Gallant - ebook
Gallant - ebook
Olivia Prior dorastała w szkole dla dziewcząt, nie wiedząc nic o swojej rodzinie i pochodzeniu. Posiada tylko jedną rzecz związaną z jej przeszłością: to dziennik z zapiskami swojej matki.
Pewnego dnia Olivia otrzymuje list zapraszający ją do powrotu do domu — do Gallant. Informacja o tym, że nie jest na tym świecie sama i posiada rodzinę, wydaje się spełnieniem marzeń. Kiedy jednak przybywa na miejsce, okazuje się, że nikt tam na nią nie czeka. Jednak Olivia nie zamierza opuścić pierwszego miejsca, w którym zaczyna czuć się jak w domu. Nie ma znaczenia, że jej kuzyn Matthew jest do niej wrogo nastawiony, czy też to, że dziewczyna zaczyna widzieć Martwiaki nawiedzające korytarze posiadłości.
Olivia wie, że Gallant skrywa wiele tajemnic i jest zdeterminowana, by je odkryć. Gdy w murze ogradzającym posiadłość znajduje drzwi, trafia do miejsca, które wygląda zupełnie, jak Gallant. Ale to tylko pozory. Dom po drugiej stronie muru jest ruiną, Martwiaki są tam silniejsze, a wszystkim włada tajemniczy jegomość. Czy wśród cieni utkanych z przeszłości, dziewczyna odnajdzie prawdę i dowie się, kim był jej ojciec?
Marzeniem Olivii od zawsze było gdzieś przynależeć. Czy zatem opowie się po stronie swojej rodziny, chroniąc świat przed Panem Domu, czy też stanie u jego boku na wieczność?
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67054-85-0 |
Rozmiar pliku: | 4,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przy ponurej, kamiennej ścianie, pośrodku której znajdują się żelazne drzwi, zamknięte i zaryglowane. Pomiędzy drzwiami i kamieniem pozostała wąska szczelina: gdy wiatr zawieje w odpowiednim kierunku, można poczuć przez nią odległe ciepło słońca i woń lata, słodką niczym melon.
Dziś wieczorem nie ma jednak wiatru.
Mimo że nie świeci tu księżyc, pan domu jest skąpany w jego blasku, który omywa skraj sfatygowanego płaszcza i błyszczy na kościach wyraźnie widocznych pod skórą.
Pan domu przesuwa dłonią po murze, szukając pęknięć. Nieustępliwe pędy bluszczu podążają za jego dotykiem, wciskając się niczym palce w każdą szczelinę. Kamienny fragment odpada ze ściany i toczy się po ziemi, odsłaniając wąską szparę, przez którą widać cudzą noc. Winowajczyni, polna mysz, gramoli się przez dziurkę, a potem zbiega po murze na but pana. Mężczyzna chwyta ją z gracją atakującego węża.
Pochyla głowę ku pęknięciu. Spojrzenie jego mlecznobiałych oczu wędruje ku drugiej stronie, przez drugi ogród aż ku drugiemu domowi.
Mysz wierci się i piszczy w jego dłoni. Pan zaciska pięść.
– Sza! – mówi głosem, który brzmi jak pusty pokój. Słucha tamtej strony, cichego świergotania ptaków, szumu wiatru w bujnych liściach, czyichś odległych błagań, wykrzykiwanych przez sen.
Pan domu uśmiecha się, podnosi kamienny odłamek i umieszcza go pieczołowicie w murze, by oczekiwał tam niczym powiernik tajemnicy.
Mysz przestaje się wiercić w klatce jego pięści.
Kiedy otwiera dłoń, widać na niej już tylko smugę popiołu i przegniłych szczątków, a także kilka białych ząbków, niewiele większych od nasion.
Wysypuje je na jałową ziemię i zastanawia się, co z nich wyrośnie.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Palce deszczu bębnią w dach ogrodowej szopy coraz mocniej.
Mówią na to „ogrodowa szopa”, ale w rzeczywistości na terenie Merilance nie ma ogrodu, a szopa ledwie zasługuje na to miano: chyli się na jedną stronę jak więdnąca roślina z taniej blachy i gnijącego drewna. Podłoga zasłana jest porzuconymi narzędziami, odłamkami potłuczonych naczyń i niedopałkami skradzionych papierosów. Olivia Prior stoi pomiędzy nimi w zardzewiałej ciemności, żałując, że nie potrafi krzyczeć.
