Gambit królowej - ebook
Gambit królowej - ebook
W wieku ośmiu lat Beth Harmon trafia do sierocińca. Tam wkrótce odkrywa swoje dwie największe miłości: grę w szachy i środki odurzające. Szachów uczy się w piwnicy, pod okiem gburowatego woźnego, który szybko poznaje się na jej niezwykłym talencie. Małe zielone pigułki są podawane jej i innym maluchom, żeby w domu dziecka łatwiej było utrzymać spokój.
Obie obsesje będą towarzyszyć Beth, kiedy opuści dom dziecka, przeniesie się do rodziny adopcyjnej i spróbuje zbudować dla siebie nowe życie. Wspinając się na szczyty amerykańskich, a potem światowych rankingów szachowych, będzie się równocześnie mierzyć z własnym pragnieniem samozniszczenia.
„Gambit królowej” to przepiękna książka o samotności i przyjaźni, rywalizacji i współpracy, zagubieniu i poszukiwaniu sensu życia.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-132-0 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Fantastyczna gra w szachy arcymistrzów Roberta Fischera, Borisa Spasskiego i Anatolija Karpowa przez lata wprawiała w zachwyt szachistów mojego pokroju. _Gambit królowej_ jest jednak utworem literackim, dlatego uznałem, że rozsądniej będzie nie włączać ich do grona bohaterów, chociażby dla uniknięcia ewentualnych konfliktów z prawdą historyczną.
Chciałbym wyrazić wdzięczność Joe Ancrile’owi, Fairfieldowi Hobanowi i Stuartowi Mordenowi, znakomitym szachistom, którzy pomogli mi dotrzeć do odpowiednich książek i czasopism oraz wgryźć się w zasady turniejów szachowych. Na moje szczęście mistrz krajowy Bruce Pandolfini zgodził się przeczytać manuskrypt i pomógł mi uniknąć błędów dotyczących gry, w której osiągnął budzące zazdrość mistrzostwo.OD TŁUMACZKI
Praca nad przekładem _Gambitu królowej_ była fascynującą przygodą. Nie gram w szachy. Nic nie wiedziałam o szachistach, wyobrażałam ich sobie jako flegmatycznych tytanów intelektu. Postać Beth już przy pierwszym czytaniu stała mi się bliska, lecz wchodząc w jej świat, odkrywałam zupełnie nowe przestrzenie. Na szczęście miałam wspaniałych przewodników.
Potrafię długo opowiadać o tej książce, o czym wiedzą moi przyjaciele, którzy mieli pecha spotkać się ze mną, kiedy ją tłumaczyłam. Tym razem powstrzymam się od tego, by nie odbierać przyjemności czytelnikom. Ale dwie rzeczy wymagają wyjaśnienia.
W opisie partii szachowych Walter Tevis stosuje notację deskryptywną, w Polsce właściwie nieznaną. W odróżnieniu od przyjętej w Europie i zastosowanej w polskim wydaniu notacji algebraicznej jest ona niejednoznaczna – czasem nie wiadomo, czy chodzi o skrzydło królewskie, czy hetmańskie, o czarnopolowego czy białopolowego gońca. Autor świadomie nie ułatwia życia czytelnikowi, pomija część ruchów, przeskakuje od debiutu do fazy środkowej. Niektóre partie nawiązują do historycznych pojedynków arcymistrzów, ale większość to właściwie zagadki. Precyzyjnie skonstruowane, dostępne tylko dla szachisty – i zupełnie nieprzeszkadzające w odbiorze psychologicznej warstwy powieści. Nie rozwiązałabym ich bez pomocy arcymistrza Jacka Gdańskiego, który jest nie tylko jednym z najwybitniejszych polskich szachistów, lecz także wspaniałym kompanem i gawędziarzem. Przyglądanie się, jak odtwarza na szachownicy partie Beth, było niezwykłym doświadczeniem. W rozszyfrowywaniu finałowej partii towarzyszył mu arcymistrz Bartłomiej Heberla. Bez Was ten przekład nigdy by nie powstał. Jestem Wam ogromnie wdzięczna i cieszę się, że Was poznałam.
Tłumaczka zwykle myśli, że pracuje samotnie, tym razem jednak było zupełnie inaczej. Dziękuję kolegom szachistom z Forum Tłumaczy Literatury, a zwłaszcza Sebastianowi Musielakowi i Adamowi Peszke, którzy na bieżąco wyjaśniali mi niuanse szachowej strategii, wielokrotnie wyprowadzając mnie z błędu. Wspaniałą pracę wykonał konsultant Bartłomiej Krupa, który przeanalizował cały tekst i wyłapał pomyłki oraz nieścisłości. Słowa uznania należą się pani Ewie Ostafin za fachową, empatyczną redakcję, która pomogła uniknąć wielu wpadek i jednocześnie zachować wierność oryginałowi.
Wnikliwy czytelnik znajdzie w książce kilka „błędów” faktograficznych autora. Ponieważ sądzę, że są intencjonalne, postanowiłam ich nie poprawiać ani nie wskazywać tropów.
Nadal nie gram w szachy, ale kiedy następnym razem będę przechodziła obok mężczyzn pochylonych nad szachownicami w parku w Kijowie albo Moskwie, zobaczę znacznie więcej niż do tej pory.ROZDZIAŁ 1
Beth dowiedziała się o śmierci matki od kobiety z podkładką na dokumenty. Nazajutrz „Herald-Leader” opublikował zdjęcie. Stoi na nim na ganku szarego domu przy Maplewood Drive ubrana w zwykłą, bawełnianą sukienkę. Już wtedy Beth była po prostu nieładna. Podpis pod zdjęciem głosi: „Elizabeth Harmon, osierocona w wyniku wczorajszego karambolu na New Circle Road, niepewnie patrzy w przyszłość. W wypadku zginęły dwie osoby, kilka zostało rannych. W momencie zdarzenia Elizabeth przebywała sama w domu. Parę minut przed zrobieniem tej fotografii dowiedziała się, że jest sama na świecie. Władze obiecują, że zapewnią jej odpowiednią opiekę”.
W domu dziecka Methuen w Mount Sterling w stanie Kentucky Beth dwa razy dziennie podawano środki uspokajające. Innym dzieciom też, w celu „wyrównania nastroju”. Beth nie miała problemów z nastrojem, ale cieszyła się, że dostaje tabletki. Rozluźniały jakiś supeł w jej żołądku i pomagały przeczekać nerwowe godziny w sierocińcu.
Pan Fergussen podawał im pigułki w małych papierowych kubeczkach. Razem z zieloną, na złagodzenie usposobienia, dzieci dostawały pomarańczową i brązową, na wzmocnienie. Ustawiały się po nie w kolejce.
Najwyższą dziewczynką była czarnoskóra Jolene. Miała dwanaście lat. Kiedy następnego dnia po przyjeździe do sierocińca Beth stanęła za nią w kolejce po witaminy, Jolene odwróciła się i obrzuciła ją gniewnym spojrzeniem.
– Jesteś prawdziwą sierotą czy bękartem? – spytała.
Beth nie wiedziała, co odpowiedzieć. Była przerażona. Stały na końcu kolejki i miały w niej stać, dopóki nie dojdą do okna, przy którym pan Fergussen wydawał lekarstwa. Beth słyszała, jak jej matka nazywa ojca bękartem, ale nie wiedziała, co to znaczy.
– Jak ci na imię, dziewczyno?
– Beth.
– Matka nie żyje? A ojciec?
Beth patrzyła na nią w milczeniu. Połączenie słów „matka” i „nie żyje” ją zdruzgotało. Chciała uciec, ale nie miała dokąd.
– Twoi starzy – w głosie Jolene zabrzmiało współczucie – nie żyją?
Beth nie mogła wydusić z siebie słowa. Stała przerażona w ogonku, czekając na swoją kolej.
– Pieprzone fiutociągi! – krzyczał Ralph z grupy chłopaków.
Usłyszała, bo była w bibliotece, a okna biblioteki wychodziły na męskie skrzydło. Nie umiała podłożyć pod te słowa żadnego obrazu, brzmiały dziwnie, ale i tak zorientowała się, że za karę wyszorują mu usta mydłem. Jej wyszorowali za „psiakrew”, a przecież mama ciągle mówiła „psiakrew”.
Fryzjer powiedział jej, żeby siedziała nieruchomo.
– Jeśli się poruszysz, możesz stracić ucho – ostrzegł.
W jego głosie nie było cienia życzliwości. Beth starała się nie ruszać, ale zachowanie absolutnego bezruchu było niemożliwe. Obcinanie włosów na takiego samego pazia, jakiego nosiły tu wszystkie dziewczynki, ciągnęło się bez końca. Żeby się czymś zająć, próbowała myśleć o słowie „fiutociąg”, lecz kojarzyło jej się tylko z „korkociągiem”. Czuła, że to nie o to chodzi.
Woźny był z jednej strony grubszy niż z drugiej. Nazywał się Shaibel. Pan Shaibel. Kiedy pewnego dnia zeszła na dół wytrzepać ścierki do tablicy, siedział na metalowym taborecie obok kotła centralnego ogrzewania i marszcząc czoło, wpatrywał się w zielono-białą planszę do warcabów. Tylko że zamiast warcabów stały na niej plastikowe figurki o dziwnych kształtach. Niektóre były większe od pozostałych. Najwięcej było tych małych. Woźny spojrzał na nią znad planszy. Wyszła bez słowa.
W piątek wszyscy, katolicy czy nie, dostawali na obiad rybę. Kwadratowe filety w panierce – suchej, ciemnobrązowej skorupie – polane gęstym pomarańczowym sosem, który przypominał z wyglądu butelkowany francuski sos do sałaty. Sos był słodki i wstrętny, a ryba pod nim jeszcze gorsza. Beth myślała, że się udławi. Ale trzeba było sprzątnąć talerz do czysta, bo inaczej ktoś doniósłby o tym pani Deardorff i straciłoby się szansę na adopcję.
Niektóre dzieci trafiały do adopcji prawie od razu. Sześcioletnia Alice przyszła miesiąc po Beth i już trzy tygodnie później zabrali ją sympatyczni państwo z dziwnym akcentem. Tego dnia, kiedy przyjechali po Alice, szli korytarzem i Beth chciała podbiec i się do nich przytulić, bo wyglądali na takich szczęśliwych, ale gdy na nią spojrzeli, natychmiast odwróciła wzrok. Inne dzieci były w sierocińcu od dawna i wiedziały, że nigdy go nie opuszczą. Mówiły o sobie „dożywociarze”. Beth zastanawiała się, czy też jest dożywociarą.
Lekcje wychowania fizycznego były okropne, a najgorsza była siatkówka. Beth nie umiała odbić piłki. Kiedyś wybiła sobie palec tak mocno, że aż spuchł. Większość dziewczynek w czasie gry śmiała się i krzyczała, ale nie Beth.
Jolene grała w siatkówkę najlepiej z nich wszystkich. Nie tylko dlatego, że była starsza i wyższa; zawsze wiedziała, co trzeba zrobić, i przy wysokiej piłce potrafiła ustawić się pod siatką, nie krzycząc do koleżanek, żeby się przesunęły, a potem podskakiwała i zbijała piłkę szerokim, płynnym zamachem ramienia. Drużyna, która miała Jolene w swoim składzie, zawsze wygrywała.
Tydzień po tym, jak Beth wybiła sobie palec, Jolene zatrzymała ją po WF-ie, kiedy pozostałe dziewczynki pobiegły pod prysznice.
– Coś ci pokażę – powiedziała. Uniosła dłonie, szeroko rozstawiając lekko przygięte długie palce. – Tak to się robi. – Zgięła ręce w łokciach i płynnym ruchem wypchnęła je do góry, trzymając w palcach wyimaginowaną piłkę. – Spróbuj.
Beth spróbowała, najpierw niezgrabnie. Jolene roześmiała się i pokazała jej jeszcze raz. Po kilku próbach zaczęło to wychodzić trochę lepiej. Potem Jolene zabrała piłkę i kazała Beth łapać ją czubkami palców. Po paru razach było to już łatwe.
– Masz ćwiczyć, pamiętaj – powiedziała Jolene i pobiegła pod prysznic.
Beth poćwiczyła przez tydzień i siatkówka przestała być dla niej udręką. Nie nauczyła się dobrze grać, ale przynajmniej już się jej nie bała.
Co wtorek po matematyce panna Graham posyłała Beth do piwnicy, żeby wytrzepała ścierki. Uznawano to za przywilej, a Beth, chociaż najmłodsza, uczyła się najlepiej z całej klasy. Nie lubiła chodzić do piwnicy. Pachniało tam stęchlizną i bała się pana Shaibela. Chciała jednak dowiedzieć się czegoś więcej o grze, w którą grał sam ze sobą na planszy do warcabów.
Któregoś razu zeszła na dół i stanęła obok niego, czekając, aż zrobi kolejny ruch. Figura, której dotykał palcami, wyglądała jak koński łeb na malutkim postumenciku. Woźny oderwał wzrok od planszy i spojrzał z niechęcią na Beth.
– Czego chcesz, mała?
Z reguły wycofywała się z kontaktów z ludźmi, zwłaszcza z dorosłymi, ale tym razem nie uciekła.
– Co to za gra? – zapytała.
Przypatrywał jej się ze zdziwieniem.
– Powinnaś być na górze, tam gdzie wszyscy.
Wytrzymała jego spojrzenie. Coś w tym mężczyźnie, może powaga, z jaką grał w swoją tajemniczą grę, pomogło jej postawić na swoim.
– Nie chcę być tam, gdzie wszyscy – powiedziała. – Chcę się dowiedzieć, w co pan gra.
Popatrzył na nią z większym zainteresowaniem.
– To szachy. – Wzruszył ramionami.
Goła żarówka wisiała na czarnym sznurze między panem Shaibelem i kotłem centralnego ogrzewania. Beth uważała, żeby cień jej głowy nie padł na szachownicę. Był niedzielny poranek. Kiedy wszyscy zebrali się na modlitwę w bibliotece na górze, Beth podniosła rękę, zapytała, czy może wyjść do toalety, i pobiegła do piwnicy. Od dziesięciu minut przyglądała się, jak woźny gra w szachy. Żadne z nich nie powiedziało ani słowa, ale chyba zaakceptował jej obecność.
Przez kilka minut wpatrywał się w figury, jakby ich nienawidził, a potem wyciągał rękę ponad brzuchem i podnosił jedną z nich czubkami palców, trzymał przez chwilę w powietrzu jak zdechłą mysz i w końcu odstawiał na inne pole. Ani razu nie spojrzał na Beth.
Beth stała na cementowej podłodze obok czarnego cienia swojej głowy i nie odrywając oczu od szachownicy, pilnie śledziła każdy ruch.
Nauczyła się oszczędzać środki uspokajające na wieczór. Pomagały jej zasnąć. Kiedy pan Fergussen wydawał lekarstwa, wkładała podłużną tabletkę do ust, chowała pod językiem, popijała sokiem pomarańczowym z puszki, a gdy pan Fergussen przechodził do następnego dziecka, wyjmowała tabletkę z buzi i wsuwała ją do kieszonki szkolnej bluzki. Pigułka miała twardą otoczkę i nie rozpuszczała się pod językiem.
Przez pierwsze dwa miesiące bardzo mało spała. Leżała z zaciśniętymi powiekami i próbowała zasnąć. Ale dziewczynki na sąsiednich łóżkach wierciły się, kaszlały i mamrotały przez sen, nocna opiekunka spacerowała po korytarzu i jej cień przesuwał się po kołdrze; Beth widziała go nawet z zamkniętymi oczami. Gdzieś dzwonił telefon albo ktoś spuszczał wodę. Najgorsze były jednak głosy przy biurku w głębi korytarza. Nieważne, jak cicho rozmawiał nocny personel, Beth natychmiast się budziła. Spinała się na całym ciele, czuła ucisk w żołądku, smak octu w ustach i wiedziała, że tej nocy już nie zaśnie.
Teraz mościła się w łóżku, nie przejmując supłem w żołądku, z radosną świadomością, że i tak wkrótce się rozluźni. Leżała sama w ciemności, obserwując swoje ciało, i czekała, aż wewnętrzny niepokój sięgnie zenitu. Dopiero wtedy połykała dwie tabletki. Układała się wygodnie w pościeli i odprężenie zaczynało obmywać jej ciało jak ciepłe morskie fale.
– Nauczy mnie pan?
Pan Shaibel nie odpowiedział. Nawet ruchem głowy nie potwierdził, że słyszał jej prośbę. Na górze przytłumione głosy śpiewały _Kto ze łzami sieje_.
Poczekała kilka minut. W końcu z najwyższym trudem wydusiła z siebie słowa:
– Chcę się nauczyć grać w szachy.
Pulchna dłoń pana Shaibela sięgnęła po jedną z dużych czarnych figur, podniosła ją zgrabnie za głowę i przestawiła na kwadrat na drugim końcu planszy. Woźny cofnął rękę i skrzyżował ramiona na piersi. Wciąż nie patrzył na Beth.
– Nie gram z obcymi – stwierdził kategorycznie.
To było jak uderzenie w twarz. Beth odwróciła się na pięcie i z kwaśnym smakiem w ustach wróciła schodami na górę.
– Nie jestem obca – powiedziała mu dwa dni później. – Mieszkam tutaj.
Wokół nagiej żarówki krążyła ćma, jej blady cień przesuwał się po szachownicy w regularnych odstępach czasu.
– Może mnie pan nauczyć. Już trochę umiem, nauczyłam się, patrząc.
– Dziewczynki nie grają w szachy. – Głos pana Shaibela nie stracił nic ze swojej stanowczości.
Zebrała się na odwagę i podeszła bliżej. Pokazała, nie dotykając, jedną z cylindrycznych figur, które nazywała w myślach armatami.
– Ta może chodzić do przodu, do tyłu i na boki. Do samego końca, jeśli nic jej nie zagradza drogi.
Pan Shaibel siedział przez chwilę w milczeniu, potem wskazał figurę z czubkiem jak rozcięta cytryna.
– A ta? – zapytał.
Serce załomotało jej w piersi.
– Po przekątnych.
Można było zbierać tabletki, zażyć jedną wieczorem, a drugą zatrzymać na później. Zaoszczędzone pigułki chowała do pudełka na szczoteczkę do zębów, gdzie nikt by nigdy nie zajrzał. Wystarczyło po użyciu osuszyć szczoteczkę papierowym ręcznikiem lub w ogóle jej nie używać i czyścić zęby palcem.
Tamtej nocy po raz pierwszy wzięła trzy tabletki, jedną po drugiej. Przeszły ją ciarki – odkryła coś ważnego. Leżała w spranej niebieskiej piżamce na najgorszym łóżku w sypialni dziewcząt, przy samych drzwiach na korytarz, naprzeciwko łazienki, i napawała się rozkosznym uczuciem odprężenia. Załatwiła kilka ważnych spraw: poznała figury szachowe, dowiedziała się, jak się poruszają i biją, oraz nauczyła się rozluźniać supeł w brzuchu i zmniejszać napięcie w stawach rąk i nóg za pomocą pigułek, które dawali jej w sierocińcu.
– No dobrze, mała – powiedział pan Shaibel. – Możemy teraz zagrać w szachy. Ja gram białymi.
Zeszła na dół ze ścierkami do tablicy. Skończyła się lekcja matematyki, za dziesięć minut zaczynała się geografia.
– Mam mało czasu – zastrzegła.
W niedzielę, przez godzinę w czasie nabożeństwa, nauczyła się, jak się poruszają wszystkie bierki. Odkryła, że jeśli pójdzie razem ze wszystkimi do kaplicy, może się potem wymknąć i nikt nie zauważy jej nieobecności, ponieważ w modlitwach uczestniczyła także grupa dziewczynek z domu dziecka w innej części miasta. Ale pana Schella się bała, chociaż była najlepszą uczennicą w klasie.
– Teraz albo nigdy – stwierdził obojętnie woźny.
– Mam geografię…
– Teraz albo nigdy.
Podjęła decyzję w ciągu sekundy. Za kotłem centralnego ogrzewania stała stara skrzynka po mleku. Przysunęła ją do stolika z szachownicą, usiadła i powiedziała:
– Może pan zaczynać.
Wygrał z nią w czterech ruchach tak zwanym, jak dowiedziała się później, matem szewskim. Szybko poszło, ale i tak spóźniła się piętnaście minut na geografię. Powiedziała, że była w toalecie.
Pan Schell stał przy tablicy z rękami na biodrach. Powiódł wzrokiem po klasie.
– Czy któraś z was, młode damy, spotkała tę tutaj młodą damę w damskiej toalecie?
Rozległy się tłumione chichoty. Nikt nie podniósł ręki, nawet Jolene, chociaż Beth dwa razy dla niej skłamała.
– Ile z was, młode damy, odwiedziło na przerwie toaletę?
Wśród chichotów uniosły się cztery ręce.
– Widziałyście tam Beth? Może myła swoje śliczne rączki?
Nikt nie odpowiedział. Pan Schell wrócił do wypisywania na tablicy produktów eksportowych Argentyny. Dodał „srebro” i Beth przez chwilę łudziła się, że się jej upiekło. Ale po chwili, wciąż stojąc plecami do klasy, powiedział:
– Pięć przewinień.
Kiedy uzbierało się dziesięć przewinień, dostawało się w tyłek skórzanym paskiem. Beth nie poznała jeszcze tego paska na własnej skórze, ale wyobraźnia oszołomiła ją nagłą wizją piekącego bólu. Przyłożyła dłoń do serca i namacała w kieszonce bluzki pigułkę, którą włożyła tam rano. Strach wyraźnie się zmniejszył. Wyobraziła sobie futerał na szczoteczkę do zębów, podłużne, prostokątne plastikowe pudełko w szufladzie metalowej szafki przy łóżku, zawierające cztery zielone tabletki.
Tamtej nocy długo leżała na plecach, nie śpiąc. Nawet nie dotknęła jeszcze tabletki. Wsłuchiwała się w nocne dźwięki, które wydawały się coraz głośniejsze, w miarę jak jej oczy przyzwyczajały się do ciemności. Przy biurku w korytarzu pan Byrne powiedział coś pani Holland. Beth zesztywniała. Zamrugała, a potem utkwiła wzrok w suficie i wysiłkiem woli wyświetliła sobie na nim biało-zieloną szachownicę. Porozstawiała figury – wieżę, skoczka, gońca, hetmana, króla – a przed nimi rząd pionów. Przesunęła białego piona królewskiego na czwartą linię. Potem zagrała czarnym. To działało! Było łatwe. Zaczęła odtwarzać partię, którą przegrała.
Przestawiła skoczka pana Shaibela na trzecią linię. Oczyma wyobraźni widziała wyraźnie jego pozycję na biało-zielonej szachownicy na suficie sypialni dziewcząt.
Nocne odgłosy przycichły, zlały się w białe, harmonijne tło. Beth leżała zadowolona w łóżku i grała w szachy.
W następną niedzielę obroniła się skoczkiem przed matem szewskim. Sto razy odtwarzała w głowie tę partię, aż wreszcie oczyściła ją z nalotu gniewu i upokorzenia. W ciemności pozostał tylko wyraźny obraz szachownicy i bierek. Kiedy w niedzielę zeszła na dół, żeby zagrać w szachy z panem Shaibelem, miała już wszystko dokładnie obmyślone. Zagrała skoczkiem, czując się, jakby śniła. Cudownie było trzymać w palcach miniaturowy koński łeb. Kiedy odstawiła figurę na nowe pole, woźny skrzywił się ze złością. Podniósł za głowę swojego hetmana i dał szacha królowi. Ale Beth była na to przygotowana, bo w nocy przewidziała to zagranie.
Potrzebował czternastu ruchów, żeby zbić jej hetmana. Próbowała grać dalej bez najmocniejszej figury, zignorować zabójczą stratę, ale pan Shaibel wyciągnął rękę i nie pozwolił jej dotknąć piona, którego chciała przesunąć.
– Poddajesz się – powiedział szorstko.
– Poddaję?
– Właśnie, mała. Kiedy przeciwnik zabije twojego hetmana, musisz się poddać.
Patrzyła na niego, nie rozumiejąc. Puścił jej rękę, podniósł czarnego króla i położył go na szachownicy. Figura przetoczyła się i znieruchomiała.
– Nie – zaprotestowała Beth.
– Tak. Musisz się poddać.
Miała ochotę go czymś uderzyć.
– Nie mówił pan, że jest taka zasada.
– To nie zasada. To postawa sportowa.
Zrozumiała, o co mu chodzi, ale wcale jej się to nie podobało.
– Chcę dokończyć – oznajmiła. Podniosła króla i odstawiła go z powrotem na szachownicę.
– Nie.
– Trzeba grać do końca.
Uniósł brwi i wstał z taboretu. Jeszcze nigdy nie widziała go stojącego w kotłowni. Tylko na korytarzu, kiedy zamiatał, albo w klasie, jak mył tablicę. Musiał się trochę pochylić, żeby nie uderzyć głową w belkę niskiego sufitu.
– Nie – powiedział. – Przegrałaś.
To było nie w porządku. Miała gdzieś sportową postawę. Chciała grać i wygrać. Pierwszy raz w życiu pragnęła czegoś tak mocno. Wymówiła słowo, którego nie używała od śmierci matki:
– Proszę.
– Gra jest skończona.
Spojrzała na niego z wściekłością.
– Ty pieprzony…
Opuścił ramiona wzdłuż boków.
– Koniec szachów. Wynoś się – wycedził.
Gdyby tylko była większa. Ale nie jest. Wstała od szachownicy i ruszyła w stronę schodów. Woźny w milczeniu odprowadził ją wzrokiem.
Kiedy we wtorek poszła do kotłowni wytrzepać ścierki, zastała zamknięte drzwi. Pchnęła je dwa razy biodrem, ale ani drgnęły. Zapukała, najpierw cicho, potem głośno, lecz odpowiedziała jej tylko cisza. To było straszne. Wiedziała, że woźny siedzi tam nad szachownicą i jest na nią wściekły za poprzedni raz, ale nic nie mogła na to poradzić. Kiedy zaniosła ścierki z powrotem do klasy, panna Graham nawet nie zauważyła, że są niewytrzepane. Ani że Beth wróciła szybciej niż zwykle.
Była pewna, że w czwartek sytuacja się powtórzy, ale tak się nie stało. Drzwi były otwarte, a kiedy zeszła do piwnicy, pan Shaibel zachowywał się, jakby nic się nie wydarzyło. Figury czekały na swoich miejscach. Szybko wytrzepała ścierki i podeszła do szachownicy. Nie czekając, aż Beth usiądzie, pan Shaibel zagrał pionem sprzed króla. Przesunęła własnego piona królewskiego o dwa pola do przodu. Tym razem nie popełni żadnego błędu.
Szybko odpowiedział na jej ruch, a ona natychmiast odpowiedziała na jego. W milczeniu przestawiali piony i figury. Beth czuła narastające napięcie i podobało jej się to.
W dwudziestym ruchu pan Shaibel zagrał skoczkiem, choć nie powinien był tego robić, umożliwiając Beth wejście pionem na szóstą linię. Musiał wycofać skoczka. Zrobił niepotrzebny ruch i Beth przeszył dreszcz podniecenia. Wymieniła gońca na skoczka. W kolejnym ruchu przesunęła piona jeszcze dalej do przodu. Zaraz zamieni go na hetmana.
Pan Shaibel w milczeniu studiował szachownicę. W końcu wyciągnął rękę i ze złością przewrócił swojego króla. Żadne z nich nie powiedziało ani słowa. To była jej pierwsza wygrana. Napięcie ustąpiło miejsca najcudowniejszemu uczuciu, jakiego Beth kiedykolwiek doświadczyła.
Odkryła, że może ominąć niedzielny obiad i nikt tego nie zauważy. Dzięki temu zyskiwała trzy godziny na grę z panem Shaibelem, do wpół do trzeciej, kiedy kończył pracę i wychodził do domu. Nie rozmawiali ze sobą. Woźny zawsze grał białymi, rozpoczynał partię, a jej zostawały czarne. Zastanawiała się, czy nie zaprotestować, ale ostatecznie z tego zrezygnowała.
Pewnej niedzieli, po partii, którą z trudem udało mu się wygrać, powiedział:
– Musisz się nauczyć obrony sycylijskiej.
– Co to takiego? – zapytała z irytacją.
Zabolała ją ta przegrana. W poprzednim tygodniu dwa razy go pokonała.
– Kiedy białe zagrają pionem królewskim – przestawił białego piona o dwa pola do przodu; był to jego niemal stały pierwszy ruch – czarne grają tak… – Przesunął czarnego piona, który stał przed gońcem po stronie hetmana, o dwa pola dalej. Po raz pierwszy pokazał jej coś takiego.
– A potem? – spytała.
Podniósł skoczka króla i postawił go poniżej i na prawo od piona.
– Skoczek na f3.
– Co to jest f3?
– Pole, na którym postawiłem skoczka.
– To pola mają nazwy?
Przytaknął beznamiętnie. Wyczuła, że niechętnie dzieli się tą informacją.
– Jeśli dobrze grasz, to mają.
– Niech mi pan pokaże. – Pochyliła się nad szachownicą.
Spojrzał na nią z góry.
– Nie. Nie teraz.
Wezbrała w niej wściekłość. Rozumiała, że ludzie strzegą swoich tajemnic. Sama swoich strzegła. Mimo to miała ochotę uderzyć go w twarz i zmusić do mówienia. Wzięła głęboki wdech.
– Czy to jest obrona sycylijska?
Chyba poczuł ulgę, że dała sobie spokój z nazwami pól.
– To jeszcze nie wszystko.
Przedstawił jej podstawowe ruchy i niektóre warianty. Ale nie używał nazw pól. Pokazał jej wariant smoczy i wariant Najdorfa i powiedział, żeby je powtórzyła. Zrobiła to bezbłędnie.
Ale kiedy później rozgrywali prawdziwą partię, zagrał pionem hetmańskim i Beth natychmiast się zorientowała, że w tej sytuacji wszystko, czego ją nauczył, jest bezużyteczne. Spojrzała na niego ze złością, czując, że gdyby miała nóż, mogłaby go dźgnąć. Potem przeniosła wzrok na szachownicę i przesunęła swojego piona sprzed hetmana, zdecydowana za wszelką cenę wygrać.
Zrobił ruch pionem, który stał obok piona hetmańskiego, przed gońcem. To było jedno z jego ulubionych posunięć.
– To też coś takiego jak obrona sycylijska? – zapytała.
– To debiut. – Nie patrzył na nią, w skupieniu studiował szachownicę.
– Debiut?
– Gambit hetmański. – Wzruszył ramionami.
Od razu poczuła się lepiej. Czegoś się od niego nauczyła. Postanowiła nie bić podstawionego piona, utrzymać napięcie na szachownicy. Lubiła je. Podobały jej się siły pionów i figur działające wzdłuż linii i przekątnych. W środkowej fazie gry, kiedy figury były już rozstawione po całej szachownicy, krzyżujące się na niej siły przyprawiły Beth o dreszcz emocji. Zagrała skoczkiem po stronie króla, czując, jak rozszerza się jego pole działania.
Po dwudziestu posunięciach zbiła obie wieże pana Shaibela i zmusiła go, żeby się poddał.
Przekręciła się na bok, nakryła głowę poduszką, żeby odciąć się od światła, które wpadało przez szparę pod drzwiami, i zaczęła się zastanawiać, w jaki sposób można wykorzystać zaszachowanie króla przez odsłonięcie wieży gońcem. Jeśli zagra gońcem, wieża zaszachuje króla, a jednocześnie goniec w następnym ruchu będzie mógł zrobić, co tylko będzie chciał, nawet zbić hetmana. Przez jakiś czas rozmyślała z ekscytacją o tym potężnym zagraniu. W końcu zdjęła z głowy poduszkę, przekręciła się na plecy, wyobraziła sobie szachownicę na suficie i ponownie rozegrała na niej wszystkie partie z panem Shaibelem, jedną po drugiej. Znalazła dwie pozycje, w których dało się zastosować wymyślony przed chwilą manewr gońca i wieży. W jednej z nich mogła wymusić podwójną groźbę, w drugiej liczyć na to, że przeciwnik nie zauważy, do czego zmierza. Rozegrała w wyobraźni dwie partie, wprowadzając do nich nowe ruchy, i obie wygrała. Zasnęła z uśmiechem szczęścia na ustach.
Nauczycielka matematyki powierzyła trzepanie ścierek innemu uczniowi, mówiąc, że Beth powinna odpocząć. To było nie w porządku, bo Beth nadal miała najlepsze oceny z matematyki, ale nic nie mogła na to poradzić. Kiedy rudowłosy chłopak wychodził ze ścierkami do piwnicy, siedziała w klasie, drżącą ręką robiąc głupie działania. Z każdym dniem coraz rozpaczliwiej marzyła o zagraniu w szachy.
We wtorek i w środę wzięła po jednej pigułce, drugą zachowując na później. W czwartek udało jej się zasnąć po mniej więcej godzinie grania w szachy w wyobraźni, dzięki czemu zaoszczędziła dwie tabletki. To samo zrobiła w piątek. Przez całą sobotę, rano na dyżurze w kuchni, po południu na projekcji uwznioślającego filmu w bibliotece i w czasie pogadanki umoralniającej przed kolacją, wystarczyło, że pomyślała o sześciu pigułkach w pudełku na szczoteczkę do zębów, i od razu robiło jej się cieplej na sercu.
Wieczorem, po zgaszeniu świateł, zażyła je wszystkie, jedną po drugiej, i czekała. Kiedy wreszcie zaczęły działać, poczuła się cudownie – zniknął supeł w żołądku, napięte partie ciała rozluźniły się i spłynęło na nią intensywne, chemiczne szczęście.
Kiedy w niedzielę pan Shaibel zapytał, gdzie się podziewała, zdziwiła się, że go to obchodzi.
– Nie chcieli wypuścić mnie z klasy – powiedziała.
Kiwnął głową. Figury stały już na szachownicy, ustawionej, o dziwo, białymi w jej stronę; skrzynka po mleku czekała na swoim miejscu.
– Ja zaczynam? – spytała z niedowierzaniem.
– Tak. Od tej pory zaczynamy na zmianę. Tak się powinno grać.
Usiadła na skrzynce i zagrała pionem królewskim. Pan Shaibel bez słowa przesunął piona, który stał przed gońcem po stronie hetmana. Nie zapomniała ruchów. Nigdy nie zapominała ruchów. Grał wariant smoczy; bacznie obserwowała jego czarnopolowego gońca, który kontrolował długą przekątną, czekając na odpowiedni moment do ataku. Znalazła sposób, by go unieszkodliwić w siedemnastym ruchu. Udało jej się wymienić go na jej własnego, słabszego gońca. Następnie zagrała skoczkiem, wyprowadziła wieżę i w kolejnych dziesięciu ruchach dała mata królowi.
To było łatwe, wystarczyło mieć oczy otwarte i wyobrażać sobie, jak może rozwinąć się gra.
Mat go zaskoczył; dopadła jego króla na ostatniej linii, bez wahania przesuwając wieżę na pole matujące.
– Mat – oznajmiła spokojnie.
Pan Shaibel był tego dnia jakiś inny. Nie skrzywił się ze złością, jak to miał w zwyczaju, kiedy przegrywał. Pochylił się w jej stronę i powiedział:
– Nauczę cię notacji szachowej.
Spojrzała na niego pytająco.
– Nazw pól. Teraz cię ich nauczę.
Zamrugała powiekami.
– Jestem już wystarczająco dobra?
Zaczął coś mówić, ale przerwał.
– Ile masz lat, mała?
– Osiem.
– Osiem lat. – Pochylił się do przodu na tyle, na ile pozwalał mu wielki bandzioch. – Po prawdzie, mała, jesteś niesamowita.
Nie zrozumiała, o co mu chodzi.
– Przepraszam. – Pan Shaibel sięgnął po prawie pustą pintową butelkę, która stała obok niego na podłodze. Odchylił głowę i pociągnął solidny łyk.
– To whisky? – spytała Beth.
– Tak, mała. Nie mów nikomu.
– Nie powiem – obiecała. – Niech mnie pan nauczy notacji szachowej.
Odstawił butelkę na podłogę. Beth odprowadziła ją wzrokiem, zastanawiając się przelotnie, jak może smakować whisky i jakie to uczucie ją pić. Szybko jednak skupiła uwagę na szachownicy i trzydziestu dwóch bierkach, z których każda miała własną utajoną moc.
Obudziła się w środku nocy. Na brzegu łóżka ktoś siedział. Zesztywniała.
– Wyluzuj – szepnęła Jolene. – To tylko ja.
Beth leżała w milczeniu na plecach, czekając.
– Pomyślałam sobie, że może chcesz spróbować czegoś fajnego – powiedziała Jolene. Wsunęła rękę pod prześcieradło i delikatnie położyła dłoń na jej brzuchu. Trzymała ją nieruchomo na spiętym ciele Beth. – Nie bądź taką sztywniarą – szepnęła. – To nie zaboli. – Zachichotała. – Po prostu jestem napalona. Wiesz, co to znaczy, „napalona”?
Beth nie wiedziała.
– Rozluźnij się. Troszeczkę cię pomasuję. Zrobię ci dobrze, tylko mi na to pozwól.
Beth odwróciła głowę w stronę drzwi na korytarz. Były zamknięte. Przez szparę przy podłodze jak zwykle sączyło się światło. Z zewnątrz dochodziły stłumione głosy.
Dłoń Jolene ześliznęła się niżej. Beth gwałtownie pokręciła głową.
– Przestań – wyszeptała.
– Ciiii…
Jej dłoń powędrowała jeszcze dalej i jeden z palców zaczął poruszać się tam i z powrotem. Nie bolało, ale coś w Beth stawiło opór. Zaczęła się pocić.
– Kurde – powiedziała Jolene. – Na pewno jest ci przyjemnie. – Przysunęła się bliżej, wolną ręką ujęła dłoń Beth i przyciągnęła ją do siebie. – Ty też mnie pomasuj – powiedziała. Wsunęła bezwładną dłoń Beth pod swoją koszulę nocną, aż do miejsca, które było ciepłe i wilgotne. – No chodź, przyciśnij trochę – szepnęła z przejęciem, które wystraszyło Beth.
Posłusznie przycisnęła palce.
– Och, kochanie – westchnęła Jolene. – Poruszaj palcem. O tak. – Pokazała, o co jej chodzi.
To było okropne. Beth przez chwilę pocierała Jolene, całkowicie koncentrując się na tej czynności. Twarz miała mokrą od potu, wolną dłoń z całej siły zaciskała na prześcieradle.
Jolene objęła Beth, przyciskając twarz do jej twarzy.
– Szybciej – szeptała. – _Szybciej_.
– Nie. – Beth była przerażona. – _Nie, nie chcę_. – Zabrała rękę.
– Dziwka – powiedziała głośno Jolene.
Na korytarzu rozległy się szybkie kroki i ktoś otworzył drzwi. Do środka wpadło światło. W drzwiach pojawiła się pani z nocnego dyżuru, której Beth nie znała. Stała tam przez całą minutę. Było zupełnie cicho. Jolene gdzieś zniknęła. Beth bała się poruszyć, żeby sprawdzić, czy wróciła do swojego łóżka. Wreszcie kobieta wyszła. Beth obejrzała się i zobaczyła zarys ciała na łóżku Jolene. W szufladzie miała trzy tabletki, zażyła wszystkie. Położyła się na plecach i czekała, aż zniknie obrzydliwy smak w ustach.
Rano w stołówce była nieprzytomna z niewyspania.
– Jesteś najbrzydszą dziewczynką na świecie – powiedziała scenicznym szeptem Jolene. Przysunęła się do Beth w kolejce po pojemniczki z płatkami śniadaniowymi. – Masz brzydki nos, brzydką twarz i skórę jak papier ścierny. Pieprzona biała dziwka.
Zadarła głowę i poszła nałożyć sobie jajecznicy.
Beth nie powiedziała ani słowa. Wiedziała, że to prawda.
Król, skoczek, pion. Napięcia na szachownicy były tak silne, że mogły ją niemal odkształcić. A potem łup! Spada hetman. Wieże z pierwszej linii, z początku zablokowane, ale w pogotowiu, zbierają siły, a potem jednym ruchem wyrywają się na wolność. Na przyrodzie panna Hadley opowiadała o magnesach, o „liniach sił”. Beth przysypiała z nudów, ale nagle się obudziła. Linie sił: gońce wzdłuż przekątnych, wieże wzdłuż linii.
Krzesła w klasie mogą być polami szachownicy. Gdyby rudowłosy chłopiec o imieniu Ralph był skoczkiem, mogłaby go podnieść i przesadzić o dwa miejsca do przodu i jedno w bok, na puste krzesło obok Denise. Szach Bertrandowi, który siedział w pierwszej ławce i był, jak postanowiła, królem. Uśmiechnęła się na tę myśl. Od przeszło tygodnia nie rozmawiała z Jolene, ale nie pozwalała sobie na płacz. Miała prawie dziewięć lat i mogła się bez niej obejść. Nieważne, jak się z tym czuła. Jolene nie była jej do niczego potrzebna.
– Proszę.
Pan Shaibel wręczył jej szarą papierową torbę. Było niedzielne południe. Zajrzała do środka. Była tam gruba książka w miękkiej oprawie: _Współczesne_ _debiuty szachowe_.
Nie wierząc własnym oczom, zaczęła przewracać strony. Wypełniały je długie kolumny notacji szachowej. Były tam diagramy szachownic i tytuły rozdziałów, takie jak _Debiuty zamknięte_ i _Obrona królewsko-indyjska_. Podniosła wzrok znad książki.
Pan Shaibel przyglądał jej się spod zmarszczonych brwi.
– W sam raz lektura dla ciebie – stwierdził. – Dowiesz się z niej wszystkiego, co chcesz wiedzieć.
Bez słowa usiadła na skrzynce po mleku, przyciskając książkę do kolan, i czekała, aż zaczną grać.
Najnudniejszym przedmiotem był angielski, na którym pan Espero czytał im poetów o nazwiskach takich jak John Greenleaf Whittier i William Cullen Bryant. „Dokąd to, przez zamglone rosą / Powietrze, przez niebiosa gorejące złotem…”. To było głupie. Do tego jeszcze każde słowo wypowiadał głośno i dokładnie.
Kiedy pan Espero czytał wiersze, otwierała pod ławką _Współczesne debiuty szachowe_. Przerabiała kolejne otwarcia, rozgrywając je w głowie. Po trzech dniach zapisy notacji – pion na e2, skoczek na f3 – stały się dla jej bystrego umysłu równie konkretne jak bierki na materialnej szachownicy. Widziała je bez trudu, nie potrzebowała planszy. Siedziała ze _Współczesnymi debiutami szachowymi_ na obciągniętych granatową plisowaną spódniczką kolanach i gdy pan Espero brzęczał na temat głębokiego uduchowienia, które daje nam wielka poezja, albo deklamował: „Do człeka, co naturę miłując, / Żyje w komunii z jej widzialnymi formami, / Przemawia ona wieloma głosami”, przed jej półprzymkniętymi oczami bierki wskakiwały gładko na swoje miejsca. Na końcu książki były pełne zapisy niektórych klasycznych partii, aż do kapitulacji w dwudziestym siódmym ruchu albo remisu w czterdziestym. Nauczyła się odtwarzać w wyobraźni balet pionów i figur; czasem elegancja kombinacji w ataku, poświęcenie figury, napięta równowaga sił w jakiejś pozycji zapierały jej dech w piersiach. Jej umysł zawsze koncentrował się na zwycięstwie albo możliwościach zwycięstwa.
– „W godzinach wesela / Radośnie, z uśmiechem, / Ze swadą cudną…” – czytał pan Espero, a Beth tańczyła w duszy barokowego menueta szachów, urzeczona, w uniesieniu, oszołomiona finezją kombinacji, które otwierały się przed jej umysłem i na które otwierał się jej umysł.
– Dziwka! – syknęła Jolene, kiedy wychodziły z historii.
– Czarnuch! – odparowała Beth.
Jolene odwróciła się i wytrzeszczyła na nią oczy.
W następną sobotę Beth zażyła sześć tabletek i zaczęła się osuwać w chemiczny błogostan, trzymając jedną rękę na brzuchu, a drugą na cipce. To słowo znała. Była to jedna z rzeczy, których mama nauczyła ją przed kraksą.
– Podetrzyj się – mówiła w toalecie. – Dokładnie wytrzyj cipkę.
Beth poruszała palcem w górę i w dół, tak jak Jolene. To nie było przyjemne. W każdym razie nie dla niej. Zabrała rękę i osunęła się z powrotem w błogi tabletkowy spokój. Może była za młoda. Jolene była o cztery lata starsza i już rosły jej tam kędzierzawe włosy. Wiedziała, bo ich dotknęła.
– Cześć, szmato – powiedziała łagodnie Jolene. W jej twarzy nie było złości.
– Jolene! – zawołała Beth.
Jolene podeszła bliżej. Były zupełnie same w szatni po WF-ie.
– Czego chcesz? – spytała.
– Co to jest fiutociąg?
Jolene przez chwilę przyglądała jej się w milczeniu, a potem wybuchnęła śmiechem.
– A niech mnie – powiedziała. – Nie wiesz, co to jest fiut?
– Chyba nie.
– To, co mają chłopcy. Na końcu książki do higieny. Wygląda jak duży paluch.
Beth skinęła głową. Pamiętała obrazek w podręczniku.
– No więc, drogie dziecko – zaczęła z powagą Jolene – dziewczyny lubią brać ten palec do buzi, żeby go ssać.
Beth zastanowiła się przez chwilę.
– Czy tym nie robi się siku?
– Pewnie po takim lizaniu nie trzeba go już myć.
Beth była wstrząśnięta. Nie wiedziała, co myśleć. Słyszała o morderstwach i torturach, w domu widziała, jak chłopak sąsiadów pobił do nieprzytomności swojego psa kijem, ale nie mieściło jej się w głowie, że ktoś mógłby zrobić to, o czym mówiła Jolene.
W niedzielę wygrała pięć partii z rzędu. Grała z panem Shaibelem od trzech miesięcy i wiedziała, że woźny nie jest już w stanie jej pokonać. Nie było na to żadnych szans. Znała na pamięć wszystkie podstępy, które miał w repertuarze. Nie potrafił zmylić jej manewrami skoczków, wprowadzić na niebezpieczne dla niej pole ani pokrzyżować jej planów związaniem ważnej figury. Umiała przewidzieć jego zamiary i w porę je zniweczyć, równocześnie przygotowując własny atak.
Kiedy skończyli, zapytał:
– Masz osiem lat?
– W listopadzie skończę dziewięć.
Pokiwał głową.
– Przyjdziesz w następną niedzielę?
– Tak.
– Dobrze. Nie zapomnij.
W niedzielę w piwnicy oprócz pana Shaibela był jeszcze chudy mężczyzna w koszuli w paski i w krawacie.
– To jest pan Ganz z klubu szachowego – przedstawił go woźny.
– Z klubu szachowego? – powtórzyła jak echo Beth, mierząc wzrokiem obcego mężczyznę. Kiedy się uśmiechał, przypominał trochę pana Schella.
– Gramy w jednym klubie – wyjaśnił pan Shaibel.
– Trenuję szkolną drużynę. W Liceum Duncana – oznajmił pan Ganz. Nigdy nie słyszała o takiej szkole. – Rozegrasz ze mną partię?
Nie odpowiedziała, zamiast tego usiadła na skrzynce po mleku. Po drugiej stronie szachownicy stało rozkładane krzesło. Pan Shaibel z namaszczeniem opuścił na nie swoje masywne ciało, a pan Ganz zajął taboret. Trochę nerwowo podniósł z szachownicy dwa piony, białego i czarnego. Schował je w dłoniach, kilka razy nimi potrząsnął i wyciągnął zaciśnięte pięści do Beth.
– Wybierz rękę – polecił pan Shaibel.
– Po co?
– Zagrasz kolorem, który wylosujesz.
– Och. – Dotknęła leciutko lewej dłoni pana Ganza. – Ta.
Rozwarł pięść. Na jego dłoni leżał czarny pionek.
– Przykro mi – powiedział z uśmiechem, który wprawił ją w zakłopotanie.
Szachownica i tak już stała czarnymi bierkami w stronę Beth. Pan Ganz odstawił piony na miejsca i wyszedł na e4. Beth się odprężyła. Znała wszystkie warianty obrony sycylijskiej, nauczyła się ich z książki. Przesunęła piona na c5. Kiedy jej przeciwnik wyprowadził skoczka, postanowiła zagrać wariant Najdorfa.
Ale pan Ganz był na to trochę za sprytny. Grał lepiej od pana Shaibela. Po kilku posunięciach zrozumiała jednak, że bez trudu z nim wygra, i zrobiła to, spokojnie i bezlitośnie, w dwudziestym trzecim ruchu zmuszając go, żeby się poddał.
Położył swojego króla obok szachownicy.
– Nie ulega wątpliwości, że umiesz grać w szachy, młoda damo. Macie tutaj drużynę?
Popatrzyła na niego, nie rozumiejąc, o co mu chodzi.
– Inne dziewczynki. Macie klub szachowy?
– Nie.
– To gdzie w takim razie grasz?
– Tutaj, na dole.
– Pan Shaibel powiedział, że rozgrywacie w niedziele kilka partii. Co robisz w pozostałe dni?
– Nic.
– Co robisz, żeby nie wypaść z formy?
Nie chciała mu mówić, że gra w szachy w wyobraźni na lekcjach i w łóżku, w czasie ciszy nocnej.
– Chce pan zagrać jeszcze jedną? – zapytała, żeby zmienić temat.
Roześmiał się.
– Dobrze. Teraz ty grasz białymi.
Wygrała z nim z jeszcze większą łatwością, stosując debiut Rétiego. Książka nazywała go „hipernowoczesnym” systemem; podobało jej się ustawienie białopolowego gońca. Po dwudziestu ruchach zapowiedziała mata w trzech posunięciach. Potrzebował pół minuty, żeby go dostrzec. Z niedowierzaniem pokręcił głową i przewrócił swojego króla.
– Jesteś niesamowita – stwierdził. – Nigdy czegoś takiego nie widziałem. – Wstał i podszedł do kotła, przy którym Beth zauważyła niedużą torbę ze sklepu. – Teraz muszę już iść, ale mam dla ciebie prezent. – Podał jej torbę.
Zajrzała do środka z nadzieją, że znajdzie tam nową książkę. W torbie był jakiś przedmiot owinięty w różowy papier.
– Odpakuj – powiedział z uśmiechem pan Ganz.
Odwinęła papier, w który był luźno zapakowany prezent, i wyjęła jasnowłosą lalkę w niebieskiej sukience, z ustami złożonymi w dzióbek. Przyglądała się jej przez chwilę.
– I jak? – zapytał pan Ganz.
– Zagramy jeszcze raz? – powiedziała Beth, trzymając lalkę za ręce.
– Muszę już iść. Może zajrzę tu w przyszłym tygodniu.
Kiwnęła głową.
Na końcu korytarza stała wielka bańka po oleju, która służyła jako kosz na śmieci. Po południu, idąc na niedzielny seans filmowy, wrzuciła do niej lalkę.
Na lekcji higieny Beth odszukała ilustrację na końcu podręcznika. Na jednej stronie przedstawiona była kobieta, na drugiej – mężczyzna. Były to tylko rysunki kreską, niewypełnione kolorem. Oboje stali z rękami wzdłuż ciała i dłońmi zwróconymi wnętrzem do przodu. W trójkącie pod płaskim brzuchem kobiety widniała prosta pionowa linia. Mężczyzna nie miał takiej linii albo nie była ona widoczna. To, co miał, przypominało woreczek, nad którym wisiało coś podłużnego i owalnego. Jolene powiedziała, że wygląda jak paluch. To był jego fiut.
Nauczyciel higieny pan Hume opowiadał, że co najmniej raz dziennie trzeba jeść zielone warzywa liściaste. Wypisał na tablicy ich nazwy. Za wielkimi oknami na lewo od Beth zaczynał kwitnąć różowy pigwowiec japoński. Studiowała obrazek nagiego mężczyzny, na próżno próbując odkryć tajemnicę.
Pan Ganz wrócił w następną niedzielę. Przyniósł ze sobą własną, biało-czarną szachownicę. Bierki leżały w drewnianym pudełku wyściełanym czerwonym filcem. Były wykonane z polerowanego drewna, na białych widać było delikatne żyłkowanie. Kiedy pan Ganz ustawiał piony i figury, Beth wzięła do ręki skoczka. Ważył więcej od figur, do których była przyzwyczajona, a od spodu miał przyklejony krążek zielonego filcu. Nigdy nie marzyła o tym, żeby coś posiadać na własność, ale teraz chciała mieć te szachy.
Pan Shaibel ustawił swoją szachownicę tam, gdzie zwykle, i przyniósł drugą skrzynkę po mleku pod szachownicę pana Ganza. Dwie plansze stały obok siebie, oddzielone stopą wolnej przestrzeni. Na dworze świeciło słońce, przez okno wpadało jasne światło przefiltrowane przez liście niewysokich krzewów, które rosły wzdłuż chodnika pod ścianą budynku. Nikt nic nie mówił. Pan Ganz delikatnie odebrał Beth skoczka i postawił go na jego wyjściowym polu.
– Pomyśleliśmy, że możesz zagrać z nami dwoma – powiedział.
– Naraz?
Kiwnął głową.
Ustawili dla niej skrzynkę po mleku między dwiema szachownicami. Na obu grała białymi i na obu zagrała e4.
Pan Shaibel odpowiedział obroną sycylijską; pan Ganz zagrał pionem na e5.
Bez trudu wygrała obie partie. Pan Ganz ustawił bierki i zaczęli od nowa. Tym razem na obu szachownicach wyszła pionem na d4, a następnie na c4 – gambit hetmański. Była całkowicie rozluźniona, niemal jak we śnie. Około północy zażyła siedem tabletek uspokajających i jeszcze nie całkiem otrząsnęła się z ich działania.
Mniej więcej w połowie gry, wpatrzona w obsypane różowymi kwiatami krzaki za oknem, usłyszała głos pana Ganza:
– Beth, zagrałem gońcem na f5.
– Skoczek e5 – odpowiedziała sennie. Krzew zdawał się płonąć w wiosennym słońcu.
– Goniec b4 – powiedział pan Ganz.
– Hetman d4 – odparła, nie odwracając wzroku od okna.
– Skoczek c3 – burknął pan Shaibel.
– Goniec g5 – powiedziała, wpatrując się w różowe kwiaty.
– Pion b5. – Głos pana Ganza zabrzmiał dziwnie miękko.
– Hetman h4, szach.
Pan Ganz gwałtownie nabrał tchu.
– Król g8 – powiedział po chwili.
– Szach mat w trzech ruchach – ostrzegła Beth, nie patrząc w jego stronę. – Najpierw szach skoczkiem. Król ma dwa czarne pola, na których zaszachuje go goniec. Potem mat skoczkiem.
Pan Ganz wolno wypuścił powietrze.
– Jezu Chryste!
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._Wydawnictwo Czarne sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2020
Wydanie II