Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Galopem po szczęście. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
4 września 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Galopem po szczęście. Tom 1 - ebook

Nowa powieść autorek bestsellerowego Ogrodu Zuzanny!

Basia ma 39 lat i 15-letnią córkę Karolę (z którą toczy nieustanne boje, bo obie mają rogate dusze). Poznajemy je obie, gdy jadą lekko rozklekotanym autem Basi do Jędrzejowa Podlaskiego. Basia, która uciekła z rodzinnego miasteczka zaraz po maturze, wraca do domu. Nie wiemy, jaka historia się za tym kryje, ale jest oczywiste, że
w Warszawie, w której spędziła ostatnie 20 lat, spotkała ją jakaś klęska. Rozwód – to raz. Ale ona wraca z niczym: ma trzy walizki, kota w transporterku i komputer. Nie ma mieszkania. Nie ma pieniędzy. Z jakiegoś powodu musi wrócić do domu rodziców. Jej ojciec, Marek, jest dyrektorem państwowej stadniny koni. Ojciec proponuje Basi wakujące stanowisko asystentki w stadninie. Basia wchodzi w świat koni, z którego chciała kiedyś uciec.

Czy Basi uda się odnaleźć szczęście?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-7332-6
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

– Ale ten grat rzęzi! – prychnęła Karola.

Baśka skrzywiła się z irytacją. Miała ochotę nawrzeszczeć na swoją nieznośną piętnastoletnią córkę, ale powstrzymała się w ostatniej chwili.

Suzuki jimny, kupione ledwie tydzień temu, rzeczywiście niemiłosiernie rzęziło. Ale czegóż można oczekiwać po kilkunastoletnim samochodzie, okazyjnie tanim, „prawie bezwypadkowym”, jak z ręką na sercu zapewniał handlarz, którego numer Baśka znalazła w serwisie ogłoszeniowym. Zadzwoniła do sprzedawcy w środku nocy. Naprawdę jej się spieszyło.

Było jasne, że w Warszawie nie mogą zostać. Nazajutrz po telefonie do sprzedawcy używanych samochodów Baśka zabrała dokumenty Karoli ze szkoły i kazała się córce spakować – maksymalnie w dwie walizki. Suzuki nie dysponowało zbyt dużą przestrzenią bagażową, szczerze mówiąc, w środku było tyle miejsca, ile w ich poprzednim samochodzie, gdyby go przeciąć na pół. Tak mniej więcej. A Baśka miała przecież jeszcze swoje walizki – też dwie – i kontener z syberyjskim kocurem Bazylem, który histerycznie darł się od samej Warszawy.

– Badziew. Rzęch! – Karola kopnęła fotel kierowcy.

Baśką zatrzęsło z oburzenia. „Adin… dwa… tri…” – odliczała w myślach jak Kaszpirowski. To liczenie po rosyjsku zostało jej jeszcze z domu rodzinnego, z Podlasia. Rosyjskie słowa wplatało się tam w zwyczajne, codzienne rozmowy. Właściwie Baśka od lat tak już nie mówiła, bardzo się bowiem starała, by nikt się nie domyślił, że pochodzi z Jędrzejowa Podlaskiego, spod samej białoruskiej granicy. Bardzo się „tej wiochy” wstydziła – choć przecież Jędrzejów od trzystu lat miał prawa miejskie i całkiem ładny, zabytkowy ratusz.

Najchętniej złapałaby córkę za jej rude kudły – głęboki, miedziany odcień, odziedziczony po niej oczywiście, choć ona miała włosy proste jak drut, a Karola kręcone jak sprężynki – i porządnie wytargała. Co ta gówniara sobie wyobraża! Że jej, Basi, jest fajnie? Że marzyła o tym, żeby rozlatującym się samochodem jechać do miejsca, z którego uciekła w podskokach zaraz po maturze?

Spojrzała w lusterko wsteczne, zobaczyła swoje oczy: dwie zwężone szparki z zielonymi źrenicami. Pewnie, że była wściekła. Rozczarowana. Sfrustrowana. Czuła się postawiona pod ścianą. Właściwie pozostało jej już tylko jedno: wyjazd do Jędrzejowa.

Ale oczywiście nie mogła się z tego wszystkiego zwierzyć Karoli. Poza tym dziewczyna nie odzywała się od samej Warszawy aż do Ostrowi Mazowieckiej, czyli rzeczywiście dość długo. To było naprawdę nietypowe jak na córkę Basi: wygadaną, wręcz wyszczekaną nastolatkę, której buzia się nie zamykała od rana aż do wieczora. Baśka miała więc świadomość, że tym razem przegięła. Zresztą Karola zadbała o to, by matka nie miała najmniejszych wątpliwości co do stanu jej uczuć. „Zwariowałaś? Nigdzie nie jadę! Jaka szkoła? Wiejska? Mamo, powiedz, że to nieprawda! Że to tylko straszny żart! Nie jadę! Zostaję z tatą!” – wrzeszczała. Awantura trwała mniej więcej dwie godziny, po czym Baśka stwierdziła, że więcej już nie zniesie, wymięka, Karola ma się natychmiast zamknąć albo ona naprawdę oszaleje.

Podała więc córce krople uspokajające, a gdy ta, lekko nimi otumaniona, poszła spać, wypiła duszkiem pół butelki wina.

Taaak, nie było dobrze. Było całkiem źle. Baśka wiedziała, że to nie są żadne przenosiny ani zwykła przeprowadzka, tylko ucieczka. Czuła się trochę winna, że skazuje na tę tułaczkę córkę, od początku jednak było jasne, że nie może jej zostawić z mężem – tfu! – byłym mężem, Krystianem Jędrzejczykiem, dyrektorem w polskim oddziale międzynarodowego koncernu Morris & Johnson. Krystian bowiem przestał się odzywać do Baśki, nie chciał jej znać. A może było odwrotnie, może to ona nie chciała znać jego? Nieważne. Trzeba było jechać.

– Zamorduję tego kota, jeśli się nie zamknie! – wyrwało jej się mimowolnie po serii wyjątkowo żałosnych jęków dobiegających z tyłu samochodu. Pokonały dopiero połowę drogi. Naprawdę ogłuchną obie do Jędrzejowa, jeśli kocur się nie uspokoi.

– Pewnie, wszystkich zamorduj! Tobie odbija, wymyślasz sobie jakiś szalony plan, a ja i Bazyl mamy się podporządkować, tak? Siedzieć cicho, żeby tobie było wygodnie? Jesteś egoistką, mamo, jesteś cholerną egoistką! A my mamy w Warszawie szkoły, przyjaciół! Co z boksem? No, co z moim boksem tajskim? Myślisz, że w tej zapyziałej dziurze, do której nas wleczesz, w ogóle ktoś słyszał o muay thai? O Tajlandii choćby? Nie, nikt nie słyszał, bo… – nawijała Karola, ale Baśka starała się wyłączyć. I nie prostować nieprawdziwej informacji, że „my mamy szkoły”. My, czyli kto? Karola i Bazyl? Foch najwyraźniej minął, Karoli wróciła jej legendarna gadatliwość i Baśka natychmiast pożałowała, że martwiła się milczeniem córki.

