Galicyjskie żywoty Opowieści o stracie doli i pograniczu - ebook
Galicyjskie żywoty Opowieści o stracie doli i pograniczu - ebook
„Galicyjskie żywoty” to zbiór esejów historycznych, literackich i podróżniczych. Wszystkie one dotyczą twórczości, ale również miejsc bliskich takim ludziom, jak Paul Celan (Czerniowce), Joseph Roth (Brody), Joseph Conrad (Berdyczów), Jerzy Stempowski (Szebutyńce). W książce autor opisuje nie tylko ich losy, ale również wieloetniczną i skomplikowaną historię obszarów, na których się urodzili, jak również dzisiejszy charakter tych ukraińskich miast i miasteczek.
Eseje składają się na jedną opowieść wpisaną w historię, przestrzenie i różne ludzkie losy. Dawid Szkoła opisuje zatem miejsca, które już nie istnieją, życie pisarzy, a czasem też bohaterów ich książek, postaci historycznych, ale również dzisiejszą rzeczywistość Ukrainy. Skupia się także na zwykłych ludziach, tych bezimiennych bohaterach historii, na którą nie mieli wpływu, a jej skutki dotykały ich najbardziej. Dużą uwagę zwraca również na los wschodnioeuropejskich Żydów, jak również całą wieloetniczną historię galicyjskich oraz podolskich miast i miasteczek.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62409-85-3 |
Rozmiar pliku: | 787 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Amputowano mi wiarę i skrócił się czas, który mi został
Od wiosny, która przyjdzie, do zimy, która przyjdzie.
Wierzę w nadejście deszczu i w to, że będzie słońce.
Porządek rzeczy zmącony: dobro i zło
Na stole przede mną, jak chleb i sól,
W naczyniach zupełnie do siebie podobnych.
Chcę całkiem pomieszać Księgi. Świat jest
Pełen wiary w dobro i zło, świat jest pełen szkół:
Ptaki uczą się od wiejącego wiatru,
Samoloty uczą się od ptaków,
A ludzie uczą się od wszystkiego i zapominają.
Ziemia nie martwi się, że chowani są w niej zmarli.
Tak jak nie cieszy się suknia,
Że moja kochanka w niej żywa.
Potomstwo człowieka to chmury,
Ararat, głęboka dolina.
A ja nie chcę wracać do domu,
Bo tam docierają tylko złe wieści,
Tak jak w Księdze Hioba.
Abel zabił Kaina, Mojżesz wszedł do Ziemi Obiecanej,
A synowie Izraela zostali na pustyni.
To ja podróżuję rydwanem Ezechiela,
A Ezechiel dosiada konia, jak prorokini Miriam
W wąwozie wysuszonych kości.
Kwitnie Sodoma i Gomora,
Żona Lota zmienia się w słup cukru i miodu.
„A król Dawid cały czas
Żyje tutaj pośród nas”.
Chcę całkiem
Pomieszać Księgi.Jehuda Amichaj, _Chcę pomieszać Księgi_
(przeł. B. Gryczan)VERACRUZ – WIEDEŃ
Żyjący w ciągłym napięciu sygnalizującym świadomość bliskiego końca wszystkiego, co żywe, Majowie, Toltekowie i Aztekowie byli gotowi umrzeć w każdej chwili. Opętani wizjami gwałtownej śmierci i rychłego końca świata, wyczekiwali katastrofy, podobnie jak my liczymy na wygraną w loterii czy nagłą wewnętrzną przemianę. Pesymistyczne oczekiwania względem przyszłości stanowiły nieodłączny element ich bytowania. Wpatrując się w gwiazdy, widzieli zatem nieodległy kres własnej wędrówki po tym świecie, a w każdym istnieniu dostrzegali przede wszystkim jego nadciągający koniec. Noc i ciemność wieńczyły w ich kulturze przyszłość, nadając następnemu oddechowi piętno potencjalnie ostatniego. Egzaltowani w pojmowaniu przemijania, krwawi w czasach pokoju i mistyczni w okresie wojny, nie należeli do ludzi, których łatwo było zrozumieć. Podporządkowani magii i abstrakcyjnym normom, w zaledwie dwa lata utracili całą cywilizację, podmiotowość i panteon swoich bóstw. Niepewni trwałości wszechświata, swój własny koniec przyjęli bez lęku, jedynie ze spazmem bólu i grymasem rezygnacji.
Ślady zniszczenia spoczywają głęboko w przeszłości. Lecz czasami, aby je odkryć i poczuć pod stopami, wystarczy jedno zdanie. Montezuma po kilkumiesięcznym i prowizorycznym rządzeniu azteckim królestwem, kiedy był już więziony przez grupę konkwistadorów, dowiedział się, że został zdetronizowany przez własny lud. Pozbawiony władzy, wsparcia bogów i nadziei, na murach własnej stolicy, z których miał uspokoić swoich żołnierzy, pytał Hernána Cortésa, a może nawet samej ciemności i mrocznej potęgi kryjącej się za nim, czego jeszcze wymaga od niego po tych setkach strasznych dni, gdy cały dorobek jego poprzedników zapada się w otchłań. Na samym zaś końcu, zanim został trafiony w głowę kamieniem, co ostatecznie przerwało nić łączącą go z własnym królestwem, powiedział: „ja nie chcę już żyć…”. Wraz z tymi słowami zniknął świat prekolumbijskich Indian, budowli bajecznych i egzotycznych, których nie powstydziłyby się najznamienitsze europejskie czy arabskie metropolie. Kanały i ogrody, które swoją inżynierią zaskoczyłyby monarchów każdego wieku, powysychały, a wierzenia równie mroczne, jak niepokojące, przestały komukolwiek służyć. Nicość, która nastała, nie przywróciła ludów słońca do krainy spokoju, a jedynie spotęgowała wyczekiwanie i trwogę. Zaczął się okres tęsknoty za czymś, co było, za mitem nieprawdziwym, lecz kuszącym iluzją zjednoczenia nieba z ziemią, kobiety z mężczyzną, boga z człowiekiem. Ten okres, mogący trwać wieki i tysiąclecia, który wszelako nie dawał żadnego spełnienia, bo już nie wiadomo, do czego się odnosił i co w nim było takiego pięknego, stał się naturalnym doświadczeniem wszystkich ludów żyjących pomiędzy Morzem Północnym (Atlantykiem) a Morzem Południowym (Pacyfikiem). Te zaś, naznaczone cierpieniem duchowym i fizycznym, mogły jedynie ronić łzy, podobnie jak czynił to Montezuma, kiedy widział bezczeszczone świątynie i gdy sam musiał ślubować wierność obcym królom i nieznanym prawom.
