Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gambit lisa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 maja 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
40,00

Gambit lisa - ebook

Po tym, jak kapitan Kel Cheris z heksarchatu okryła się hańbą po zastosowaniu niekonwencjonalnych rozwiązań taktycznych, dowództwo daje jej szansę rehabilitacji. Będzie musiała odbić Twierdzę Rozrzuconych Igieł z rąk heretyków. Największe nadzieje na powodzenie swojej misji wiąże Cheris z nieumarłym geniuszem taktyki, Shuosem Jedao, który nigdy nie przegrał, za to w swoim pierwszym życiu oszalał i unicestwił dwie armie – w tym własną. W miarę jak oblężenie się przeciąga, Cheris zaczyna się zastanawiać, czy na pewno może zaufać Jedao, zanim stanie się jego kolejną ofiarą.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67353-97-7
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

W Aka­de­mii Kel­skiej jedna z instruk­to­rek tłu­ma­czyła na zaję­ciach, że młoc­kar­nia pro­gowa jest bro­nią uży­waną w osta­tecz­no­ści nie tylko przez wzgląd na nie­przy­jemne sko­ja­rze­nia, jakie budzi jej nazwa. Była kie­dyś świad­kiem jej dzia­ła­nia. Tym, co Che­ris naj­le­piej zapa­mię­tała z jej wykładu, nie była wzmianka o tym, jak wszyst­kie drzwi w oblę­żo­nym mie­ście zio­nęły pro­mie­nio­wa­niem, które żyw­cem upie­kło miesz­kań­ców. Wra­że­nia nie zro­biły na niej także rów­na­nia ste­ru­jące broni ani nawet lewe oko instruk­torki, uszko­dzone w ataku i pała­jące upiorną poświatą.

W pamięci utkwił jej rzu­cony na mar­gi­ne­sie komen­tarz o tym, że po czymś takim widok zwy­czaj­nych tru­pów, które były po pro­stu tru­pami, a nie zde­for­mo­wa­nymi źró­dłami pro­mie­nio­wa­nia z roz­sa­dzo­nymi oczami na tle osmo­lo­nych ścian i zeszklo­nych gru­zów, był jed­nym z naj­pięk­niej­szych w życiu instruk­torki.

Pięć lat, pięć mie­sięcy i szes­na­ście dni póź­niej, oto­czona przez zdru­zgo­tane czołgi i dymiące kra­tery na Dra­dze, pla­ne­cie miesz­czą­cej poste­ru­nek węgo­rzych here­ty­ków, kapi­tan kela Che­ris z bata­lionu 109-229 Kom­pa­nii Cza­pli doszła do wnio­sku, że instruk­torka pie­przyła od rze­czy. Trupy – kości, z któ­rych wypa­ro­wało mięso; przy­cięte numery – nie nio­sły żad­nej pocie­chy.

Na odpra­wie prze­ka­zano im, że węgo­rze dys­po­nują gene­ra­to­rem burz kie­ro­wa­nych. A burze siały zamęt w wek­to­rach. Efekt nie się­gał daleko, ogra­ni­czał się do sfery lokal­nej, ale mógł być kło­po­tliwy, kiedy dwie posu­wa­jące się rów­no­le­gle kolumny nagle lądo­wały na prze­ciw­le­głych krań­cach drogi w odle­gło­ści stu kilo­me­trów od sie­bie, albo nawet śmier­telny, gdy pod­czas prze­mar­szu po powierzchni pla­nety kom­pa­nia została wbita w zie­mię. Z bli­ska burza potra­fiła cał­ko­wi­cie zdez­in­te­gro­wać atomy skła­da­jące się na ciało. Che­ris i pozo­stali kapi­ta­no­wie uzy­skali zapew­nie­nie, że poże­ra­cze pogody okieł­znają burze, a wtedy kel­ska pie­chota będzie się mogła sku­pić na prze­chwy­ce­niu gene­ra­tora.

To było osiem­na­ście godzin temu. Na dobrą sprawę porażka planu nikogo nie zasko­czyła. Zaska­ku­jące były nato­miast roz­miary rzezi.

Upły­nęły zale­d­wie osiem­dzie­siąt trzy minuty, odkąd Kom­pa­nia Cza­pli wychy­nęła z lasu na połu­dnio­wym zacho­dzie z zamia­rem podej­ścia nużą­cym, krę­tym szla­kiem na wschód, a następ­nie na pół­noc wokół Wzgó­rza 117. Z infor­ma­cji wywia­dow­czych wyni­kało, że straż przed­nia węgo­rzy obsa­dziła grzbiet bie­gnący naj­bli­żej lasu i droga przez wzgó­rze powinna być wolna. Dopiero po wyj­ściu spo­śród drzew Cza­ple odkryły, co stało się z kelami, któ­rzy prze­szli tam­tędy przed nimi.

Che­ris nie potra­fiła ogar­nąć wstrzą­sa­ją­cego pierw­szego wra­że­nia, jakie wywarł na niej widok szcząt­ków bata­lionu. Wywró­cone na nice stopy obok nie­na­ru­szo­nych butów. Czarno-złote kel­skie mun­dury wple­cione w popę­kane klatki pier­siowe. Poskrę­cane czaszki z roz­war­tymi szczę­kami, oczo­do­łami roz­su­nię­tymi na skro­nie i strzę­pami ścię­gien uwię­złymi w potrza­ska­nych zębach. Jakby ktoś wziął bluź­nier­czą księgę zapi­saną wszel­kimi darem­nymi odcie­niami czer­wieni, jakie kie­dy­kol­wiek wymy­śliło ludz­kie ciało, otwo­rzył ją, odwró­cił do góry nogami i roz­sy­pał jej zawar­tość nad polem bitwy od hory­zontu po hory­zont.

Jej kom­pa­nia miała fart, że oca­lała. Na sku­tek usterki lokal­nej sieci tak­tycz­nej musieli opóź­nić wymarsz, dzięki czemu omi­nął ich główny impet ataku. Che­ris nie miała poję­cia, czy inne kom­pa­nie i bata­liony prze­trwały. Nie zdzi­wiła się spe­cjal­nie, kiedy oka­zało się, że nie może się skon­tak­to­wać z dowódz­twem pułku, awa­rie łącz­no­ści nie były niczym nowym. Zresztą miała swoje roz­kazy, a i tak naj­le­piej było posu­wać się naprzód. Kiedy dosta­tecz­nie zbliżą się do węgo­rzy, te nie będą mogły użyć prze­ciw nim burzy, nie ryzy­ku­jąc zna­le­zie­nia się w obsza­rze jej dzia­ła­nia.