Z dwojga złego wolałaby chyba miauczenie kota. Przynajmniej nie rozumiała, o co konkretnie mu chodzi – w jękach ukryta była jedynie ogólna skarga: Bazylowi było źle, nie cierpiał podróżować samochodem, od zapachu spalin robiło mu się niedobrze. Oczywiście nie w ich poprzednim samochodzie, w jej modnej i pioruńsko drogiej hybrydzie, było inaczej.

Tymczasem ze słowotoku Karoli można było wyłowić konkretne skargi i Baśka nie mogła odmówić córce choćby części racji.

Cholera, był kwiecień. Do końca roku szkolnego niecałe trzy miesiące. Dość niefortunny termin na rozpoczynanie nauki w innej klasie, w innej szkole, w innym mieście.

Poza tym nawet ona, Baśka, nie była w stanie z czystym sercem nazwać Jędrzejowa Podlaskiego miastem. Dwadzieścia tysięcy mieszkańców, wszyscy znali się choćby z widzenia. Dwa kościoły, cerkiew i stara, nieczynna synagoga. Najwyższymi budynkami były remiza strażacka i ratusz, ze względu na zabytkową wieżę. Największym pracodawcą – po tym jak upadła cukrownia – była państwowa stadnina, rozsławiona na cały świat dzięki hodowli koni arabskich i angloarabskich. To Baśki ojciec był w tej stadninie dyrektorem. Częściowo właśnie dlatego jechały teraz do Jędrzejowa. Ojciec był dla Baśki ostatnią deską ratunku.

I rzeczywiście, nie przyznała się do tego Karoli, ale żałowała, że odcina ją w ten sposób od zajęć boksu tajskiego, języka angielskiego dla zaawansowanych, języka niemieckiego. Od społecznej szkoły, jednej z najlepszych w Warszawie, która stawiała na kreatywność i przygotowywała między innymi do międzynarodowej matury.

Liceum w Jędrzejowie, zdaniem Basi, ledwie wystarczało do zdania zwykłej matury. Sama je ukończyła i nie życzyła własnej córce, żeby przestąpiła jego progi. Co jednak miała robić? Prawda była taka, że Baśka była całkowicie spłukana, a za jędrzejowskie liceum przynajmniej nie trzeba było płacić.

Zrobiło jej się żal Karoli, która nie przestawała na nią pomstować z tylnego siedzenia. Właściwie ile razy ona była w tym nieszczęsnym Jędrzejowie? Może cztery? Przez pierwsze lata po swojej „wielkiej ucieczce” Baśka w ogóle nie przyjeżdżała do domu, z rodzicami nie rozmawiała nawet przez telefon, wysyłała tylko pocztówki na święta („odkrytki” – jak z rosyjska mawiała jej matka). Później, już po tym jak wyszła za Krystiana i urodziła córkę, czasem wpadali do rodziny, na święta i jak po ogień. Krystian nie ukrywał, że podobało mu się na Podlasiu, ale Baśka czuła, że tam ziemia pali się jej pod nogami. Uważała, że nie pasuje do tego miejsca. We własnej opinii zaś świetnie pasowała do Warszawy, do Miasteczka Wilanów, w którym mają – tfu! – mieli z Krystianem piękny dwupoziomowy apartament, do zajęć pilatesu i rzeźbienia w glinie.

Trudno, będą żyć bez tajskiego boksu i pilatesu, a Karola z czasem przywyknie. Może zresztą sytuacja jest tylko tymczasowa? Może Basi uda się jeszcze jakoś to wszystko odkręcić, wyjść na prostą. Będą mogły wrócić do Warszawy i swojego dawnego życia.

– Bociany na łące. Ale wiocha! – syknęła z tyłu Karola.

Jechały teraz wśród podmokłych łąk obsypanych kaczeńcami. Rzeczywiście, na niebie było widać kołujące bociany, co najmniej dwie pary.

– Daj spokój, Karola, sama pasjami oglądałaś bociany na Klekusiowie, pamiętasz? Opowiadałaś mi o tej bocianicy, która puściła się z samcem z Niemiec, a później on ją zostawił. Tutaj będziesz mogła oglądać bociany bez konieczności łączenia się z internetem. – Baśka starała się zabrzmieć optymistycznie.

– Z niczym się nie musiałam łączyć. Mieliśmy światłowód! – warknęła Karola. – Poza tym to było co innego, to był bociani Big Brother, a nie jakieś tam… żywe natury!

Baśce znów wróciła ochota, żeby zatrzymać rozklekotane suzuki na poboczu, odwrócić się za siebie, złapać za te miedziane druciki i porządnie szarpnąć. Czy Karola nie mogła zrozumieć, że takie były okoliczności, a one obie musiały zagryźć zęby, być silne i przetrwać?

– Pamiętaj, żeby złożyć ładne życzenia dziadkom i cioci Ani – powiedziała martwym głosem.

Jeszcze tylko ten las. Szosa pięła się lekko pod górę, kręta, wśród sosen, jałowców i nielicznych brzóz, tutaj na wschodzie wciąż niestety bezlistnych, choć gdy wyjeżdżały, Warszawa żegnała je już młodymi, jasnozielonymi listkami. Drzewa zaczęły się przerzedzać, samochód, trzęsąc się na wybojach, brał ostatni zakręt.

Teraz droga prowadziła w dół łagodnego wzniesienia, a Jędrzejów rozciągał się przed nimi jak trójwymiarowa makieta wypełniona glinianymi, miniaturowymi zabudowaniami. Pośrodku ratusz, po drugiej stronie budynek liceum, przy tym samym, centralnym placu miasteczka stały jeszcze kościół i zrujnowana synagoga. Wzrok Basi automatycznie pobiegł dalej, przez wąskie uliczki zabudowane dwupiętrowymi kamieniczkami, domami jednorodzinnymi, w końcu – nawet stodołami i oborami. Tam, po drugiej stronie miasteczka, widać było okazały pałac, siedzibę dyrekcji stadniny, stajnie, padoki, krytą ujeżdżalnię, karuzelę dla koni. I prawie po sąsiedzku ze stadniną – jej dom rodzinny. Stojący tak blisko, ponieważ rodzina Grzelaków – takie było panieńskie nazwisko Baśki – od pokoleń była związana z tym miejscem. Jej pradziadek był tu stajennym, jej dziadek – dyrektorem, jego brat głównym weterynarzem. Teraz stadniną kierował jej ojciec, Marek.

Baśka westchnęła ciężko. Nie lubiła tu wracać. Także dlatego, że nie lubiła myśleć o tym, jak bardzo rozczarowała rodziców, a zwłaszcza ojca. Nie miał syna, tylko dwie córki. Na starszą, Basię, przelał wszystkie swoje ambicje – marzył, że ona przejmie pałeczkę, będzie kontynuowała rodzinną tradycję, zajmie się końmi.

A figę. Baśka miała większe aspiracje, chciała coś w życiu osiągnąć.

Teraz jednak naszła ją straszna myśl, że po tylu ciężkich latach w stolicy, latach wyrzeczeń i korporacyjnego wyścigu szczurów, nie osiągnęła tak naprawdę nic. Wracała do Jędrzejowa z podkulonym ogonem.

Boże, co ona będzie tu robiła?

* * *

– Już sama nie wiem, w co ręce włożyć – jęknęła Anna, rozglądając się po dużym pokoju.

Przedświąteczne porządki teoretycznie się skończyły: okna lśniły, podłogi błyszczały, wykrochmalone firany trzymały się karnisza. Nawet liście bluszczu oplatającego bok starej, rzeźbionej szafy pięknie odbijały światło. Tego ranka pani domu starannie opłukała roślinę w wannie. Tak więc niby dom był gotowy na Wielkanoc, ale wtedy się okazało, że przechowywane na wielkie okazje platerowane sztućce (prezent ślubny od teściowej) pokryły się brzydkim, ciemnym nalotem. Urósł również stos ciuchów do prasowania.

– Ta robota naprawdę nigdy się nie kończy – biadoliła gospodyni, zastanawiając się, czy zacząć od pucowania łyżeczek, czy od prasowania koszul męża.

Jej ślubny właśnie wszedł do pokoju, zadając gwałt dziewiczej czystości podłogi: jak zwykle nie raczył zdjąć butów i zostawił na podłodze brzydkie plamy z błota. Jakby bowiem nie dość było nieszczęść na tym świecie, tego ranka padało, a oni w dalszym ciągu nie zrobili betonowej wylewki na podjeździe od strony warsztatu.

– No nie, popatrz, co robisz! – krzyknęła Anna, ale Kamil zupełnie się tym nie przejął.

– Przynajmniej na coś się przydasz – powiedział, rzucając jej prowokacyjne spojrzenie.

Choć ton miał żartobliwy, żona natychmiast zrozumiała, do czego pije. Poprzedniego wieczoru odmówiła mu „posługi małżeńskiej”, wymawiając się bólem krzyża.

– To by ci tylko pomogło – próbował przekonywać Kamil, głaszcząc jej masywne udo, ale Anna odwróciła się do niego plecami i udała, że natychmiast zapada w sen.

A jednak nie spała. Jak mogłaby spać! Była rozdygotana, a zawdzięczała to telefonowi od matki – zgodnie z wielokrotnie potwierdzoną zasadą, że nikt ci tak nie dokopie, jak własna rodzicielka.

– Anno – zabrzmiało uroczyście w słuchawce i od razu wiedziała, że coś jest nie tak. Na co dzień matka mówiła do niej Anka albo, w rzadkich chwilach czułości, Aniuszka. Anna zarezerwowana była dla sytuacji wyjątkowych.

– Co się stało? – zapytała od razu.

– Zaraz tam stało. – Bogna Grzelak zaśmiała się niepewnie. – Baśka przyjeżdża na święta.

– Co?! – Anna klapnęła ciężko na obity zielonym pluszem fotel. – Ale dlaczego?

– A cóż to za pytanie! – Matka usiłowała zapanować nad głosem, chociaż Anna, która znała ją lepiej niż samą siebie, bezbłędnie odczytała w nim napięcie i irytację. – Co jest dziwnego w tym, że moja córka, a twoja siostra, przyjeżdża do domu na święta?

– Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że zjawia się w naszych skromnych progach po raz pierwszy od… już sama nie wiem ilu lat? Pięciu? To wielka pani jest, mamo, miastowa, nasze skromne wiejskie warunki zawsze jej były nie w smak, nasza kiełbaska kole ją w ząbki! – Anna czuła, że zaczyna się rozkręcać.

– Tym bardziej trzeba się cieszyć, że postanowiła się pojednać z rodziną. A my powinniśmy ją przyjąć z otwartymi ramionami. Chciałam więc cię prosić, Anno… – znowu ten oficjalny ton! – żebyś zrobiła jednego marcinka więcej, to zawsze było ulubione ciasto Basieńki. Chyba chcesz godnie powitać siostrę? – Matka zakończyła tyradę retorycznym pytaniem. – Przypomnij sobie przypowieść o synu marnotrawnym! – odezwała się po chwili wobec przeciągającego się milczenia młodszej córki.

– Właśnie – syknęła Anna. – Syna, nie siostry! Nie wyobrażasz sobie chyba, że zabiję tłustego cielca na przyjazd naszej warszawianki!

– Jakiego znowu cielca?! Ja cię proszę tylko, żebyś upiekła ciasto, tyle chyba możesz zrobić.

Anna odłożyła słuchawkę i przez długą chwilę nie mogła zapanować nad podejrzanym trzepotem serca. Oczywiście, mogła upiec marcinka, mogła zrobić nawet sękacz albo dwadzieścia metrów kiszki ziemniaczanej, to nie był żaden problem. Nie ulegało również wątpliwości, że przyłoży się do swojego zadania z jeszcze większym oddaniem niż zazwyczaj – przecież w tej sytuacji nie może sobie pozwolić na kulinarną porażkę. Nie chodziło wcale o dodatkowy wysiłek, miała bowiem talent do wszelkich kuchennych dzieł i lubiła, gdy przy stole kolejni goście zachwycali się jej specjałami. Chodziło o te wszystkie bolesne historie, do których na co dzień nie wracała, ale które były, wciąż buzowały pod powierzchnią myśli…

Później, leżąc w łóżku i wsłuchując się w równe chrapanie męża, Anna przypominała sobie różne chwile z przeszłości. Wyświetlały jej się pod powiekami jak kolorowy film. Widziała siebie – własne opalone dziecięce ramiona, obejmujące szyję siostry, kiedy w czasie ryzykownej zabawy nad rzeką nadepnęła na rozbitą butelkę i rozharatała sobie stopę prawie do kości. Baśka – zaledwie trzynastoletnia – wzięła wtedy ją, dziesięciolatkę, na plecy i przez półtora kilometra biegła z nią do ośrodka zdrowia, żeby jej założyli pięć szwów. Było to bodaj jedyne dobre wspomnienie, dowód siostrzanej więzi, która z pewnością kiedyś je łączyła… Annie jednak nie sprawiało ono przyjemności. Ponieważ po wszystkim, w domu, kiedy już noga była załatana, musiała wysłuchać matczynej reprymendy – tyle razy matka jej powtarzała, że nie wolno wchodzić do rzeki. Czemu zawsze musi być taka nieposłuszna? Jednocześnie, wychylając się na krześle, z nogą w górze, widziała w lustrze, jak ojciec obejmuje Baśkę ramieniem i całuje ją w czoło. „Moja dziewczynka! Dzielna wojowniczka!” – słyszała słowa kierowane do siostry. Właściwie zawsze tak było: ona dostawała jęczenie matki, Baśka – pochwały ojca. Kiedy starsza siostra zaczęła podbierać dyrektorowi Grzelakowi papierosy, on, gdy już się zorientował, wziął ją na rozmowę i powiedział, że jeśli rzuci palenie, dostanie od niego wymarzoną skórzaną kurtkę. Baśka papierosów nie rzuciła, za to zaczęła się lepiej kamuflować – i kurtkę dostała. Anka próbowała zrobić identyczny numer parę lat później (chociaż tak naprawdę papierosy nie nęciły jej wcale), ale czekała ją za to karczemna awantura. Matka – pechowo na popalaniu przyłapała ją rodzicielka – stłukła dziewczynę mokrą ścierką i zagroziła, że nie kupi sukienki na bal maturalny. I taka była ta rodzicielska sprawiedliwość. W dodatku Baśka, gdy tylko zachłysnęła się Warszawą, odrzuciła siostrzaną miłość. Do domu przyjeżdżała coraz rzadziej, zaczęła inaczej się ubierać, inaczej mówić – tak po miejsku, unikając wschodniego zaśpiewu, którego Anka nawet już nie słyszała.

Gdy Barbara okazała się córką marnotrawną i zawiodła pokładane w niej nadzieje, Anka próbowała zawalczyć o względy ojca. Tym bardziej że siostra ją od siebie odsunęła. Jednak wyjątkowa więź, jaką Baśka miała wcześniej z dyrektorem Grzelakiem, oparta była na głębokim podobieństwie ich charakterów, a tego Ance brakowało. Myślała czasem, że prawdopodobnie ojciec marzył o tym, by mieć syna, dziedzica stadniny, jeźdźca doskonałego. I że traktował pierworodną córkę trochę tak, jakby była chłopakiem. Zachęcał do śmiałych działań, trzymał z nią sztamę jak z kumplem i chwalił się nią na prawo i lewo. Tymczasem Anka w wieku kilkunastu lat spadła z konia, uszkodziła sobie więzadła w kolanie, przez wiele miesięcy jeździła na rehabilitację i nabawiła się chronicznego lęku przed końmi. Sytuacji młodszej Grzelakówny nie poprawiło również zamążpójście, choć wyszła za pierwszego chłopaka, którego polubił jej ojciec. Urodziła dwóch synów, którzy od małego jeździli konno, a dziadka uważali za swojego bohatera. A jednak… jednak ciągle była tylko tą młodszą, gorszą, wierną, ale mierną.

Krążyła teraz po pokoju z mopem, pucując absolutnie każde miejsce, w którym dostrzegła najdrobniejszą choćby plamkę.

– No i czego się tak rzucasz po tym pokoju? – zapytał Kamil. Najwyraźniej nie miał zamiaru wracać już tego dnia do pracy. Sam był sobie sterem, żeglarzem, okrętem – prowadził warsztat samochodowy, gdy więc zarządził fajrant, to fajrant był.

– Nie będziesz już naprawiać mercedesa siostry Małgorzaty? – odcięła się.

– Pamiętaj, żebyś dzień święty święcił! Wielka Środa jest – mruknął niechętnie. – Osoba pobożna, to zrozumie, że nie chcę łamać przykazań.

– Kto by tam święcił zdradę Judasza – burknęła żona. Była zła, że będzie go teraz miała na karku, kiedy chciała porozmyślać trochę o swoim trudnym życiu.

– Pytałem, czego się rzucasz – powtórzył i wiedziała, że mu się tym razem nie wywinie.

– Nie rzucam, tylko Baśka przyjeżdża na święta i muszę zrobić dodatkowe ciasto.

Kamil Kwik cicho gwizdnął.

– Proszę, proszę, siostrzyczka przeprosiła się z domem rodzinnym. Już jej nasze kartacze w ząbki nie kolą? Ciekawe, co się stało…

– A dlaczego miało się coś stać – prychnęła Anka nieszczerze. – Co jest dziwnego w tym, że przyjeżdża na święta?

Nawet nie zauważyła, że powtórzyła słowo w słowo to, co jej powiedziała matka.

– Nie udawaj, oboje wiemy, że musiało się coś wydarzyć, skoro tak nagle zmienia swoje przyzwyczajenia. Nie pamiętasz, co ci powiedziała dwa lata temu?

Trudno było zapomnieć. Matka kazała jej zadzwonić do Baśki i powiedzieć, że ojciec ma stan przedzawałowy. Prawda była taka, że na badaniach wyszedł mu podwyższony cholesterol, do zawału było jeszcze daleko, jednak Bogna Grzelak postanowiła trochę podkoloryzować fakty, licząc na to, że uda jej się ściągnąć córkę do domu. Ale się nie udało. Barbara wysłuchała przemowy o ojcu stojącym nad grobem i spokojnie odpowiedziała:

– Zadzwoń, jak mu się pogorszy.

I tyle. Matka się rozpłakała, gdy Anna powtórzyła jej tę rozmowę. Ona sama zaś uważała, ze siostra zwyczajnie jej nie uwierzyła. Bo też kłamanie szło jej wyjątkowo słabo. Nie umiała – robiła się czerwona, jąkała się. Śmielsza i elokwentna robiła się wyłącznie w sytuacjach biesiadnych – kieliszek wódki pozbawiał ją zahamowań. Niestety, życie nie jest wieczną biesiadą…

Podłoga znów lśniła, jakby była ze szkła. Anna schowała mop do schowka i wzięła się do pucowania sztućców. Z ulgą stwierdziła, że Kamil poszedł się zdrzemnąć. Wszystko wskazywało na to, że przez moment uda się utrzymać stan nieskazitelnej czystości i równowagi. Odetchnęła z ulgą. W tej samej chwili usłyszała tupot czterech nóg i do pokoju wpadło dwóch przekomarzających się nastolatków, nanosząc na wypucowany parkiet nową porcję błota.

* * *

Przez kilka pierwszych dni Baśce udało się uniknąć poważnych rozmów. Wszystkie wymiany zdań skupiły się wokół kwestii organizacyjnych: gdzie kto ma spać, jak ustawić biurko, w której szafie umieścić ubrania Karoli. Nabyta w korporacji umiejętność lawirowania przydała się teraz w kontaktach z matką i siostrą. Nie była jeszcze gotowa na głębokie, poważne rozmowy z nimi. Najpierw musiała wszystko załatwić z ojcem. Z szosy skręciła na żwirowy, długi podjazd prowadzący do pałacu. Zwolniła. Po obu stronach ciągnęły się jak okiem sięgnąć ogrodzenia – padoki dla koni. Zazwyczaj właśnie tu, w pobliżu podjazdu, kręciło się kilka ciekawskich zwierzaków. Zresztą konie w ogóle były ciekawskie, miały żywą inteligencję, podobno – tak przynajmniej twierdził ojciec Baśki – na poziomie trzyletniego dziecka.

Tym razem jednak padoki były puste, ponure. Nie zdążyły jeszcze zarosnąć świeżą trawą, a murawa z poprzedniego sezonu była zryta kopytami, wydeptana do gołej ziemi. Tu i tam widać było ogromne kałuże, jak rozlewiska rzeki. Przeglądało się w nich niebo, obecnie nader ponure, zasnute ciężkimi, szarymi chmurami. Po południu chyba będzie padać.

Baśce także było ciężko na duszy. Tego miejsca nie widziała od kilkunastu lat. A przecież kiedyś bywała tutaj dość często – ojciec objął posadę dyrektora stadniny koni, gdy miała trzy lata, wcześniej zresztą też tu pracował. Właściwie kiedy miała siedem, dziesięć lat, wydawało jej się naturalne, że i ona spędzi w tym pałacu, na tych padokach, w hali, w ujeżdżalni całe swoje dorosłe życie. Zapytana, kim chce być w przyszłości, nieodmiennie mówiła: „Dyrektorem, jak tatuś”. Ojciec chętnie wprowadzał ją w tajniki zawodu: oprowadzał po „włościach”, opowiadał o koniach, pozwolił nawet asystować przy źrebiącej się klaczy – wszystko nie trwało zresztą dłużej niż kwadrans, ośmioletnia może Baśka zapamiętała ciemny, błyszczący kształt, który nagle wyłonił się spod ogona siwej kobyły i upadł na grubo zaściełaną słomą podłogę w boksie. To był źrebaczek, cały pokryty śluzem i krwią. Kobyła zaczęła wylizywać go z matczyną troską, po kolejnym kwadransie stał już na własnych nogach, choć nieco chwiejnie. „Patrz i ucz się, dziecko, piętnaście minut i gotowe, a ciebie matka musiała całe lata niańczyć, nosić, karmić i zmieniać pieluchy” – zarechotał pan Włodzio, stary stajenny.

Pan Włodzio nie żył od lat. Zmarł jeszcze, zanim Baśka obraziła się na ojca i konie – wtedy, gdy trenowała ujeżdżenie na jędrzejowskich wierzchowcach, odnosiła sukcesy na zawodach regionalnych, a znajomi rodziców nazywali ją „nadzieją” i „wschodzącą gwiazdą jeździectwa”.

Wszystko się skończyło jak nożem uciął. Na jej własne życzenie. Miała wtedy piętnaście lat. I od tego czasu nigdy już na konia nie wsiadła. Teraz chyba nawet nie umiałaby zakłusować, zagalopować, o chodach bocznych nie wspominając. Przepadło. Trudno.

Zaparkowała na parkingu przed wejściem głównym do pałacu. Na tle rozmaitych rzęchów jej samochód – a właśnie, coś zaczęło niebezpiecznie postukiwać w podwoziu przy skręcaniu w prawo – wcale się nie wyróżniał pomarańczowymi plamami rdzy w nadkolach i obtłuczonym zderzakiem. Stadnina była państwowa, zarobki, nawet jak na Podlasie, raczej marne. Ojcu jednak chyba nieźle się powodziło, może przez to, że często prywatni hodowcy koni prosili go o konsultację.

Baśka wysiadła, trzasnęła drzwiami samochodu i zaklęła – klamka nie zaskakiwała, pękła sprężyna, trzeba było czasem kilka razy próbować, zanim drzwi na dobre się zamknęły. Od razu poczuła irytację, naprawdę bowiem lubiła dobre, drogie przedmioty, luksus. I nie cierpiała wspomnień. Niestety, to miejsce wiązało się z wieloma wspomnieniami i raczej nie było możliwości, by od nich uciec.

Ojciec, roześmiany, jeszcze nie całkiem siwy, oprowadzający ją na kucyku Bambi po całym podwórku.

Ona – w eleganckiej marynarce i białych jak śnieg bryczesach – z pucharem za zdobycie pierwszego miejsca, biegnąca pochwalić się tacie swoim sukcesem.

Amsterdam, jej piękny, wielki, utalentowany wałach, którego tak kochała, na którym wygrywała zawody, brykający na padoku jak miesięczny źrebaczek.

I później ten sam wierzchowiec prowadzony do koniowozu, ojciec uciekający wzrokiem: „Będziesz jeszcze miała wiele koni, Basieńko…”.

Zwłaszcza od tego wspomnienia chciała umknąć, ciągle bolało. Znowu zaklęła, tym razem dlatego, że przez nieuwagę wlazła w wielką końską kupę – zapomniała już, jak tu jest: teren zaminowany, trzeba mieć oczy dookoła głowy i stale się rozglądać.

Szarpnęła za ciężką, żeliwną klamkę, otworzyła drzwi. Wnętrze pałacu rozczarowywało, tak było zawsze – Sowieci spalili wszystkie zabudowania stajenne i administracyjne, po wojnie je odbudowano, ale tylko z zewnątrz wyglądały jak wcześniej, w środku był to po prostu ponury, socjalistyczny biurowiec: długie, wąskie i słabo oświetlone korytarze, malutkie pokoiki.

– Słucham? Pani do kogo? – zainteresowała się nią jakaś kobiecina, Baśka stała bowiem z markotnym wyrazem twarzy w małym holu. Wyglądało, jakby nie wiedziała, co ze sobą począć.

– Do dyrektora – warknęła. Długie lata spędzone w Warszawie nauczyły ją, że nie warto silić się na uprzejmość wobec „personelu pomocniczego”, do którego natychmiast zaklasyfikowała kobiecinę.

– Pan dyrektor ma gabinet na piętrze, korytarzem do końca i po schodach, ale jeśli nie jest pani umówiona, raczej pani nie przyjmie… Halo? Halo?

Ale Baśka nie słuchała, doskonale przecież wiedziała, gdzie jest gabinet ojca, i nie miała wątpliwości, że znajdzie dla niej chwilę, musi. Choć nie będzie to miła rozmowa i z całą pewnością oboje woleliby jej uniknąć.

Weszła bez pukania. Zdziwiło ją, że pani Krysia, asystentka i sekretarka ojca od niepamiętnych czasów – chyba była nawet prawą ręką poprzedniego dyrektora – nie siedzi za swoim ogromnym biurkiem, pilnując wejścia do gabinetu jak smok wawelski skarbu.

Do drzwi ojca jednak zapukała, po chwili wahania. Nie bała się go, ale czuła respekt.

– Proszę! – usłyszała jego głos. Nie brzmiał zbyt zapraszająco.

– Hej, tatku! – Uśmiechnęła się, siląc się na beztroski ton. Jeden rzut oka na ojca, podejrzliwie na nią łypiącego, uświadomił jej bezcelowość takich zabiegów. Ojciec wiedział, że przyszła w interesie, i spodziewał się, że raczej nie jest to jego interes.

Westchnęła. Cholera, dlaczego on tak dobrze ją znał!

– Musimy porozmawiać – powiedziała więc po prostu. Wstęp był zbędny, skoro on i tak wiedział, co ją sprowadza.

– Ja myślę! – burknął. – Zjawiasz się tu nie wiadomo skąd i po co. Myślę, że masz mi coś do powiedzenia w tej sprawie! Nie chciałem zaczynać tematu przy matce, wiesz, jaka jest delikatna, ale coś mi tu śmierdzi, Basik. Po coś przyjechała? – Zmrużył oczy.

– Przyjechałam na stałe. Raczej – dodała szybko.

– Mam w to uwierzyć? Znudziła ci się stolica, miejskie luksusy? Co, nagle zapragnęłaś zapachu końskiego nawozu pod oknem?

– Nic mi się nie znudziło. Ale… musiałam tu przyjechać. Rozwiodłam się i na dodatek… straciłam pracę. Mam dziecko na utrzymaniu, twoją wnuczkę, przypominam. Liczyłam, że mnie wesprzesz. Pomożesz mi znaleźć jakąś robotę, koszty utrzymania są tu niższe, jakoś damy radę z Karolą, odbijemy się od dna.

– Coś ty tam, w tej Warszawie, zmalowała, że rodzony mąż nie chce cię znać, hę?

– Rodzony to on nie jest! – Parsknęła śmiechem.

– Ty mnie tu za słówka nie łap! Coś ty tam nawywijała?! I co, teraz ja mam ci kryć cztery litery? Zjawiasz się po latach i oczekujesz, że ci pomogę, bo co? No, bo co?! – wrzasnął. Zrobił się cały czerwony, oskarżycielskim gestem wycelował w Baśkę palcem.

– Bo jesteś moim ojcem? – odpowiedziała. Wiedziała od razu, że nacisnęła właściwy guzik.

Ojciec zamachał rękami, nabrał powietrza, jakby chciał się rozedrzeć na całe gardło, po czym zbladł, usiadł.

– No tak. Jestem twoim ojcem. Miło, że przypominasz sobie o tym po latach. Ja, popatrz, nie zapomniałem – powiedział niemal szeptem.

Zapadła chwila ciszy. Dyrektor Grzelak w zamyśleniu patrzył przez okno. Widać stąd było padoki, stada pasące się bliżej i dalej, a tuż pod oknami kobyły z roczniakami.

– No dobra. Nie powinno być problemu, żeby znaleźć robotę dla księgowej, z doświadczeniem z Warszawy na dodatek. Zadzwonię jutro do Franka, jest mi winien przysługę, ma hurtownię z hydrauliką i…

– Nie szukam posady księgowej – przerwała mu, niezbyt grzecznie, ale jeśli to ma zadziałać, szkoda tracić czas.

– No jak to? Przecież jesteś księgową od lat, i to podobno niezłą! – zdziwił się ojciec.

– Od lat i wystarczy. Chcę robić coś innego. Gdybym szukała pracy jako księgowa, dałabym radę sama ją sobie znaleźć, nie musiałabym prosić ciebie o pomoc. – Zrozumiała poniewczasie, że popełniła błąd: to zabrzmiało lekceważąco, ojciec był czuły na punkcie własnej godności. – Ale chciałam właśnie poprosić, poprosić ciebie, żebyś mnie wsparł. Właśnie ty. – Znów wróciła na właściwe tory, wiedziała, jak to rozgrać. Wbrew pozorom członkowie jej rodziny nie różnili się tak bardzo od tych stołecznych korposzczurków, którymi tak udanie manipulowała. Nie trzeba było być psychologiem, żeby sobie z nimi poradzić.

– Ale dlaczego? – Ojciec dał się udobruchać. – Dlaczego nie chcesz być księgową. To dobry zawód!

– Bo… chcę wszystko zmienić. I pozamiatać po tamtym życiu. Dlatego wróciłam tutaj, gdzie wszystko się zaczęło, do miejsca, w którym… dokonałam złego wyboru. Nie powinnam była wyjeżdżać do Warszawy. – Kłamstwo, ale z doświadczenia wiedziała, że ludzie chcą takich kłamstw: wolą usłyszeć to, na czym im zależy, niż prawdę. Z ojcem było tak samo: rysy jego twarzy na moment złagodniały, po czym znów zrobił tę swoją surową minę, ale ona wiedziała, że jej się udało. Wygrała tę bitwę.

– Cóż. To zmienia postać rzeczy. Czyli chcesz zacząć od zera, tak? – zapytał.

Kiwnęła głową.

– Potrzebujesz protekcji. Nikt nie da starej babie… To znaczy nie jesteś stara, ale trochę to jednak późno na zaczynanie kariery w nowym fachu. Nikt cię ot tak nie przyjmie. Szczęście w nieszczęściu, że pani Krysieńka… Pamiętasz panią Krysieńkę? Miała zawał, odeszła na wcześniejszą emeryturę. Zwolniła się posada mojej sekretarki, miałem kilka kandydatek, ale…

– Twojej sekretarki? – zapytała z niedowierzaniem.

Musiała mieć rozczarowany wyraz twarzy, ponieważ ojciec zaraz zaczął się krygować.

– Oj tam, sekretarki. Asystentki bardziej, tak… czy może, jak miastowi mówią, traffic managera?

Baśce zachciało się śmiać: „Skąd, u licha, ojciec wytrzasnął to sformułowanie? Może prenumeruje »Coaching« albo coś w tym stylu”.

– Tak myślałem, że możesz nie chcieć. Od tak dawna nie masz nic wspólnego z końmi, a tu znów musiałabyś wrócić do tematu i…

Na chwilę się wyłączyła. Nie, nie chodziło wcale o to, że od dawna nie miała nic wspólnego z końmi. Raczej o to, że trudno jej było sobie wyobrazić siebie i ojca osiem godzin dziennie razem, pięć dni w tygodniu. Pozabijają się.

Ale, z drugiej strony, to miało swoje plusy. Po pierwsze, ona naprawdę kiedyś znała się na koniach. To była jedna z niewielu rzeczy, które w życiu kochała. Kiedyś, dawno. Cóż to jednak za problem wrócić do tego?

Po drugie, ją samą zaskoczyła myśl: „A może to dobrze, że blisko ojca? Może coś uda się uratować, naprawić”. Przecież kiedyś za tym tęskniła. Może, skoro straciła wszystko tam w Warszawie, mogłaby chociaż odzyskać cząstkę tego, co przepadło w Jędrzejowie, gdy zaraz po maturze stąd uciekła?

– Ale ja chcę. Naprawdę. – Uśmiechnęła się.

Ojciec popatrzył na nią z niedowierzaniem. Po czym pod swoim sumiastym wąsem również się uśmiechnął.

– Witaj w domu, Basik.

* * *

Dyrektor stadniny z niezadowoleniem zauważył, że w obwodzie przybyło mu kilka centymetrów. Wysłużone bryczesy uciskały go w pasie. W końcu nie ma co się dziwić. Wielkanoc w rodzinnym domu Grzelaków upłynęła pod znakiem marcinka, sękacza i kiełbasy. Potrawy były przepyszne i w takiej ilości, że można by tym obdzielić pułk wojska. Ani na chwilę nie przestawali jeść przez bite dwa i pół dnia. Święta w ich domu zawsze kojarzyły się z obżarstwem, tym razem jednak przeszli samych siebie. Nie tylko dlatego, że żona Marka Grzelaka, Bogna, oraz jego córka Anna stanęły na głowie, by popisać się kuchennym mistrzostwem (którego i na co dzień przecież im nie brakowało). Główną przyczyną tej koncentracji na jedzeniu był fakt, że z pełnymi ustami trudno się rozmawia, a dobieranie kolejnych porcji sałatki z majonezem pozwala skupić wzrok na talerzu i zwalnia z obowiązku konwersacji. Gdyby musieli ze sobą mówić – kto wie, co by z tego wynikło. Na ich szczęście w lany poniedziałek się okazało, że obu chłopcom Ani – Darkowi i Sebastianowi – grozi ocena niedostateczna z matematyki na koniec roku, wszystkie kobiety z rodziny skupiły się więc na omawianiu tej jakże ważnej kwestii. Następnie towarzystwo płynnie przeszło do formalności przy przepisaniu Karoli do nowej szkoły. Dyrektorka była najserdeczniejszą przyjaciółką Bogny, dlatego nikt nie robił z tym większych ceregieli. Po prostu Baśka przyszła do szkoły, na smartfonie zalogowała się do dziennika elektronicznego, a pani Stankiewicz, czyli wspomniana przyjaciółka matki, starannie przepisała wszystkie noty, dodając jedną szóstkę z polskiego i jedną z matematyki – nim zdumiona Barbara zdołała wypowiedzieć choćby słowo.

– To tak na dobry początek. – Puściła oko. – Po starej znajomości. Niech się mała zaaklimatyzuje.

Marek Grzelak przechadzał się teraz wzdłuż boksów, niby to nadzorując czyszczenie koni, ale tak naprawdę po to, żeby zostać sam ze swoimi myślami. Kontakt ze zwierzętami zawsze dawał mu poczucie harmonii, spokoju. I tego właśnie potrzebował: pięciu minut na rozmyślania. Gdyby ktoś spytał dyrektora Grzelaka, co poczuł, widząc córkę stojącą w progu gabinetu, nie umiałby tego wyartykułować. Szczęście? Być może tym właśnie jest to rozlewające się wokół serca ciepło, które czuł na widok pierworodnej, ilekroć spotykali się po dłuższej przerwie. Miał z tego powodu poczucie winy. Młodsza córka nigdy nie wzbudzała w nim takich emocji. Ba, mimo że właśnie z Baśką darł koty niemal o wszystko, to Anka częściej go irytowała. Dlaczego? Być może dlatego, że w loterii genowej zdobyła najbardziej uciążliwe wady jego żony. Pierwsza, najgorsza: obsesyjne uciekanie w trywialne czynności, kiedy trzeba było wziąć życie za rogi. Nieumiejętność oddzielenia ziarna od plew, czyli rzeczy absolutnie błahych od poważnych problemów. Skłonność do biadolenia. I jakaś dziwna słabość, która – musiał to przyznać – sprawiała, że nigdy nie traktował kobiet zbyt poważnie. Był szarmancki, całował w rękę wszystkie panie w rodzinie, przepuszczał w drzwiach i… całkowicie lekceważył. Owszem, znał kobiety silne, charakterne – takie jak jego ciotka Matylda, która w czasie wojny wyprowadziła sama stado koni spod ostrzału rosyjskiej artylerii. Jadąc na oklep na siwym ogierze czystej krwi arabskiej, podobno wyglądała jak ucieleśnienie idei wolności i furii w jednym. Takie kobiety również się zdarzały… A Baśka, chociaż tak naprawdę miał jej sporo do zarzucenia, była jedną z nich. Dlatego, wbrew własnej dumie i urazom, których nie potrafił się łatwo pozbyć, czuł się związany z tą dziewuchą jak z żadnym innym członkiem rodziny.

– Dyrektorze, ktoś tu przylazł do dyrektora – zawołał ze swoim miękkim zaśpiewem stajenny Maciek.

Grzelak odwrócił się niechętnie.

– Kogo tam diabli nadali? – mruknął niezadowolony. Nie miał ochoty na żadne rozmowy. W pierwszej chwili nie mógł sobie uświadomić, gdzie widział tego chłopaka, który przestępował z nogi na nogę w progu stajni, nie bardzo wiedząc, czy podejść bliżej, czy zostać tam, gdzie stoi.

– No, chodźże, człowieku, chcesz gadać, to podejdź – powiedział.

– Przyszedłem do pana dyrektora z prośbą… – wydukał przybysz.

– Nie – uciął krótko Grzelak.

– Co nie? – zdziwił się nieznajomy.

– Nie od tego się zaczyna – pouczył go Grzelak.

– A od czego?

– Najpierw trzeba się przedstawić – oświadczył, klepiąc zad swojego ulubionego siwego konia, staruszka Ametysta. Nigdy nie był championem, od lat miał status emeryta, ale Marek Grzelak był do niego przywiązany, jakby był człowiekiem, nie zwierzęciem. Ba, miał dla niego więcej ciepłych uczuć niż dla większości ludzi.

– No jasne! – Chłopak palnął się w czoło i zachichotał.

I wtedy Grzelak sobie przypomniał. Przecież to jest ten warszawiak, który przyjechał jakiś czas temu z młodą kobietą w ciąży. Pewnie żoną, choć z tymi miastowymi nigdy nie wiadomo. Zamieszkali w domu starej Grajewskiej, której się zmarło trzy lata temu. Pięć lat wcześniej pochowała jedynego syna, starego kawalera, a jej jedynym krewnym okazał się jakiś naukowiec ze stolicy. Kto by pomyślał, tak na marginesie… Wszyscy myśleli, że sprzeda ziemię, wielu ostrzyło sobie na nią zęby, bo to piękny kawał pola z lasem i własnym stawem. Ale się okazało, że córka tego naukowca postanowiła wyemigrować na wieś, o czym poinformował Grzelaka niezawodny ksiądz Pączek. Swoją drogą, to prawdziwy dowcip Pana Boga, że tego sługę Bożego, zmuszonego do zachowywania tajemnicy spowiedzi, obdarzył wręcz niebywałą gadatliwością i skłonnością do plotkarstwa. Nie bez powodu parafianie nazywali go Radiowęzeł. I to właśnie Radiowęzeł przedstawił dyrektorowi Grzelakowi kulisy przejęcia gospodarstwa Grajewskiej przez przybyszy z Warszawy.

– Jak przyjdzie pierwsza zima i trzeba będzie odśnieżać drogę, wrócą do domu z podkulonymi ogonami – zakończył swoją tyradę Pączek.

Ten warszawiak stał teraz przed dyrektorem stadniny, wyciągając w jego kierunku prawicę. Grzelak, który potrafił trafnie oceniać ludzi, poczuł do chłopaka mimowolną sympatię. Być może dlatego, że nie miał on wydelikaconych, białych rączek, tylko dłonie, po których znać było ciężką pracę.

– Jurko Jary – przedstawił się nieznajomy, ściskając szorstką dłoń dyrektora.

* * *

Mimo że dyrektor Grzelak nie był szczególnie wylewny ani serdeczny, Jurko odniósł wrażenie, że sprawa jest rozwojowa. Chciał się mianowicie dowiedzieć, czy nie znalazłoby się w stadninie miejsce dla weterynarza. Nie, nie szukał pracy dla siebie, tylko dla swojej młodziutkiej żony Malwiny. Miała ona ukończone siedem semestrów weterynarii i potrzebowała praktyk, a w dalszej perspektywie – pracy. Zjawili się w okolicy kilka tygodni wcześniej, z wielkimi planami na podbój świata. Ona wymarzyła sobie mały gabinet weterynaryjny, on zaś zamierzał założyć ekologiczną plantację ziół przyprawowych i roślin leczniczych. Jurko zdążył nawet przed ślubem napisać pracę magisterską poświęconą zastosowaniu roślin trujących w lecznictwie. Jeszcze się nie obronił, ale był na dobrej drodze. Malwinę czekało więcej pracy – nauka szła jej nieco opornie, zwłaszcza od momentu, gdy się okazało, że jest w ciąży. Zamiast zgłębiać układ rozrodczy żaby albo metody inseminacji bydła, dziergała na drutach maleńkie sweterki i pokrywała haftem batystowe kaftaniki.

– Przecież teraz można kupić wszystko za grosze w każdym sklepie – dziwił się Jurko, widząc, jak żona z zapałem pracuje igłą.

– Moja przyszywana babcia Cecylka zawsze powtarzała, że dziecku lepiej się śpi w koszulce uszytej przez mamę z miłością – uparcie odpowiadała żona, delikatnie głaszcząc się po zaokrąglonym brzuszku.

Jurko całował ją z czułością w czoło i nie sprzeczał się dalej. Choć byli oboje bardzo młodzi, mieli za sobą parę lat chodzenia. Młody Ukrainiec przyjechał do Polski do pracy, żeby pomóc finansowo rodzicom. Znalazł zatrudnienie w projektującej ogrody firmie w niewielkiej podwarszawskiej miejscowości. I poznał Malwinę. Ich burzliwy związek dopiero po pewnym czasie zyskał aprobatę rodziców dziewczyny – zwłaszcza ojciec był niechętny obcemu. Ale, jak to często bywa, czas zrobił swoje. Rodzice dziewczyny pokochali chłopaka jak własnego syna i gdy się okazało, że ich najstarsza córka jest w ciąży, bez mrugnięcia okiem wysupłali wszystkie oszczędności, żeby urządzić młodym wspaniałe wesele. Później zaś przepisali na nich odziedziczone siedlisko w Jędrzejowie, młodym się bowiem zdawało, że ich największym marzeniem jest życie na wsi. Jednak po kilku tygodniach i pierwszej awarii szamba ich zapał jakby odrobinę przygasł. Skończyły się też wyasygnowane przez rodziców pieniądze, a plantacja ziół była wciąż w zalążku, znalezienie konkretnej pracy stało się zatem koniecznością.

– Porozmawiaj z dyrektorem stadniny – rozkazała mężowi Malwina. – Jak zobaczy babę w ciąży, to się tylko roześmieje.

Trzeba przyznać, że intuicja kobiety nie zawiodła. Dyrektor Grzelak zdecydowanie większym zaufaniem darzył mężczyzn i zupełnie go nie zdziwiło, że Jurko przychodzi pertraktować w sprawie żony.

– Niewykluczone, że coś znajdziemy dla tej pana kobiety – powiedział. – Nie obiecuję na razie, ale roboty u nas nie brakuje, więc coś będziemy kombinować.

Młody mąż i przyszły ojciec uznał tę deklarację za zadowalającą i wracał, pogwizdując, do domu. Mniej więcej w połowie drogi zobaczył stojącego na poboczu mercedesa w kolorze – powiedzmy – liliowym. Najpierw uwagę jego przykuła ta niecodzienna barwa, a dopiero później nogi wystające spod samochodu. Niby nic nadzwyczajnego – ot, ktoś naprawia samochód na poboczu – lecz po chwili zauważył, że wystająca dolna partia ciała odziana jest w dżinsy i coś, co w pierwszej chwili wziął za fartuch, ale po głębszym namyśle uznał, że jednak jest to habit. Osoby duchowne zawsze budziły w nim respekt. Zatrzymał się.

– Czy mogę jakoś pomóc? – zapytał.

– A cholera by to wzięła – odezwał się schrypnięty kobiecy głos spod samochodu, a po chwili wynurzyła się cała postać. No tak, Jurko się nie mylił – była to zakonnica.

– Jechałam do Leśnej Podlaskiej na uroczystości odpustowe, a tu mi ta landara stanęła na środku drogi. Parę dni temu mechanik ją naprawiał, ale najwyraźniej spier… spartolił robotę.

– Siostra pozwoli, że rzucę okiem od góry. – Jurko uchylił maskę. Gdy tylko to zrobił, spod klapy wyskoczyło długie, włochate stworzonko i pognało przed siebie.

– No tak! – Chłopak się roześmiał. – Miała siostra pasażera na gapę. Ciekawe, co to? Kuna, łasica? Widzę, że obluzowała klemę od akumulatora, ale chyba nie pogryzła żadnych przewodów, pewnie jeszcze nie zdążyła się zabrać do budowania gniazda. O, już dobrze – niech siostra spróbuje teraz odpalić…

Maszyna zarzęziła, ale ruszyła.

– Dziękuję, młody człowieku – zawołała zakonnica przez uchylone okienko. – Szepnę za tobą słówko u Matki Bożej Leśniańskiej!

Jurko w życiu o takiej Madonnie nie słyszał, ale rzecz jasna ucieszyła go ta deklaracja. Młodym na starcie zawsze przyda się drobne wstawiennictwo u sił wyższych. Zwłaszcza od kogoś tak barwnego jak zakonnica z liliowego mercedesa. Czyż Bóg mógłby tak oryginalną postać przegapić i nie przychylić się do jej próśb?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: