Gambit orangutana - ebook
Gambit orangutana - ebook
Podczas głośnego turnieju szachowego w Nowym Jorku w 1924 roku polski szachista Ksawery Tartakower zagrał przeciwko Gézie Maróczyemu nieregularne otwarcie, przesuwając piona z pola b2 na b4. Na pytanie, dlaczego je wybrał, odpowiedział, że był to rezultat konsultacji z orangutanem, przed którego klatką spędził czas podczas przedpołudniowej wycieczki do słynnego zoo na Bronksie. Odtąd nazywał je „debiutem orangutana”.
Szachy to gra, którą inspiruje życie – i która bywa inspiracją. Dla tych, którzy sami nie grają, są intrygujące i tajemnicze. Kasper Bajon pisze o przede wszystkim złotej epoce polskich szachów, arcymistrzu Akiwie Rubinsteinie, Karolu Irzykowskim, Janie Karskim i Józefie Piłsudskim, o polskich mistrzyniach z okresu międzywojnia oraz o szachach w getcie. Pisze także o Vladimirze Nabokovie i Walterze Benjaminie, bo po literackiej szachownicy przemieszcza się ruchem skoczka, odnajdując szachowe tropy w sztuce i życiu, własnym i wielkich tego świata.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-579-3 |
Rozmiar pliku: | 4,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1.
W połowie 2007 roku spędziłem kilka tygodni w Nowym Jorku u mojego kumpla Małpeczki. Kiedy on rano wychodził do pracy – a pracował wtedy dla IBM i nie było go czasem kilkanaście godzin – brałem plecak i włóczyłem się po mieście. Przeważnie celem moich wędrówek był oddalony o kilkadziesiąt przecznic Washington Square, gdzie zaopatrywałem się w dżointy. Spędzałem tam długie godziny, przyglądając się skejtom oraz raperom, którzy rymowali do beatboxów. Miałem dwadzieścia trzy lata i wciąż słuchałem hip-hopu. Choć brakowało mi pieniędzy i byłem nikim, to poczucie, że jestem w Nowym Jorku – w miejscu, gdzie zaczynali Mos Def i Talib Kweli, gdzie rodziło się graffiti, skąd docierały do nas filmy na VHS-ach z trikami na deskorolce, które małpowało się na murkach i krawężnikach ursynowskiego osiedla – miało w sobie coś ze spełnienia najskrytszych snów. Nowy Jork jednak istniał. Nie był iluzją.
Wtedy też, na Washington Square, wróciłem do porzuconych szachów. Godzinami przyglądałem się hustlerom przesuwającym bierki na świeżym powietrzu. Grali o niewielkie stawki. Awanturowali się przy tym potwornie. Figury umieszczali pomiędzy polami, na samej linii, tak żeby wraz z przebiegiem rozgrywki móc wybrać korzystniejszą dla siebie pozycję. Tylko raz skusiłem się usiąść do stołu. Dostałem szybko manto i w ten błahy sposób pozbyłem się pięciu dolarów. Pamiętam, że zacząłem partią włoską, wariantem spokojnym, co mój przeciwnik błyskawicznie skomentował:
– To nie Little Italy! Partię włoską grają chłopcy, mężczyźni wybierają hiszpańską.
Nawet nie wiedziałem, jak prawdziwa i życiowa była to maksyma. Zrozumiałem to ponad dekadę później, gdy zamieszkałem w Hiszpanii i jej dostojny, dojrzały mrok przedłożyłem nad rozświetlone, czasem zbyt gładkie uroki Italii. Oba otwarcia różni zaledwie jedno pole, na którym w trzecim ruchu ma stanąć biały goniec z f1. We włoskiej partii to c4, w hiszpańskiej – b5. Teraz już wiem, że pomiędzy tymi sąsiadującym polami rozciąga się smuga cienia.
2.
Po przegranej partii popołudniową porą ruszyłem w kierunku Battery. W SoHo zupełnie nieprzypadkowym przypadkiem natknąłem się na małą szachową klubokawiarnię. Był to w zasadzie antykwariat z magazynami, książkami, szachownicami i programami do gry. Nazywał się chyba Caissa, ale nie dam sobie ręki uciąć. Można tam było też kupić płyty winylowe, napić się kawy, coś zjeść. Zmęczony, zrzuciłem rzeczy przy jednym ze stolików, zamówiłem coś skromnego – byłem przecież pięć dolarów w plecy – i zacząłem przeglądać książki. Angielski, hiszpański, rosyjski, niemiecki, tysiące pozycji poświęconych szachom. Monografie, albumy, księgi turniejowe, zbiory problemów, kompozycja, teoria gry, życiorysy… Przepastny szachowy wszechświat wydał mi się wtedy nie do ogarnięcia. Cudowny, lecz niedostępny. Po kilku kwadransach szperania, bez klucza, bez pomysłu, szperania naiwnego i niewinnego, pomny słów mojego niedawnego przeciwnika, kupiłem sobie studium dotyczące partii hiszpańskiej wraz z wariantami, przykładowymi grami i historyczną wkładką – oraz książkę, którą polecił mi starszy właściciel antykwariatu, z dredami grubszymi od moich nadgarstków, kiedy dowiedział się, że jestem z Polski: _Die hypermoderne Schachpartie_Ksawerego Tartakowera z 1924 roku.
– To klasyka – powiedział.
Był to wybór stu pięćdziesięciu najpiękniejszych partii rozegranych w dekadzie poprzedzającej wydanie książki – manifest szkoły modernistycznej, którą reprezentowało nowe, powojenne pokolenie szachistów, takich jak Richard Réti, Aleksander Alechin, Max Euwe czy Tartakower właśnie. Przedkładali oni fantazję nad solidność starej szkoły, w tym mistrza świata w latach 1894–1921 Emanuela Laskera; komplikacje, brawurę czy wręcz ryzykanctwo cenili wyżej niż powolne budowanie pozycji, woleli niepewne zwycięstwo niż pewny remis.