Cie­płe pul­so­wa­nie w lewym ramie­niu zasy­gna­li­zo­wało kon­takt: ser­wi­tor wró­bel 3 podał namiar na zbli­ża­jący się bata­lion węgo­rzy, który miał dotrzeć na miej­sce za dwie godziny. Trans­mi­sję zakoń­czyła eks­plo­zja bólu – ser­wi­tor został wykryty. Węgo­rze z pew­no­ścią roz­po­znały w nim kel­ski model. Che­ris zanie­po­koił fakt, że posta­no­wiły naj­pierw dać mu poznać, że go namie­rzyły, zamiast po pro­stu od razu go znisz­czyć.

Nie mogła sobie teraz pozwo­lić na opła­ki­wa­nie wró­bla 3, miło­śnika kel­skiej muzyki. Póź­niej przyj­dzie na to czas.

– Inne ser­wi­tory coś mel­do­wały? – sub­wo­ka­li­zo­wała przez prze­kaź­nik.

– Nie, kapi­ta­nie – odparł po chwili jej łącz­no­ścio­wiec, inży­nier porucz­nik Dineng. – Wró­bel 8 bada burzę przed nami.

Che­ris zmarsz­czyła brwi na widok prze­wi­ja­ją­cych się przez wyświe­tlacz rapor­tów; nie­wiele wno­siły, głów­nie prze­sła­niały jej widok, ale była do tego przy­zwy­cza­jona. Zajęta porów­ny­wa­niem nowych map z infor­ma­cjami z wcze­śniej­szych zwia­dów, jed­nym uchem śle­dziła gwar w prze­kaź­niku sub­wo­kal­nym, wychwy­tu­jąc powta­rza­jące się zwroty:

_Węgo­rze. Sen. Burza. Współ­czyn­nik frak­talny. Czy poże­ra­cze pogody nie mogłyby się pośpie­szyć?_

I jesz­cze… nie, to nie­moż­liwe… kel Inoe znów roz­wo­dził się nad swoim życiem ero­tycz­nym?!

Naj­chęt­niej wycią­gnę­łaby się w cie­niu jakie­goś głazu i prze­spała tydzień bez prze­rwy. Tydzień był jedną z nie­licz­nych miar czasu nie­ure­gu­lo­wa­nych prze­pi­sami hek­sar­chatu. W jej ojczy­stym Mie­ście Ucztu­ją­cych Kru­ków liczył osiem dni; kiedy zmę­cze­nie dawało jej się we znaki, łatwo osu­wała się z dzie­się­cio­dnio­wego tygo­dnia woj­sko­wego w tam­ten ośmio­dniowy. W kul­ty­wo­wa­nej pota­jem­nie tra­dy­cji ludu jej matki dzi­siaj przy­pa­dałby ścierw­nik, dzień upa­mięt­nia­jący rolę padli­no­żer­ców. Trudno było jej się z tym zgo­dzić.

– Kapi­ta­nie? – Z zadumy wyrwał ją głos star­szego porucz­nika kela Veraba. – Nie podoba mi się to coś na Wzgó­rzu 119.

Wzgó­rze 119 znaj­do­wało się na połu­dnie od 117. Che­ris przy­wo­łała jego obraz na wyświe­tlacz i zmru­żyła oczy na widok skom­pli­ko­wa­nego kon­turu insta­la­cji.

– Wygląda mi to na obiekt woj­skowy – cią­gnął Verab. – Na pewno ma oczy. Założę się, że jak tylko węgo­rze dojdą do wnio­sku, że mają nas wszyst­kich jak na tale­rzu, poda­dzą namiar arty­le­rii. Może powin­ni­śmy pójść dalej na wschód?

– Nie możemy w nie­skoń­czo­ność uni­kać here­ty­ków – odparła Che­ris. – Jeżeli rze­czy­wi­ście roz­poczną ostrzał, pozo­sta­nie nam mieć nadzieję, że obrona for­ma­cyjna wystar­czy. – Prze­łą­czyła nadaj­nik na całą kom­pa­nię. – For­ma­cja Wachlarz Pir.

Ofi­cjalna nazwa była dłuż­sza, ale na polu bitwy nikt nie miał czasu na takie zabawy. Nale­żący do naj­prost­szych for­ma­cji Wachlarz Pir miał (jak suge­ro­wała to jego nazwa) kształt zbli­żony do klina. Był też naj­ła­twiej­szy z punktu widze­nia dowódcy, który – usta­wiony w punk­cie pry­mar­nym – sta­no­wił punkt odnie­sie­nia dla pozo­sta­łych.

Walka w szyku była spe­cjal­no­ścią kelów. Połą­cze­nie geo­me­trii for­ma­cji z kel­ską dys­cy­pliną pozwa­lało na kana­li­zo­wa­nie roz­ma­itych efek­tów egzo­tycz­nych, od lanc ognio­wych po pola siłowe. Nie­stety sku­tecz­ność egzo­tyki ści­śle zale­żała od tego, jak skru­pu­lat­nie miej­scowa spo­łecz­ność prze­strzega naj­wyż­szego kalen­da­rza hek­sar­chatu – który to kalen­darz nie był pro­stym narzę­dziem do mie­rze­nia upływu czasu: rów­nie ważne były w nim uczty, pamięt­nice, rytu­alne tor­tu­ro­wa­nie here­ty­ków i moc utrwa­la­nia całej kru­chej hie­rar­chii spo­łecz­nej.

Che­ris zorien­to­wała się, że for­ma­cja działa, kiedy świat pobłę­kit­niał, a czer­nie przy­gięły się ku sza­ro­ściom. Wachlarz Pir sta­no­wił zabez­pie­cze­nie przed kapry­sami aury. Zazwy­czaj lepiej było pole­gać na poże­ra­czach pogody, ale Che­ris stra­ciła już wiarę w ich przy­dat­ność pod­czas tej misji. Wachlarz nie mógł uchro­nić kom­pa­nii przed bez­po­śred­nim tra­fie­niem, pozo­stało więc mieć nadzieję, że dotrą do gene­ra­tora, zanim znajdą się pod ostrza­łem.

