyć sprzedawczyni, miał przy sobie tylko kilka tobołów z ubraniami i maszynę do pisania. Zamieszkał w opuszczonej leśniczówce nad jeziorem, przez co większość ludzi zaczęła nazywać go gajowym. Mężczyzna nie był towarzyski. Rzadko też pojawiał się w sklepie. Jedynymi oznakami zdradzającymi jego obecność w chacie był wydobywający się z komina dym i niosące się po jeziorze dźwięki jakiejś muzyki.
Znając życie, nowy mieszkaniec wioski stał się ulubionym tematem rozmowy pań z lokalnego kółka różańcowego, które wiecznie czyhały na świeże plotki.
***
Po kolacji nalałam sobie lampkę wina i zaczęłam obmyślać plan, który umożliwiłby mi wykonanie zadania. Z Białego Boru do leśniczówki Demczyka miałam prawie trzy godziny drogi samochodem. Codzienne dojazdy byłyby zbyt męczące. Postanowiłam więc wynająć pokój w pensjonacie lub hotelu niedaleko jego wsi i zakwaterować się w nim na następny tydzień.
Pracowałam zdalnie, więc tymczasowa przeprowadzka nie stanowiła problemu. Zmiana otoczenia wydawała się korzystna nie tylko ze względu na logistykę, ale również – a może przede wszystkim – ze względu na to, że po tak ciężkich przeżyciach należało mi się kilka dni z dala od codzienności i domu wypełnionego po brzegi wspomnieniami o mamie.
Po kilku minutach poszukiwań znalazłam małą, przytulną kwaterę w pensjonacie nad jeziorem w Jeleniej Dolinie koło Elbląga, czyli niecałe dwadzieścia minut drogi od leśniczówki. W lecie zapewne nie miałabym szans na znalezienie wolnego pokoju, był jednak koniec września, więc misja zakończyła się sukcesem.
20 września, wtorek
Następnego poranka zaparkowałam pod leśniczówką. Na ganku siedział czarny kot, ale czmychnął, gdy się zbliżyłam. Właśnie miałam zapukać do drzwi, kiedy z wnętrza chaty dobiegło burkliwe:
– Wejść! Otwarte.
– Dzień dobry, panie Demczyk – przywitałam się w progu. Mężczyzna nie podniósł się od stołu, żeby mnie powitać. – Jestem, zgodnie z umową.
Spojrzał na mnie z ukosa, marszcząc czoło.
– Mówiłaś, że jak masz na imię?
– Riley.
– Riley?! Co to w ogóle za imię?! – parsknął drwiąco.
– Mama nazwała mnie tak na cześć jednej ze swoich ulubionych autorek, Lucindy Riley – odparłam cierpliwie. Byłam przyzwyczajona do tego pytania. Podobnie jak do faktu, że przy pierwszym spotkaniu musiałam mówić ludziom, jak wymawia się moje imię: „Rajli”.
Gospodarz siedział przy drewnianym stole nad jakąś teczką. Wertował jej zawartość, jakby szukał czegoś konkretnego, ale był w swoich działaniach zbyt chaotyczny. Patrzyłam, jak bierze do ręki kolejne kartki, a potem oddala na długość ramienia.
– Psiakrew! – zaklął z rezygnacją. – Nic nie widzę.
– Proszę powiedzieć, czego pan szuka, panie Demczyk. Pomogę – zaoferowałam, po czym przysunęłam sobie krzesło i przewiesiłam swoją torbę przez oparcie. Jeszcze zanim usiadłam, wyjęłam zdumionemu mężczyźnie kartkę spomiędzy palców.
– Mów mi Janek – mruknął w odpowiedzi. – Pan Demczyk to był mój ojciec.
Szybkim ruchem przesunął teczkę w moją stronę.
– Tu masz cały maszynopis. Pewnie kolejność kartek się popieprzyła… Trzeba to złożyć do kupy i przeczytać.
– Dobrze – odparłam z entuzjazmem. Przy takiej robocie czułam się jak ryba w wodzie.
– Riley… – powiedział przeciągle, opierając się na wiekowym krześle, aż zatrzeszczało. – W sumie lepiej niż Lucinda.
Zaśmiałam się. Też mi to kiedyś przeleciało przez myśl.
Pochyliłam się nad maszynopisem. Na szczęście strony były ponumerowane. W prawym dolnym rogu widniały wyraźne cyfry zapisane ołówkiem. Od razu zabrałam się do pracy. Wertowałam kartki w milczącym skupieniu. Demczyk też się nie odzywał.
– Gotowe – oznajmiłam po kilku minutach. – Co teraz?
– Teraz musisz mi to przeczytać – odparł. Wstał od stołu i przesiadł się na fotel nieopodal. – Przyniosłaś flaszkę, jak ci mówiłem?
Skinęłam głową i sięgnęłam do torby po butelkę whisky.
– To nalej szklaneczkę dymu, żeby mi się lepiej słuchało tych moich wypocin sprzed lat. – Ruchem dłoni wskazał szafkę przy zlewie, na której suszyły się naczynia.
– Jasne – odpowiedziałam z przekąsem.
Znalazłam tylko jedną szklankę, więc sobie nalałam do kubka i od razu wypiłam. Musiałam się znieczulić, bo rosło we mnie poirytowanie. Nie znosiłam, gdy ktoś odzywał się do mnie jak do służącej. Bursztynowy płyn otulił moje gardło przyjemnym ciepłem, pozostawiając w ustach posmak burbona z dębowej beczki.
– Gotowy? – zapytałam, siadając na krawędzi łóżka.
Demczyk potwierdził cichym mruknięciem, delektując się alkoholem.
Zaczęłam czytać. Z każdą kolejną kartką nabierałam przekonania, że facet naprawdę potrafi pisać. Aż dziwne, że nigdy wcześniej o nim nie słyszałam. Jego pióro było szorstkie, słowa mocne, zdania pełne treści. Opowieść wciągnęła mnie tak bardzo, że na chwilę zapomniałam, gdzie się znajduję. Zatrzymałam się dopiero wtedy, gdy całkiem zaschło mi w gardle. Wypiłam kilka łyków wody mineralnej z butelki, którą zawsze nosiłam w torbie. Od razu wróciłam do czytania.
Autor historii zapisanej na pliku luźnych kartek siedział nieruchomo, z głową opartą na zagłówku. Słuchał uważnie, z zamkniętymi oczami, nie komentując. Od czasu do czasu unosił do ust szklankę z whisky, a potem przez chwilę kaszlał i chrząkał, jakby mocny alkohol drażnił mu gardło.
– Zapaliłbym cygaro, jeśli ci to nie przeszkadza – powiedział w pewnej chwili tonem tak miękkim, jakiego nigdy bym się po nim nie spodziewała.
– Oczywiście, nie ma problemu – odparłam. W końcu był u siebie w domu.
– Są w pudełku na komodzie. – Demczyk skinął głową w tamtą stronę. – Zapalniczka też tam powinna być, a popielniczka w zlewie.
– Proszę się nie fatygować, ja wstanę! – zadrwiłam.
– Dziękuję – odpowiedział, gdy podałam mu, o co prosił. – A jak już jesteś na chodzie, to przydałaby się dolewka. Zobacz, szkło mi całkiem wyschło.
– Coś jeszcze?! – mruknęłam. – Może podać kocyk albo podusię?
– Obejdzie się – wychrypiał. – Nie do twarzy ci z sarkazmem, dziewuszko.
– A tobie z…
– No, no! Tylko się nie zagalopuj! – przerwał mi, wybuchając śmiechem, który zaraz zamienił się w przeciągły kaszel. – Przecież ja sobie tylko jaja robię! – wykrztusił, wciąż ubawiony. – Chcę wybadać, na ile mogę sobie pozwolić.
– Osiągnąłeś limit – odpowiedziałam sucho. – Wszyscy mężczyźni są tacy upierdliwi na starość?
– Bezczelna gówniara – burknął, ale na jego twarzy pojawił się uśmiech. – Widzę, że odziedziczyłaś po matce nie tylko barwę głosu, ale i charakterek. I co miałaś na myśli, mówiąc: na starość? Wydaje ci się, że ile mam lat?
– No nie wiem. – Wzruszyłam ramionami. – Siedemdziesiąt?
– Ile?! Przecież twoja matka była ode mnie tylko o rok starsza!
– To chyba jakieś żarty. Niemożliwe – odparłam z przekonaniem, ale gdy na twarzy Gajowego pojawiło się oburzenie, dodałam mniej pewnie: – Serio?!
– Zupełnie serio – fuknął, odpalając cygaro.
Znów usiadłam na brzegu łóżka. Materac był sprężysty, całkiem wygodny.
– To ty musiałeś mieć strasznie ciężkie życie, że tak ci facjatę przeorało – wyrwało mi się. Prawda była taka, że nigdy nie grzeszyłam nadmiarem taktu.
– Nie było aż tak źle!
– A dobrze wcale – dodałam.
Korciło mnie, by sięgnąć do torebki po lusterko i wręczyć je nonszalancko gospodarzowi, żeby sam się przekonał. Zrezygnowałam jednak z tego pomysłu, bo co on mógł zobaczyć przez te wąskie szparki. Jego powieki były albo zamknięte, albo przymrużone.
– Czytaj dalej – zaordynował, wypuszczając z ust gęsty dym. Nawet całkiem przyjemny w zapachu.
Znów dałam się porwać historii, ale w pewnej chwili dobiegło mnie chrapanie przypominające rzężenie starego silnika w jelczu. Pokręciłam głową z niedowierzaniem. Odczekałam jeszcze chwilę, a potem na palcach podeszłam do fotela i wyjęłam tlące się cygaro spomiędzy palców mężczyzny. Równie delikatnie uniosłam popielniczkę, która już przechyliła się niebezpiecznie na jego kolanie, a potem zdusiłam w niej cygaro. Odstawiłam na stół także pustą szklankę po bur-bonie.
Postanowiłam wykorzystać chwilę nieoczekiwanej swobody, by rozejrzeć się po włościach Demczyka. Nie było zbyt dużo do zwiedzania. Prawie całą powierzchnię chaty zajmowała jedna izba. Musiały się w niej zmieścić pokój dzienny, sypialnia i skromny aneks kuchenny.
Światło przedostawało się do pomieszczenia przez nieduże dwuskrzydłowe okno, i nie miało łatwo, zważywszy na to, że szyby były okropnie brudne. Stara, porwana firanka zbrązowiała od nikotynowego dymu. Dodatkowo nad zlewem wmontowano maleńkie okienko przypominające lufcik, ale obecnie było zasłonięte. W każdym kącie walały się sterty książek. Pewnie zostały tu po poprzednich właścicielach, skoro Demczyk wprowadził się do leśniczówki tylko z kilkoma torbami odzieży i maszyną do pisania. Książki przypominały niestabilne wieże. Były świadectwem dawno minionych przygód, wykreowanych w wyobraźni przygarbionych ze starości autorów.
Z kurzu, który osiadł na blacie komody w rogu pokoju, można by ulepić małego bałwanka. Zaśniedziałe lustro na ścianie przypominało rekwizyt z horroru, w którym ukazuje się jakaś złowroga postać, doprowadzając bohatera filmu do szaleństwa.
Niemniej było tu wszystko, czego trzeba człowiekowi. Łóżko z metalową ramą, duży stół, a przy nim dwa drewniane krzesła z kilkoma wyłamanymi tralkami w oparciach. Pod stołem gruby bordowy chodnik. Naprzeciwko osmalonego sadzą, wygaszonego kominka stał rozkładany skórzany fotel. Do tego lakierowana na wysoki połysk szafa z czasów Gierka i jedna komoda.
Wąski korytarzyk prowadził do małej łazienki. Wyposażono ją w podstawowe sprzęty, nic poza tym. Wanna, pralka i sedes ze staroświecką spłuczką, uruchamianą za pomocą sznurka. Nieliczne kosmetyki stały na brzegu wanny, karton z proszkiem do prania na podłodze. Jeden rzut oka starczył, by stwierdzić, że łazienka była równie zaniedbana jak reszta chaty. Zdziwiłam się, gdy w korytarzu ujrzałam jeszcze jedne drzwi. Były brzydkie i odrapane, ale tkwiła w nich porządna mosiężna klamka. Bez wahania nacisnęłam ją i pchnęłam lekko drzwi. Te zaskrzypiały tak przeraźliwie, że aż odskoczyłam.
– Miotła, mop i wiadro – usłyszałam nagle za plecami.
Jeszcze tego brakowało… Obudziła się śpiąca królewna.
– Słucham? – zapytałam, kompletnie zbita z tropu.
– Miotła, mop i wiadro – powtórzył Demczyk i dźwignął się z fotela. Gdy podszedł bliżej, poczułam silny zapach nikotyny, którą przesiąkła jego gruba bluza z kapturem. – Zwłoki swoich byłych kochanek i wrogów zakopuję za szopą po lewej stronie, przy gruszy. Tutaj trzymam tylko miotłę, mopa i wiadro. Sama zobacz. – Otworzył szeroko drzwi, prezentując zawartość ciemnego schowka. – A ty myślałaś, że co tam mam?
– No właśnie… szukałam miotły – zełgałam, ignorując jego drwiącą minę.
– Na sprzątanie ci się zebrało?! – zakpił, uśmiechając się pobłażliwie.
– Masz bałagan… I pół tony kurzu. A ja mam astmę i ciężko mi się tu oddycha. Chciałam trochę ogarnąć – odparłam gładko, bo chociaż nie cierpiałam na astmę, to rzeczywiście drapało mnie od tego kurzu w gardle.
– Nie jest tak źle, nie gadaj – obruszył się.
– Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal…
– No, chyba że tak… – mruknął, marszcząc szpakowate brwi. Poszedł do pokoju, więc ruszyłam za nim. – Rzeczywiście, widzę coraz gorzej.
– Może po prostu potrzebujesz okularów? – spytałam. – Idź do okulisty.
– Aleś ty mądra! – zirytował się. – Najbliższy okulista jest w Elblągu. A czym mam niby tam pojechać? Nawet jakbym miał samochód, to na ślepo nie poprowadzę.
– Autobusem? – podsunęłam złośliwie.
– Nie chcę się ośmieszyć, błąkając się po wiosce w poszukiwaniu przystanku autobusowego! A zresztą to nie twój interes! – zdenerwował się nagle.
– Trochę jednak mój, bo gdybyś potrafił o siebie zadbać, to nie musiałabym ci pomagać i słuchać twojego użalania się nad sobą – warknęłam, też rozzłoszczona.
Gajowy poczerwieniał na twarzy i zacisnął pięści, a jego nozdrza rozchyliły się, jakby zaraz miał wystrzelić z nich ogień. Wlepił we mnie zamglone oczy, po czym podszedł do stołu i trzasnął maszynopisem o blat.
– Pieprzona gówniaro! – ryknął, sapiąc jak rozwścieczony byk. – Nie będziesz mi życia układać. Wynocha mi stąd, i to już!
Struchlałam. Ewidentnie moje ostatnie słowa zagrały mu na nerwach. Chwyciłam torbę i pospiesznie opuściłam leśniczówkę. Drzwi zatrzasnęły się za mną z impetem, ale i tak słyszałam gniewne pokrzykiwania z wnętrza chaty.
Podkuliłam pod siebie ogon jak spłoszony lis. Niestety, czasem miałam niewyparzoną gębę. W samochodzie zawahałam się, który adres wpisać w nawigacji. Po gwałtownej reakcji Demczyka wnioskowałam, że najlepiej byłoby wrócić do domu i zapomnieć o całej sprawie. Wrodzony upór nie pozwalał mi jednak zrezygnować ze zrobienia wszystkiego, co w mojej mocy, by osiągnąć postawiony sobie cel. Książka miała powstać, opowieść miała się zakończyć. To oznaczało, że Gajowy musiał mi wybaczyć. A ja? No cóż, na przyszłość muszę spasować z liczbą złośliwych docinków i komentarzy. Zresztą nie było pewnie między nami aż tak głębokiej zadry, której butelka dobrej whisky nie byłaby w stanie załagodzić.
Przytaknęłam swojemu odbiciu w lusterku i odjechałam w stronę Jeleniej Doliny. Gdy dotarłam do pensjonatu, przemiła gospodyni zaprowadziła mnie do wynajętego przeze mnie pokoju na parterze. Rzuciłam walizkę na łóżko i zabrałam się za przetrząsanie internetowych czeluści wiedzy absolutnej. Po krótkich poszukiwaniach znalazłam prywatną klinikę okulistyczną w Elblągu. Zadzwoniłam pod podany numer i zostawiłam na sekretarce prośbę o umówienie wizyty w jak najbliższym terminie.
21 września, środa
Zaraz po świcie kogut gospodarzy dumnie przykukuryczył zza okna, rozpościerając skrzydła na parapecie pokoju i wyrywając mnie ze smacznego snu.
Niezadowolona z przedwczesnej pobudki schowałam głowę pod poduszkę z nadzieją, że uda mi się ponownie zasnąć. Po kwadransie wiercenia poddałam się i wybrałam w telefonie aplikację Netflix, by obejrzeć najnowszy odcinek Chesapeake Shores. Potem wzięłam prysznic. Jeszcze mokra wybiegłam z łazienki, bo wydawało mi się, że usłyszałam sygnał nadchodzącego połączenia.
Czyżby Demczyk? Wymieniliśmy się numerami telefonu dla ułatwienia kontaktu. Okazało się, że rzeczywiście ktoś dzwonił, choć nie był to Gajowy. Odsłuchałam na poczcie głosowej wiadomość pozostawioną przez recepcjonistkę z kliniki okulistycznej. Kobieta poinformowała o najbliższym możliwym terminie, który wypadał następnego dnia o trzynastej, prosząc jednocześnie o potwierdzenie wizyty SMS-em na ten sam numer, z którego dzwoniła. Potwierdziłam.
Zadowolona z pomyślnego załatwienia sprawy wypiłam kawę i uszykowałam się do wyjścia. Po kilku minutach jechałam już do leśniczówki.
Z chaty Gajowego wydobywały się melodyjne dźwięki trąbki i saksofonu. Wyglądało na to, że gospodarz lubił jazz.
Podeszłam do drzwi i zapukałam w nie – niezbyt mocno, bo trochę się obawiałam reakcji Demczyka na mój widok. E-mail z potwierdzeniem umówionej wizyty okulistycznej stał się jednak moją kartą przetargową, która być może zdoła załagodzić nieprzyjemną sytuację z poprzedniego dnia. Czując przypływ odwagi, zapukałam ponownie, tym razem mocniej, i nacisnęłam klamkę.
Uchyliłam drzwi i zobaczyłam, jak Jan Demczyk zamiata podłogę obok stołu, bez reszty wsłuchany w melodię wydobywającą się z magnetofonu stojącego na komodzie. Ten widok niespodziewanie mnie rozczulił. Oparłam się o futrynę drzwi wejściowych i uśmiechnęłam na myśl, że ta stara wredota jednak ma w sobie serce. Powiedziałam, że ciężko się tu oddycha od zalegającego wszędzie kurzu, więc zabrał się za porządki.
Na mój widok Gajowy się wyprostował i odłożył miotłę w kąt.
– Denerwują mnie pokasływania – rzucił, jakby się usprawiedliwiał.
– W takim razie powinieneś rzucić palenie cygar – zripostowałam bez zastanowienia, po czym zaśmiałam się nerwowo, bo zdałam sobie sprawę, że znów się wymądrzam.
– Śmiech też masz podobny do Majki, gówniaro – zauważył i też parsknął. – Jesteś spóźniona. Byliśmy umówieni na ósmą.
– Nie byłam pewna, czy chcesz mnie jeszcze widzieć po naszej wczorajszej wymianie zdań – przyznałam z pokorą w głosie.
– Cóż – westchnął. – Umówmy się, że oboje nas wczoraj poniosło. Zaniechajmy dogryzania sobie nawzajem na każdym kroku, zgoda? Mamy przecież misję do wykonania.
Puścił do mnie oko.
– Na przeprosiny przyjmij, proszę, wiadomość, że umówiłam dla ciebie wizytę u okulisty. Jutro w Elblągu o trzynastej – powiedziałam z dumą i dygnęłam.
Spojrzał na mnie z taką miną, jakby chciał mnie zrugać, ale przez wzgląd na właśnie zawarty sojusz dał sobie spokój.
– Świetnie, wielkie dzięki – mruknął. – Rozgość się. Ja dokończę i zaparzę nam kawy.
– Uff, ale tu zaduch – zauważyłam, gdy on zmiatał śmieci z podłogi na szufelkę. – Masz coś przeciwko, żebym uchyliła okno?
– Uchyl.
– Coś czuję, że wczorajszego wieczoru nie skończyło się na jednej szklaneczce płynnego dymu – skwitowałam błyskotliwie, opierając się biodrem o kant stołu, przy którym klęczał Janek.
– Mhm… – burknął. – To byłoby przestępstwo w biały dzień.
– Na lepszy sen by w zupełności wystarczyło. A teraz miałbyś świeżą głowę – rzuciłam, patrząc potępiająco na pustą butelkę stojącą obok łóżka.
– Zapomniało mi się. Wszystkiego pamiętać nie mogę, głowa już nie ta. Przecież stary jestem, nie pamiętasz? – zadrwił, po czym chwycił się krzesła i z trudnością się podniósł. – No, to by było na tyle aktywności fizycznej z rana…
Poczułam silny zapach potu zmieszanego z przetrawionym alkoholem.
– To ja zaparzę nam kawy, a ty weźmiesz prysznic, dobrze? – zasugerowałam, patrząc na szpiczastą, mocno posrebrzaną brodę mojego kompana i starając się nie oddychać przez nos.
Demczyk pogładził kciukiem bliznę pod dolną wargą i zmarszczył czoło.
– Umowa stoi – zgodził się. – Czas się odsikać. Może nawet się trochę ogolę przy poniedziałku.
– Przy środzie – poprawiłam go. – Dziś jest środa.
– Przy środzie – wymamrotał niezadowolony w drodze do łazienki. – Znów dwa dni mi gdzieś spieprzyły.
– Zwykłe przeoczenie! – zaśmiałam się wyrozumiale.