W tym samym 1924 roku odbył się legendarny turniej w Nowym Jorku. Wśród jedenastu szachistów w różnym wieku, różnej proweniencji, reprezentujących różne style gry, modernistów oraz klasyków, wystąpili: były już wtedy mistrz świata Lasker, obecny – José Raúl Capablanca oraz przyszły – Alechin. Ku zaskoczeniu wszystkich zawody dość pewnie wygrał ten pierwszy, stary wyjadacz, żywy pomnik dziewiętnastowiecznych szachów, ale nadspodziewanie dobrze rozpoczął je Ksawery Tartakower. Polski szachista (który nigdy w Polsce nie mieszkał) z trzech pierwszych partii wygrał dwie, jedną zremisował i przewodził stawce. Rano przed rozpoczęciem czwartej rundy dla uczestników turnieju zorganizowano wycieczkę do słynnego zoo na Bronksie. Po powrocie Tartakower zagrał przeciwko Gézie Maróczyemu nieregularne otwarcie, przesuwając piona z pola b2 na b4. Partia skończyła się remisem. W swojej książce poświęconej nowojorskiemu turniejowi Alechin opisał ją jako źle prowadzoną, niekonsekwentną i z zepsutą końcówką¹. Samo zaś otwarcie skrytykował, twierdząc, że zdradza zamysły białych, nim jeszcze poznamy, jaki plan na grę mają czarne. Na pytanie, dlaczego je wybrał, Tartakower odpowiedział, że był to rezultat konsultacji z orangutanem, przed którego klatką spędził czas przedpołudniowej wycieczki. Odtąd nazywał je właśnie „debiutem orangutana”.
3.
Podobno pion operujący na linii „b” przypominał Tartakowerowi wspinającego się po lianach orangutana. W niestandardowym ruchu dopatrywano się zamierzonego małpiarstwa, Tartakower uchodził bowiem za kawalarza. Niepoważny, wręcz karkołomny, ułański aspekt tego otwarcia był na tyle dominujący, że przez moment określano je nawet „polskim”. Jakoś podskórnie przeczuwano jednak, że szachista chciał coś zamanifestować – że, krótko mówiąc, ten „orangutan” coś znaczy.
Motyw małpy grającej w szachy znany jest od bardzo dawna. Pojawia się w jednej z opowieści _Księgi tysiąca i jednej nocy_.__Znajdziemy go w baśni _O królewiczu zamienionym w małpę_.__Był popularny w ikonografii średniowiecznej i renesansowej. Mówiono, że Karol V miał małpę, która grała z nim w szachy, co więcej – zwyciężała. _Książka o dworzaninie_ Baltazara Castiglionego, jak również _Dworzanin polski_ Łukasza Górnickiego zawierają opowieści o małpie przy szachownicy. Samuel Beckett marzył, aby na okładce wydanego w 1938 roku _Murphy’ego_ znalazło się zdjęcie dwóch szympansów grających w szachy, które pisarz widział w „Daily Sketch” niedługo po tym, jak skończył pisać powieść. W wierszu oświeceniowego poety Christiana Fürchtegotta Gellerta _Der Affe_ małpa radzi chłopcu, jak powinien się poruszyć, aby pokonać przeciwnika. Co prawda utwór ma wydźwięk satyryczny, niewykluczone jednak, że o podobną radę – „mam zagrać tak czy siak?” – Tartakower poprosił orangutana, który wskazał rozwiązanie.
Na wycieczkę do zoo uczestników nowojorskiego turnieju zaprosił dyrektor ogrodu William Hornaday. Jest to postać co najmniej dwuznaczna, raczej mroczna. Co prawda ma jakieś zasługi dla ochrony gatunków i nauki. Był też znanym specjalistą od taksydermii. Niemniej w 1906 roku w tej samej małpiarni, którą osiemnaście lat później odwiedził Ksawery Tartakower, razem z szympansami przetrzymywał Pigmeja: Otę Bengę. Benga jako jedyny przeżył masakrę swojej rodzinnej wioski, której dokonali belgijscy żołnierze. Miał wtedy dwadzieścia kilka lat. Następnie został sprzedany na targu niewolników amerykańskiemu handlarzowi dzikimi zwierzętami Samuelowi Phillipsowi Vernerowi, który wystawił go na tak zwanej etnologicznej ekspozycji podczas światowych targów w St. Louis. Kiedy dwa lata potem Hornaday prezentował Bengę przed nowojorską publicznością, mówił, że dla jego ogrodu zoologicznego to prawdziwy zaszczyt – możliwość pokazania formy przejściowej między małpą a człowiekiem, brakującego ogniwa ewolucji. Niewykluczone, że Maróczy, który opisał „konsultacje” Tartakowera z orangutanem w czasopiśmie szachowym „Kagans Neueste Schachnachrichten” i określił je jako niedopuszczalne, uznał, że mowa jednak o człowieku. W pierwszej biografii Arthura Rimbauda, napisanej przez jego szwagra, Paterne’a Berrichona, można przeczytać, że podczas tajemniczego pobytu na Jawie w 1876 roku poeta spędził kilka tygodni wśród orangutanów. Nie wiadomo właśnie tylko, czy chodziło o małpy, czy o rdzenną ludność. Mogło tu dojść do wcale nie niewinnego _qui pro quo_. Orangutan to po malajsku „człowiek lasu”.
Ksawery Tartakower, 1935
NAC
4.
Orangutanka, której radził się Tartakower, nazywała się Susan. Niewiele o niej wiadomo. Zapewne przybyła do Nowego Jorku na dolnym pokładzie jednego z parowców, w drewnianej skrzyni, jak większość jej kuzynów. Przesiedlenie było dla nich w zasadzie równoznaczne z wyrokiem śmierci. Z badań Chrisa Herzfelda wynika, że w latach 1837–1967 naczelne przeżywały w niewoli średnio około osiemnastu miesięcy². Najsłynniejszy swego czasu orangutan – wspaniały, gigantyczny Sułtan z amsterdamskiego zoo, z imponującymi talerzami policzkowymi i wielkim, obwisłym workiem gardłowym, dzięki któremu potrafił donośnie ryczeć, symbol niderlandzkiego kolonializmu w Azji, „stary leśny człowiek” malowany i rzeźbiony przez europejskich artystów, twarz z pocztówek – zmarł na tyfus w 1914 roku, ledwie szesnaście miesięcy po przybyciu do Holandii.