Gdyby sytu­acja się skom­pli­ko­wała, zawsze można było zmie­nić szyk: pula dostęp­nych kel­skiej pie­cho­cie for­ma­cji liczyła tysiące pozy­cji, cho­ciaż w ramach Lek­sy­konu Głów­nego wykła­dano tylko około setki. Zmiana wyma­ga­łaby jed­nak czasu, zwłasz­cza w przy­padku mniej zna­nych for­ma­cji. Che­ris mogła prze­ka­zać żoł­nie­rzom infor­ma­cje przez sieć, ale taki spo­sób kształ­to­wa­nia szyku nie mógł się rów­nać z efek­tami regu­lar­nej musz­try.

Skrę­cili na pół­noc i marsz pomógł jej odzy­skać spo­kój. Tutej­sze suku­lenty, zbyt niskie, żeby sta­no­wić sen­sowną osłonę, rosły tylko po to, żeby dać się pode­ptać pie­cho­cie. Wydzie­lały gry­zącą woń, która z cza­sem prze­cho­dziła w roz­wod­nioną, mdlącą sło­dycz; prze­pro­wa­dzone na miej­scu bada­nia wyka­zały ich nie­tok­sycz­ność. Che­ris nie miała poję­cia, czy te rośliny mają jakie­kol­wiek zna­cze­nie dla węgo­rzy. Spo­dzie­wała się, że opu­ści Dragę (o ile w ogóle ją opu­ści) i na­dal nie będzie tego wie­dzieć.

Porucz­nik Verab impul­sem cie­pła dał znać, że widzi wroga. Z prze­kaź­nika dobiegł głos młod­szego sier­żanta: pokrzy­ki­wał na świe­żego rekruta, który miał dwie lewe ręce i wła­śnie upu­ścił kara­bin.

Ulo­ko­wane na jed­nym z więk­szych wzgórz for­ty­fi­ka­cje węgo­rzy przy­wo­dziły na myśl nie­równą linię brze­gową wynu­rza­jącą się z morza pyłu. Wśród widocz­nych z daleka maleń­kich syl­we­tek war­tow­ni­ków, któ­rzy do tej pory spra­wiali wra­że­nie raczej roz­luź­nio­nych, zapa­no­wało nagłe oży­wie­nie. Wcze­śniej uwa­żali zapewne, że nic im nie grozi.

Prze­lotne zain­te­re­so­wa­nie Che­ris wzbu­dził sztan­dar węgo­rzy, przed­sta­wia­jący poskrę­cany zawi­jas na tle zie­lo­nych pło­mieni i sza­rego cie­nia. Węgo­rze tytu­ło­wały się „Sto­wa­rzy­sze­niem Gilo­szu”, ale hek­sar­chat nie uży­wał tej nazwy.

Odbierz czło­wie­kowi imię, a pozba­wisz go wła­dzy. Che­ris wolała nie myśleć o tej lek­cji.

– Roz­wi­nąć kel­ską cho­rą­giew – rzu­ciła ostrym tonem. – A potem do ataku i strze­lać do wszyst­kiego, co się rusza. Cokol­wiek choćby drgnie, ma zgi­nąć.

Cho­rą­żo­wie uru­cho­mili gene­ra­tor i ogień buch­nął pod niebo. W samym jądrze zło­tego pło­mie­nia szy­bo­wał Feniks kelów, czarny ptak spa­la­jący się w ogniu wła­snej chwały. Poni­żej wid­niał Cier­niowy Łań­cuch, emble­mat ich gene­rała. Wraż­li­wość arty­styczna kel­skich heral­dy­ków bawiła Che­ris – oczy­wi­ście musieli umie­ścić w emble­ma­cie pło­mie­nie i eks­pre­syjną syl­wetkę feniksa, jak­żeby ina­czej – ale w głę­boko uta­jo­nym zaka­marku serca poczuła ukłu­cie na jego widok.

Kil­ku­na­stu nowi­cju­szy z plu­tonu Veraba pró­bo­wało ostrze­li­wać straż­ni­ków węgo­rzy, ale robili to zanadto pośpiesz­nie i nie­zbyt cel­nie. Sier­żant, pochło­nięty innymi obo­wiąz­kami, nie mógł sen­sow­nie nimi pokie­ro­wać; na szczę­ście sam Verab wziął już sprawę w swoje ręce. Zresztą lepiej, że strze­lali byle jak, niż żeby mieli nie strze­lać w ogóle.

Burza, która się wokół nich roz­pę­tała, z prze­ra­ża­jącą pre­cy­zją omi­jała umoc­nie­nia węgo­rzy. Świat stał się kłę­bo­wi­skiem ludz­kich syl­we­tek. Wszę­dzie uno­sił się ostry, słono-słodko-pia­skowy zapach. Jakaś cząstka umy­słu Che­ris zdała sobie sprawę, że źró­dłem sło­dy­czy są roz­kwi­ta­jące suku­lenty.

Zano­siło się na to, że czeka ich prze­dzie­ra­nie się przez obo­zo­wi­sko wroga, zanim będą bez­pieczni od pogody. Zasta­na­wiała się, czy węgo­rze poświęcą część swo­ich, żeby skie­ro­wać pełny impet burzy prze­ciw kelom.

– Porucz­niku? – zagad­nęła Veraba. – Ogar­nął pan już swój plu­ton?

Pod­czas walki w szyku liczył się stan umy­słu każ­dego poje­dyn­czego żoł­nie­rza. Byle nie­jed­no­myśl­ność mogła uda­rem­nić wystą­pie­nie efektu egzo­tycz­nego – tak funk­cjo­no­wał mikro­ko­smos dok­tryny w spo­łe­czeń­stwie hek­sar­chatu. Wpa­jany rekru­tom w aka­de­mii instynkt for­ma­cyjny miał gwa­ran­to­wać nale­żytą spój­ność oddzia­łów, ale w prak­tyce u jed­nych spraw­dzał się lepiej, u innych zaś gorzej.

– Dadzą radę, kapi­ta­nie – zapew­nił ją krótko Verab.

– Pro­szę tego dopil­no­wać.

Wyświe­tlacz poka­zy­wał, że inne plu­tony utrzy­mują pozy­cje. Poci­ski tra­fia­jące w strefę obronną for­ma­cji ryko­sze­to­wały pod nie­do­rzecz­nymi kątami. Deszcz padał wszę­dzie wokół, ale nie tykał Che­ris i oka­la­ją­cych ją pod­wład­nych.

Dziwne było tylko to, że kro­ple desz­czu roz­pry­ski­wały się w płatki śniegu, te zaś prze­mie­niały się w krysz­tałki. Kazała wró­blowi 14 dostar­czyć jeden taki krysz­tał do ana­lizy: lśnił sre­brzy­ście i roz­bi­jał świa­tło na tęcze – o ile tęcza mogła się skła­dać wyłącz­nie z zim­nych i smut­nych odcieni błę­kitu i fio­letu. Nawet w kel­skich ręka­wicz­kach Che­ris nie ważyła się dotknąć krysz­tału: wró­bel już zaczy­nał koro­do­wać. Zło­żyła mu wyrazy współ­czu­cia. Odpo­wie­dział zre­zy­gno­wa­nym ćwierk­nię­ciem.

Wachlarz Pir powi­nien był ode­przeć burzę bez powo­do­wa­nia żad­nych dodat­ko­wych trans­for­ma­cji. Che­ris zmarsz­czyła brwi. Pokaźną część swo­jego pię­cio­let­niego szko­le­nia w aka­de­mii poświę­ciła na ana­lizę mate­ma­tyczną mecha­niki for­ma­cyj­nej i kiedy teraz wybie­rała okre­ślony szyk dla swo­ich ludzi, miała pełną świa­do­mość jego ewen­tu­al­nych sła­bo­ści.

Pro­blem pole­gał na tym, że wszyst­kie jej ana­lizy bazo­wały na mecha­nice kon­sen­susu kalen­dar­skiego. Prze­miana desz­czu w krysz­tałki dowo­dziła, że tutej­szy gene­ra­tor burz działa ina­czej od ocze­ki­wań, ponie­waż opiera się na rady­kal­nie here­tyc­kim kalen­da­rzu i takichż mecha­ni­zmach, zakłó­ca­ją­cych dzia­ła­nie for­ma­cji kelów. Była zła na sie­bie, że tego nie prze­wi­działa. Prze­ciw­nik zazwy­czaj uży­wał tech­niki zgod­nej z naj­wyż­szym kalen­da­rzem, ale nie można było prze­cież wyklu­czyć roz­woju tech­no­lo­gii czy­sto here­tyc­kich.

Jej prze­ło­żeni na pewno zda­wali sobie z tego sprawę. Nie powinna ocze­ki­wać, że jako niski rangą ofi­cer będzie infor­mo­wana o spra­wach zwią­za­nych z here­zją, ale mimo wszystko inne kel­skie kom­pa­nie nie musiały zgi­nąć, roz­sma­ro­wane w nie­byt. Podob­nie jak Che­ris, ich dowódcy rów­nież pole­gali na poże­ra­czach pogody, atu­tach for­ma­cji i egzo­ty­kach, od któ­rych cała cywi­li­za­cja uza­leż­niła się od czasu ich odkry­cia. Nie­wiele było rze­czy, któ­rych Che­ris szcze­rze nie­na­wi­dziła, ale mar­no­traw­stwo z pew­no­ścią się do nich zali­czało.

Odstęp­stwa od naj­wyż­szego kalen­da­rza dawało się mie­rzyć, a pod­le­gły jej oddział zapew­niał do tego sto­sowny przy­rząd pomia­rowy. Wstrzy­mała oddech, nasłu­chu­jąc ruchu na łączach.

_Burza. Śmierć. Kolor nieba. Pęche­rze. Kon­takt, kon­takt, kon­takt. Jebane krysz­tały. To tylko dra­śnię­cie. Nie… Chrif jest ranna._

Chri­fe­rafa. Wieczny obiekt drwin, bo nikt nie był w sta­nie wymó­wić jej imie­nia.

Grad kul i powódź węgo­rzego ognia runęły na nich jak nie­od­łączne ele­menty burzy. Che­ris wzdry­gnęła się odru­chowo, gdy tuż przy niej zasy­czał jęzor pło­mie­nia, odchy­lony w bok siłą for­ma­cji.

Żoł­nie­rze nie będą zachwy­ceni, ale to chwi­lowo nie miało zna­cze­nia. Grunt, że prze­żyją.

– Zmiana for­ma­cji – zarzą­dziła przez prze­kaź­nik. W powie­trzu zawisł sre­brzy­sto­biały obło­czek pary z jej odde­chu. Prak­tycz­nie nie czuła zimna. Zły znak. – Plu­tony od trze­ciego do szó­stego, dosto­so­wać szyk.

Jedną dło­nią wypi­sała na dru­giej odpo­wied­nie rów­na­nia. Czuj­niki kine­tyczne prze­chwycą je i prze­każą do nadaj­nika.

Naj­pierw mały test. Potem kolejne, w opar­ciu o wynik tego pierw­szego, żeby stwier­dzić, jak dokład­nie wyglą­dają odstęp­stwa i czy dopusz­czają jakieś korzystne opcje. Wyko­rzy­sta­nie here­tyc­kiej mecha­niki samo w sobie sta­no­wiło zalą­żek here­zji, ale w obli­czu ogra­ni­czo­nych zaso­bów Che­ris miała roz­kaz impro­wi­zo­wać – i to wła­śnie zamie­rzała zro­bić.

For­ma­cja zady­go­tała. Ze swo­jego sta­no­wi­ska na czele Che­ris nie widziała szcze­gó­łów, ale jaskrawa ikona for­ma­cji na wyświe­tla­czu aż zakłuła ją w oczy: ostrze­że­nie przed utratą spój­no­ści. Zgrzy­tliwy gło­sik w jej gło­wie suge­ro­wał, żeby zarzą­dziła odwrót, kolejne prze­kształ­ce­nie szyku albo inny manewr nie­sprzeczny z dok­tryną. Obrzeża jej pola widze­nia poczer­wie­niały.

– To jest ele­ment planu – odpa­ro­wała roz­draż­niona i wyci­szyła ostrze­że­nia.

To nie one sta­no­wiły pro­blem, lecz waha­nie jej żoł­nie­rzy. Plu­tony trzeci, piąty i szó­sty posłu­chały roz­kazu, cho­ciaż szó­sty, który poniósł znaczne straty, miał kło­pot z przy­ję­ciem nowego szyku. Che­ris zgo­dziła się, żeby dowo­dząca nim sier­żant prze­słała jej migawkę z pola bitwy: burza wyryła w sze­re­gach szwa­dronu sze­roką bruzdę, w któ­rej strzępy ciał taplały się w różo­wie­ją­cej, roz­le­wa­ją­cej się coraz sze­rzej tłu­sta­wej kałuży. Che­ris zapro­po­no­wała inny wariant szyku i zosta­wiła sier­żant wpro­wa­dze­nie go w życie.