Symbole próbują nam przybliżyć świat, ale wiemy, że dają zaledwie namiastkę prawdy, a więc fałsz; jak historie o źródle, które nie wysycha, o drzewie dającym owoce wieczności czy miłości bez zdrady. Są to opowieści o czekaniu na powrót do domu, którego nigdy się nie odnajdzie, bo – nawet jeśli istniał (a to już przecież wizja na tyle fantastyczna, że z trudem przychodzi do głowy) – został przykryty ziemią albo piaskiem i żadna droga już do niego nie prowadzi. Indianie pozbawieni własnej przestrzeni, choć jeszcze kilka lat wcześniej czuli się pomiędzy dwoma oceanami jak u siebie, nagle stali się ofiarami działania czasu i historii. Dotarła do nich potęga podstępu oraz postęp, który nie potrzebuje przeszłości i symboli, mitów i wyczekiwania, gdyż wystarczy mu jedynie optymizm, przekonanie, że można być kowalem własnego losu i panować nad siłami, których nawet się nie rozumie. Montezuma, widząc, jak konkwistadorzy przetapiają złoto pokrywające azteckich bogów w bezkształtną masę, nie rozumiał tego procesu. Widział w nim jedynie regres, ale też dopełnienie się losu. Nic nie mogło zatrzymać tej morderczej siły. Kara stała się faktem, zwiastowały ją komety i inne dziwne wydarzenia, niejeden szaman budził się bowiem nocą, przed oczami widząc śnioną katastrofę. Wschodni wiatr przywiał koniec ich cywilizacji, biali mężczyźni z brodami stali się awangardą zniszczenia, wystarczyło ich ledwie pół tysiąca, aby w przeciągu kilkudziesięciu lat krainę tę spotkała katastrofa demograficzna kosztująca życie dwudziestu milionów Indian. Aztekowie byli jednak gotowi na odejście, obsesyjnie opętani myślą o śmierci, wyczekiwali panowania nicości. Życie stanowiło dla nich jedynie niewiele znaczącą chwilę pomiędzy różnymi stanami niebytu. Jednak co z bogami? Co z latami tradycji i duchami przodków? Dla ówczesnych mieszkańców nowego lądu, ludów skrajnie mistycznych, konserwatywnych i żyjących na granicy światów, wszystko to, co działo się wokół nich, musiało przypominać przedsionek piekieł. Ich wierzenia okazywały się bezbronne, rzeźby przedstawiające najwyższe stworzenia bezwładnie spadały ze szczytów wielkich piramid niczym ciała pojmanych i składanych w ofierze wojowników. Bez krzyku, skomlenia, piorunów i magicznych atrybutów – po prostu rozbijały się o ziemię. Powoli zatem coraz szersze masy Azteków traciły sens życia. Opuszczeni przez bogów, widzący bezradność własnych kapłanów, którzy nie potrafili już odmienić biegu historii i odczytać tajemniczych znaków, ludzie ci podupadali na duchu i zdrowiu coraz bardziej.
Spodziewali się tego, ich rozumienie świata obejmowało wszak świadomość końca własnej cywilizacji, który dokonać się miał za sprawą dziwnych przybyszów ze Wschodu. Powiedzmy sobie jednak wprost: nikt nigdy nie jest przygotowany na własną apokalipsę. Nicość zawsze przychodzi w nieodpowiednim czasie, należy do tego dziwnego rodzaju gości, którzy, niezapowiedziani, psują harmonię domowego ogniska. Powstaje wtedy dziwna pustka. Dlatego kacykowie zależni do Azteków, ale żyjący z dala od centrum, na wieść o przybyciu konkwistadorów mówili: „Czy musimy zniknąć na zawsze?”. Odpowiedź była jedna, los musiał się dopełnić. Indiańskie dzieci od najmłodszych lat wiedziały, że katastrofa jest nieunikniona, ale również, że istnieje gorszy los niż śmierć. Przed przybiciem konkwistadorów mieli jeszcze chwilę względnego spokoju, ale nic nie jest trwałe, nie można się zatem zbytnio przyzwyczajać do promieni słońca. Boski zamiar musiał się dopełnić, nieuchronne zniszczenie nadeszło więc ze Wschodu – to wszystko prawda, ale co innego opowiadać i myśleć o tym kataklizmie, a co innego widzieć go na własne oczy. Istnieją trudniejsze słowa do wypowiedzenia niż śmierć.
Wiara Azteków była totalna i gwałtowna, nie istniały w niej półśrodki i rozwiązania kompromisowe. Stanowiła fundament ich cywilizacji, ale również zapowiedź jej końca. Jeśli bogowie chcieli, aby cały naród został wytępiony i starty z powierzchni ziemi, należało zrobić wszystko, żeby ich wola została spełniona. Oni nie mogli się poczuć obrażeni czy zignorowani. Mit w takim ujęciu nie był jedynie mitem, lecz stałą częścią świata widzialnego, ważną tak samo jak posiłek, kopulacja i wojna. Po jego spełnieniu nastąpić miała cisza całkowita i przerażająca, w której słychać bicie serca, oddech, wiatr poruszający ziarnami piasku. I choć wszechświat nie zatrzymał się, to pewna jego część przestała istnieć; zniknęły bóstwa, ludzie, kultura i jej wartości. Trochę przypadkiem, ale czy powstanie życia na Ziemi nie było również jednym wielkim zbiegiem okoliczności?
Hernán Cortés przybył ze Wschodu z garstką ludzi, którzy na obcym kontynencie, gdzie panowała rozwinięta cywilizacja, teoretycznie nie powinni przeżyć nawet tygodnia. Aztekowie potrafili bardzo dobrze posługiwać się bronią, podbili kilka mniejszych ludów, ale stworzyli też kulturę, która równie dobrze mogła przyciągać kolejnych wasali pokojowymi metodami. Nie chcieli panować nad wszechświatem, lecz rozumieć jego cel i pragnienia bóstw. Dlatego składali im w ofierze ciała wojowników schwytanych podczas bitew toczonych z podbitymi ludami. Konkwistadorzy prawie nic nie wiedzieli o miejscu, w którym się znaleźli. Może byli ludźmi renesansu, ale strach nie zależy od epoki, w której się żyje. Od tego połączenia zuchwałości, bezwzględności i odwagi zaczynał się każdy kolejny krok stawiany na nieznanym lądzie, każdy przemierzony metr, który przybliżał Azteków do końca ich cywilizacji. Z dnia na dzień liczba przypadków, tajemnych symboli oznaczających kres jednych, a zwycięstwo drugich, wzrastała. Konkwistadorzy zostali uznani za brodatych przybyszów o boskiej naturze, którzy zgodnie z przepowiednią mieli pojawić się ze Wschodu. Dlatego chowali swoich martwych kompanów w tajemnicy, aby Indianie nie przestali wierzyć w ich nieśmiertelność. Sam Montezuma, najbardziej wsłuchany w rozkazy bogów, oddał los swój i własnego królestwa w ręce tych przedziwnych przybyszów. Ten ostatni wielki władca, który nie był wojownikiem, lecz człowiekiem głęboko wierzącym, najwyraźniej nie posiadał instynktu samozachowawczego; był w stanie znieść każde upokorzenie, aby tylko nie zachwiać porządkiem świata. Gdyby przynajmniej rozpoznał u konkwistadorów żądzę złota, ich pazerność i chciwość, wiedziałby znacznie więcej o ich naturze, ale przecież nie mógł tego wiedzieć, bo złoto w jego królestwie było atrybutem boskości, promieniami słońca. Właśnie dlatego może należy uznać racje Azteków, bowiem skutecznie przewidzieli własną przyszłość i z godnością przyjęli swoją porażkę. Wszystko było przeciwko nim, choć posiadali instrumenty do tego, by bronić swojego królestwa. Jednak los z góry zadecydował za nich, a przybysze ze Wschodu, okrutni i źli, ale też odważni i pozbawieni skrupułów, byli tylko narzędziami w rękach bogów lub demonów. Jak wspomina Bartolomé de Las Casas w _Krótkiej relacji o wyniszczeniu Indian_, jeden z kubańskich wodzów, złapany przez konkwistadorów i skazany na śmierć, tuż przed egzekucją odmówił pójścia do nieba, jeśli miałby tam się znaleźć razem z Hiszpanami, którzy czcili wyłącznie złoto i dla tego kruszcu byli gotowi nieść zniszczenie, gdziekolwiek skierowali swój wzrok. Wszystkie te informacje nie były jednak w stanie uratować Montezumy, ponieważ on i jego poddani nie żyli w racjonalnym świecie podporządkowanym prawom rozumu i postępu, lecz w rzeczywistości religijnej i mistycznej. Wiedzieli, że ze Wschodu przybędą brodaci ludzie, którzy nad nimi zapanują. Kiedy zaś przyszedł moment opamiętania, było już – jak zawsze w takich przypadkach – za późno. Państwa-miasta zaczęły oddalać się od centrum, żywotne królestwo rozpadało się na oczach Azteków, a podbite przez nich ludy wspierały Hiszpanów w zdobyciu stolicy. Przepowiednie okazały się prawdziwe. Nadszedł kres.
Warto spróbować sobie wyobrazić, co takiego siedziało w głowach konkwistadorów i jakie mroczne siły pchały ich przed siebie. Z jednej strony – niewyobrażalna odwaga, graniczącą z beztroską i przekonaniem, że nie ma takiej mocy na świecie, która mogłaby ich powstrzymać, a z drugiej – ich bezwzględność, zawziętość ludzi, którzy poza żądzą złota nie niosą ze sobą nic prócz śmierci i zniszczenia. Nie sposób już dziś, jak sądzę, wyobrazić sobie tego, co musiał myśleć o tym wszystkim Montezuma. Nie stąpał on bowiem wraz ze zwykłymi śmiertelnikami po Tenochtitlán, stolicy państwa Azteków, lecz komunikował się z bogami, gdzieś pomiędzy snem a mitem. Dzisiaj możemy uznać go za władcę słabego i prostego, który prowadził swój lud wprost ku przepaści. Czy jednak mógł inaczej? Tego już się raczej nie dowiemy, konkwistadorzy niszczyli bowiem wszystko, również to, co niewidzialne: bogów, wierzenia, los i mistyczne racje Azteków. Wspomnienia po nich są dziś równie mroczne, jak po polinezyjskich ludach żyjących na środkowych wyspach Pacyfiku. Istnieją w sferze zmitologizowanej do tego stopnia, że trudno stwierdzić, co jest prawdą, a co naszym wyobrażeniem na ich temat. Wiemy jednak, że w Cortésie zobaczyli boskiego Upierzonego Węża, Quetzalcoatla, który dawno temu został wygnany z Meksyku, ale miał powrócić.
I oto pierwsi Indianie widzą bogów lub ludzi, którzy mają boskie atrybuty. Sparaliżowani i przerażeni nie wiedzą, co mają myśleć. Kres nadciągnął, katastrofa już zmierza do serca ich królestwa, nicość jak zawsze przyszła w nieodpowiednim momencie. Konkwistadorzy zmierzają do stolicy, zabierają dobra, kobiety, gromadzą armię, ale – co najważniejsze – nic nie robią sobie z panujących nad tą ziemią bogów. Niszczą ich symbole i figury, za co nie spotyka ich żadna kara. Wszystko, co złe, przyjmują na siebie Indianie. Nawet kiedy Hiszpanie doprowadzają do upadku Montezumy, świat nadal kręci się po staremu. Aztekowie rozumieją, że są pokonani. Ich koniec jest cichym odchodzeniem w przeszłość, na które nikt nie zwraca uwagi. W ostatnim spazmie próbują jeszcze przegonić konkwistadorów, wyganiają ich ze stolicy, ale koło historii zostało już wprawione w ruch. Kto tego nie zauważył, ten jest już skazany na zagładę.
Diego de Ordaz, jeden z konkwistadorów, podczas pierwszego marszu na Tenochtitlán wszedł na wulkan Popocatepetl, który będzie cichym świadkiem wielu jeszcze upadków tej ziemi i ludzi po niej stąpających. Z wysokości ponad pięciu tysięcy metrów po raz pierwszy ujrzał aztecką stolicę. I był to ostatni moment, w którym piękno tego miasta mogło powstrzymać zagładę nadciągającą ze Wschodu. Jednak czy trzęsienia ziemi, powodzie lub wszechogarniająca nicość mogą być zatrzymane przez jedno słowo, jeden czyn? Zniszczenie musiało się dokonać, choćby azteckie piramidy swym blaskiem i wielkością oślepiły kolonialistów. Jeśli nie oni dokonaliby tego aktu, po nich przyszliby następni. Zło bowiem nie żywi szacunku do stworzenia, pragnie jedynie niszczyć. W ten sposób kreuje swój świat na odwrót, na opak; za pomocą kazuistycznych sztuczek mówi, że destrukcja też jest formą budowania. Opamiętanie przychodzi dopiero po pewnym czasie.
Lubię tę opowieść, podobnie jak inną, w której zastanawia mnie – za każdym razem, gdy do niej wracam – co musiał czuć Vasco Núñez de Balboa, widząc po raz pierwszy Pacyfik. Czy w ogóle wyobrażał sobie ogrom tego oceanu albo przeczuwał, że dopiero za nim należało zbudować faktorie potrzebne do handlu z Chinami, a nie, jak wcześniej sądzono, na Karaibach? Czy ten człowiek o niewątpliwie dobrym, choć awanturniczym, sercu spodziewał się, że idzie na czele pochodu, który przyniesie zagładę wszystkim ludom, jakie napotka? Mało kto pamięta dziś jeszcze o samych zdobywcach, poza Cortésem niemalże wszyscy zostali zapomniani. Identyczny los spotkał ich ofiary – bez grobowców, pomników, potomków – wszyscy odeszli w niepamięć. I niewiele zmieniło się w tej kwestii do dziś, co bowiem dzieje się z nędzarzami tego świata, tymi milionami, miliardami istnień, które codziennie – dekadami, stuleciami, epokami – umierają, tworząc nieskończony pochód duchów, które porzuciły swoje niepotrzebne, spopielone i rozkładające się ciała? Dlaczego zatem ktoś powinien pamiętać tych Indian sprzed pięciuset lat, którzy nagle zderzyli się z wielką historią? W XXI wieku – tak niedawno zapoczątkowanym – już mamy nadmiar swoich ludzi, o których nikt nie chce wiedzieć i których nikt nie ma ochoty żegnać. Mamy, powiedzmy to jeszcze raz, nadmiar ludzi, nadmiar wiedzy i istnień; kto tak naprawdę powinien jeszcze o nich pamiętać, skoro każdego dnia rodzą się kolejni, zastępują poprzedników w codziennym trudzie, aby zaraz też umrzeć w zapomnieniu, bez bliskich, bez pochówku, bez pamięci. Ta ostatnia potrzebna była zwłaszcza w małych zbiorowiskach ludzi, kiedy należało podtrzymywać ogień tradycji, ale dziś już lepiej niektórych spraw nie pamiętać, nie wyciągać z nich wniosków. Tak działa czas.
Diego de Ordaz i inni konkwistadorzy na szczycie wulkanu nie zawahali się, przynajmniej kronikarze nic o tym nie wspominają, i dokonali dzieła zniszczenia, dzieła zapoczątkowanego narodzinami każdego z nich, do realizacji którego zmierzali wraz z każdym przypadkowym wydarzeniem w ich życiu. Od niespłaconej pożyczki po złamane serce, chorobę czy groźbę więzienia; nie jest to ważne, każda z tych spraw przybliżała ich do drugiego końca świata, gdzie mieli okazać się heroldami zniszczenia i śmierci. Historia nie spuszczała ich jednak ze swojego czujnego oka. Dając im pozór wolności, znacznie częściej z nich sobie drwiła. Vasco Núñez de Balboa, założyciel pierwszej kolonii na stałym kontynencie amerykańskim, został skazany na ścięcie w mieście, które sam stworzył, zaraz po tym, jak schwytali go ludzie Francisco Pizarro, człowieka w niedalekiej przyszłości ścigającego po lasach równikowych potomków inkaskich królów i niewiedzącego, że tak naprawdę ściga już tylko widma. Ten sam Pizarro został następnie zamordowany przez Diego de Almagro – syna swojego długoletniego towarzysza, którego zabił kilka lat wcześniej, bo żądza złota i władzy była zawsze silniejsza niż więzy wspólnej przeszłości i lojalności. Sam Hernán Cortés z czasem też musiał oddać władzę nad Nową Hiszpanią, udać się na zesłanie do Cuernavaki, by umrzeć w goryczy i zgorzknieniu po powrocie do Hiszpanii. Na gruzach państwa Azteków powstała kolonia hiszpańska, upadła stolica imperium została obudowana jako miasto Meksyk, a kilkaset lat później, już w wolnym państwie, bogowie śmierci i okrutnego losu nadal krążą w najlepsze pomiędzy wybrzeżami Pacyfiku i Atlantyku, jak za czasów Azteków i konkwistadorów.
***
Geoffrey Firmin, brytyjski konsul w mieście Cuernavaca, tuż przed drugą wojną światową, w Dzień Zaduszny 1938 roku, narzekał, że „wszyscy świetnie się bawią, jak wszyscy są szczęśliwi, wszyscy bez wyjątku! Jak wesoło Meksyk zbywa śmiechem swoją tragiczną historię, przeszłość, ukryty nurt śmierci!”. To właśnie w Cuernavace spędzał Cortés swoje ostatnie chwile w Meksyku, kiedy powoli pogrążał się w zgorzknieniu i zapomnieniu, nie mogąc dłużej panować nad owym nurtem śmierci. Ospa, ale nie tylko, bo także niewolnicza praca, głód i cierpienie związane z przymusem oglądania upadku własnej cywilizacji spowodowały niewidzianą wcześniej na tych terytoriach katastrofę demograficzną. Setki tysięcy ludzi nagle zaczęły umierać, byle jak i byle gdzie. Nie trwało to długo, tylko kilka dziesięcioleci, które doprowadziły jednak do wyginięcia dziewięćdziesięciu procent ludności ówczesnego Meksyku.
W Cuernavace swój pałac posiadał również Maksymilian I, cesarz Meksyku, brat Franciszka Józefa, wysłany przez Napoleona III do kraju, którego nigdy nie widział na oczy. Miał nim rządzić wraz z małżonką: Marią Charlottą Koburg, czyli Charlottą. Długo opierał się przed przyjęciem tego tytułu. Dopiero wybujałe ambicje jego żony, siostry króla Belgii Leopolda II, przekonały go do podjęcia się tej przedziwnej misji, która z góry wydawała się skazana na porażkę. Idealistyczny Maksymilian, jak się wydaje, nie widział w tym jednak problemów. W końcu miał okazję wprowadzić swoje liberalne plany po drugiej stronie Atlantyku. To nic, że o wiele bardziej nadawał się do nauk ścisłych i brylowania na europejskich salonach. Przez ostatnie lata Meksyk był świadkiem o wiele gorszych wydarzeń. Mieszkańcy tego państwa przyjęli cesarza – mówiąc najogólniej i językiem dyplomacji – chłodno. Wkrótce więc wybuchła rewolucja. Maksymilian został stracony, a jego żona, wyjechawszy rok przed jego śmiercią do Europy, aby na tamtejszych dworach szukać poparcia dla męża, nigdy nie wróciła na drugą stronę Atlantyku i postradała rozum. Jednak nawet sam Napoleon III zdążył już zauważyć przez ten czas, że jego plan nie był wolny od błędów, dlatego też powoli i niezauważalnie się z niego wycofywał. Meksyk natomiast pogrążał się w coraz większym chaosie, podobnie jak umysł Charlotty. Ta piękna, egzaltowana i ambitna kobieta bardziej pasowałaby do Franciszka Józefa niż do swojego męża, który z kolei lepiej dobrałby się z Elżbietą Bawarską, ponieważ Sisi równie chętnie, co spacerom po cmentarzach, mogła oddawać się zainteresowaniom botanicznym Maksymiliana.
Obydwie kobiety wydane za najpotężniejszych mężczyzn Europy stanowiły swoje przeciwieństwo. Inna sprawa, że ich mężów, których łączyła tylko krew, dzieliło również niemal wszystko. Wyszło, jak wyszło, czasem się coś zyskuje, innym razem traci. Charlotta wysiadła z Maksymilianem w Veracruz, czyli mniej więcej w tym samym miejscu, gdzie podróż po państwie Azteków zaczynał Cortés. Para młoda zresztą porównywana była do konkwistadorów. Ich losy łączyły się podobnie, niespodziewanie i tragicznie. Można powiedzieć, że Charlotta po śmierci męża także, niczym hiszpański odkrywca, śniła życie dawne, pełne chwały i niespełnionych ambicji, kiedy zamknięta w belgijskim zamku Bouchout rozmawiała z nieistniejącymi ambasadorami wielkich mocarstw. Sisi z kolei coraz bardziej dusiła się na austriackim dworze, unikając obecności żywych, oddając się w samotności słodkim urokom melancholii. Kobiety niespecjalnie się lubiły; jak twierdzą kronikarze, różniły je temperamenty i ambicje, ale czy nie odczuwały dla siebie współczucia? Charlotta, cesarzowa nieistniejącego cesarstwa, widząca wszędzie meksykańskich szpiegów, musiała wzbudzać smutek u Sisi, która nie dożyła upadku państwa własnego męża. Jej zresztą niezbyt zależało na wielkiej historii i polityce, zamknięta w czterech ścianach samotności, czytająca Heinego, tęskniąca za swoimi dziećmi i własnym czasem dzieciństwa, gorzkniała i uciekała od ludzi. Tych, których kochała, spotykały tragedie. Król bawarski, Ludwik II, z którym łączyła ją mocna więź, popełnił samobójstwo, podobnie jak jej syn Rudolf, następca austro-węgierskiego tronu, czyli kolejny przyszły cesarz bez cesarstwa, którego podobizny wisiałyby w pseudowyrafinowanych restauracjach w Krakowie czy Lwowie. Historia ciągle kpiła sobie z tych dwóch rodzin, ponieważ Rudolf, którego śmierć znalazła otumanionego morfiną i alkoholem w ramionach kochanki, ożeniony był z bratanicą Charlotty, córką Leopolda II, Stefanią. Jako wdowa wyszła ona następnie za węgierskiego arystokratę, którego jej ojciec zwykł nazywać pastuchem. Mezalians ów stał się przyczyną odrzucenia własnej córki przez króla pochłoniętego także bez reszty sprawami belgijskiej kolonii w Afryce – Konga, wielkiego cmentarzyska, które ukochał bardziej niż rodzinę. Nic nie wiemy o tym, czy Stefania była szczęśliwa. Jej ciotka z kolei nadal słała listy do swojego nieżyjącego męża, wyczekując jego powrotu do Europy, gdzie byłby władcą nie tylko Meksyku, ale również Francji i Hiszpanii. Wszędzie też widziała trucicieli na usługach obcych mocarstw, piła zatem wodę z fontanny, ponieważ wierzyła, że nikt nie będzie na tyle szalony, aby skazić źródło, z którego korzysta wielu ludzi. Do stołu, przy którym jadała, zawsze przywiązane były kury; zabijano je i następnie przygotowywano do spożycia na jej oczach. Charlotta jednak starzała się coraz bardziej, jej piękną twarz pokrywały zmarszczki spowodowane prawdziwymi i urojonymi problemami, kazała więc wytłuc wszystkie lustra w zamku, w którym mieszkała. Zmarła opuszczona i zapomniana, ostatnia cesarzowa Meksyku z nadania francuskiego – choć w przebraniu austriackim – której los spleciony był w przedziwny sposób z Cortésem, Sisi, Leopoldem II, Meksykiem, Brukselą i Wiedniem; oszalała do cna, rozmawiała do samego końca z lalkami naturalnej wielkości, mającymi być ambasadorami i dworzanami przyjeżdżającymi z różnych miejsc oddawać jej cześć. Na ścianie pokoju, w którym mieszkała, wisiała jej suknia ślubna i aztecki, upierzony bożek. Czy mogła wiedzieć, że to z jej pieniędzy Leopolod II pokrywał dużą część wydatków na własną kolonię, która kosztowała życie dziesięciu milionów mieszkańców Konga? Czy można oszaleć jeszcze bardziej? Czasami zastanawiam się, czy nie wymyśliłem sobie tej historii i czy Sisi, w tej swojej przestrzeni cmentarnej, gdzie rozmyślała o wszystkich, którym chciała pomóc z całego serca, przeczuwała z oddali, że monarchia Austro-Węgier się rozsypuje i niedługo po jej śmierci pozostanie po niej tylko romantyczny mit, tyleż piękny, co nieprawdziwy? Wszyscy w jakiś sposób stawiamy ten pierwszy krok w Veracruz, krok, który obraca się przeciwko nam i innym ludziom. Wystarczy wspomnieć, że wraz z konfliktem rozpoczętym przez wybujałe ambicje Napoleona III w Meksyku zmarło kilkadziesiąt tysięcy ludzi; kraj został zatem jeszcze bardziej poraniony, a korupcja, niewydolność urzędów i postępująca degrengolada wydawały się nie mieć końca.
Nie był to pierwszy przypadek, kiedy Francuzi zaatakowali Meksyk. W 1838 roku to słabe i dopiero co powstające państwo, wstrząsane rewolucjami i zamieszkami, było winne oddalonemu o setki kilometrów hegemonowi całe sześćset tysięcy pesos. Podczas zajść związanych z kolejnym zamachem stanu ucierpiało wiele interesów francuskich obywateli. Jednym z nich był cukiernik z miejscowości Tacubaya, dlatego też Meksykanie nazwali tę interwencję – trwającą w istocie kilka miesięcy – wojną o ciastka. Ładna nazwa, kamuflująca kolejną tragedię słabego państwa, brzmiąca lekko, jakby nikt wtedy poważnie nie ucierpiał. Zwyczajny, mały konflikt pomiędzy grupą smarkaczy kłócących się o kilka eklerek i biszkoptów. Wydaje się, że zło lubi kontekst podobnej lekkomyślności i beztroski, gdy z pozoru błahym wydarzeniom towarzyszy śmierć i kolejne osłabienie już słabego, zgnojenie zgnojonego bądź skopanie skopanego. Podłość wyzbyta głębszego namysłu i powodu, stosowana dla samej przyjemności, że można to zrobić i nikogo nie spotkają za to żadne konsekwencje. Dokopanie opuszczonemu i wycieńczonemu i dodatkowe ośmieszenie go w końcu nikogo poza nim nie boli, wzbudza co najwyżej wzruszenie ramionami i lekki uśmiech; ten ktoś jest pewnie do tego przyzwyczajony. Nie trzeba się nad nim dłużej zastanawiać, wystarczy splunąć, zabić, skrócić cierpienie, a jego zwłoki wrzucić wraz ze ścierwem psa w przepaść. Czas skryje każdą podłość, a historię napiszą zwycięzcy. Może zrobią z siebie tych, którzy nieśli pomoc? Pustka, jaką jest przeszłość, nie ciąży nam i nie wpływa na teraźniejszość; zamordowanych bez powodu i przyczyny nikt już dzisiaj nie pamięta, zwłaszcza tych najsłabszych, którzy nie byli w stanie pozostawić po sobie żadnego świadectwa czy słowa. Garstka francuskich wojsk była wtedy w stanie sparaliżować działanie całego państwa, port Veracruz został przez nich zdobyty bez większego wysiłku. Władze meksykańskie zagwarantowały wówczas zwrot długu i marynarze pod trójkolorową banderą mogli odpłynąć na wschód. Szkody były niewielkie, nikt nie przejmował się młodym i ciągle jeszcze słabym państwem, prawdziwa historia tego świata toczyła się kompletnie gdzie indziej. Nawet jeśli zginęłoby tam kilkadziesiąt tysięcy ludzi, nikt by o nich nie pamiętał – zgodnie z zasadą głoszącą, że nie może stracić wiele ten, kto niewiele posiada. Kto dziś rozpamiętuje zapomniane i wymordowane ludy albo nieistniejące państwa leżące niegdyś na obrzeżach świata? Było, minęło, wojna o ciastka.
Francuzi wrócili do domu w glorii bohaterów. Odzyskali sześćset tysięcy pesos, ich cukiernicy nadal mogli prowadzić spokojne interesy pod każdą szerokością geograficzną. Niepoważne? Historia rzadko wygląda racjonalnie, nasze życie również pozbawione jest trwałych fundamentów i wyłącznie my nadajemy mu sens. Jaki zatem był cel konkwistadorów docierających do Veracruz i zsyłających zagładę na niezliczone ludy zamieszkujące tę krainę? Czy historia generała Santa Anna, wychowanego w okolicach tego portowego miasta, z którego ostrzeliwał odpływających już Francuzów, zmuszając ich tym do odpowiedzi ogniem, w wyniku czego stracił nogę, którą następnie pochował z honorami, ma głębszy sens? Pewnie nie, ale już skutki tych sytuacji są zaprawdę przerażające, albowiem ten ambitny Kreol, wielokrotny prezydent Meksyku i sprawca masakry pod Alamo, ostatecznie przyczynił się do utraty przez swoje państwo wielkich połaci ziemi. Nie był temu winien; tak działało „boskie przeznaczenie” – jak ów pęd na zachód nazywali Amerykanie. Znajdował się tam już niezależny Teksas, ale również meksykańska Kalifornia. Mocniejszy kraj chciał odkupić tę ziemię od słabszego sąsiada, ale kiedy ten nie zgodził się na sprzedaż, musiało dojść do przemocy. Skorumpowanych urzędników państwowych można było jeszcze przekupić, co prawdopodobnie udało się w Nowym Meksyku, ale czy nie prościej w takiej sytuacji niestabilną wewnętrznie państwowość przekonać militarnie? Wystarczy do tego tylko zła wola i ciche przyzwolenie innych państw. Amerykanie wykorzystali tę możliwość i ruszyli na zachód oraz południe. Nie napotykali większego oporu nigdzie tam, gdzie się pojawili. Wśród nich było wielu bohaterów, jak generał Taylor czy na wpół legendarny Kit Carson. Po drugiej stronie był natomiast jednonogi prezydent, tyleż