Susan pochodziła najprawdopodobniej z północnej Sumatry. Była ofiarą postępu. Po I wojnie światowej ekspansja rolnictwa, głównie upraw palmy olejowej, doprowadziła do wykarczowania wielu leśnych mateczników na wyspie, w których dotąd żyły orangutany. Konflikt ludzi i małp stał się faktem. Uważano je, obok słoni i nosorożców, za największe szkodniki niszczące uprawy³. Plantatorzy wraz z myśliwymi i dyrektorami ogrodów zoologicznych doszli do porozumienia i wspólnie rozkręcili spory biznes, który opierał się na handlu małpami. Zwierzęta sprzedawano do zoo, cyrków, muzeów, laboratoriów i prywatnych zwierzyńców w Adelajdzie, Amsterdamie, Edynburgu czy San Diego, słowem – na całym świecie. W tamtym czasie za handlem orangutanami z Sumatry (w tym zapewne za przesiedleniem Susan) stał niejaki J.F. van Geuns. I tak na przykład w sierpniu 1927 roku przypłynął on do portu w Hamburgu z trzydziestoma trzema osobnikami, osiem miesięcy później pojawił się z czterdziestoma małpami w Marsylii, a Londyn złożył zamówienie na blisko pięćdziesiąt orangutanów. Henry Hesketh Bell, niegdyś gubernator Ugandy, Północnej Nigerii i Mauritiusa, opisał ten proceder w liście do „The Times”, porównując go do handlu niewolnikami i wskazując, że niesie on wielkie zagrożenie dla sumatrzańskiej fauny. Bell był też świadomy, jak brutalne są polowania na orangutany. Biali myśliwi werbowali niewielkie grupy mieszkańców z położonych na skraju dżungli wiosek i wraz z nimi ruszali w głąb dziczy, do gniazd orangutanów. Drzewa, na których żyły, ścinano. Podczas takiego polowania orangutany bardzo często umierały na zawał; inne, z mocniejszymi z sercami, ale połamane po upadku, odchodziły powoli w męczarniach. Małe zabierano rodzicom, których następnie z zimną krwią mordowano. Jeżeli małpy przeżyły upadek, były chwytane w mocne sznurowe sieci, a potem zamykane w ciasnych bambusowych klatkach. Nie mogły w nich nawet stać. Następnie wysyłano je do Singapuru i stamtąd parowcami wypływały w świat. Prawie połowa umierała na morzu – z powodu odwodnienia, chorób, stresu. Ciała wyrzucano do wody.
W latach dwudziestych XX wieku do głosu coraz częściej dochodzili obrońcy praw zwierząt. Przeważnie byli oni mieszkańcami metropolii. Świadomość ekologiczną, opiekę nad zagrożonymi gatunkami, walkę o bioróżnorodność czy ograniczenie handlu zwierzętami zawdzięczamy – o czym niechętnie się dzisiaj wspomina – kolonializmowi właśnie. To w istocie zachodni konstrukt intelektualny, odpowiedź na problemy, które zrodziły sama kolonialna ekspansja i drenowanie podbitych ziem. Przed II wojną światową ochrona środowiska stała się wręcz jednym z filarów zamorskiej polityki imperiów i kolejnym, tym razem miękkim, sposobem na ograniczenie samostanowienia rdzennych mieszkańców kolonii. Przyjęto wtedy wiele praw, które miały na celu chronić naczelne. Pomimo jednak tych wszystkich szczytnych przedsięwzięć jeszcze w latach czterdziestych van Geuns zamieszczał w malajskiej prasie ogłoszenia, że kupi czy sprzeda objęte ochroną zwierzęta: orangutany, nosorożce i rajskie ptaki. Jednocześnie organizował dla prymatologów z całego świata wyprawy w mroczne ostępy, gdzie w gniazdach mieszkali „leśni ludzie”. Aresztowano go dopiero w marcu 1954 roku. Od tego czasu liczebność orangutana sumatrzańskiego zmniejszyła się o osiemdziesiąt procent. Obecnie jest on gatunkiem krytycznie zagrożonym.
5.
Nie ma smutniejszych istot w zoo niż orangutany. Dziś już nie potrafię spojrzeć w ich zdradzające wielką mądrość i cierpienie oczy. Dawno temu w Zurychu doznałem czegoś na podobieństwo ataku paniki, gdy w małpiarni, do której wszedłem raczej z nudów niż ciekawości, zobaczyłem odwrócone plecami goryle i orangutany, które jakby zawstydzone, a nawet upokorzone, chowały się w ten sposób przed bezmyślnymi spojrzeniami ludzi, zdwojonymi poprzez wycelowane w zwierzęta telefony oraz aparaty.
Nie wiem (choć niewykluczone, że ta szlachetna niewiedza również jest konstruktem kolonialnym), jak można schwytać orangutana, uwięzić go, sprzedać czy kupić, a potem wystawić na pokaz. Nie rozumiem, jak bez oburzenia można go też oglądać. I nie chodzi mi wcale o to, że są one, jak często podkreślają ich obrońcy, naszymi najbliższymi kuzynami, gdyż należą do rodziny człowiekowatych.
Melancholia orangutana nie ma sobie równej. Niewysłowiony ból – to, podejrzewam, zobaczył Tartakower w obliczu Susan. Działo się to kilka miesięcy po puczu monachijskim i pięć lat z okładem po I wojnie światowej, w której brał czynny udział. Trzynaście lat wcześniej jego rodzice zostali zamordowani w jednym z czarnosecinnych pogromów. Nagle to wszystko jakby do niego dotarło, w tej krótkiej chwili iluminacji, w słynnej nowojorskiej małpiarni, która jeszcze niedawno była więzieniem człowieka. „Izolowany pionek rozsiewa smutek na całej szachownicy”, brzmiał jeden z aforyzmów Tartakowera. Teraz zrozumiał, że zniewolony orangutan rozsiewa smutek na cały świat. W jego niekonwencjonalnym ruchu – pionem na pole b4 – którym otworzył partię z Maróczym, widzę niezgodę na rzeczywistość. To nie był manifest pogodnej rezygnacji. Jeżeli na szachownicy można zaprotestować, to tamto posunięcie było właśnie takim protestem. Tartakower podważył w ten sposób swój inny aforyzm, bodaj najsłynniejszy, że „w szachach moralne zwycięstwa się nie liczą”. Był rok 1924, przyszłość dopiero miała pokazać, że jeszcze niejednokrotnie zwyciężać będzie można wyłącznie moralnie, także na szachownicy.
Po rozgrywce z Maróczym Tartakower na chwilę utrzymał jeszcze pierwsze miejsce. Potem jego gra się posypała i cały turniej skończył na ósmej pozycji. Nie miało to jednak wielkiego znaczenia wobec losu Susan, który w jakiś trudny do uchwycenia sposób wydawał się emblematyczny. Co więc właściwie dostrzegł w niej Tartakower? Historię w jej najczystszej, bo krzywej, postaci. Historię, która tak często miała wpływać na grę polskich szachistów.
Zimą 2012 roku wróciłem do Nowego Jorku. Małpeczka już dawno tam nie mieszkał. Miasto, pamiętam, było jakieś smutne i nieswoje. Któregoś dnia wybrałem się do zoo na Bronksie. Wcześniej nigdy w nim nie byłem. Po stu jedenastu latach zamykano właśnie słynną małpiarnię. Pod budynkiem zebrał się tłum; ludzie dali się ponieść niezdrowej nostalgii. Młodzi i starzy, w przeważającej mierze biali, trzymali pamiątkowe zdjęcia, na których z partnerami, rodzicami, dziadkami – dekadę, dwie, trzy, cztery temu – pozowali na tle przygnębionych małp. Opowiadali o swoich wizytach w małpiarni, chwilach tam spędzonych. Byli bliscy płaczu, a może nawet naprawdę płakali, jakby ktoś odebrał im ich dzieciństwo. Zapomnieli lub nie chcieli pamiętać, że w istocie ich dzieciństwo działo się w miejscu męczeństwa. Małp i ludzi.ZUGZWANG
1.
Lubię go sobie wyobrażać w kinie. Na przykład na _Szachiście_ Raymonda Bernarda. Mankiety ma brudne, surdut w okruchach i kawał życia za sobą. Zapadnięty w pluszowym fotelu, spogląda na obraz biegnący białym lśnieniem. Lęki przepadły w dusznym mroku. Jeżeli istnieją dla niego bezpieczne przestrzenie, to tylko te czarno-białe – do bólu logiczne. Podczas scen bitwy zasypia, a gdy się budzi, już poza wątkiem, baron Wolfgang von Kempelen, daleki krewny Caligariego, prezentuje przed Katarzyną Wielką maszynę do gry w szachy – Mechanicznego Turka. I wtedy na ekranie pojawia się szachownica, jakby wspomnienie minionego szczęścia, a na niej niemożliwy układ bierek. Czy to jeszcze sen? – pyta sam siebie. Akcja rozgrywa się w Pałacu Zimowym, gdzie, jak pamięta, dwie dekady wcześniej oklaskiwano go podczas symultany, gdy na ośmiu stołach dał popis jednocześnie precyzji i bezwzględnej prostoty.
Zacząłem myśleć o Rubinsteinie, kiedy z Kadyksu jechałem autem do Polski. Zamiast standardowej drogi przez Estremadurę, Kastylię, Kraj Basków, wybrałem dawną Via Augusta – przez Andaluzję i Katalonię. Chciałem w końcu odwiedzić Portbou, gdzie zmarł Walter Benjamin. Do obskurnego hotelu, wciśniętego jak implant we wschodnią pierzeję obsadzonego fikusami rynku, będącego sercem zupełnie nieistotnej mieścinki niedaleko Albacete, dotarłem o zmroku po dziewięciu godzinach jazdy. Pamiętam, że przyśnił mi się urząd celny, a w nim facet bez twarzy ze sporym kufrem, którego celnik pytał o imię i nazwisko. Widziałem, jak urzędnik wpisuje w księgę litery „er”. Potem dopytał, czy nazwisko mężczyzny pisze się przez „j”, czy przez „y”. We śnie byłem przekonany, że chodzi o Benjamina.
Moje myśli krążyły wokół żywotów równoległych, zbiegów okoliczności, obrzeży przypadku i przeznaczenia. Zimą 1939 roku poeta Antonio Machado ucieka do Francji przed wojskami generała Franco, które właśnie zgniotły opór Katalonii. Wycieńczony wędrówką przez Pireneje, ścigany przez faszystów, umiera w nadmorskim Collioure. Półtora roku później jego szlak niejako odwróci Walter Benjamin, który będzie uchodzić z Francji przed Hitlerem. Benjamin chce się dostać do Portugalii _via_ Hiszpania, a potem do Ameryki. Droga przez góry, w pełnym słońcu (jest wrzesień), kosztuje go mnóstwo sił. Dokuczają mu gorączka, zawroty głowy – być może to udar. Jest na skraju wyczerpania, a przed sobą ma jeszcze kilkanaście kilometrów pieszej wędrówki.
Wyruszył w sporej grupie, ale po paru godzinach zostaje znacznie z tyłu. Spowalnia go ciężka walizka, którą taszczy ze sobą. W środku znajdują się jego rękopisy, w tym tajemnicze, niedawno napisane arcydzieło (czy jest to pełna wersja _Pasaży_?). W końcu dociera do Portbou. Zostaje tam aresztowany przez hiszpańskich żandarmów, a następnie wraz z resztą uchodźców uwięziony w hotelu, którego okna wychodzą na ulicę prowadzącą do morza. Nazajutrz ma być deportowany z powrotem do Francji – w objęcia Hitlera. W nocy popełnia samobójstwo. Z rozpaczy. Podobno. Okoliczności śmierci są jednak tajemnicze. Niewykluczone, że został zabity. Siepaczy można sobie wybrać. Mogło to być gestapo, które przymusiło żandarmów z Portbou do aresztowania, lub działający na południu Europy sowieccy agenci – opowiadano, że Benjamin jako antystalinista, podobnie jak Arthur Koestler, był na czarnej liście NKWD. Jak na ironię nazajutrz okazało się, że Hiszpanie pozwolili jednak internowanym kontynuować wędrówkę na zachód, nie odesłali ich do Francji.
Nierozwiązana pozostaje również tajemnica walizki z rękopisami. Czy pisarz zostawił ją w górach, czy – jak zaświadczają towarzysze ucieczki – przytargał do Portbou i dopiero tam przepadła? Pierwsza z wersji dawałaby nadzieję na odnalezienie bagażu w skalnych rozpadliskach i mogłaby wesprzeć tezę o samobójstwie; druga być może oznacza, że to czarna walizka stanowiła powód zabójstwa filozofa i ktoś ją po prostu zarekwirował. Niewykluczone zatem, że rękopisy Benjamina spoczywają gdzieś w zakurzonych moskiewskich archiwach, tuż obok _Mesjasza_ Brunona Schulza.
Machado i Benjamin – poświęcone przez historię gońce, królewski i hetmański, których ścieżki nie mogą się przeciąć.
2.
Są miasteczka idealnie odzwierciedlające te, które w dzieciństwie budowaliśmy z klocków Lego. Portbou właśnie do nich należy. Dziesiątki torów kolejowych splatających się w jeden warkocz, który zmierza w stronę wydrążonego w skale tunelu. Leciwa stacja kolejowa ze szklanym dachem, gdzie dyskretnie mijają się pociągi. Piaskowy kościół z dużą rozetą i kilkoma sterczynami; domy porozrzucane po wzgórzach; szosa podobna do wstęgi. Urocza zatoka, jakby ktoś nadgryzł kontynent; kamienista plaża i klif, a na nim garbią się pinie, wgapione w połyskujące morze. Wszystko zlane brzoskwiniowym słońcem. Nic nie wskazuje na to, że Portbou jest jednym ze zworników dziejów – miejscem, w którym zbiegają się losy ludzi, gdzie historia daje o sobie znać jako coś nieprzeniknionego.
30 października 1936 roku Portbou zostaje ostrzelane przez kanaryjski krążownik. W lutym 1937 miasteczko bombardują junkersy słynnego legionu Condor. Dwa lata później, gdy Antonio Machado umiera w sąsiednim Collioure, w okolicach Portbou dochodzi do ostatniej bitwy hiszpańskiej wojny domowej. Machado słyszy wystrzały, krzyki, a potem nieznośną ciszę – dźwięk klęski. Zapędzeni w róg szachownicy republikanie zostają wyrżnięci. Kilkanaście miesięcy potem przez Portbou przemkną niczym cienie uchodźcy z okupowanej Francji, w tym autor _Pasaży_.
Kiedy po dwóch dniach jazdy dotarłem w końcu do Portbou, słońce jeszcze migotało w turkusowej wodzie zatoki, by po chwili schować się za surowymi górami. Poszedłem wykąpać się na wyludnioną plażę, gdzie ciemnooka dziewczyna w rubinowej bluzce i szortach, spod których wypełzał wytatuowany smok, czytała jakąś książkę Vila-Matasa. Wszelka Historia była ode mnie równie daleko jak Polska. Zresztą czy Historia i Polska nie są tym samym?
Wypiłem kawę i zapaliłem papierosa przed czerwoną fasadą niegdysiejszego Hotel de Francia, gdzie niemal równo osiemdziesiąt lat wcześniej znaleziono ciało Waltera Benjamina. Miałem nadzieję, że będę mógł zatrzymać się tam na noc. Jestem fetyszystą miejsc i czerpię niezdrową podnietę z takich rocznicowych analogii. Odkąd pamiętam, struktura, odpowiedniość i wypływająca ze zbieżności harmonia wprawiały mój umysł w oczarowanie, jakby na moich oczach – i tylko dla nich – urzeczywistniał się na chwilę wyższy porządek i tym samym świadczył o istnieniu jakiejś metafizycznej przemyślności. Być może właśnie dlatego szachy od zawsze wywołują we mnie taką euforię. To jakby planszowa realizacja mojego postrzegania czasoprzestrzeni, które, wbrew chaosowi, za wszelką cenę dąży do symetrii. Przejrzystość kombinacji, bezwzględna logika posunięć, w końcu pozornie bezładny, a w gruncie rzeczy do bólu jasny przebieg rozgrywki, który objawia się nam w całej swojej definitywności dopiero poniewczasie, w chwili gdy poddajemy partię lub jeszcze później, kiedy analizujemy w zaciszu przegraną – niosą w sobie, jak mniemam, jakąś głęboką prawdę o świecie, o tym, jaki mógłby być, a niestety nie jest. Los, fatum, ludzkie namiętności – jakkolwiek nazwiemy tę tajemną siłę, która kształtuje otaczającą nas rzeczywistość – to gracze raczej toporni, nad zgodne z zasadami dramaturgii piękno szachów przedkładają gry mniej wyrafinowane. A może przesadzam? Może życie po prostu nie jest klasykiem, który nade wszystko ceni architekturę partii, tylko graczem romantycznym, nieszablonowym, dla którego bardziej niż styl liczą się śmiałe, nieoczywiste posunięcia?
W każdym razie Hotel de Francia, w którym zmarł Walter Benjamin, dzisiaj jest po prostu zwykłym budynkiem mieszkalnym, na którego balkonach suszą się bielizna i pościel. Pokój Benjamina jest teraz czyjąś sypialnią. Przypuszczam, że co noc kładzie się tam spać człowiek odporny na uroki symetrii, słowem: zdrowy na umyśle. Ktoś, dla kogo „teraz” to po prostu „teraz”, a nie wypadkowa wcześniejszych posunięć.
Spędzenie nocy w opustoszałym Portbou okazało się niemożliwe. Z powodu pandemii tylko jeden hotel był otwarty i brakowało w nim wolnych miejsc. W epoce COVID-19 smutek kurortów po sezonie stał się jeszcze bardziej dojmujący. Na Airbnb było co prawda kilka miejsc, ale właściciele apartamentów domagali się ode mnie, jako cudzoziemca, negatywnego testu na wirusa i nic w tej kwestii nie zmieniały tłumaczenia, że jadę z Hiszpanii, a nie do Hiszpanii, i jestem zameldowany na Kanarach. Akcent mnie zdradzał, więc nie było gadania. Bez testu ani rusz. Dlatego jeszcze tego samego wieczora przekroczyłem granicę i pojechałem do pobliskiego Le Boulou, gdzie otwarte były trzy hotele, jak się zdaje, dawne sanatoria. Francja mniej rygorystycznie podchodziła do pandemicznego zamieszania.
Skłamię, jeśli napiszę, że nie wiedziałem, że to w Le Boulou, równo dekadę przed tym, nim Antonio Machado uciekał siepaczom generała Franco, narodziła się _Obrona Łużyna_. Od jakiegoś czasu bowiem subskrybuję, jak to się dzisiaj mówi, dwie strony, które co rusz zapychają moją skrzynkę mailową fotografiami – „z epoki” lub całkiem współczesnymi – miejsc, w których żył lub które odwiedził Nabokov. Podczas jednego z lockdownów__wybierałem się w wirtualne podróże i za pomocą Google Maps odwiedzałem zakątki związane z rosyjskim pisarzem, od Petersburga, przez Krym, Berlin, Trinity College, aż do amerykańskiej Ithaki. Na jednym z kadrów, właśnie z okolic Le Boulou, wypatrzyłem nawet niewyraźną sylwetkę uganiającą się, jak chciałbym wierzyć, za motylami, ale Klara stwierdziła, że lepidopterologów amatorów już w zasadzie nie ma i na zdjęciu najpewniej widnieje miłośnik wędkowania dzierżący podbierak. Gdzie indziej, w miasteczku Cabezas Bajas, dokąd zapuściłem się za pomocą kursora w pewien uroczo zmarnotrawiony wieczór, natrafiłem na przyklejonego do kamienia polowca szachownicę, należącego do rodziny rusałkowatych (_Nymphalidae_). Pierwszy raz zobaczyłem go dawno temu w ogrodzie mojej ciotki, jak przysiadł na jednym z fioletowych bezimiennych kwiatów, a potem raz jeszcze, podstemplowanego na kopercie, kryjącej w sobie długo wyczekiwany list z obietnicą.
Niemiecki mistrz Jean Dufresne, uczeń ojca nowoczesnych szachów, wielkiego Adolfa Anderssena, a przy tym wybitny teoretyk gry, twierdził, że szachy są egzemplifikacją pewnej tajemnej wiedzy o przestrzeni, której zasady nie zostały jeszcze zbadane. Jak już mówiłem, wiedziałem, że w Le Boulou Nabokov zaczął pracę nad moim zdaniem swoją najlepszą, obok _Prawdziwego życia Sebastiana Knighta_, książką, ale nie do końca zdawałem sobie sprawę, że leży ono istotnie w sąsiedztwie Portbou (choć urocze, płaczliwe „bou”, które po katalońsku oznacza byka, już dawno temu powinno było wzbudzić moją czujność). Tamtego wieczora zatem, kiedy zdecydowałem się odbić w kierunku Pirenejów i wbrew swojej naturze opuścić wybrzeże, miałem wrażenie, jakby niepoznana wiedza o przestrzeni – przeczuta, jak chciał Dufresne, w szachach – dawała o sobie znać. Na mojej szachownicy, którą z jednej strony ograniczało morze, z drugiej zaś zwalisty masyw Pic du Canigou, znajdowały się teraz trzy figury: dwa gońce, czyli Benjamin i Machado, oraz skoczek – Nabokov. Były to już solidne siły.
3.
Nie wiedziałem jednak, dokąd ta łamigłówka prowadzi. Dlatego jeszcze tego samego dnia, nim wyszedłem do miasta, żeby coś zjeść, ledwie zrzuciwszy bagaże w pokoju hotelowym, którego okna wychodziły na obsadzoną palmami smutną promenadę, wpisałem w wyszukiwarkę hasła: „Walter Benjamin” i „chess”, licząc na jakieś szczęśliwe zrządzenie losu – wytłumaczenie. Nie zawiodłem się. Od razu na ekranie pojawiły się trzy fotografie z 1934 roku, przedstawiające Waltera Benjamina i Bertolta Brechta grających w szachy w duńskim Svendborgu, gdzie ten ostatni mieszkał po opuszczeniu nazistowskich Niemiec¹.
Pierwsze zdjęcie: Brecht zaciąga się cygarem i analizuje rozkład bierek.
Drugie: Benjamin zamierza przesunąć skoczka, przy czym widać, że panowie rozmawiają jeszcze o czymś poza grą.
Trzecie: Benjamin pochylony jest nad partią, Brecht patrzy w obiektyw. I to właśnie na tej fotografii można zobaczyć dokładnie szachownicę.
Jest to początkowy etap rozgrywki. Pozycja grającego czarnymi Benjamina, który wybrał wcale nie tak popularną w owym czasie obronę francuską (na pierwszy ruch białych: pionem na pole e4, czarne odpowiadają ruchem piona na e6), wydaje się mocniejsza. Oprócz francuskiego (hetmańskiego) gońca wszystkie jego figury są w grze i stoją na dość mocnych pozycjach. U Brechta natomiast całe skrzydło królewskie pozostaje nieruszone, jest w zasadzie poza rozgrywką. Ponadto struktura jego pionów wydaje się dość przypadkowa – raczej słaba, rozstrzelona. Z układu bierek można zatem wnioskować, że Benjamin był lepszym, a na pewno bardziej doświadczonym szachistą. Musiał też na bieżąco śledzić najnowszą teorię szachową, skoro zdecydował się na ten, a nie inny debiut. Obrona francuska znana była już co prawda w XVI stuleciu, lecz przez wieki w zasadzie jej nie stosowano. Swoją nazwę zyskała podczas korespondencyjnego meczu między Paryżem a Londynem z 1834 roku, kiedy to francuscy szachiści zaskoczyli nią Anglików i odnieśli prestiżowe zwycięstwo. W latach dwudziestych XX wieku rozwijał ją łotewski Żyd, Aron Nimzowitsch, czołowy szachista tamtych czasów, który podczas rewolucji październikowej uciekł z Rygi i po kilku latach włóczęgi osiadł w Kopenhadze².
Czy Brecht lub Benjamin spotkali się w Danii z Nimzowitschem – nie wiadomo. Co prawda trzeci ruch Brechta (pion z pola e4 na e5) wskazuje na jeden z wariantów obrony francuskiej, którą studiował łotewski szachista, jednak zbyt słaba to przesłanka, by na jej podstawie wyrokować, że autor _Opery_ _za trzy grosze_ znał Nimzowitscha osobiście. Jednocześnie nie można tego wykluczyć. Międzywojenny świat był w pewnym sensie o niebo mniejszy i ciaśniejszy niż współczesny. Można odnieść wrażenie, że każdy znał każdego, a ludzi na ziemi żyło nie więcej niż dziesięć tysięcy.
Los łotewskiego mistrza, który podobnie jak Nabokov (tyle że nie _via_ Morze Czarne, ale przez Bałtyk) umknął przed bolszewikami, jest emblematyczny dla tamtych czasów, gdy wygnanie i wykorzenienie stały się zasadami. Nimzowitsch należał przy tym do całkiem sporej diaspory żydowskich szachistów z Europy Środkowo-Wschodniej, której członkowie nadawali ton na międzynarodowych turniejach, bili się o najwyższe laury i wnieśli olbrzymi wkład w teorię gry oraz rozwój praktyki. Potem niemal w całości zmiotła ją z powierzchni ziemi nieprzychylna marzycielom historia. Należeli do tej grupy także najpotężniejsi polscy szachiści, z wielkim Akiwą Rubinsteinem na czele, którego tak bardzo lubię wyobrażać sobie w kinie, jak przysypia na _Szachiście_.
Kiedy meldowałem się w hotelu w Le Boulou, pracownik w recepcji zapytał mnie o imię i nazwisko. Stałem z przewieszonym przez ramię plecakiem, gdy zauważyłem, jak zapisuje ostatnie litery mojego imienia: „er”. Potem zapytał, czy moje nazwisko pisze się przez „j” (Bajon), czy przez „y” (Bayon). Często sny o innych są w istocie o nas samych.WSPÓŁRZĘDNE
1.
Zacznijmy od imienia. Zwykło się go nazywać Akibą. I jako Akiba znany jest na całym świecie. Choć tak naprawdę na imię miał Akiwa lub Akiwe. Hebrajską literę „bet” można bowiem oddać za pomocą „b” lub „w”. Sam zainteresowany podpisywał się „Akiwa”, lecz po prawdzie wolał, by nazywano go po prostu Rubinsteinem. Również jego otczestwo – Kiwelowicz – świadczy o tym, że jego ojciec wybrał formę imienia pisaną przez „w”. Nie widzę powodu, dla którego syn miałby postąpić inaczej. Zresztą już kilku biografów zauważyło, że zbitka „Akiba Kiwelowicz”, która widnieje w większości biogramów mistrza, jest wewnętrznie sprzeczna.
Problem z imieniem dobrze odzwierciedla nieokreśloną tożsamość Rubinsteina, który urodził się w zaborze rosyjskim, w Stawiskach, małym miasteczku niedaleko Łomży, ale pod koniec I wojny światowej wyjechał na Zachód. Mieszkał w Szwecji, Niemczech oraz Belgii. Jako szachista zawsze reprezentował Polskę – taką narodowość podawał, jeszcze nim Polska pojawiła się na mapach. Przede wszystkim był jednak Żydem, synem rabina.
Nie wiadomo też, kiedy dokładnie się urodził. W grę wchodzą trzy daty: 12.12.1882, 12.10.1882 i 1.12.1880, z czego ta ostatnia wydaje się najbardziej prawdopodobna. Widnieje ona na grobie Rubinsteina na cmentarzu w Wezembeek-Oppem, na przedmieściach Brukseli, jak również w londyńskiej księdze turniejowej z 1922 roku. I to ją zapisano w akcie małżeństwa Akiwy. Skąd to zamieszanie? Niektórzy uważają, że dzięki odjęciu sobie dwóch lat Rubinstein miał się wykpić od służby w carskiej armii, w której pobór był rocznikowy. Inni tłumaczą to rozbiorami. Podobno w zaborze rosyjskim dość swobodnie podchodzono do ewidencji Żydów, a ponadto w użyciu były tam aż trzy kalendarze: żydowski, juliański i gregoriański. Jednocześnie ciąg tych trzech dat wygląda niczym szarada dla kryptologów, w której dwójki to znikają, to znów się pojawiają, jakby ukryty w tym był jakiś przekaz. Również data śmierci nie jest oczywista. Na grobie widnieje 14 marca 1961 roku. W kilku opracowaniach spotkałem się z opinią, że tak naprawdę Rubinstein zmarł dzień później.
2.
Grób Rubinsteina więcej mówi o tragizmie jego życia niż poświęcone mu książki oraz biografie. Te na kilku, kilkunastu stronach pospiesznie streszczają życiorys szachisty, by po zadośćuczynieniu temu przykremu kronikarskiemu obowiązkowi kolejne arkusze zapełnić analizami najsłynniejszych partii Akiwy. Antropofobia Rubinsteina zostaje w nich w zasadzie sprowadzona do okrągłych zdań typu: „nasiliła się na skutek I wojny światowej” i „wkrótce uniemożliwiła mu grę na wysokim poziomie”. Nie ona wszak wydaje się interesująca, tylko triumfy nad kolejnymi przeciwnikami. Nie ma jednak Rubinsteina w oderwaniu od jego choroby. I nie jest też tak, że szachy ją wywołały czy przyspieszyły, jak chcą wierzyć wszyscy ci, którzy poświęcenie się grze w najlepszym wypadku postrzegają jako zajęcie bezsensowne, tłumacząc je „przeklętą współczesnością, współczesną dążnością do bezmyślnych rekordów”³ – w gorszym zaś widzą w nim szaleństwo.
Wydaje się, że w przypadku Rubinsteina szachy oraz choroba były w istocie dwiema reakcjami na jedno i to samo: nieprzeniknione zło świata, okrucieństwo rzeczywistości. W latach trzydziestych XX wieku na dobre porzucił turnieje. Jego ostatnie występy charakteryzowała niebywała chimeryczność. W zasadzie już od dawna grał wyjątkowo nierówno – potrafił wciąż czarować, ale zdarzały mu się też występy nadzwyczaj kiepskie, poniżej poziomu. Jakby coś nie dawało mu spokoju, jakby życie wraz z jego mrokiem przenikało go coraz mocniej, forsowało twierdzę, którą przez lata stanowił jego umysł. Ucieczka w świat szachów stawała się coraz bardziej nieskuteczna.
Przeciw czemu budował zaporę z bierek, od czego chciał się odciąć? Odpowiedzi na to pytanie szukać można właśnie na jego grobie, w którym leży też żona Akiwy, Genia (zmarła 27 listopada 1954 roku). Na mogile widnieje ponadto nazwisko Sary Lei Lew, urodzonej w 1861, z domu „Radzuschkanski”, czyli najpewniej Raduszkańskiej, oraz odnosząca się do niej hebrajska inskrypcja, mówiąca o tym, że spoczywa tu nabożna i sprawiedliwa Sara Lea, córka Szlomy, żona Beniamina Cwi Lewa, zmarła dwudziestego drugiego dnia miesiąca aw 5702 roku (czyli 5 sierpnia 1942 roku).
Sara Lea Lew była matką Geni. Obydwie pochodziły ze Szczuczyna. To w Szczuczynie Rubinstein i Genia wzięli ślub. Stało się to podobno 30 marca 1917 roku. W wykazie nazwisk łomżyńskich Żydów, sporządzonym na podstawie aktów małżeństw, widnieją Genia Lew, córka Beniamina, oraz Rubinstein Akiwa, syn Kiwe, lecz numer dokumentu to 6/1920⁴, co mogłoby wskazywać, że ślub odbył się trzy lata później. Możliwe, że numer ten odnosi się do daty sporządzenia aktu, a nie daty zawarcia małżeństwa, został zatem spisany po czasie, już w nowo powstałej Polsce. W tym samym wykazie nazwisk natykamy się jednak między innymi na akty z Radziłowa pochodzące z 1916 czy 1917 roku. Wiemy też, że pierworodny syn Akiwy i Geni – Jonas – urodził się w roku 1918. Może rodzina podawała wcześniejszą datę zawarcia małżeństwa, aby nie wyszło na jaw, że dziecko jest nieślubne?
Genia była młodsza od Rubinsteina o kilkanaście lat. Wedle dat wyrytych na nagrobku – o trzynaście. W kilku książkach spotkałem się jednak z informacją, że dzieliło ich aż siedemnaście wiosen. Gdyby przyjąć tę drugą wersję, to mogłoby się okazać, że Genia poznała Rubinsteina jako podlotek. Jej młody wiek również mógłby, choć niekoniecznie, świadczyć o tym, że ślub odbył się dopiero w 1920. Jakby tego było mało, w „American Chess Bulletin” z tego samego roku przeczytać można, że Rubinstein „pobrał się niedawno”, tyle że… w Szwecji⁵.
3.
Akiwa senior pisał się jeszcze Rubinsztejn. Był rabinem w Stawiskach, uczniem słynnego rabbiego Szymona Sofera z Krakowa. Jego ojciec, Jaakow, przewodził gminie w Grajewie. Akiwa Rubinsztejn ożenił się z Rajzlą Denenberg, córką reba Aarona Eliezera, majętnego kupca handlującego drewnem oraz znanego filantropa, który postawił synagogę w Jerozolimie i przy którego stole w każdą środę jadało sześćdziesięciu studentów jesziwy. Rubinsztejnowie mieszkali w sporym – do dziś ocalałym – domu przy rynku w Stawiskach, nieopodal spalonej podczas wojny Wielkiej Synagogi i zwalistego kościoła Świętego Antoniego. Obok szła droga dzieląca miasteczko na pół, trakt handlowy z Petersburga do Warszawy. W 1911 roku przejechał tędy rajd samochodowy. Gadano, że sam car będzie prowadził jeden z automobili. Tłum zgromadził się zatem na rynku i z niecierpliwością wyczekiwał maszyn. Ludzie trwali tak kilka godzin. Ni stąd, ni zowąd pojawiły się w końcu w tumanach kurzu pędzące z północy auta. Jedno… drugie… trzecie… Przemknęły przez wiwatujące miasto, nim ktoś w ogóle zdążył pomyśleć, co właściwie zobaczył. Po chwili kurz opadł na ulice i dachy. Ktoś otrzepał połę, ktoś kichnął, garbarz wypłukał twarz w miednicy; pod pierzyną pyłu miasto zapadało w kolejny wieloletni sen.
Panorama Stawisk z okresu I wojny światowej
Archiwum Muzeum Północno-Mazowieckiego w Łomży
Kiedy urodził się arcymistrz, w Stawiskach żyło około dwóch i pół tysiąca Żydów. Raz w tygodniu na zabłoconym rynku urządzano targ. Od rana słychać było stukot kopyt uderzających o wilgotne kocie łby i jęk okutych kół. Drabiniastymi wozami przyjeżdżali gospodarze z całej okolicy, a także ich żony i dzieci. Ulicami zbiegały się miejscowe męty. Prosiakom podrzynano gardła, psy skomlały, cuchnęło zgniłymi warzywami i końskim łajnem. Kataryniarz przemierzał tam i nazad zachodnią pierzeję. Ptaki w klatkach śpiewały. W jednej z bram stali żydowscy rzeźnicy. W kieszeniach mieli kamienie, noże i tasaki. Dzień targowy niemal zawsze kończył się atakami na Żydów, na ich domy, sklepy, synagogę. Nocą wybuchały pożary. Dzwony biły, koleinami ciągnięto sikawki, a rano kryte słomą, drewniane chaty dopalały się w zimnym słońcu. Tak było mniej więcej od upadku powstania styczniowego. Sąsiedzka nienawiść osiągnęła swoją kulminację latem 1941. Pod koniec czerwca, zaraz przed wejściem Niemców, doszło do pogromu. Inicjatorami byli zwolnieni przez Sowietów więźniowie. Ofiary wyciągano z domów i zabijano na ulicy. Część Żydów spędzono na rynek, a potem do stodoły, którą następnie podpalono⁶. Do kolejnego pogromu doszło niecały tydzień później, 2 lipca, który w historii miasta został zapamiętany jako „dzień krwi”. Była to środa. Tym razem Niemcy spędzili Żydów na rynek do pracy. O godzinie jedenastej w miasteczku pojawili się chłopi z okolicznych wiosek. Kiedy Żydzi pchali wozy załadowane kamieniami od budynku poczty na ulicy Łomżyńskiej aż do mostku na rzece i z powrotem – oni rabowali ich domy. Wieczorem natomiast zaczęli mordować. Ludobójstwo trwało całą noc. Niemcy nie interweniowali, robili za to zdjęcia, zaskoczeni skalą bestialstwa. Żydom obcinano głowy. Dwudziestoczteroletnią Rachelę Niedźwiedzką, która była w ciąży, wyprowadzono z domu i nożem przecięto jej brzuch. Potem przyglądano się, jak umiera razem z dzieckiem na ulicy. Polakom przewodził niejaki Józef Wieczorek. Na stronie Ochotniczej Straży Pożarnej w Stawiskach w zakładce „historia” można znaleźć nazwiska członków formacji z lat dwudziestych i trzydziestych. Występuje wśród nich Józef Wieczorek, wyrobnik. Czy to ta sama osoba, trudno powiedzieć, ale jakąś poszlaką jest fakt, że kiedy Niemcy palili Wielką Synagogę w Stawiskach, to członkowie Ochotniczej Straży Pożarnej doglądali pożaru, aby ten nie rozprzestrzenił się na inne budynki.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._PRZYPISY KOŃCOWE
Otwarcie
1 Por. A. Alekhine, _New York 1924_, Milford 2009, s. 54.
2 C. Herzfeld, _Wattana. An Orangutan in Paris_, Chicago 2016.
3 Por. M. Minarchek, _Plantations, Peddlers, and Nature Protection. The Transnational Origins of Indonesia’s Orangutan Crisis, 1910–1930_, „TRaNS: Trans-Regional and -National Studies of Southeast Asia” 2018, vol. 6, no. 1.
I Notatki o królu
1 Zob. _Bertolt Brecht vs. Walter Benjamin_, broombergchanarin.com, bit.ly/3nCPobG, dostęp: 18.05.2022.
2 A. McGettigan, _Benjamin and Brecht. Attrition in friendship_, „Radical Philosophy” 2010, May/June, zob. chesshistory.com, bit.ly/3yebozB, dostęp: 18.05.2022.
3 V. Nabokov, _Obrona Łużyna_, przeł. E. Siemaszkiewicz, Warszawa 2005, s. 99.
4 _Nazwiska Żydów łomżyńskich w aktach małżeństw: Grajewo, Łomża, Szczuczyn (materiał roboczy z Katalogu nazwisk mieszkańców historycznej ziemi łomżyńskiej)_, oprac. zespół projektowy Łomżyńskiego Towarzystwa Naukowego im. Wagów w Łomży pod kierunkiem M. K. Frąckiewicz, wirtualnie.lomza.pl, bit.ly/3yKPUel, dostęp: 18.05.2022.
5 Cyt za: J. Donaldson, N. Minev, _Akiba Rubinstein. Uncrowned King_, Seattle 1994, s. 254.
6 _Relacja Fajgel Gołąbek o wystąpieniach antyżydowskich w Stawiskach na początku okupacji niemieckiej i dalszych losach tamtejszych Żydów_ _Wokół Jedwabnego_, t. 2: _Dokumenty_, red. P. Machcewicz, K. Persak, Warszawa 2002, s. 337.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2022
Wydanie I