Gambit lisa - ebook
Gambit lisa - ebook
Po tym, jak kapitan Kel Cheris z heksarchatu okryła się hańbą po zastosowaniu niekonwencjonalnych rozwiązań taktycznych, dowództwo daje jej szansę rehabilitacji. Będzie musiała odbić Twierdzę Rozrzuconych Igieł z rąk heretyków. Największe nadzieje na powodzenie swojej misji wiąże Cheris z nieumarłym geniuszem taktyki, Shuosem Jedao, który nigdy nie przegrał, za to w swoim pierwszym życiu oszalał i unicestwił dwie armie – w tym własną. W miarę jak oblężenie się przeciąga, Cheris zaczyna się zastanawiać, czy na pewno może zaufać Jedao, zanim stanie się jego kolejną ofiarą.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67353-97-7 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W Akademii Kelskiej jedna z instruktorek tłumaczyła na zajęciach, że młockarnia progowa jest bronią używaną w ostateczności nie tylko przez wzgląd na nieprzyjemne skojarzenia, jakie budzi jej nazwa. Była kiedyś świadkiem jej działania. Tym, co Cheris najlepiej zapamiętała z jej wykładu, nie była wzmianka o tym, jak wszystkie drzwi w oblężonym mieście zionęły promieniowaniem, które żywcem upiekło mieszkańców. Wrażenia nie zrobiły na niej także równania sterujące broni ani nawet lewe oko instruktorki, uszkodzone w ataku i pałające upiorną poświatą.
W pamięci utkwił jej rzucony na marginesie komentarz o tym, że po czymś takim widok zwyczajnych trupów, które były po prostu trupami, a nie zdeformowanymi źródłami promieniowania z rozsadzonymi oczami na tle osmolonych ścian i zeszklonych gruzów, był jednym z najpiękniejszych w życiu instruktorki.
Pięć lat, pięć miesięcy i szesnaście dni później, otoczona przez zdruzgotane czołgi i dymiące kratery na Dradze, planecie mieszczącej posterunek węgorzych heretyków, kapitan kela Cheris z batalionu 109-229 Kompanii Czapli doszła do wniosku, że instruktorka pieprzyła od rzeczy. Trupy – kości, z których wyparowało mięso; przycięte numery – nie niosły żadnej pociechy.
Na odprawie przekazano im, że węgorze dysponują generatorem burz kierowanych. A burze siały zamęt w wektorach. Efekt nie sięgał daleko, ograniczał się do sfery lokalnej, ale mógł być kłopotliwy, kiedy dwie posuwające się równolegle kolumny nagle lądowały na przeciwległych krańcach drogi w odległości stu kilometrów od siebie, albo nawet śmiertelny, gdy podczas przemarszu po powierzchni planety kompania została wbita w ziemię. Z bliska burza potrafiła całkowicie zdezintegrować atomy składające się na ciało. Cheris i pozostali kapitanowie uzyskali zapewnienie, że pożeracze pogody okiełznają burze, a wtedy kelska piechota będzie się mogła skupić na przechwyceniu generatora.
To było osiemnaście godzin temu. Na dobrą sprawę porażka planu nikogo nie zaskoczyła. Zaskakujące były natomiast rozmiary rzezi.
Upłynęły zaledwie osiemdziesiąt trzy minuty, odkąd Kompania Czapli wychynęła z lasu na południowym zachodzie z zamiarem podejścia nużącym, krętym szlakiem na wschód, a następnie na północ wokół Wzgórza 117. Z informacji wywiadowczych wynikało, że straż przednia węgorzy obsadziła grzbiet biegnący najbliżej lasu i droga przez wzgórze powinna być wolna. Dopiero po wyjściu spośród drzew Czaple odkryły, co stało się z kelami, którzy przeszli tamtędy przed nimi.
Cheris nie potrafiła ogarnąć wstrząsającego pierwszego wrażenia, jakie wywarł na niej widok szczątków batalionu. Wywrócone na nice stopy obok nienaruszonych butów. Czarno-złote kelskie mundury wplecione w popękane klatki piersiowe. Poskręcane czaszki z rozwartymi szczękami, oczodołami rozsuniętymi na skronie i strzępami ścięgien uwięzłymi w potrzaskanych zębach. Jakby ktoś wziął bluźnierczą księgę zapisaną wszelkimi daremnymi odcieniami czerwieni, jakie kiedykolwiek wymyśliło ludzkie ciało, otworzył ją, odwrócił do góry nogami i rozsypał jej zawartość nad polem bitwy od horyzontu po horyzont.
Jej kompania miała fart, że ocalała. Na skutek usterki lokalnej sieci taktycznej musieli opóźnić wymarsz, dzięki czemu ominął ich główny impet ataku. Cheris nie miała pojęcia, czy inne kompanie i bataliony przetrwały. Nie zdziwiła się specjalnie, kiedy okazało się, że nie może się skontaktować z dowództwem pułku, awarie łączności nie były niczym nowym. Zresztą miała swoje rozkazy, a i tak najlepiej było posuwać się naprzód. Kiedy dostatecznie zbliżą się do węgorzy, te nie będą mogły użyć przeciw nim burzy, nie ryzykując znalezienia się w obszarze jej działania.