cyniczny, co ambitny, dla władzy zdolny sprzedać duszę siłom niebiańskim lub piekielnym, wrogom lub przyjaciołom, dlatego prawdopodobnie nikogo nie zdziwiło, kiedy dogadał się z Amerykanami, obiecując im, że po powrocie z uchodźctwa, doprowadzi do ugody i oddania północnych rubieży swojego kraju na rzecz Waszyngtonu – o czym nie wiedzieli jego meksykańscy przyjaciele. Również jego późniejsza zmiana zdania, kiedy to oszukał północnych aliantów, rozpoczynając z nimi konflikt zbrojny – zakończony szybką, lecz chwilową klęską – mieściła się w repertuarze jego zachowań. Amerykanie wylądowali w Veracruz na początku 1847 roku, miasto zajęli bez większego problemu i po kilku miesiącach zdobyli stolicę. W ten sposób Meksyk utracił połowę swojego terytorium i niezliczoną masę ludzi, ofiar tej wojny. Generał Santa Anna jeszcze raz został przywódcą Meksyku, z równie tragicznymi skutkami jak wcześniej, a kiedy znowu został obalony, nadal marzył o sobie jako dyktatorze tego umęczonego państwa. Coraz bardziej zasępiony i ambitny, w zapomnieniu planując kolejne ustawy i przejęcie władzy nad krajem, który doprowadził do ruiny, popadał w coraz większą pyszałkowatość i poplątanie. Im bardziej oddalał się od centrum władzy, tym bardziej był w stanie stracić resztki godności dla jej odzyskania. Świadczy o tym fakt, że kiedy Maksymilian został cesarzem, generał zgłosił się do niego z ofertą pomocy, w tym samym czasie proponując swoje usługi spiskowcom chcącym obalić „austriackiego przybłędę” i jego piękną żonę. Obydwie oferty zostały odrzucone. Dwa lata przed śmiercią zdołał jeszcze wrócić do Meksyku, gdzie zmarł, ślepnąc i oddalając się do ludzi. Czy wspominał wtedy chwile swojej chwały, kiedy strzelał do odpływających Francuzów, a może w jego wspomnieniach to oni szarżowali na jego pozycje i w ten sposób stracił nogę? Tego już nigdy się nie dowiemy, historia bowiem skrywa przed nami – jak mi się wydaje – najważniejsze swoje strony i decydujące momenty, zamazuje kluczowe znaki i symbole, pozostawiając nam jedynie złudne interpretacje i domysły, z których nie jesteśmy w stanie wyciągnąć istotnych wskazówek i wartościowej wiedzy.
Nigdy też nie dowiemy się, co przed śmiercią, wspominając swoje utracone królestwa i wyimaginowane cesarstwa, musiała myśleć Charlotta, a co Cortés czy Santa Anna – ich myśli przepadły wraz z pamięcią niewinnych ofiar, zmarłych z powodu marzeń i ambicji tej trójki. Historia wygładziła ich czyny i do dzisiaj próbuje racjonalizować je jako naturalne skutki pochodu dziejów. W jej narracji nie ma miejsca dla przypadku i chaosu, lecz trudno pozbyć się wrażenia, że w podobnym absurdzie nie mógł brać udziału żaden rozum. A jeśli już, to tylko demiurgiczny, złowieszczy, niepotrzebny; Midas _à rebours_, który gdy tylko czegoś dotknie, zsyła na to cierpienie i powiększa ogrom zła. Zła tym gorszego, im bardziej zbędnego, bez wygranych i ocalałych, ponieważ – koniec końców – wszyscy wydają się pozbawieni czegoś ważnego: bliskich, sumienia, radości czy spełnienia. Dla nich wszystkich, jak i po nich, pozostała pustka, tym silniej odczuwana, im większe mieli pragnienia. Tragiczni w pojmowaniu własnej roli, odegrali ją z patosem i nad wyraz pretensjonalnie – Napoleon Zachodu, Cesarzowa Mezoameryki, Zbawiciel Meksyku – wszyscy oni zostali porzuceni na poboczu przez historię, zajętą nowymi sprawami i tragediami. Po ich działaniu i podnieceniu z nim związanym pozostał tylko smutek, wielki smutek pustyń i miast, przestrzeni niemożliwych do opisania i zmierzenia, znajdujących się wokół i w człowieku, smutek odczuwany po spełnieniu, które było efektem chwilowego impulsu i nie przyniosło nic poza jałowym działaniem dla samego działania, takim, jakie najbardziej cenią sobie mroczne siły tkwiące w każdym istnieniu, popychające je do stawiania kolejnych kroków w historii, która wcale nie rozwija się równomiernie i nie zmierza do lepszego jutra, ale wręcz przeciwnie, zapada się pod własnym ciężarem i rozczarowuje tych, którzy zamierzają o niej pisać. Nie jest jak lina linoskoczka, napięta i wytrzymała, chroniąca przez upadkiem i dająca wskazówki swoim wibrowaniem. Przeciwnie. To czysta ciemność, przez którą idziemy bez żadnej pomocy, a jeśli tylko odwrócimy się za siebie, zobaczymy nowy kierunek podróży, gubiąc się całkowicie.
Trudno jest opisywać tę ambicję, która popycha człowieka ku zagładzie, ponieważ widzę ją ciągle w różnych odmianach: czytając książki czy oglądając telewizję, słuchając opowieści ze świata i interpretując przeszłość. Dostrzegam jej działanie – ogrom spustoszenia i ciągle wzrastająca liczba ofiar, których zliczenie wydaje się nieprawdopodobne. Przybywa ich ciągle i ciągle, są wśród nich malutcy i wielcy, tych ostatnich oczywiście mniej, ale ich przypadki – może nie najbardziej dramatyczne – są jednak głośniejsze i pokazują, że przed nicością w żaden sposób nie można się uchronić. Pieniądze i władza nie zapewniają bezpieczeństwa ani zaspokojenia, bowiem ten niezrozumiały popęd jest w rzeczywistości siłą niszczącą wszystko, co napotka na swojej drodze, jest zatem nienasycony, ale też cierpliwy jak choroba, która potrafi latami rozwijać się bezobjawowo. Tylko czasami daje jakieś symptomy. Niemniej zło, jakkolwiek całkiem nieźle się maskuje, daje pewne sygnały, powoli ukazuje swoje mordercze oblicze. Potrafi cierpliwie czekać na odpowiedni moment, ale zawsze przy tym się trochę wierci i porusza ciemność, czujemy jego obecność i zbliżające się niebezpieczeństwo. Wtedy jednak stanowi ono jeszcze siłę przyciągającą, nie pozostawia czasu na analizowanie zagrożeń, jest tym momentem przed zdradą, kiedy flirt wydaje się podniecającą zapowiedzią spełnienia, a kiedy jest po wszystkim, wzbudza w człowieku pustkę oraz chęć znieruchomienia, czyli oddalenia się od istnienia, aby czas przestał płynąć, a przeszłość odpadła od jaźni, jak tynk odpada z porzuconych budynków. Wyobrażam sobie Charlottę, która, pozostawiając za plecami rajskie wybrzeża Zatoki Meksykańskiej, marzyła, aby wrócić do Triestu i tam panować wraz z mężem nad miastem, wydając nic nie warte rozporządzenia. Stało się inaczej, i być może z tego poczucia bezsilności, kiedy historia oddała ostatnią salwę w kierunku Maksymiliana i pozostawiła wśród kompletnej ciszy całą jego przeszłość, cesarzowa nieistniejącego cesarstwa zrozumiała cały absurd tej sytuacji. Stanęła nad burtą, widząc zachód słońca nad swoją dawną ziemią, której miała być władczynią, i pojęła, że tysiące lat w cichym porozumieniu najzwyczajniej w świecie sobie z niej zakpiły. Ujrzawszy ów nonsens, stojąc oko w oko ze swoim przeznaczeniem – nie władczyni, lecz zabawka w rękach nicości, nie żona cesarza, ale kawałek skóry i wnętrzności, na które składa się również serce i mózg, a wszystko to napędzane przez ambicję – pojęła, że cała linia królewskich rodów, od Wiednia przez Paryż aż po Brukselę, istniała być może tylko po to, aby z jej życia sobie zażartować. Jednak to jeszcze nie był koniec; nie wszystko stracone, dopóki żyje człowiek. Jeszcze – myślała sobie – zdążę odegrać się na wszystkich, jeszcze królowie i ambasadorzy pierwsi będą do mnie listy pisać. Im dłużej jej wola próbowała wtedy walczyć z rzeczywistością, tym mocniej oddalała się od żywych i traciła umiejętność porozumiewania się z nimi. Powoli świat zmieniał się w miejsce dla niej obce i śmieszne, historia ze swoimi dziejami zaś przypominała straszliwą wizję przypadku połączonego z pychą, dlatego w jej głowie i sercu zachodziły nieodwracalne zmiany. Widząc prawdę życia kompletnie odmienną od tego, co wpajano jej od dzieciństwa, egzystencja wśród tych ruin i niepotrzebnych rozmów przestawała ją interesować. Charlotta oddalała się od ludzi, nie widziała bowiem możliwości porozumienia z nimi, świat realny z kolei nie przedstawiał dla niej żadnej wartości; jego ciągłe działanie – niezważające na cierpienie milionów, w tym cesarzowej Meksyku – stanowiło dla niej wystarczający powód do przeniesienia się w inny wymiar. Kiedy zaczęła widzieć, że linia jej życia wcale nie zwyżkuje, lecz nagle spada w ciemność, podobnie jak od czasu do czasu dzieje się z historią ludzkości, postanowiła porzucić rzeczywistość i pisać listy do wyimaginowanych królów, ponieważ ci mieli jej do zaoferowania o wiele więcej niż prawdziwi władcy tego świata. Nie wiedziała tylko, że nad nią i innymi ludźmi panuje nicość, schopenhauerowska wola mocy – bezrozumna i mroczna, istota każdego jądra ciemności, która nie rozwija się ku czemuś lepszemu, tylko maskuje swój rzeczywisty, niszczycielski charakter. Nic przy tym nie tłumaczy ani nie rozjaśnia, jedynie za pomocą pożądania kierując losem każdego istnienia. Charlotta nie znała tych pojęć, ale intuicyjnie je przeczuwała. Im bliżej obcowała z demonami, tym mocniej widziała sens kłamstw powtarzanych ludziom przez stulecia. Stała się niemym, bo należącym już do innego świata i języka, świadkiem bezsensownej krzątaniny milionów istnień, którym nie mogła przekazać swojej racji. Nieprzygotowana zupełnie na tę konfrontację, dostrzegła przerażający charakter każdej pojedynczej idei, jak również historii rozumianej całościowo. Stworzona do życia w kryształowym pałacu, została wygnana do jądra ciemności, które kilkanaście lat później w kolonii stworzonej przez jej brata prawie uśmierciło Josepha Conrada, a wieki przed nią pozbawiło uczuć, człowieczeństwa i życia wielu konkwistadorów. Porażona tym widokiem nigdy się już nie otrząsnęła, bo najjaskrawiej ze wszystkich zobaczyła to, co skrywa się za pojęciem ludzkości. Zabrakło jej grubej skóry Cortésa czy cynizmu Santa Anny, nie miała w sobie też umiejętności odejścia do świata duchów na własnych warunkach, jak jej szwagierka Sisi. Dlatego, wypływając z Veracruz, wiedziała, że nie tylko zostawia za sobą męża, ale również normy i idee, które miały podpierać jej egzystencję na przestrzeni lat i łagodzić wszelakie niepokoje związane z byciem człowiekiem. Powrotna podróż do Europy przez Atlantyk odmieniła ją na zawsze; straciła wówczas wszelakie punkty orientacyjne, sens bycia, prawdopodobnie wiedziała też, że cokolwiek uczyni, zostanie to zmienione w niepowodzenie i proch. Nie było jednak odwrotu, pozostał smutek za utraconym światem, który należało przesłonić dumą powoli zmieniającą się w szaleństwo. Rodziło się w niej cierpienie niemożliwe do ukojenia dla kogoś tak nieprzygotowanego na nie jak ona. Ostatecznie w Charlotcie rósł smutek większy niż pustynne obszary Meksyku, głębszy niż ocean, który przemierzała, smutek spowodowany rozczarowaniem i utratą niemożliwą do nazwania. Czy na chwilę przed tym, jak pochłonęły ją mętne wody obłędu, pomyślała: „to już wszystko?”.
***
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_