Czwarty plu­ton nie wyko­nał roz­kazu. Wachlarz Pir znali i rozu­mieli – w prze­ci­wień­stwie do prze­sła­nej przez kapi­tan nowej for­ma­cji. Sier­żant zgło­sił regu­la­mi­nowy sprze­ciw, nie­mal słowo w słowo cytu­jąc kodeks postę­po­wa­nia. For­ma­cja nie pocho­dzi z kel­skiego lek­sy­konu. Nie­kon­wen­cjo­nalne myśle­nie zagraża spraw­dzo­nemu sys­te­mowi hie­rar­chicz­nemu. Wydane przez Che­ris roz­kazy nie służą inte­re­som hek­sar­chatu. I tak dalej.

Burza spa­dła na nich poskrę­ca­nymi świe­tli­stymi wstę­gami, wście­kła i zaja­dła niczym wąż. Che­ris kazała Dinen­gowi wysłać wró­bla, który by potwier­dził, że świa­tło jest zabój­cze. Wró­bel nie zdą­żył usko­czyć przed jedną z lśnią­cych smug, prze­obra­ził się w masę rów­no­le­gle pocię­tych strzę­pów i meta­licz­nych zgrzy­tów i znie­ru­cho­miały spadł na zie­mię, gdzie świa­tło prze­kształ­cało go w dal­szym ciągu, raz za razem, nie­ustę­pli­wie, aż został z niego kop­czyk zgrab­nie pokro­jo­nych sze­ścia­ni­ków. Che­ris wzdry­gnęła się, ale nie mogła nic zro­bić.

Włą­czyła prze­kaź­nik i z nad­zwy­czajną pobłaż­li­wo­ścią zwró­ciła się do krnąbr­nego sier­żanta:

– Pro­szę to jesz­cze prze­my­śleć.

Dobrze by było, gdyby zgo­dził się współ­pra­co­wać. W prze­ciw­nym razie będzie musiała znów mody­fi­ko­wać for­ma­cję, a sku­tek takiej zmiany był nie­pewny.

Od lat jadali razem przy jed­nym stole. Słu­chała jego aneg­do­tek z cza­sów służby w Zato­pio­nej Mar­chii i na Pie­rza­stym Moście łączą­cym dwa ogromne kon­ty­nenty pla­nety Makhtu. Miał zwy­czaj pocią­gnąć dwa łyki z wła­snego kie­li­cha po tym, jak wszy­scy napiją się z krą­żą­cego przy stole wspól­nego pucharu, i zawsze nakła­dał ogórki albo szpi­nak z seza­mem na wierzch ryżu. Lubił, kiedy wszyst­kie rze­czy były na swoim miej­scu. Zro­zu­miały odruch. I ten wła­śnie odruch miał stać się przy­czyną jego śmierci.

Z góry znała jego odpo­wiedź. Zaczęła mody­fi­ko­wać rów­na­nia.

Sier­żant powtó­rzył swój sprze­ciw, nie­mal wprost oskar­ża­jąc ją o here­zję. Instynkt for­ma­cyjny powi­nien był go zmu­sić do posłu­szeń­stwa, ale fakt, że oce­niał jej dzia­ła­nia jako wybit­nie anty­kel­skie, pozwo­lił mu sta­wić opór.

Prze­rwała kon­takt i prze­słała kolejną mody­fi­ka­cję szyku. Verab potwier­dził jej przy­ję­cie; brzmiał posęp­nie. Nazna­czyła plu­ton czwarty pięt­nem wyrzut­ków. Prze­stali być kelami. Nie wyko­nali roz­kazu, nie było o czym dys­ku­to­wać.

Poszat­ko­wany oddział połą­czył się, utwo­rzył nową for­ma­cję i ruszył naprzód. Ostrzał się wzmógł. Dwa muśnięte węgo­rzym ogniem drzewa eks­plo­do­wały w tej samej chwili, gdy piąty plu­ton prze­cho­dził obok nich. Żoł­nierz trzy kroki w bok od Che­ris zła­mał szyk i roz­pły­nął się w chmurę krwa­wych strzę­pów. Kel Nikara. Miał talent do śpiewu.

Plu­ton czwarty już zaczy­nał się roz­pa­dać. Che­ris nie miała czasu się nim inte­re­so­wać.

Pre­cy­zyj­nie kie­ro­wała ata­kiem. Co rusz wysy­łała poje­dyn­czym żoł­nie­rzom roz­kazy korekty szyku. Na bie­żąco roz­wią­zy­wała w pamięci rów­na­nia przej­ściowe, żeby geo­me­tria cało­ści for­ma­cji mie­ściła się w wyma­ga­nych gra­ni­cach błędu. Wresz­cie zbli­żyli się do węgo­rzy na tyle, że burza zaczęła się roz­pra­szać, i teraz Che­ris musiała sobie zadać pyta­nie, czy zdoła obmy­ślić taką for­ma­cję, która lepiej ochroni ich przed inwa­riantną bro­nią węgo­rzy, funk­cjo­nu­jącą nie­za­leż­nie od kalen­da­rza.

Wróg miał pię­cio­krotną prze­wagę liczebną, ale ponie­waż nie mógł wal­czyć w for­ma­cji, kelo­wie nie byli bez szans. W obli­czu pośpie­chu naj­lep­szym roz­wią­za­niem byłby jakiś pro­sty mnoż­nik siły bojo­wej. Zatem dal­sze mody­fi­ka­cje. Żoł­nie­rze, któ­rzy przy niej trwali, darzyli ją zaufa­niem. Dobie­ga­jące z prze­kaź­nika roz­mowy to potwier­dzały:

_Węgo­rze. Cuch­nie tru­pami. Ciężki ostrzał z tam­tego zagaj­nika. Wer­ble._

Znów sku­pili się na tym, co ważne.

Z ulgą stwier­dziła, że mnoż­nik siły bojo­wej (mody­fi­ka­cja Jed­nego Cier­nia Zatru­wa­ją­cego Tysiąc Rąk) po line­ary­za­cji będzie zdatny do uży­cia w zaim­pro­wi­zo­wa­nym przez nią szyku. Wszy­scy jej ludzie mieli na wypo­sa­że­niu mie­cze kalen­dar­skie, zazwy­czaj uży­wane do poje­dyn­ków. Nie była to jej ulu­biona broń, ale znaj­do­wali się bar­dzo bli­sko gene­ra­tora burz, który mieli prze­chwy­cić w nie­na­ru­szo­nym sta­nie. Roz­kazy gene­rała nie pozo­sta­wiały cie­nia wąt­pli­wo­ści. Mie­cze nie powinny zagro­zić przed­mio­tom nie­oży­wio­nym. To w tej chwili było naj­waż­niej­sze.

– Mie­cze – zarzą­dziła.

Kelo­wie dobyli broni. Każda z kling – litych świetl­nych prę­tów – miała inny odcień. Miecz Che­ris prze­cho­dził płyn­nie od błę­kitu przy ręko­je­ści po czer­wień na szty­chu. Kiedy zbli­żyli się do prze­ciw­nika, na ostrzach zapło­nęły cyfry: „dzień i godzina waszej śmierci”, jak lubili powta­rzać wro­gom kelo­wie.

Tyle że na broni Che­ris wyświe­tliła się nie­wła­ściwa data i czas. I nie ona jedna patrzyła ze zgrozą na swój miecz.

W prze­kaź­niku: _Wina ser­wisu. To ja już wolę kara­bin_. I prze­ra­ża­jące słowa: _zgni­lec kalen­dar­ski_.

Nie dość, że liczby się nie zga­dzały, to na doda­tek iskrzyły, migo­tały i na prze­mian to się roz­pły­wały, to znów wyostrzały. Szyb­kim spoj­rze­niem obrzu­ciła całą kom­pa­nię. Wszy­scy żoł­nie­rze mieli ten sam pro­blem, a na domiar złego mie­cze nie były nawet zsyn­chro­ni­zo­wane.

– Kapi­ta­nie, może inna broń… – zasu­ge­ro­wał porucz­nik Verab.

– Kon­ty­nu­ować natar­cie – prze­rwała mu Che­ris. – Żad­nych kara­bi­nów.

Jeżeli mie­cze okażą się nie­sku­teczne, będą musieli spró­bo­wać cze­goś innego, ale na razie nie zga­sły jesz­cze cał­ko­wi­cie. I z tego faktu czer­pała wątłą, bo wątłą, ale jed­nak nadzieję.

Z początku szło cał­kiem nie­źle. Każde cię­cie kosiło dzie­siątki węgo­rzy, gdy stru­mień ener­gii prze­ory­wał ich szyki. Che­ris robiła mie­czem meto­dycz­nie, rze­czowo, jak pod­czas poje­dyn­ków. Jed­nym wypa­dem prze­szyła na wylot ośmiu węgo­rzych żoł­nie­rzy. Zawsze umiała wyli­czyć opty­malny kąt ude­rze­nia.

For­ma­cja trzy­mała kształt, gdy sys­te­ma­tycz­nie prze­rą­by­wali się przez sze­regi wroga. Zale­ga­jąca nad wzgó­rzami mgła miała rdzawy odcień. Che­ris szcze­gólną uwagę zwra­cała na twa­rze węgo­rzy – nie takie znów inne od twa­rzy jej pod­wład­nych: star­sze i młod­sze, śniade i jasno­skóre, oczy naj­czę­ściej piwne, rza­dziej szare; jeden z nich mógłby być bra­tem Dinenga, gdyby nie jasno­nie­bie­skie oczy. Ale kalen­dar­ska poświata nada­wała wszyst­kim obcy wygląd, kła­dła się na nich cie­niem nie­okre­ślo­nej barwy, która stop­niowo się kon­kre­ty­zo­wała.

Mieli już gene­ra­tor burz w zasięgu wzroku, gdy natar­cie zaczęło grzę­znąć. Przy­cup­nięty na stoku niskiego pagórka i osło­nięty prze­zro­czy­stą pali­sadą gene­ra­tor do złu­dze­nia przy­po­mi­nał mały, zde­for­mo­wany czołg. Popro­siła jed­nego z wró­bli o osza­co­wa­nie jego masy, a gdy otrzy­mała odpo­wiedź, z wra­że­nia aż przy­gry­zła wargę. Cóż, od tego były dźwi­ga­cze.

Znacz­nie bar­dziej oso­bliwy był fakt, że gene­ra­tora bro­niły tylko cztery węgo­rze ser­wi­tory. Były uzbro­jone w lasery, któ­rych ogień na razie nie prze­bił się przez obronę kelów.

Che­ris zorien­to­wała się, że for­ma­cja traci sku­tecz­ność, kiedy powie­trze ozię­biło się i posza­rzało. Miała też pro­blemy z oddy­cha­niem i cho­ciaż nio­sła ze sobą awa­ryjny zapas powie­trza (jak wszy­scy), domy­ślała się, że to dopiero począ­tek. Oczy­wi­ście marsz też stał się utrud­niony.

Pierw­sze próby sko­ry­go­wa­nia for­ma­cji zaowo­co­wały zim­niej­szym wia­trem i jesz­cze więk­szą sza­ro­ścią świata. Zgrzyt­nęła zębami.

Zima. Entro­pia.

Powinni się zbie­rać, ale byli już tak bli­sko. Spró­bo­wała innej kon­fi­gu­ra­cji. Trudno jej się oddy­chało, trudno się myślało. Zda­wało jej się, że sły­szy śpiew śniegu.

– Potrze­buję waszych przy­dzia­łów obli­cze­nio­wych – poin­for­mo­wała porucz­ni­ków.

Byli naprawdę bar­dzo bli­sko gene­ra­tora, prze­ła­mali szyk węgo­rzy, które poszły w roz­sypkę, teraz wystar­czyło tylko prze­jąć to drań­stwo i obro­nić do czasu przy­by­cia trans­portu. Ale do tego potrze­bo­wali spraw­nie dzia­ła­ją­cej for­ma­cji.

Zatę­sk­niła za cza­sami zwy­kłych poci­sków i bomb. Wszystko było wtedy o wiele prost­sze.

Pomysł ode­bra­nia żoł­nie­rzom zaso­bów obli­cze­nio­wych podo­bał jej się tak samo jak im – czyli wcale. Nie byli jed­nak w obo­zie, gdzie mogliby sko­rzy­stać z moc­niej­szej sieci, nie mieli rów­nież dostępu do więk­szego i wydaj­niej­szego sys­temu na pokła­dzie ćmy kosmicz­nej albo w bazie woj­sko­wej. Musiała im wystar­czyć lokalna sieć tak­tyczna. Innej nie mieli.

Dała swoim ludziom chwilę na roze­zna­nie się w sytu­acji, po czym prze­kie­ro­wała ich zasoby na sie­bie. Puściła mimo uszu pro­te­sty, nie­które zdaw­kowe, inne poważ­niej­sze – _nic nie widzę, zgu­bi­łem współ­rzędne, jak tu zimno_, wią­zanka prze­kleństw. Verab coś tłu­ma­czył pozo­sta­łym porucz­ni­kom, ale nie podał roz­mowy do jej wia­do­mo­ści, więc uznała, że sam da sobie radę.

Sfor­mu­ło­wała pyta­nie w taki spo­sób, żeby jej szturm obli­cze­niowy mógł w roz­sąd­nym cza­sie przy­nieść wynik. Sieć tak­tyczna kom­pa­nii nie była rozumna w takim sen­sie jak woj­skowe ser­wi­tory, ale jeżeli czło­wiek wie­dział, jak z nią roz­ma­wiać, potra­fiła udzie­lać cał­kiem pre­cy­zyj­nych odpo­wie­dzi. Świat z wolna czer­niał, gdy sieć zale­ciła ciąg kolej­nych przy­bli­żeń. Che­ris auto­ry­zo­wała wyli­cze­nia i narzu­ciła warunki brze­gowe, żeby przy­śpie­szyć wyszu­ki­wa­nie naj­bar­dziej praw­do­po­dob­nych roz­wią­zań.

Pro­blem był oczy­wi­sty: nie dość, że gene­ra­tor burz dzia­łał w opar­ciu o here­tycką mecha­nikę (odpo­wie­dzialną także za kło­poty poże­ra­czy pogody), to samo jego ist­nie­nie sta­no­wiło zabu­rze­nie naj­wyż­szego kalen­da­rza. Che­ris nie śpie­szyło się do zamel­do­wa­nia o tym prze­ło­żo­nym.

Ze wszyst­kich stron opły­wały ich fale zie­lono-czar­nych pło­mieni: nie­do­bitki węgo­rzy wciąż sta­wiały opór. Che­ris w duchu bła­gała for­ma­cję, żeby ta wytrzy­mała do czasu, gdy sieć tak­tyczna skoń­czy prze­żu­wać wyli­cze­nia. Szyb­ciej, pona­glała w myślach sys­tem. Miała wra­że­nie, że z zimna jej zęby zamie­niły się w sople, a palce u rąk zamar­zły w reu­ma­tycz­nie powy­krę­cane patyczki.

– Mamy gene­ra­tor! – wykrzyk­nął Verab.

Dowo­dzony przez niego plu­ton zdła­wił wła­śnie ostatni punkt oporu węgo­rzy. Chwi­lowo mieli spo­kój.

– Dosko­nale – odpo­wie­działa cał­kiem serio Che­ris. – Teraz musimy go utrzy­mać.

Prze­cią­że­nie sieci dawało im się we znaki. Kela Zro z trze­ciego plu­tonu prze­nio­sła do prze­kaź­nika wię­cej funk­cji świa­do­mo­ści prze­strzen­nej, niż zale­cał regu­la­min, i nie­wiele bra­ko­wało, żeby słono za to zapła­ciła. Żoł­nierz sto­jący w szyku na prawo od niej krzyk­nął ostrze­gaw­czo. Dosłow­nie w ostat­niej chwili zdą­żyła sko­ry­go­wać pozy­cję i unik­nąć liź­nię­cia węgo­rzego ognia. Nie ona jedna miała kło­poty: nawet tym, któ­rzy roz­sąd­nie ogra­ni­czyli uży­cie prze­kaź­ni­ków, gro­ziła desyn­chro­ni­za­cja.

Che­ris wywo­łała na ekran wstępne wyniki obli­czeń i szybko je przej­rzała. Nic, nic, nic… Ha.

Niebo przy­ga­sało. Wkle­pała swoje suge­stie i cze­kała dalej.

– Kapi­ta­nie? – Porucz­nik Ankat z plu­tonu trze­ciego. – Mam prze­czu­cie, że gdzieś tam węgo­rze szy­kują się do kontr­ataku. To by był roz­sądny ruch z ich strony.

– Nie przy­śpie­szę dzia­ła­nia sieci, ale my jeste­śmy kelami, a oni nie. Jeżeli będziemy musieli zębami odry­wać ich od naszych butów, to tak wła­śnie zro­bimy.

W końcu sys­tem wyge­ne­ro­wał wia­ry­godny model panu­ją­cych przy gene­ra­to­rze warun­ków. Che­ris zdła­wiła odru­chowe wes­tchnie­nie ulgi i wydała roz­kazy języ­kiem, który przy­po­mi­nał bryłkę węgla po zga­śnię­ciu ostat­niej iskierki w pale­ni­sku.

Kom­pa­nia zare­ago­wała jak skrzy­piąca maszyna roze­brana na czę­ści. W odpo­wie­dzi na ruch plu­to­nów pierw­szego i dru­giego Che­ris od razu wpro­wa­dziła korekty, a plu­to­nom na tyłach kazała odwró­cić się w stronę pozo­sta­łych węgo­rzy. W miarę jak wszy­scy żoł­nie­rze pomału odnaj­do­wali wła­ściwe pozy­cje, entro­piczne zimno roz­ta­piało się jak lód w let­nim słońcu. Znów można było nor­mal­nie oddy­chać.

Poświę­ciła chwilę uwagi roz­rzu­co­nym w pobliżu zwło­kom węgo­rzy. Nie­które przy­jęły postać posą­gów z męt­nego lodu, inne roz­pły­wały się kału­żami tajem­ni­czych kolo­rów, jakby zapo­mniaw­szy o wła­ści­wych odcie­niach skóry, oczu, wło­sów. Osza­co­wała roz­miary rzezi i zapa­mię­tała je do póź­niej­szego porów­na­nia z sza­cun­kami wró­bli. Liczby były bar­dzo ważne, zwłasz­cza kiedy pole­gli zgi­nęli z two­jej ręki.

We współ­pracy z porucz­ni­kami prze­or­ga­ni­zo­wała kom­pa­nię w spo­sób opty­malny dla obrony gene­ra­tora; posłu­żyła się w tym celu for­ma­cją nie­po­ko­jąco podobną do Stosu Pło­ną­cego w Głąb, który znaj­do­wał się na liście for­ma­cji zaka­za­nych. Następ­nie zamel­do­wała dowódz­twu orbi­tal­nemu o zdo­by­ciu wątłego przy­czółku na tery­to­rium węgo­rzy; przy odro­bi­nie szczę­ścia wzmoc­niony impul­sowo sygnał powi­nien się prze­bić.