Ciepłe pulsowanie w lewym ramieniu zasygnalizowało kontakt: serwitor wróbel 3 podał namiar na zbliżający się batalion węgorzy, który miał dotrzeć na miejsce za dwie godziny. Transmisję zakończyła eksplozja bólu – serwitor został wykryty. Węgorze z pewnością rozpoznały w nim kelski model. Cheris zaniepokoił fakt, że postanowiły najpierw dać mu poznać, że go namierzyły, zamiast po prostu od razu go zniszczyć.
Nie mogła sobie teraz pozwolić na opłakiwanie wróbla 3, miłośnika kelskiej muzyki. Później przyjdzie na to czas.
– Inne serwitory coś meldowały? – subwokalizowała przez przekaźnik.
– Nie, kapitanie – odparł po chwili jej łącznościowiec, inżynier porucznik Dineng. – Wróbel 8 bada burzę przed nami.
Cheris zmarszczyła brwi na widok przewijających się przez wyświetlacz raportów; niewiele wnosiły, głównie przesłaniały jej widok, ale była do tego przyzwyczajona. Zajęta porównywaniem nowych map z informacjami z wcześniejszych zwiadów, jednym uchem śledziła gwar w przekaźniku subwokalnym, wychwytując powtarzające się zwroty:
_Węgorze. Sen. Burza. Współczynnik fraktalny. Czy pożeracze pogody nie mogłyby się pośpieszyć?_
I jeszcze… nie, to niemożliwe… kel Inoe znów rozwodził się nad swoim życiem erotycznym?!
Najchętniej wyciągnęłaby się w cieniu jakiegoś głazu i przespała tydzień bez przerwy. Tydzień był jedną z nielicznych miar czasu nieuregulowanych przepisami heksarchatu. W jej ojczystym Mieście Ucztujących Kruków liczył osiem dni; kiedy zmęczenie dawało jej się we znaki, łatwo osuwała się z dziesięciodniowego tygodnia wojskowego w tamten ośmiodniowy. W kultywowanej potajemnie tradycji ludu jej matki dzisiaj przypadałby ścierwnik, dzień upamiętniający rolę padlinożerców. Trudno było jej się z tym zgodzić.
– Kapitanie? – Z zadumy wyrwał ją głos starszego porucznika kela Veraba. – Nie podoba mi się to coś na Wzgórzu 119.
Wzgórze 119 znajdowało się na południe od 117. Cheris przywołała jego obraz na wyświetlacz i zmrużyła oczy na widok skomplikowanego konturu instalacji.
– Wygląda mi to na obiekt wojskowy – ciągnął Verab. – Na pewno ma oczy. Założę się, że jak tylko węgorze dojdą do wniosku, że mają nas wszystkich jak na talerzu, podadzą namiar artylerii. Może powinniśmy pójść dalej na wschód?
– Nie możemy w nieskończoność unikać heretyków – odparła Cheris. – Jeżeli rzeczywiście rozpoczną ostrzał, pozostanie nam mieć nadzieję, że obrona formacyjna wystarczy. – Przełączyła nadajnik na całą kompanię. – Formacja Wachlarz Pir.
Oficjalna nazwa była dłuższa, ale na polu bitwy nikt nie miał czasu na takie zabawy. Należący do najprostszych formacji Wachlarz Pir miał (jak sugerowała to jego nazwa) kształt zbliżony do klina. Był też najłatwiejszy z punktu widzenia dowódcy, który – ustawiony w punkcie prymarnym – stanowił punkt odniesienia dla pozostałych.
Walka w szyku była specjalnością kelów. Połączenie geometrii formacji z kelską dyscypliną pozwalało na kanalizowanie rozmaitych efektów egzotycznych, od lanc ogniowych po pola siłowe. Niestety skuteczność egzotyki ściśle zależała od tego, jak skrupulatnie miejscowa społeczność przestrzega najwyższego kalendarza heksarchatu – który to kalendarz nie był prostym narzędziem do mierzenia upływu czasu: równie ważne były w nim uczty, pamiętnice, rytualne torturowanie heretyków i moc utrwalania całej kruchej hierarchii społecznej.
Cheris zorientowała się, że formacja działa, kiedy świat pobłękitniał, a czernie przygięły się ku szarościom. Wachlarz Pir stanowił zabezpieczenie przed kaprysami aury. Zazwyczaj lepiej było polegać na pożeraczach pogody, ale Cheris straciła już wiarę w ich przydatność podczas tej misji. Wachlarz nie mógł uchronić kompanii przed bezpośrednim trafieniem, pozostało więc mieć nadzieję, że dotrą do generatora, zanim znajdą się pod ostrzałem.
Gdyby sytuacja się skomplikowała, zawsze można było zmienić szyk: pula dostępnych kelskiej piechocie formacji liczyła tysiące pozycji, chociaż w ramach Leksykonu Głównego wykładano tylko około setki. Zmiana wymagałaby jednak czasu, zwłaszcza w przypadku mniej znanych formacji. Cheris mogła przekazać żołnierzom informacje przez sieć, ale taki sposób kształtowania szyku nie mógł się równać z efektami regularnej musztry.
Skręcili na północ i marsz pomógł jej odzyskać spokój. Tutejsze sukulenty, zbyt niskie, żeby stanowić sensowną osłonę, rosły tylko po to, żeby dać się podeptać piechocie. Wydzielały gryzącą woń, która z czasem przechodziła w rozwodnioną, mdlącą słodycz; przeprowadzone na miejscu badania wykazały ich nietoksyczność. Cheris nie miała pojęcia, czy te rośliny mają jakiekolwiek znaczenie dla węgorzy. Spodziewała się, że opuści Dragę (o ile w ogóle ją opuści) i nadal nie będzie tego wiedzieć.
Porucznik Verab impulsem ciepła dał znać, że widzi wroga. Z przekaźnika dobiegł głos młodszego sierżanta: pokrzykiwał na świeżego rekruta, który miał dwie lewe ręce i właśnie upuścił karabin.
Ulokowane na jednym z większych wzgórz fortyfikacje węgorzy przywodziły na myśl nierówną linię brzegową wynurzającą się z morza pyłu. Wśród widocznych z daleka maleńkich sylwetek wartowników, którzy do tej pory sprawiali wrażenie raczej rozluźnionych, zapanowało nagłe ożywienie. Wcześniej uważali zapewne, że nic im nie grozi.
Przelotne zainteresowanie Cheris wzbudził sztandar węgorzy, przedstawiający poskręcany zawijas na tle zielonych płomieni i szarego cienia. Węgorze tytułowały się „Stowarzyszeniem Giloszu”, ale heksarchat nie używał tej nazwy.
Odbierz człowiekowi imię, a pozbawisz go władzy. Cheris wolała nie myśleć o tej lekcji.
– Rozwinąć kelską chorągiew – rzuciła ostrym tonem. – A potem do ataku i strzelać do wszystkiego, co się rusza. Cokolwiek choćby drgnie, ma zginąć.
Chorążowie uruchomili generator i ogień buchnął pod niebo. W samym jądrze złotego płomienia szybował Feniks kelów, czarny ptak spalający się w ogniu własnej chwały. Poniżej widniał Cierniowy Łańcuch, emblemat ich generała. Wrażliwość artystyczna kelskich heraldyków bawiła Cheris – oczywiście musieli umieścić w emblemacie płomienie i ekspresyjną sylwetkę feniksa, jakżeby inaczej – ale w głęboko utajonym zakamarku serca poczuła ukłucie na jego widok.
Kilkunastu nowicjuszy z plutonu Veraba próbowało ostrzeliwać strażników węgorzy, ale robili to zanadto pośpiesznie i niezbyt celnie. Sierżant, pochłonięty innymi obowiązkami, nie mógł sensownie nimi pokierować; na szczęście sam Verab wziął już sprawę w swoje ręce. Zresztą lepiej, że strzelali byle jak, niż żeby mieli nie strzelać w ogóle.
Burza, która się wokół nich rozpętała, z przerażającą precyzją omijała umocnienia węgorzy. Świat stał się kłębowiskiem ludzkich sylwetek. Wszędzie unosił się ostry, słono-słodko-piaskowy zapach. Jakaś cząstka umysłu Cheris zdała sobie sprawę, że źródłem słodyczy są rozkwitające sukulenty.
Zanosiło się na to, że czeka ich przedzieranie się przez obozowisko wroga, zanim będą bezpieczni od pogody. Zastanawiała się, czy węgorze poświęcą część swoich, żeby skierować pełny impet burzy przeciw kelom.
– Poruczniku? – zagadnęła Veraba. – Ogarnął pan już swój pluton?
Podczas walki w szyku liczył się stan umysłu każdego pojedynczego żołnierza. Byle niejednomyślność mogła udaremnić wystąpienie efektu egzotycznego – tak funkcjonował mikrokosmos doktryny w społeczeństwie heksarchatu. Wpajany rekrutom w akademii instynkt formacyjny miał gwarantować należytą spójność oddziałów, ale w praktyce u jednych sprawdzał się lepiej, u innych zaś gorzej.
– Dadzą radę, kapitanie – zapewnił ją krótko Verab.
– Proszę tego dopilnować.
Wyświetlacz pokazywał, że inne plutony utrzymują pozycje. Pociski trafiające w strefę obronną formacji rykoszetowały pod niedorzecznymi kątami. Deszcz padał wszędzie wokół, ale nie tykał Cheris i okalających ją podwładnych.
Dziwne było tylko to, że krople deszczu rozpryskiwały się w płatki śniegu, te zaś przemieniały się w kryształki. Kazała wróblowi 14 dostarczyć jeden taki kryształ do analizy: lśnił srebrzyście i rozbijał światło na tęcze – o ile tęcza mogła się składać wyłącznie z zimnych i smutnych odcieni błękitu i fioletu. Nawet w kelskich rękawiczkach Cheris nie ważyła się dotknąć kryształu: wróbel już zaczynał korodować. Złożyła mu wyrazy współczucia. Odpowiedział zrezygnowanym ćwierknięciem.
Wachlarz Pir powinien był odeprzeć burzę bez powodowania żadnych dodatkowych transformacji. Cheris zmarszczyła brwi. Pokaźną część swojego pięcioletniego szkolenia w akademii poświęciła na analizę matematyczną mechaniki formacyjnej i kiedy teraz wybierała określony szyk dla swoich ludzi, miała pełną świadomość jego ewentualnych słabości.
Problem polegał na tym, że wszystkie jej analizy bazowały na mechanice konsensusu kalendarskiego. Przemiana deszczu w kryształki dowodziła, że tutejszy generator burz działa inaczej od oczekiwań, ponieważ opiera się na radykalnie heretyckim kalendarzu i takichż mechanizmach, zakłócających działanie formacji kelów. Była zła na siebie, że tego nie przewidziała. Przeciwnik zazwyczaj używał techniki zgodnej z najwyższym kalendarzem, ale nie można było przecież wykluczyć rozwoju technologii czysto heretyckich.
Jej przełożeni na pewno zdawali sobie z tego sprawę. Nie powinna oczekiwać, że jako niski rangą oficer będzie informowana o sprawach związanych z herezją, ale mimo wszystko inne kelskie kompanie nie musiały zginąć, rozsmarowane w niebyt. Podobnie jak Cheris, ich dowódcy również polegali na pożeraczach pogody, atutach formacji i egzotykach, od których cała cywilizacja uzależniła się od czasu ich odkrycia. Niewiele było rzeczy, których Cheris szczerze nienawidziła, ale marnotrawstwo z pewnością się do nich zaliczało.
Odstępstwa od najwyższego kalendarza dawało się mierzyć, a podległy jej oddział zapewniał do tego stosowny przyrząd pomiarowy. Wstrzymała oddech, nasłuchując ruchu na łączach.
_Burza. Śmierć. Kolor nieba. Pęcherze. Kontakt, kontakt, kontakt. Jebane kryształy. To tylko draśnięcie. Nie… Chrif jest ranna._
Chriferafa. Wieczny obiekt drwin, bo nikt nie był w stanie wymówić jej imienia.
Grad kul i powódź węgorzego ognia runęły na nich jak nieodłączne elementy burzy. Cheris wzdrygnęła się odruchowo, gdy tuż przy niej zasyczał jęzor płomienia, odchylony w bok siłą formacji.
Żołnierze nie będą zachwyceni, ale to chwilowo nie miało znaczenia. Grunt, że przeżyją.
– Zmiana formacji – zarządziła przez przekaźnik. W powietrzu zawisł srebrzystobiały obłoczek pary z jej oddechu. Praktycznie nie czuła zimna. Zły znak. – Plutony od trzeciego do szóstego, dostosować szyk.
Jedną dłonią wypisała na drugiej odpowiednie równania. Czujniki kinetyczne przechwycą je i przekażą do nadajnika.
Najpierw mały test. Potem kolejne, w oparciu o wynik tego pierwszego, żeby stwierdzić, jak dokładnie wyglądają odstępstwa i czy dopuszczają jakieś korzystne opcje. Wykorzystanie heretyckiej mechaniki samo w sobie stanowiło zalążek herezji, ale w obliczu ograniczonych zasobów Cheris miała rozkaz improwizować – i to właśnie zamierzała zrobić.
Formacja zadygotała. Ze swojego stanowiska na czele Cheris nie widziała szczegółów, ale jaskrawa ikona formacji na wyświetlaczu aż zakłuła ją w oczy: ostrzeżenie przed utratą spójności. Zgrzytliwy głosik w jej głowie sugerował, żeby zarządziła odwrót, kolejne przekształcenie szyku albo inny manewr niesprzeczny z doktryną. Obrzeża jej pola widzenia poczerwieniały.
– To jest element planu – odparowała rozdrażniona i wyciszyła ostrzeżenia.
To nie one stanowiły problem, lecz wahanie jej żołnierzy. Plutony trzeci, piąty i szósty posłuchały rozkazu, chociaż szósty, który poniósł znaczne straty, miał kłopot z przyjęciem nowego szyku. Cheris zgodziła się, żeby dowodząca nim sierżant przesłała jej migawkę z pola bitwy: burza wyryła w szeregach szwadronu szeroką bruzdę, w której strzępy ciał taplały się w różowiejącej, rozlewającej się coraz szerzej tłustawej kałuży. Cheris zaproponowała inny wariant szyku i zostawiła sierżant wprowadzenie go w życie.
Czwarty pluton nie wykonał rozkazu. Wachlarz Pir znali i rozumieli – w przeciwieństwie do przesłanej przez kapitan nowej formacji. Sierżant zgłosił regulaminowy sprzeciw, niemal słowo w słowo cytując kodeks postępowania. Formacja nie pochodzi z kelskiego leksykonu. Niekonwencjonalne myślenie zagraża sprawdzonemu systemowi hierarchicznemu. Wydane przez Cheris rozkazy nie służą interesom heksarchatu. I tak dalej.
Burza spadła na nich poskręcanymi świetlistymi wstęgami, wściekła i zajadła niczym wąż. Cheris kazała Dinengowi wysłać wróbla, który by potwierdził, że światło jest zabójcze. Wróbel nie zdążył uskoczyć przed jedną z lśniących smug, przeobraził się w masę równolegle pociętych strzępów i metalicznych zgrzytów i znieruchomiały spadł na ziemię, gdzie światło przekształcało go w dalszym ciągu, raz za razem, nieustępliwie, aż został z niego kopczyk zgrabnie pokrojonych sześcianików. Cheris wzdrygnęła się, ale nie mogła nic zrobić.
Włączyła przekaźnik i z nadzwyczajną pobłażliwością zwróciła się do krnąbrnego sierżanta:
– Proszę to jeszcze przemyśleć.
Dobrze by było, gdyby zgodził się współpracować. W przeciwnym razie będzie musiała znów modyfikować formację, a skutek takiej zmiany był niepewny.
Od lat jadali razem przy jednym stole. Słuchała jego anegdotek z czasów służby w Zatopionej Marchii i na Pierzastym Moście łączącym dwa ogromne kontynenty planety Makhtu. Miał zwyczaj pociągnąć dwa łyki z własnego kielicha po tym, jak wszyscy napiją się z krążącego przy stole wspólnego pucharu, i zawsze nakładał ogórki albo szpinak z sezamem na wierzch ryżu. Lubił, kiedy wszystkie rzeczy były na swoim miejscu. Zrozumiały odruch. I ten właśnie odruch miał stać się przyczyną jego śmierci.
Z góry znała jego odpowiedź. Zaczęła modyfikować równania.
Sierżant powtórzył swój sprzeciw, niemal wprost oskarżając ją o herezję. Instynkt formacyjny powinien był go zmusić do posłuszeństwa, ale fakt, że oceniał jej działania jako wybitnie antykelskie, pozwolił mu stawić opór.
Przerwała kontakt i przesłała kolejną modyfikację szyku. Verab potwierdził jej przyjęcie; brzmiał posępnie. Naznaczyła pluton czwarty piętnem wyrzutków. Przestali być kelami. Nie wykonali rozkazu, nie było o czym dyskutować.
Poszatkowany oddział połączył się, utworzył nową formację i ruszył naprzód. Ostrzał się wzmógł. Dwa muśnięte węgorzym ogniem drzewa eksplodowały w tej samej chwili, gdy piąty pluton przechodził obok nich. Żołnierz trzy kroki w bok od Cheris złamał szyk i rozpłynął się w chmurę krwawych strzępów. Kel Nikara. Miał talent do śpiewu.
Pluton czwarty już zaczynał się rozpadać. Cheris nie miała czasu się nim interesować.
Precyzyjnie kierowała atakiem. Co rusz wysyłała pojedynczym żołnierzom rozkazy korekty szyku. Na bieżąco rozwiązywała w pamięci równania przejściowe, żeby geometria całości formacji mieściła się w wymaganych granicach błędu. Wreszcie zbliżyli się do węgorzy na tyle, że burza zaczęła się rozpraszać, i teraz Cheris musiała sobie zadać pytanie, czy zdoła obmyślić taką formację, która lepiej ochroni ich przed inwariantną bronią węgorzy, funkcjonującą niezależnie od kalendarza.
Wróg miał pięciokrotną przewagę liczebną, ale ponieważ nie mógł walczyć w formacji, kelowie nie byli bez szans. W obliczu pośpiechu najlepszym rozwiązaniem byłby jakiś prosty mnożnik siły bojowej. Zatem dalsze modyfikacje. Żołnierze, którzy przy niej trwali, darzyli ją zaufaniem. Dobiegające z przekaźnika rozmowy to potwierdzały:
_Węgorze. Cuchnie trupami. Ciężki ostrzał z tamtego zagajnika. Werble._
Znów skupili się na tym, co ważne.
Z ulgą stwierdziła, że mnożnik siły bojowej (modyfikacja Jednego Ciernia Zatruwającego Tysiąc Rąk) po linearyzacji będzie zdatny do użycia w zaimprowizowanym przez nią szyku. Wszyscy jej ludzie mieli na wyposażeniu miecze kalendarskie, zazwyczaj używane do pojedynków. Nie była to jej ulubiona broń, ale znajdowali się bardzo blisko generatora burz, który mieli przechwycić w nienaruszonym stanie. Rozkazy generała nie pozostawiały cienia wątpliwości. Miecze nie powinny zagrozić przedmiotom nieożywionym. To w tej chwili było najważniejsze.
– Miecze – zarządziła.
Kelowie dobyli broni. Każda z kling – litych świetlnych prętów – miała inny odcień. Miecz Cheris przechodził płynnie od błękitu przy rękojeści po czerwień na sztychu. Kiedy zbliżyli się do przeciwnika, na ostrzach zapłonęły cyfry: „dzień i godzina waszej śmierci”, jak lubili powtarzać wrogom kelowie.
Tyle że na broni Cheris wyświetliła się niewłaściwa data i czas. I nie ona jedna patrzyła ze zgrozą na swój miecz.
W przekaźniku: _Wina serwisu. To ja już wolę karabin_. I przerażające słowa: _zgnilec kalendarski_.
Nie dość, że liczby się nie zgadzały, to na dodatek iskrzyły, migotały i na przemian to się rozpływały, to znów wyostrzały. Szybkim spojrzeniem obrzuciła całą kompanię. Wszyscy żołnierze mieli ten sam problem, a na domiar złego miecze nie były nawet zsynchronizowane.
– Kapitanie, może inna broń… – zasugerował porucznik Verab.
– Kontynuować natarcie – przerwała mu Cheris. – Żadnych karabinów.
Jeżeli miecze okażą się nieskuteczne, będą musieli spróbować czegoś innego, ale na razie nie zgasły jeszcze całkowicie. I z tego faktu czerpała wątłą, bo wątłą, ale jednak nadzieję.
Z początku szło całkiem nieźle. Każde cięcie kosiło dziesiątki węgorzy, gdy strumień energii przeorywał ich szyki. Cheris robiła mieczem metodycznie, rzeczowo, jak podczas pojedynków. Jednym wypadem przeszyła na wylot ośmiu węgorzych żołnierzy. Zawsze umiała wyliczyć optymalny kąt uderzenia.
Formacja trzymała kształt, gdy systematycznie przerąbywali się przez szeregi wroga. Zalegająca nad wzgórzami mgła miała rdzawy odcień. Cheris szczególną uwagę zwracała na twarze węgorzy – nie takie znów inne od twarzy jej podwładnych: starsze i młodsze, śniade i jasnoskóre, oczy najczęściej piwne, rzadziej szare; jeden z nich mógłby być bratem Dinenga, gdyby nie jasnoniebieskie oczy. Ale kalendarska poświata nadawała wszystkim obcy wygląd, kładła się na nich cieniem nieokreślonej barwy, która stopniowo się konkretyzowała.
Mieli już generator burz w zasięgu wzroku, gdy natarcie zaczęło grzęznąć. Przycupnięty na stoku niskiego pagórka i osłonięty przezroczystą palisadą generator do złudzenia przypominał mały, zdeformowany czołg. Poprosiła jednego z wróbli o oszacowanie jego masy, a gdy otrzymała odpowiedź, z wrażenia aż przygryzła wargę. Cóż, od tego były dźwigacze.
Znacznie bardziej osobliwy był fakt, że generatora broniły tylko cztery węgorze serwitory. Były uzbrojone w lasery, których ogień na razie nie przebił się przez obronę kelów.
Cheris zorientowała się, że formacja traci skuteczność, kiedy powietrze oziębiło się i poszarzało. Miała też problemy z oddychaniem i chociaż niosła ze sobą awaryjny zapas powietrza (jak wszyscy), domyślała się, że to dopiero początek. Oczywiście marsz też stał się utrudniony.
Pierwsze próby skorygowania formacji zaowocowały zimniejszym wiatrem i jeszcze większą szarością świata. Zgrzytnęła zębami.
Zima. Entropia.
Powinni się zbierać, ale byli już tak blisko. Spróbowała innej konfiguracji. Trudno jej się oddychało, trudno się myślało. Zdawało jej się, że słyszy śpiew śniegu.
– Potrzebuję waszych przydziałów obliczeniowych – poinformowała poruczników.
Byli naprawdę bardzo blisko generatora, przełamali szyk węgorzy, które poszły w rozsypkę, teraz wystarczyło tylko przejąć to draństwo i obronić do czasu przybycia transportu. Ale do tego potrzebowali sprawnie działającej formacji.
Zatęskniła za czasami zwykłych pocisków i bomb. Wszystko było wtedy o wiele prostsze.
Pomysł odebrania żołnierzom zasobów obliczeniowych podobał jej się tak samo jak im – czyli wcale. Nie byli jednak w obozie, gdzie mogliby skorzystać z mocniejszej sieci, nie mieli również dostępu do większego i wydajniejszego systemu na pokładzie ćmy kosmicznej albo w bazie wojskowej. Musiała im wystarczyć lokalna sieć taktyczna. Innej nie mieli.
Dała swoim ludziom chwilę na rozeznanie się w sytuacji, po czym przekierowała ich zasoby na siebie. Puściła mimo uszu protesty, niektóre zdawkowe, inne poważniejsze – _nic nie widzę, zgubiłem współrzędne, jak tu zimno_, wiązanka przekleństw. Verab coś tłumaczył pozostałym porucznikom, ale nie podał rozmowy do jej wiadomości, więc uznała, że sam da sobie radę.
Sformułowała pytanie w taki sposób, żeby jej szturm obliczeniowy mógł w rozsądnym czasie przynieść wynik. Sieć taktyczna kompanii nie była rozumna w takim sensie jak wojskowe serwitory, ale jeżeli człowiek wiedział, jak z nią rozmawiać, potrafiła udzielać całkiem precyzyjnych odpowiedzi. Świat z wolna czerniał, gdy sieć zaleciła ciąg kolejnych przybliżeń. Cheris autoryzowała wyliczenia i narzuciła warunki brzegowe, żeby przyśpieszyć wyszukiwanie najbardziej prawdopodobnych rozwiązań.
Problem był oczywisty: nie dość, że generator burz działał w oparciu o heretycką mechanikę (odpowiedzialną także za kłopoty pożeraczy pogody), to samo jego istnienie stanowiło zaburzenie najwyższego kalendarza. Cheris nie śpieszyło się do zameldowania o tym przełożonym.
Ze wszystkich stron opływały ich fale zielono-czarnych płomieni: niedobitki węgorzy wciąż stawiały opór. Cheris w duchu błagała formację, żeby ta wytrzymała do czasu, gdy sieć taktyczna skończy przeżuwać wyliczenia. Szybciej, ponaglała w myślach system. Miała wrażenie, że z zimna jej zęby zamieniły się w sople, a palce u rąk zamarzły w reumatycznie powykręcane patyczki.
– Mamy generator! – wykrzyknął Verab.
Dowodzony przez niego pluton zdławił właśnie ostatni punkt oporu węgorzy. Chwilowo mieli spokój.
– Doskonale – odpowiedziała całkiem serio Cheris. – Teraz musimy go utrzymać.
Przeciążenie sieci dawało im się we znaki. Kela Zro z trzeciego plutonu przeniosła do przekaźnika więcej funkcji świadomości przestrzennej, niż zalecał regulamin, i niewiele brakowało, żeby słono za to zapłaciła. Żołnierz stojący w szyku na prawo od niej krzyknął ostrzegawczo. Dosłownie w ostatniej chwili zdążyła skorygować pozycję i uniknąć liźnięcia węgorzego ognia. Nie ona jedna miała kłopoty: nawet tym, którzy rozsądnie ograniczyli użycie przekaźników, groziła desynchronizacja.
Cheris wywołała na ekran wstępne wyniki obliczeń i szybko je przejrzała. Nic, nic, nic… Ha.
Niebo przygasało. Wklepała swoje sugestie i czekała dalej.
– Kapitanie? – Porucznik Ankat z plutonu trzeciego. – Mam przeczucie, że gdzieś tam węgorze szykują się do kontrataku. To by był rozsądny ruch z ich strony.
– Nie przyśpieszę działania sieci, ale my jesteśmy kelami, a oni nie. Jeżeli będziemy musieli zębami odrywać ich od naszych butów, to tak właśnie zrobimy.
W końcu system wygenerował wiarygodny model panujących przy generatorze warunków. Cheris zdławiła odruchowe westchnienie ulgi i wydała rozkazy językiem, który przypominał bryłkę węgla po zgaśnięciu ostatniej iskierki w palenisku.
Kompania zareagowała jak skrzypiąca maszyna rozebrana na części. W odpowiedzi na ruch plutonów pierwszego i drugiego Cheris od razu wprowadziła korekty, a plutonom na tyłach kazała odwrócić się w stronę pozostałych węgorzy. W miarę jak wszyscy żołnierze pomału odnajdowali właściwe pozycje, entropiczne zimno roztapiało się jak lód w letnim słońcu. Znów można było normalnie oddychać.
Poświęciła chwilę uwagi rozrzuconym w pobliżu zwłokom węgorzy. Niektóre przyjęły postać posągów z mętnego lodu, inne rozpływały się kałużami tajemniczych kolorów, jakby zapomniawszy o właściwych odcieniach skóry, oczu, włosów. Oszacowała rozmiary rzezi i zapamiętała je do późniejszego porównania z szacunkami wróbli. Liczby były bardzo ważne, zwłaszcza kiedy polegli zginęli z twojej ręki.
We współpracy z porucznikami przeorganizowała kompanię w sposób optymalny dla obrony generatora; posłużyła się w tym celu formacją niepokojąco podobną do Stosu Płonącego w Głąb, który znajdował się na liście formacji zakazanych. Następnie zameldowała dowództwu orbitalnemu o zdobyciu wątłego przyczółku na terytorium węgorzy; przy odrobinie szczęścia wzmocniony impulsowo sygnał powinien się przebić.
W pierwszej chwili nie rozpoznała sygnatury, którą opatrzona była wiadomość przychodząca. Nie spodziewała się kontaktu tak szybko po wysłaniu meldunku.
W porównaniu z niewyraźnym brzęczeniem rozmów w przekaźniku głos z dowództwa zabrzmiał wyjątkowo ostro i wyraźnie:
– Kapitan kela Cheris, Kompania Czapli, batalion 109-229. Proszę potwierdzić odbiór.
Rozpoznała głos generał brygady keli Farosh, głównodowodzącej całej ekspedycji. Nie tracąc kompanii z oka, odpowiedziała na tym samym kanale, z użyciem odpowiedniego klucza:
– Tu kapitan Cheris, generale. Cel zabezpieczony.
– To nieistotne – odparła Farosh. Nie takiej odpowiedzi oczekiwała Cheris. – Zostawcie generator i przygotujcie się do ewakuacji za dwadzieścia sześć minut. Lokalna obrona powietrzna węgorzy została chwilowo unieszkodliwiona.
Cheris nie była pewna, czy słuch jej nie myli. Obejrzała się przez ramię: generator otaczała świetlista aureola błękitno-fioletowego światła. Aż zabolało ją w kościach na wspomnienie niedawnego zimna.
– A co z generatorem, generale?
– Dobrze się spisaliście, ale teraz to już nie wasz problem. Zostawcie go tam, gdzie jest.
Połączenie zostało zakończone.
Cheris przekazała informację dalej.
– To jakiś żart, kapitanie? – zdziwił się Verab. – Powinniśmy załatwić sprawę do końca, jak już tu jesteśmy.
– Zawsze możemy się zgłosić na ochotnika, że chcemy zostać – zauważył z przekąsem Ankat. – W dowództwie kochają ochotników.
– Chcą się nas stąd pozbyć, to oczywiste – przyznała Cheris.
Podzielała frustrację podwładnych. Planowali wykurzenie węgorzy z kryjówek, żeby egzekutorzy heksarchatu mogli przeprogramować ich serwitory i umożliwić im powrót do cywilizacji. Przerwanie ekspedycji w taki sposób było czymś niezwykłym. Po co wysyłać ludzi po generator, jeżeli nie zamierzali go ze sobą zabrać?
Najmłodszy z jej żołnierzy – kel Dezken, świeżo po ukończeniu akademii – wyłamał się z formacji, próbując opowiedzieć koledze kiepski żart, i dostał ostatnią kulkę od węgorzy. Cheris przelotnie odnotowała ten fakt. Chłopak wykazał się fatalnym wyczuciem czasu, ale on w ogóle miał pecha.
Z rozczarowaniem przyjęła pojawienie się skoczków i zespołów medycznych, które miały ich przetransportować na orbitę (w eskorcie jastrzębi i pożeraczy pogody, chociaż przydatność tych ostatnich była mocno wątpliwa). W pewnym sensie każde pole bitwy było jak dom – marny i żałosny, w którym za najdrobniejsze uchybienie groziła kara, a największe cnoty pozostawały niezauważone, ale mimo wszystko dom to dom. Nie wiedziała, jak to o niej świadczy, że tak doskonale odnajduje się na służbie, dopóki jednak miała określone obowiązki, jej opinia nikogo nie interesowała.
Kanciastoptasie jastrzębie prowadziły ogień osłonowy, umożliwiając bezpieczne zaokrętowanie całej kompanii. Przemieszczając się w górę i w dół, w przód i w tył, zdawały się czerpać spokojną radość ze swojego zadania. Nie tworzyły spójnego szyku: kelskie serwitory były nieaktywne formacyjnie.
W jasnych promieniach słońca lśniła broń wypuszczona z połamanych rąk, potrzaskane żebra połyskujące krwią i żółtawą cieczą, igiełkowate resztki burzowych kryształów. Cheris ostatnia weszła na pokład skoczka. Utrwaliła w pamięci obraz pola bitwy jak wydrapany w kościach czaszki.
Zatłoczone wnętrze cuchnęło potem i zmęczeniem. Usiadła z dala od reszty żołnierzy i wyglądała przez okno, kiedy skoczek wzbił się łukiem w powietrze. Dzięki temu widziała, jak wyczekująca w pobliżu kelska ćma szturmowa zrzuca dwie bomby – schludnie, precyzyjnie, dokładnie w to miejsce, które jeszcze niedawno zajmowała Kompania Czapli. Cały dzień ciężkiego boju zmarnowany, unieważniony jednym ładunkiem wybuchowym. Patrzyła tak długo, aż jaskrawe kwiaty eksplozji skurczyły się do rozmiaru ledwie drażniących oko punkcików.