Żałuje także, że nie potrafi zamienić bólu promieniującego ze świeżego czerwonego śladu na dłoni w dźwięk, przewrócić szopy, jak garnka w kuchni, kiedy ją sparzył, walnąć w ścianę tak, jak pragnęła uderzyć Clarę, która zostawiła włączoną kuchenkę i miała jeszcze czelność parsknąć śmiechem, gdy Olivia sapnęła i upuściła gorące naczynie. Jaskrawe cierpienie i rozpalony do czerwoności gniew, kucharka, zirytowana zmarnowanym purée ziemniaczanym, a potem ściągnięte pogardliwie usta Clary.
– Nie bolało jej chyba aż tak, skoro nawet nie pisnęła!
Olivia zacisnęłaby ręce na gardle tamtej dziewczyny, gdyby jej dłoń nie śpiewała bólem, gdyby nie było tam kucharki, która natychmiast by ją odciągnęła, gdyby ten uczynek zyskał jej cokolwiek więcej niż chwilową satysfakcję – i tydzień kary. Wybrała więc najlepsze rozwiązanie w tej sytuacji: wypadła z dusznego grobowca kuchni, słysząc za sobą wściekły ryk kucharki.
Teraz siedzi w ogrodowej szopie, żałując, że nie potrafi hałasować choćby tak głośno jak deszcz na niskim metalowym dachu, że nie weźmie żadnej z porzuconych łopat i nie będzie uderzać nią w cienkie blaszane ściany, tylko po to, by usłyszeć, jak dźwięczą. Ktoś by to zauważył, przyszedł tu i znalazł ją w tej małej kryjówce, a wtedy nie miałaby już dokąd uciec: przed dziewczynami, przed wychowawczyniami i przed szkołą.
Wstrzymuje oddech i przyciska oparzoną dłoń do chłodnej blachy, czekając, aż ból minie.
Istnienie szopy nie jest żadną tajemnicą.
Buda stoi za szkołą, za żwirowym podjazdem na tyłach. Przez wiele lat różne dziewczyny próbowały ją zawłaszczyć i wykorzystać jako palarnię, melinę albo miejsce schadzek, ale po pierwszym razie nigdy już tu nie wracały. Twierdziły, że przyprawia je o dreszcze. Wilgotna ziemia, pajęczyny i to przedziwne uczucie, sprawiające, że włosy na karku stawały im dęba, chociaż nie wiedziały dlaczego.
Olivia jednak wie.
To martwa rzecz w kącie szopy.
A raczej to, co z niej zostało. Właściwie to nie duch, tylko strzęp łachmanów, garść zębów i pojedyncze senne oko, unoszące się w mroku. Porusza się niczym rybik na skraju pola widzenia Olivii, uciekając za każdym razem, kiedy próbuje na nie spojrzeć. Gdyby jednak dziewczyna się nie ruszała i patrzyła prosto przed siebie, obok oka mogłaby pojawić się kość policzkowa i gardło. Mogłyby podpłynąć, mrugnąć, uśmiechnąć się i westchnąć jej w twarz, nieważkie niczym cień.
Zastanawiała się oczywiście, do kogo należały te szczątki, kiedy jeszcze miały kości i skórę. Oko unosi się wyżej niż twarz Olivii, która kiedyś złowiła wzrokiem skraj czepka i wystrzępiony brzeg spódnicy. Pomyślała wtedy, że mogła to być wychowawczyni. Nie żeby miało to jakiekolwiek znaczenie. Teraz to tylko martwiak, czający się za jej plecami.
„Uciekaj!” – myśli dziewczyna, a martwiak zapewne słyszy, ponieważ wzdryga się i wycofuje z powrotem w mrok, pozostawiając ją samą w ponurej małej szopie.
Olivia opiera się o ścianę.
Kiedy była młodsza, lubiła udawać, że mieszka tutaj, a nie w Merilance. Matka i ojciec właśnie wyszli, pozostawiając ją, żeby posprzątała w domu. Oczywiście niedługo wrócą.
Jak tylko skończy pracę.
Zmiatała wówczas kurz i pajęczyny, układała skorupy naczyń i robiła porządek na półkach. Bez względu jednak na to, jak dokładnie sprzątała, nigdy nie było tu na tyle schludnie, by rodzice pojawili się z powrotem.
Dom można sobie wybrać. Te cztery słowa tkwią samotnie na jednej ze stron w pamiętniku jej matki, otoczone pustą, białą przestrzenią, tak że wyglądają jak zagadka. Prawdę mówiąc wszystko, co zapisała jej mama, wydaje się łamigłówką czekającą na rozwiązanie.
Deszcz osłabł, nie wali już pięściami, tylko stuka cicho, nieregularnie, znudzonymi dłońmi. Olivia wzdycha i wychodzi z szopy.
Na zewnątrz wszystko jest szare.
Szary dzień zaczyna przeistaczać się w szary wieczór. Nikłe szare światło pada na szarą żwirową ścieżkę, otaczającą szare kamienne mury Szkoły Merilance dla Nieprzystosowanych Dziewcząt.
„Szkoła” nasuwa na myśl schludne drewniane ławki i szelest ołówków na papierze. Edukację. Dziewczyny rzeczywiście się uczą, ale to nader pobieżna nauka, nastawiona na wpojenie umiejętności praktycznych: jak oczyścić kominek, jak zagnieść ciasto na chleb, jak zacerować ubranie. Jak istnieć w świecie, który ich nie chce. Jak być duchem w cudzym domu.
Merilance może nazywać się szkołą, ale w rzeczywistości to przytułek dla młodych, nieufnych i pechowych. Osieroconych i niechcianych. Nijaki, szary budynek wystaje z ziemi niczym grobowiec, otoczony nie pełnym zieleni parkiem, lecz surowymi, obwisłymi licami innych budynków na skraju miasta i kominami kaszlącymi dymem. Wokół szkoły nie ma murów ani żelaznego ogrodzenia, tylko pojedynczy łuk bramy na wjeździe, jakby oznajmiający: „Proszę bardzo, możesz stąd odejść, jeżeli tylko masz dokąd… ale jeśli odejdziesz, nie będziesz więcej mile widziana”. Co jakiś czas niektóre podopieczne opuszczają samowolnie budynek, a potem, raz do roku, czasem częściej, jakaś dziewczyna wali w drzwi, rozpaczliwie próbując dostać się z powrotem do środka. W ten sposób pozostałe dowiadują się, że owszem, mogą marzyć o szczęśliwym życiu w przyjaznym domu, ale nawet ponury grobowiec szkoły jest lepszym miejscem niż ulica.
Mimo to zdarzają się dni, kiedy myśl o ucieczce kusi Olivię.
Czasami spogląda na kamienny łuk, otwierający się niczym usta na skraju żwirowej drogi, i myśli: „A gdyby?”, myśli: „Mogłabym…”, myśli: „Pewnego dnia to zrobię”.
Któregoś wieczoru włamie się do sypialni wychowawczyń, zabierze stamtąd, co się da, i zniknie. Zostanie włóczęgą, złodziejką kolejową, zręczną włamywaczką albo oszustką, taką jak postacie z groszowych czytadeł, których niewyczerpany zapas wydaje się mieć Charlotte (to podarunki od chłopaka, którego spotyka co tydzień na skraju żwirowej fosy). Olivia planuje sto różnych przyszłości, ale co wieczór wciąż tam jest i kładzie się do wąskiego łóżka w zatłoczonej sypialni, w budynku, który nie jest i nigdy nie będzie jej domem. I co rano budzi się w tym samym miejscu.
Wraca teraz przez dziedziniec, szurając stopami po żwirze w miarowym rytmie: „szsz, szsz, szsz”. Wzrok ma utkwiony w ziemi, szukając koloru. Co jakiś czas po ulewnym deszczu kilka zielonych źdźbeł przepycha się pomiędzy kamyczkami albo uparta mgiełka mchu pojawia się na jednym z kamieni brukowych, ale te buntownicze kolory nigdy nie pozostają żywe zbyt długo. Jedyne kwiaty, jakie widziała, to te w gabinecie przełożonej: sztuczne i spłowiałe, o jedwabnych płatkach poszarzałych od kurzu.
Gdy Olivia okrąża szkołę, zmierzając ku bocznym drzwiom, które zostawiła szeroko otwarte, spostrzega błysk żółci. Pączek na łodyżce, chwast przebijający się przez żwir. Klęka, ignorując kamyki wbijające się w kolana, i delikatnie muska kwiatek kciukiem. Już ma go zerwać, kiedy słyszy kroki na ścieżce, znajome skrzypienie butów i szelest sukni, oznaczające wychowawczynię.
Wszystkie wyglądają tak samo w niegdyś białych sukniach, przepasanych niegdyś białymi wstęgami tkaniny, ale jednak czymś się różnią. Panna Jessamine ma cierpki uśmieszek, jakby przed chwilą zjadła cytrynę, panna Beth – głęboko osadzone, podkrążone oczy, a panna Lara mówi wysokim, piszczącym głosem, przypominającym gwizd czajnika.
No i jest jeszcze panna Agatha, która właśnie nadchodzi.
– Olivio Prior! – grzmi, sapiąc przy tym głośno. – Cóż ty wyrabiasz?
Olivia unosi dłonie, mimo że zdaje sobie sprawę z daremności tego gestu. Panna Sara nauczyła ją języka migowego, co było z jej strony piękne i dobre, lecz potem opuściła Merilance, a żadna z pozostałych wychowawczyń nie zadała sobie trudu, by poznać tę formę komunikacji.
Teraz to, co chce przekazać Olivia, nie ma najmniejszego znaczenia. Nikt nie potrafi jej zrozumieć.
Agatha gapi się na dziewczynę, która zaczyna migać: „Planuję ucieczkę”, ale w połowie gestu wychowawczyni klaszcze niecierpliwie w dłonie.
– Gdzie… jest… twoja… tabliczka…?! – pyta głośno i powoli, tak jakby Olivia miała kłopoty ze słuchem, a przecież nie ma najmniejszych. Co do tabliczki, to tkwi za rzędem słoików w piwnicy, wsadzona tam zaraz po tym, jak zawieszono ją dziewczynie na szyi, wraz z kawałkiem kredy. – No więc gdzie? – nalega wychowawczyni.
Olivia kręci głową i wybiera najprostszy znak, „deszcz”, powtarzając go kilka razy, by tamta miała szansę go zrozumieć, lecz panna Agatha tylko cmoka potępiająco, chwyta ją za rękę i wciąga do budynku.
– Powinnaś być w kuchni – gdera wychowawczyni, prowadząc Olivię korytarzem. – Pora na kolację, której nie pomogłaś przygotować!
„A mimo to, jakimś cudem – myśli Olivia, łowiąc unoszący się ku nim zapach jedzenia – została przygotowana”.
Docierają do jadalni, z której dobiegają wysokie głosy dziewcząt, ale Agatha mija drzwi i popycha ją dalej.
– Kto nic od siebie nie daje, ten nic nie dostaje – oznajmia, tak jakby to było motto szkoły, a nie przysłowie, które właśnie wymyśliła. Kiwa głową, zadowolona z siebie, zaś Olivia wyobraża sobie, jak wychowawczyni wyszywa te słowa na ozdobnej poduszce.
Wchodzą do wspólnej sypialni, gdzie pod dwoma tuzinami półeczek stoją dwa tuziny łóżek, wąskich i białych jak kawałki kredy. Wszystkie są puste.
– Do łóżka! – rozkazuje wychowawczyni, chociaż jeszcze nie zapadł zmrok. – Być może wykorzystasz ten czas na refleksję, co to znaczy być uczennicą Merilance.
Olivia wolałaby raczej gryźć szkło, ale teraz przytakuje i z całych sił stara się przybrać skruszoną minę. Wykonuje nawet grzeczny dyg, nisko pochylając głowę, ale tylko po to, by panna Agatha nie zauważyła krzywego buntowniczego uśmieszku na jej ustach. Niech staremu nietoperzowi wydaje się, że Olivii jest przykro.
Ludzie zakładają, że mnóstwo o niej wiedzą.
Najczęściej bardzo się mylą.
Wychowawczyni odchodzi ciężkim krokiem, najwyraźniej nie chcąc przegapić kolacji, a Olivia wkracza do sypialni. Zatrzymuje się przy pierwszym łóżku z brzegu, słuchając oddalającego się szelestu sukni. Kiedy tylko Agatha odchodzi, dziewczyna opuszcza wspólną salę i prześlizguje się korytarzem za róg, ku kwaterom wychowawczyń.
Każda z nich ma własny pokój. Kobiety zamykają drzwi na klucz, ale zamki są stare i proste, a ząbki na kluczach dość nieskomplikowane.
Olivia wyciąga z kieszeni kawałek mocnego drutu, przypominając sobie kształt klucza Agathy: ząbki wyglądają jak duże „E”. Przez chwilę gmera w zamku, który w końcu odskakuje, a drzwi otwierają się szeroko na przytulną sypialenkę, pełną poduszek z wyszywanymi maksymami.
„Ten dom cieszy się łaską Bożą”.
„Miejsce dla wszystkiego i wszystko na swoim miejscu”.
„Porządek w domu to spokój umysłu”.
Dziewczyna przesuwa palcami po słowach, okrążając łóżko. Na parapecie stoi zwierciadełko. Kiedy Olivia je mija, dostrzega kosmyk czarnych włosów oraz ziemisty policzek i aż się wzdryga, ale to tylko jej własne odbicie, blade i bezbarwne. „Duch Merilance”. Tak ją nazywają inne dziewczyny… lecz w ich głosach słychać przy tym rezerwę, a nawet lękliwą nutę. Olivia patrzy na swoje odbicie i się uśmiecha.
Klęka przed szafką z jesionowego drewna obok łóżka Agathy. Wychowawczynie też mają swoje słabości: Lara pali papierosy, Jessamine podjada dropsy cytrynowe, a Beth czyta powieścidła. Co z Agathą? Też ma niejedno za uszami. W górnej szufladzie stoi butelka, w której chlupocze brandy, a pod nią Olivia znajduje puszkę ciastek posypanych cukrem i papierową torebkę klementynek, kolorem przypominających miniaturowe słoneczka. Bierze trzy ciastka z cukrem i jeden owoc, a potem wycofuje się po cichu do pustej sypialni, by nacieszyć się łupem.ROZDZIAŁ DRUGI
Olivia urządza sobie piknik na wąskim łóżku.
Najpierw pochłania ciastka, a potem rozkoszuje się klementynką: obiera skórkę tak, by utworzyła jedną długą zakręconą wstęgę, odsłaniając stopniowo pyszne cząstki. Za chwilę cała sypialnia będzie pachniała skradzionym owocem, ale dziewczyna nie zwraca na to uwagi. Klementynka smakuje jak wiosna, jak taniec na bosaka w trawie, jak coś ciepłego i zielonego.
Jej łóżko stoi na samym końcu pomieszczenia, toteż Olivia może przy jedzeniu oprzeć się plecami o ścianę i mieć oko na drzwi. A także na martwą rzecz siedzącą na łóżku Clary.
Ten martwiak jest inny, mniejszy niż poprzedni. Ma guzowate łokcie i kolana oraz oko, którego nie mruży ani na chwilę. Jedną dłonią ciągnie za brudny warkocz, obserwując jedzącą dziewczynę. W ruchach widma jest coś dziewczęcego: wydyma usta, przechyla głowę i szepcze jej do ucha, kiedy próbuje zasnąć, cicho i bezgłośnie, a ona nie rozumie jego słów, czuje tylko leciutki podmuch na policzku.
Spogląda na niego gniewnie, aż rozpływa się w powietrzu.
Tak się załatwia martwiaki.
Chcą, żeby na nie patrzyła, ale nie potrafią wytrzymać jej wzroku.
Przynajmniej nie mogą jej dotknąć. Kiedyś w przypływie frustracji zamachnęła się na siedzącego blisko martwiaka, ale jej dłoń przeszła na wylot. Nie doświadczyła najmniejszego podmuchu na skórze, nawet cienia oddechu. Poczuła się wówczas lepiej, wiedząc, że widma nie są dość realne, nie przebywają w tej samej rzeczywistości. Mogą tylko uśmiechać się, patrzeć spode łba lub się dąsać.
Tymczasem za drzwiami dzieje się coś nowego.
Olivia nasłuchuje szurania i skrobania świadczącego o końcu kolacji, a potem stukania laski przełożonej, kiedy ta wstaje, by wygłosić cowieczorny wykład o schludności, a może o dobroci lub skromności. Panna Agatha niewątpliwie będzie go pilnie słuchała, by później wyszyć najcelniejszy cytat na poduszce.
Z sypialni nie słychać przemowy, tylko serię szmerów i szumów. „Całe szczęście”, myśli Olivia, zmiatając okruszki z łóżka i ukrywając pomarańczową wstążkę ze skórki pod poduszką, by stamtąd słodko pachniała. Wyciąga dłoń ku drobiazgom na półce.
Nad każdym łóżkiem wisi półka, a na każdej z nich stoją czyjeś rzeczy. Niektóre dziewczęta mają lalki, otrzymane od organizacji charytatywnych lub własnoręcznie uszyte. Inne mają ulubione książki albo haft rozpięty na tamborku. Większość powierzchni na półce Olivii zajmują szkicowniki i słoik ogryzków ołówków, króciutkich, lecz naostrzonych (dziewczyna jest utalentowaną artystką, a jeśli nawet wychowawczynie z Merilance nie starają się rozwijać jej talentu, to nie można powiedzieć, żeby go całkowicie zaniedbywały). Dziś wieczorem jednak jej dłoń omija szkicowniki i chwyta pamiętnik w zielonej okładce, leżący na samym końcu.
Należał do jej matki.
Matki, która zawsze była tajemnicą, pustym miejscem, konturem o krawędziach dość wyraźnych, by zaznaczyć jej nieobecność. Olivia unosi delikatnie notatnik i przesuwa dłonią po okładce, wytartej po latach przeglądania. To jedyna rzecz, jaka łączy ją z życiem sprzed Merilance. Przybyła do ponurego kamiennego grobowca szkoły, gdy miała niecałe dwa lata, brudna, w sukience wyszywanej w polne kwiaty. Zanim ją zauważono, mogła spędzić na stopniach całe godziny, ponieważ nie płakała. Dziewczyna jednak tego nie pamięta, jak również niczego sprzed przybycia do szkoły. Nie potrafi sobie przypomnieć głosu matki, a co do ojca, to wie tylko, że nigdy go nie poznała. Gdy się urodziła, już nie żył – tyle wywnioskowała z zapisków matki.
Ten pamiętnik to dziwna rzecz.
Zapamiętała go dokładnie pod każdym względem, od odcienia zieleni oprawy, poprzez elegancką literę „G” na okładce (spędziła całe lata, domyślając się, jakie imię oznacza: Georgina, Genevieve, Gabrielle?), aż do bliźniaczych linii pod inicjałem, nie wytłoczonych lub wydrapanych, lecz wyżłobionych, idealnie równoległych, biegnących przez całą szerokość. Od dziwnych atramentowych plam, zajmujących całe strony, do wpisów dokonanych ręką matki. Niektóre z nich są całkiem długie, a inne zawierają zaledwie kilka słów, część wydaje się zrozumiała, a część jest chaotyczna i niepewna. Wszystkie są pisane w drugiej osobie, skierowane do „ciebie”.
Kiedy Olivia była mała, myślała, że to ona jest tą „tobą”, że matka mówi do niej z otchłani czasu, że ten zaimek jest jak dłoń, wyciągająca się ku niej z papieru.
Jeśli to czytasz, jestem bezpieczna.
Ostatniej nocy śniłam o tobie.
Czy pamiętasz, kiedy…
W końcu jednak doszła do wniosku, że adresat wpisów to ktoś inny: jej ojciec.
Chociaż nigdy nie odpowiedział, matka prowadziła pamiętnik tak, jakby to robił, wpis po wpisie pełen dziwnych, zawoalowanych aluzji do ich zalotów: o ptakach w klatkach, o bezgwiezdnym niebie, o jego dobroci, jej miłości i strachu, a potem – w końcu – o Olivii. Ich córce.
Od tego momentu jednak wpisy zaczynają się gmatwać. Matka pisze o cieniach pełznących przez mrok niczym czyjeś palce i głosach niesionych wiatrem, wzywających ją do domu. Wkrótce przepiękny charakter pisma zaczyna się pochylać, by ostatecznie stoczyć się ze skraju przepaści w szaleństwo.
Kiedy następuje przełom? W noc śmierci jej ojca.
Był chory. Matka pisała o tym, że wydawał się niknąć, gdy jej brzuch rósł. Jakaś wyniszczająca choroba zabrała go na kilka tygodni przed narodzinami Olivii, a kiedy zmarł, jej matka podupadła na zdrowiu. Załamała się. Piękne pismo stało się ostre i poszarpane, a myśli wydawały się rozpadać.
Przepraszam, że chciałam być wolna przepraszam, że otworzyłam drzwi, że cię tu nie ma a oni patrzą on patrzy, chce cię z powrotem, ale ciebie już nie ma, on chce mnie, ale nie pójdę, chce ją, ale ona jest wszystkim, co mam po tobie, jest wszystkim jest wszystkim chcę do domu
Olivia nie lubi zbyt długo przyglądać się tym notatkom, po części dlatego, że to bełkot oszalałej kobiety, a częściowo, ponieważ mimo woli zastanawia się, czy to szaleństwo jest dziedziczne. Czy czai się również w jej umyśle, uśpione, oczekujące na przebudzenie?
Zapiski się kończą, po nich następują już tylko połacie pustych stron, aż na samym końcu znajduje się jeszcze jeden wpis. List, adresowany nie do ojca, żywego czy martwego, ale do niej samej.
Olivio, Olivio, Olivio, pisze matka, imię rozwija się w poprzek strony, a spojrzenie dziewczyny przesuwa się po zapisanym papierze, jej palce śledzą poplątane słowa, linie przekreślające fragmenty tekstu, tak jakby matka próbowała odnaleźć drogę przez gąszcz myśli.
Coś porusza się na skraju pola widzenia Olivii. To martwiak, teraz jeszcze bliżej, gapi się z zakłopotaniem znad poduszki Clary. Przechyla głowę, tak jakby nasłuchiwał, a Olivia robi to samo. Słyszy, że nadchodzą inne uczennice, więc zamyka pamiętnik.
Kilka sekund później drzwi się otwierają i tłumek dziewcząt wlewa się do sypialni.
Szczebioczą i plotkują, rozbiegając się po sali. Młodsze zerkają w stronę Olivii i szepczą, ale kiedy odpowiada im spojrzeniem, umykają niczym insekty ku bezpiecznemu schronieniu łóżek. Starsze w ogóle nie patrzą. Udają, że jej tu nie ma, jednak ona zna prawdę: boją się. Dopilnowała tego.
Miała dziesięć lat, kiedy pokazała, na co ją stać.
Szła korytarzem, gdy usłyszała słowa matki w obcych ustach.
– „Te sny staną się moją zgubą” – czytał ktoś. – „Czuję się jak popękana szyba, w którą co noc uderza wiatr. Rysy rozszerzają się, a szkło jęczy pod jego naporem”.
Dotarła do sypialni. Platynowowłosa Anabelle siedziała sztywno na łóżku, czytając pamiętnik garstce chichoczących koleżanek.
– „W końcu zostanie wyłamane. To tylko kwestia czasu, a ja jestem tak bardzo zmęczona”.
Słowa brzmiały niewłaściwie, odczytywane wysokim, śpiewnym głosem dziewczyny, prezentując szaleństwo matki w pełnej krasie. Olivia podeszła i próbowała odebrać jej pamiętnik, lecz Anabelle wymknęła się, posyłając jej złośliwy uśmieszek.
– Jeżeli chcesz to z powrotem – powiedziała, trzymając go wysoko – wystarczy, że poprosisz.
Olivię ścisnęło w gardle. Otworzyła usta, lecz nie wydobyła z nich głosu, tylko gniewny oddech.
Anabelle zachichotała, a wówczas Olivia rzuciła się na nią. Jej palce musnęły pamiętnik, a zaraz potem dwie inne dziewczyny chwyciły ją od tyłu.
– Nie-e-e – zakpiła Anabelle, kiwając palcem. – Powinnaś poprosić. – Przysunęła się. – Nie musi nawet być głośno. – Pochyliła się ku Olivii, tak jakby ta rzeczywiście potrafiła wyszeptać prośbę, ukształtować w ustach słowo „proszę” i wypowiedzieć je. Zaszczękała zębami.
– Co z nią jest nie tak? – prychnęła pogardliwie Lucy, chwytając się za nos.
„Nie tak”.
Olivia popatrzyła na nią spode łba. Rok wcześniej zakradła się do infirmerii, przejrzała podręcznik anatomii, odnalazła rysunki przedstawiające przekrój ludzkich ust i gardła, a potem skopiowała wszystkie co do jednego i jeszcze tego samego wieczoru usiadła na łóżku, dotykając swojej szyi wzdłuż linii z podręcznika, próbując znaleźć przyczynę swojego milczenia, dowiedzieć się, czego właściwie jej brakuje.
– No, dalej! – popędziła ją prowokacyjnie Anabelle, trzymając wysoko pamiętnik. A kiedy Olivia nadal milczała, tamta otworzyła książkę, która do niej nie należała, odsłaniając słowa, które nie były do niej skierowane, chwyciła za kartki, które nie były jej własnością, i zaczęła je wyrywać.
Dźwięk rwanego papieru wydał się Olivii najgłośniejszy na świecie. Wyswobodziła się tamtym dwóm, runęła na Anabelle i chwyciła ją za gardło. Dziewczyna zawyła, Olivia ściskała, aż jej przeciwniczka nie mogła mówić i oddychać, a w następnej chwili do sypialni wkroczyły wychowawczynie, by odciągnąć je od siebie.
Anabelle łkała, a Olivia patrzyła na nią groźnie. Obie zostały odesłane do spania bez kolacji.
– To była tylko taka zabawa! – oświadczyła nadąsana Anabelle, po czym rzuciła się na łóżko. Olivia tymczasem po cichu, mozolnie układała wyrwane kartki z powrotem w pamiętniku matki, delektując się wspomnieniem gardła koleżanki w swoich dłoniach. Dzięki podręcznikowi anatomii doskonale wiedziała, gdzie nacisnąć.
Teraz przesuwa palcem wzdłuż krawędzi pamiętnika, gdzie wyrwane kartki nieco wystają spośród reszty. Jej ciemne oczy błyskawicznie wyłapują kolejne wchodzące dziewczyny.
Wokół posłania Olivii wykopano fosę, a przynajmniej tak się może wydawać. Wąski, niewidzialny strumień, którego nikt nie przekracza. Tym samym jej łóżko staje się zamkiem, prawdziwą fortecą.
Młodsze dziewczynki sądzą, że jest przeklęta.
Starsze uważają, że jest zdziczała i niebezpieczna.
Olivii to nie obchodzi, o ile dają jej spokój.
Anabelle wchodzi do sypialni ostatnia.
Zerka w kierunku kącika Olivii i unosi dłoń ku platynowym warkoczom, a na usta Olivii wypełza uśmiech.
Tamtego wieczoru, po tym, jak wyrwane kartki tkwiły już bezpiecznie w okładce pamiętnika, jak zgaszono światła, a uczennice z Merilance zasnęły, Olivia wstała. Zakradła się do kuchni, wzięła pusty słój po przetworach i zeszła z nim do piwnicy, w miejsce, gdzie jakimś cudem zawsze było jednocześnie sucho i wilgotno. Zajęło jej to godzinę, może dwie, ale zdołała napełnić słój chrząszczami i pająkami, znalazło się tam nawet kilka rybików. Dodała garść popiołu z kominka przełożonej, tak żeby robaczki pozostawiły ślady, a potem cichcem wróciła do sypialni i otworzyła słój nad głową Anabelle.
Tamta obudziła się z krzykiem.
Olivia oglądała ze swojego łóżka, jak Anabelle drapie prześcieradła i stacza się na podłogę. Wszystkie dziewczyny w pomieszczeniu wrzeszczały, a wychowawczynie pojawiły się w samą porę, by zobaczyć, jak z warkocza Anabelle wypełza rybik. Całą scenę oglądał również martwiak, jego ramiona trzęsły się w bezgłośnym śmiechu, a kiedy łkającą dziewczynę wyprowadzono z sypialni, przyłożył do na wpół uformowanych ust kościsty palec, tak jakby przysięgał zachować udział Olivii w sekrecie. Sprawczyni nie życzyła sobie jednak tajemnic: chciała, żeby Anabelle miała świadomość, kto jej to zrobił, by wiedziała, kto zmusił ją do krzyku w środku nocy.
Przy śniadaniu okazało się, że włosy Anabelle ścięto na krótko. Dziewczyna patrzyła Olivii prosto w oczy, a ta odwzajemniała spojrzenie.
„No, dalej”, myślała, wwiercając wzrok w twarz przeciwniczki. „Powiedz coś”.
Anabelle zmilczała.
I już nigdy nie dotknęła pamiętnika.
Od tamtej pory minęło parę lat i platynowoblond włosy Anabelle dawno odrosły, ale i tak dotyka warkocza za każdym razem, kiedy widzi Olivię, automatycznie, tak jak dziewczęta wykonują znak krzyża czy też klękają podczas mszy.
A Olivia za każdym razem się uśmiecha.
– Do łóżek! – rozkazuje wychowawczyni, wszystko jedno która. Wkrótce światła gasną, a sypialnia cichnie. Olivia siada pod szorstkim, drapiącym kocem, kuli się z plecami przy ścianie, przyciska pamiętnik do piersi i zamyka oczy, żeby nie widzieć martwiaków, dziewcząt ani reszty Merilance.
Ciąg dalszy w wersji pełnej