W pierw­szej chwili nie roz­po­znała sygna­tury, którą opa­trzona była wia­do­mość przy­cho­dząca. Nie spo­dzie­wała się kon­taktu tak szybko po wysła­niu mel­dunku.

W porów­na­niu z nie­wy­raź­nym brzę­cze­niem roz­mów w prze­kaź­niku głos z dowódz­twa zabrzmiał wyjąt­kowo ostro i wyraź­nie:

– Kapi­tan kela Che­ris, Kom­pa­nia Cza­pli, bata­lion 109-229. Pro­szę potwier­dzić odbiór.

Roz­po­znała głos gene­rał bry­gady keli Farosh, głów­no­do­wo­dzą­cej całej eks­pe­dy­cji. Nie tra­cąc kom­pa­nii z oka, odpo­wie­działa na tym samym kanale, z uży­ciem odpo­wied­niego klu­cza:

– Tu kapi­tan Che­ris, gene­rale. Cel zabez­pie­czony.

– To nie­istotne – odparła Farosh. Nie takiej odpo­wie­dzi ocze­ki­wała Che­ris. – Zostaw­cie gene­ra­tor i przy­go­tuj­cie się do ewa­ku­acji za dwa­dzie­ścia sześć minut. Lokalna obrona powietrzna węgo­rzy została chwi­lowo uniesz­ko­dli­wiona.

Che­ris nie była pewna, czy słuch jej nie myli. Obej­rzała się przez ramię: gene­ra­tor ota­czała świe­tli­sta aure­ola błę­kitno-fio­le­to­wego świa­tła. Aż zabo­lało ją w kościach na wspo­mnie­nie nie­daw­nego zimna.

– A co z gene­ra­to­rem, gene­rale?

– Dobrze się spi­sa­li­ście, ale teraz to już nie wasz pro­blem. Zostaw­cie go tam, gdzie jest.

Połą­cze­nie zostało zakoń­czone.

Che­ris prze­ka­zała infor­ma­cję dalej.

– To jakiś żart, kapi­ta­nie? – zdzi­wił się Verab. – Powin­ni­śmy zała­twić sprawę do końca, jak już tu jeste­śmy.

– Zawsze możemy się zgło­sić na ochot­nika, że chcemy zostać – zauwa­żył z prze­ką­sem Ankat. – W dowódz­twie kochają ochot­ni­ków.

– Chcą się nas stąd pozbyć, to oczy­wi­ste – przy­znała Che­ris.

Podzie­lała fru­stra­cję pod­wład­nych. Pla­no­wali wyku­rze­nie węgo­rzy z kry­jó­wek, żeby egze­ku­to­rzy hek­sar­chatu mogli prze­pro­gra­mo­wać ich ser­wi­tory i umoż­li­wić im powrót do cywi­li­za­cji. Prze­rwa­nie eks­pe­dy­cji w taki spo­sób było czymś nie­zwy­kłym. Po co wysy­łać ludzi po gene­ra­tor, jeżeli nie zamie­rzali go ze sobą zabrać?

Naj­młod­szy z jej żoł­nie­rzy – kel Dez­ken, świeżo po ukoń­cze­niu aka­de­mii – wyła­mał się z for­ma­cji, pró­bu­jąc opo­wie­dzieć kole­dze kiep­ski żart, i dostał ostat­nią kulkę od węgo­rzy. Che­ris prze­lot­nie odno­to­wała ten fakt. Chło­pak wyka­zał się fatal­nym wyczu­ciem czasu, ale on w ogóle miał pecha.

Z roz­cza­ro­wa­niem przy­jęła poja­wie­nie się skocz­ków i zespo­łów medycz­nych, które miały ich prze­trans­por­to­wać na orbitę (w eskor­cie jastrzębi i poże­ra­czy pogody, cho­ciaż przy­dat­ność tych ostat­nich była mocno wąt­pliwa). W pew­nym sen­sie każde pole bitwy było jak dom – marny i żało­sny, w któ­rym za naj­drob­niej­sze uchy­bie­nie gro­ziła kara, a naj­więk­sze cnoty pozo­sta­wały nie­zau­wa­żone, ale mimo wszystko dom to dom. Nie wie­działa, jak to o niej świad­czy, że tak dosko­nale odnaj­duje się na służ­bie, dopóki jed­nak miała okre­ślone obo­wiązki, jej opi­nia nikogo nie inte­re­so­wała.

Kan­cia­stop­ta­sie jastrzę­bie pro­wa­dziły ogień osło­nowy, umoż­li­wia­jąc bez­pieczne zaokrę­to­wa­nie całej kom­pa­nii. Prze­miesz­cza­jąc się w górę i w dół, w przód i w tył, zda­wały się czer­pać spo­kojną radość ze swo­jego zada­nia. Nie two­rzyły spój­nego szyku: kel­skie ser­wi­tory były nie­ak­tywne for­ma­cyj­nie.

W jasnych pro­mie­niach słońca lśniła broń wypusz­czona z poła­ma­nych rąk, potrza­skane żebra poły­sku­jące krwią i żół­tawą cie­czą, igieł­ko­wate resztki burzo­wych krysz­ta­łów. Che­ris ostat­nia weszła na pokład skoczka. Utrwa­liła w pamięci obraz pola bitwy jak wydra­pany w kościach czaszki.

Zatło­czone wnę­trze cuch­nęło potem i zmę­cze­niem. Usia­dła z dala od reszty żoł­nie­rzy i wyglą­dała przez okno, kiedy sko­czek wzbił się łukiem w powie­trze. Dzięki temu widziała, jak wycze­ku­jąca w pobliżu kel­ska ćma sztur­mowa zrzuca dwie bomby – schlud­nie, pre­cy­zyj­nie, dokład­nie w to miej­sce, które jesz­cze nie­dawno zaj­mo­wała Kom­pa­nia Cza­pli. Cały dzień cięż­kiego boju zmar­no­wany, unie­waż­niony jed­nym ładun­kiem wybu­cho­wym. Patrzyła tak długo, aż jaskrawe kwiaty eks­plo­zji skur­czyły się do roz­miaru led­wie draż­nią­cych oko punk­ci­ków.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: