Gamora i Nebula. Siostrzeństwo broni. Marvel - ebook
Gamora i Nebula. Siostrzeństwo broni. Marvel - ebook
Gamora, córka Thanosa, zostaje wysłana na Torndune, planetę niegdyś tętniącą życiem, obecnie niszczoną przez wielkie kopalnie. Ma zdobyć jej serce, choć nie do końca wie, czym ono jest. W ślad za Gamorą podąża Nebula. Chce odnaleźć serce Torndune jako pierwsza i zemścić się na siostrze za to, że niedawno z jej winy straciła rękę. Ale jak dostać się do jądra planety? Jedna z nich sprzymierza się ze zbuntowanymi górniczkami walczącymi z kopalnianą korporacją, druga współpracuje z Powszechnym Kościołem Prawdy. Im bliżej do serca Torndune, tym siostry są bliższe odkrycia prawdy o grze, w której nieświadomie uczestniczą, i tym silniejsza więź zawiązuje się między nimi. Czy jednak zdołają sobie zaufać?
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8262-080-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KOSMICZNY SALON GIER ARCYMISTRZA
GODZINA 19:00 90-190-294874
.
.
.
ARCYMISTRZ: A zatem plotki nie odbiegały
od prawdy.
GOŚĆ: Jakie plotki?
ARCYMISTRZ: Słyszałem, że kręcisz się
gdzieś w okolicy. Choć spodziewałem się,
że przybędziesz z orszakiem. Zazwyczaj towarzyszy ci orszak. Albo przynajmniej ta twoja dziewczyna. Jak też ona się nazywa?
GOŚĆ: Wiesz dobrze, kim jest.
ARCYMISTRZ: Owszem, owszem… Ależ to dziwne!
O, może skusisz się na coś do picia?
.
ARCYMISTRZ: Nadal lubisz Krwawego Pomagiera? Z lodem czy w stylu gardłogrzmota?
.
.
GOŚĆ: Chcę omówić z tobą pewne sprawy. Prywatne.
ARCYMISTRZ: To mój trzeci ulubiony rodzaj spraw, tuż po sprawach publicznych i sprawach niebędących moimi sprawami.
.
ARCYMISTRZ: Przybyłeś na dogrywkę?
GOŚĆ: Nie mam czasu na żadne gierki.
ARCYMISTRZ: Och, mój kochany, w takim razie trafiłeś na niewłaściwą stację. Powinieneś już to wiedzieć — mój Salon można odwiedzać tylko wtedy, kiedy jest się gotowym do gry.
GOŚĆ: Chcę cię poprosić o przysługę.
ARCYMISTRZ: Ooooch, błagalny ton! O tak, uwielbiam, kiedy się mnie błaga. Czuję się wówczas taki pożądany. Chwileczkę, niech no założę okulary.
.
ARCYMISTRZ: Dalej, dalej, poprzypochlebiaj mi się! Powiedz mi, że jestem piękny.
.
ARCYMISTRZ: W porządku. Jakiej to przysługi tak bardzo potrzebujesz?
GOŚĆ: Posiadasz przedmiot, którego poszukuję.
ARCYMISTRZ: Wiesz, że nie rozdaję niczego ot tak. Nie wierzę w podarunki.
GOŚĆ: Wiem.
ARCYMISTRZ: Jesteś gotów potargować się ze mną o ten przedmiot?
GOŚĆ: Tak.
ARCYMISTRZ: Jesteś gotów błagać?
GOŚĆ: Tak.
ARCYMISTRZ: Zdradzić przyjaciół? Masz jeszcze przyjaciół, których nie zdradziłeś? Mógłbyś zapełnić całą zbrojownię nożami, które wbiłeś innym w plecy.
.
ARCYMISTRZ: A zatem… Co mi dasz za przedmiot, który posiadam?
.
GOŚĆ: Wszystko.ŚM18229CI, P9ÓŻ1312 818Ę P2SZ1318SZ¹
Jej ojciec widzi Śmierć wszędzie.
Nie w znaczeniu przenośnym, jak w poezji i pieśniach, nie na modłę królów, zatrudniających sobowtórów i testerów jedzenia, wykosztowujących się na ochronę przed wrogiem, który istnieje tylko w ich umyśle. Jej ojciec nie należy do paranoików, wyglądających ostrożnie zza rogu i sprawdzających, czy na dachu nie czają się snajperzy, w przekonaniu, że przeciwko nim spiskuje cała galaktyka.
Nie – Śmierć po prostu go odwiedza.
Jej ojciec prowadzi ze Śmiercią rozmowy. Przynosi jej kwiaty, haftowane szarfy i podobne klejnotom rzadkie owoce z egzotycznych planet, których nie zaznaczono na żadnej mapie. Czasem zaprasza ją do stołu i siada po jej prawej ręce. Częstuje najpierw ją, napełnia jej kielich przed własnym. Gra ze Śmiercią w vigirdiańskie kości, a kiedy to ona zwycięża, żartobliwie oskarża ją o oszustwo, jakby była jedną z tych wszystkich kobiet, z którymi spędzał dawniej czas, a nie panią wszechświata, o dotyku zmuszającym do posłuszeństwa nie tylko kości do gry.
Jej ojciec zaleca się do Śmierci. Przyciąga ją do siebie i całuje we włosy, wdychając głęboko leśny zapach jej perfum. Pisze dla niej pieśni miłosne, a jego pełna blizn twarz łagodnieje, gdy na nią spogląda – i dzieje się tak tylko w jej obecności. Jeśli Śmierć go pokocha, to kiedy rozgrywana przez niego partia dobiegnie końca, ona oszczędzi jego życie. Tak zapewne kiedyś uznał. Uczucie Śmierci uchroni go przed ciosem z jej ręki – tak też powiedział swojej córce, kiedy po raz pierwszy przywiódł Śmierć do domu, do niej i jej siostry. To taka umowa między nimi, jak wiele innych, które zawarł z istotami o wiele osobliwszymi niż długowłosa kobieta u jego boku.
Podejrzewa teraz, że ojciec kocha Śmierć nad wszystko inne.
Śmierć pozostała jego jedyną przyjaciółką, kiedy był młody i opuszczony, wygnany. Teraz zaś to najbliższa mu osoba, a jej obecność na jego dworze stanowi przypomnienie, że nikt nie jest jej obcy. Jest wszędzie.
„Pewnego dnia – myśli jego córka – przyjaźń ojca ze Śmiercią się jej przysłuży”. Śmierć rozpozna ją na polu bitwy i pohamuje swoje ciosy. Przypomni sobie dziewczynkę, która siadywała czasem u jej stóp i słuchała opowieści o bohaterach żyjących dawno temu. Kiedy jednak zobaczy w takiej sytuacji Śmierć, nieważne, gdzie nastąpi to spotkanie i jak będzie wyglądało, lepiej, żeby jej ojca tam nie było – taką ma nadzieję. Bo choć żyje dla niego, walczy dla niego, dla niego trenuje i krwawi, służy mu i od dawna wie, że pewnego dnia prawdopodobnie dla niego umrze, nie chce oglądać chwili, w której ojciec przedłoży nad nią Panią Śmierć.
Absolutnie nie ma ochoty się dowiedzieć, o ile mocniejsza jest miłość, którą ojciec darzy Śmierć, od miłości do niej samej.
1. Tu i w rozdziale 32 cytaty z _Sonetu X_ Johna Donne’a w przekładzie Stanisława Barańczaka (przyp. tłum.).ROZDZIAŁ 1
U9ODZ1213A P1223 8Z24ZĘŚ15184Ą 20W1826Z23Ą
Rozdział 1
Trzydzieści sześć sekund po tym, jak Gamora wylądowała w jedynym publicznym doku na stacji Rango-15, jej statek już rozbierano na części. Bezdomni w zakurzonych łachmanach, zakrywający twarze szalami, żeby choć trochę ochronić płuca przed pyłem z crowmikitu, wynurzyli się z kryjówek i otoczyli myśliwiec, zanim jeszcze podwozie wysunęło się w całości, po czym wspięli się na dziób maszyny i zaczęli podważać poszycie, żeby dostać się do biegnących pod spodem przewodów.
Gamora westchnęła. Ech, dlaczego musiała wziąć robotę na tej nędznej planecie… Jeszcze nie zeszła na powierzchnię, a miejscowi już próbowali rozerwać ją na strzępy. Odpięła krzyżujące się na jej piersi pasy bezpieczeństwa i trąciła butem przycisk uruchamiający właz. Rozległ się cichy syk. Gamora wstała, wyjęła blaster z kabury i wycelowała w najbliższego złomiarza. Ustawiła kciukiem tryb ogłuszania i wystrzeliła dwa razy. Złomiarz spadł z dziobu statku, wymachując bezładnie rękami i nogami. Pozostali rozpierzchli się na wszystkie strony, wrzeszcząc tak, jakby ich też trafiła. Połowa w trakcie ucieczki porzuciła sfatygowane narzędzia górnicze, którymi próbowali rozebrać na kawałki jej statek i Gamora została sama. Teren wokół niej wyglądał jak najnędzniejszy w galaktyce pchli targ.
Włożyła blaster do kabury. Dobrze choć, że wystraszył ich jeden mizerny strzał ogłuszający.
Gamora zeskoczyła na ziemię. W sztucznej atmosferze stacji czuć było stęchliznę tak mocno, że naciągnęła szal na usta i nos. Związała włosy z tyłu w luźny węzeł i już czuła, jak osadza się na nich oleiste powietrze. Zanim wyruszyła w drogę, utleniła sobie końcówki włosów na biało. Wiedziała, że kiedy wróci na „Sanktuarium II”, będą zmatowiałe, a od pyłu przybiorą kolor wymiocin_._ Powinna to już dobrze wiedzieć: do walki nigdy nie wolno ubierać się na biało. A przecież wszystko było walką.
Z głębi hangaru wyszła wyglądająca na znużoną operatorka portowa. Dolną połowę jej twarzy zasłaniał aparat z zielonymi przewodami, mający filtrować powietrze. Gamora posiadała nowszy model, ale powiedziano jej, że będzie go potrzebować dopiero na planecie. Na stacjach mieszkalnych sztuczna atmosfera miała wystarczający skład, żeby dało się oddychać bez aparatu chroniącego przed unoszącym się w powietrzu crowmikitem. Lekarz na „Sanktuarium II”, który przebadał ją przed tą wyprawą, dał jej tak długą listę skutków ubocznych wdychania cząsteczek minerału, że przy samym czytaniu Gamora o mało od razu nie sięgnęła po maskę do plecaka.
Mechanicznemu dźwiękowi oddechu operatorki towarzyszyło metaliczne grzechotanie zrobionych z elementów narzędzi bransoletek na jej kostkach. Przestępując z nogi na nogę, stukała w ekran, który przytrzymywała zgiętą ręką. Ekran był przymocowany łańcuszkiem do jej nadgarstka – jako zabezpieczenie przed kradzieżą.
– Wita… – odezwała się kobieta, ale jej głos został zagłuszony przez chrapliwy ryk silnika promu, który właśnie wyłaniał się z mlecznej warstwy atmosfery nad ich głowami. Powietrze zafalowało i spod statku wypłynęła chmura spalin, spowijając platformę dokującą czarnym dymem. Gamora jeszcze bardziej pożałowała, że utleniła sobie te końcówki.
Pracownica portu patrzyła zmrużonymi oczami, jak prom schodzi nierówno na platformę. Jego silnik wydał z siebie ostatnie rzężenie i umilkł.
– Witamy – powtórzyła kobieta, przenosząc wzrok na Gamorę. Szwankujący głośnik w jej masce zniekształcał głos i nadawał mu elektroniczne brzmienie, więc podniosła rękę i poruszyła pokrętłem znajdującym się z boku urządzenia. Głośnik zapiszczał zgrzytliwie; obie kobiety skrzywiły się jednocześnie, po czym pracownica portu powiedziała (głośnik wcale nie zaczął pracować lepiej): – Witamy na Rango-15. Doba dokowania kosztuje sto jednostek.
– Jestem tutaj w interesach. – Gamora pokazała swój identyfikator na holoekranie umieszczonym na nadgarstku. Tak właściwie nie było to zadanie zlecone przez jej ojca, a w praktyce wyskoczenie ze stu jednostek nie stanowiło dla niej wielkiego problemu, ale chodziło o zasady. Córka Thanosa nie może płacić za dokowanie na stacji zaściankowej planety z odkrywkowymi kopalniami.
Operatorka zerknęła przelotnie na jej identyfikator i znów utkwiła wzrok w swoim ekranie.
– Moja kochana, jesteś poza strefą wpływów Czarnego Zakonu.
– Nie jestem twoją kochaną.
Operatorka podniosła głowę. Gamora zauważyła, że wzrok kobiety padł na blaster w kaburze przy jej biodrze.
– Lubisz strzelać?
– Nie. – I w zasadzie nie skłamała. Wolała posługiwać się mieczem.
– Za strzelaniny opłata pięćdziesiąt jednostek – rzekła operatorka. – Plus koszt pogrzebu. Ale mogę pobrać od ciebie tylko czterdzieści, jeśli zapłacisz teraz, przed wszelkimi incydentami związanymi z bronią palną, w których zamierzasz brać udział podczas pobytu na stacji.
– Nie lubię strzelać. – Gamora zgrzytnęła zębami. – I mogę polecieć na inną stację.
Operatorka portowa postukała energicznie w ekran, próbując zachęcić popękaną powierzchnię urządzenia do działania.
– Opłaty wszędzie są takie same. Możesz zapłacić teraz za cały pobyt albo osobno za każdy dzień, przy czym wtedy dolicza się dziesięć procent.
– A jeśli nie zapłacę? – zapytała Gamora przez zaciśnięte zęby.
Operatorka portowa spojrzała na nią tak, jakby chciała się upewnić, czy jej rozmówczyni nie żartuje, a potem rzekła chłodno:
– Założymy ci blokadę.
W głębi platformy otworzył się ze szczękiem właz promu, który wylądował przed chwilą, i żebracy, wcześniej próbujący rozebrać na kawałki statek Gamory, natychmiast otoczyli wysiadających pasażerów, błagając o litość z pochylonymi głowami i złożonymi dłońmi.
– Ale będziecie trzymać złomiarzy z daleka? – upewniła się Gamora.
– Masz moje słowo – odparła operatorka. – Za zbieranie złomu w publicznym doku obowiązuje opłata w wysokości trzystu jednostek.
Gamora zmusiła się, żeby nie spojrzeć wymownie do tyłu, na zniszczone poszycie dziobu swojego statku.
– W porządku. – Postukała w holoekran na nadgarstku, zatwierdzając przelew. Operatorka popatrzyła na swój ekran i skinęła głową, potwierdzając, że został przyjęty. Przykleiła magnetyczny kod paskowy na przedniej części statku Gamory. Zmatowiała tabliczka wyglądała jak plama z oleju na nieskazitelnym, odbijającym otoczenie poszyciu.
– Witamy na Torndune – oznajmiła, wyłączając holoekran. – Nie pij tutejszej wody.
Gdy operatorka oddaliła się, Gamora podeszła na skraj platformy i spojrzała w dół, na planetę.
„Kiedyś była zielona” – pomyślała, omiatając wzrokiem zrujnowaną powierzchnię tego, co dawniej porastała dżungla, zanim pod korzeniami drzew nie odkryto złóż crowmikitu. Teraz planeta, poprzecinana długimi kanionami wyrobisk, przybrała barwę rdzy. Głębokie kratery kopalni rozciągały się między wysokimi kominami i generatorami sztucznej grawitacji. Wzdłuż dachów rafinerii mrugały czerwone światła, układając się w krwawe konstelacje na powierzchni planety. Głuchy chór dźwięków wydawanych przez maszyny był słyszalny nawet tu, pomimo ochronnego pola otaczającego stację, na której mieszkali górnicy; czuła w stopach ich dudnienie. Nad planetą tłoczyły się setki stacji takich jak Rango-15 – rozmazane kropki na tle ciemnego nieba. Każdą z nich łączył z Torndune wielokilometrowy szyb windy, zakotwiczając je nad trującą atmosferą niszczonego świata, tak wypełnioną oparami z crowmikitu, że nie było tam już żadnego zakątka, w którym sam akt oddychania nie prowadziłby do śmierci.
Gamora wyjęła lornetkę z plecaka i podniosła ją do oczu, aby przyjrzeć się dokładniej planecie.
Przypatrywała się powierzchni Torndune, a na ekranie przed jej oczami przesuwały się zielone czcionki – dane liczbowe – ograniczając jej widok na długie szeregi górników wchodzących po rusztowaniach, schodzących z nich i wciągających skrzynie pełne surowego crowmikitu. Liczby zniknęły na chwilę, kiedy przesunęła się za nimi jedna z ogromnych, spiczasto zakończonych wiertnic. Gamora przeniosła spojrzenie na koniec wykopu tuż pod stacją, tam, gdzie pracowała większość górników mieszkających na Rango-15. W soczewkach lornetki zamigotały kalibrujące się wymiary, w tym promień planety, a w końcu wyświetliła się odległość: 3897 km.
Wyłączyła lornetkę i wsunęła ją do plecaka.
Tylko 3897 kilometrów do środka planety. Łatwizna. Na pewno.
– Cześć i czołem, kochana – odezwał się ktoś za Gamorą. W jej stronę zmierzała szybko istota w goglach, z wielkim holoekranem, machająca do niej w sposób, który wydawał się przyjazny, dopóki nie powiedziała: – Dwieście jednostek za parkowanie w publicznym doku.
Gamora westchnęła. Dobrze chociaż, że najpierw dorwała ją tańsza naciągaczka.
W mieście znajdującym się na stacji, zakurzonym i bezbarwnym, lgnący do ubrań i butów górników crowmikit unosił się w powietrzu w mglistych obłoczkach, złocących się, kiedy padało na nie światło. Wybrakowane skutery stały przed krzywymi witrynami sklepów między korytami z brudną wodą, w której myli się górnicy. Więcej tam było żywych istot niż statków; na ulicach tłoczyli się przechodnie. Górnicy wciąż w roboczych ubraniach, z blednącymi śladami gogli i aparatów filtrujących na skórze, stali w kolejkach pod punktami przydziałowymi i wymieniali żetony na jedzenie, pościel i nowe sznurowadła. Ambulatorium oblegali pacjenci pokazujący zakrwawione kolana i zmiażdżone ręce, błagający o pomoc. Nieszczęśnicy ze stawami gnijącymi od długiego kontaktu z crowmikitem czaili się z tyłu. Pomimo ich szarych, wyniszczonych ciał i skóry powlekającej ciasno kości, nie zwracano na nich uwagi.
Nawet na tak małej stacji górnicy stanowili różnorodny tłum istot ze wszystkich stron galaktyki. Gamora czytała gdzieś, że kiedy rozpoczęto wydobywanie crowmikitu, na planetę napłynęli przybysze z rozmaitych zakątków kosmosu, którzy – tak jak tubylcy – pozbywali się oszczędności całego życia w nadziei, że natrafią tu na dobrą żyłę, którą zarezerwują dla siebie. Złoża takich nielicznych szczęściarzy zostały wykupione przez Gildię Górniczą. Ci, którzy okazali się otwarci na współpracę, otrzymali udziały w Gildii w zamian za swoje działki, a ci, którzy się temu opierali, odkrywali, że w nocy ktoś przeciął opony ich koparek, że ukradziono im zapasy żywności, a tunele, tak pracowicie drążone, w tajemniczy sposób zawaliły się podczas ich snu. Kiedy w końcu kapitulowali, zmuszano ich do takiej samej niemal niewolniczej pracy jak innych górników zatrudnianych przez Gildię i przenoszono na stacje mieszkalne.
Na rusztowaniach wokół wypalonego szkieletu budynku kilkoro misjonarzy Powszechnego Kościoła Prawdy śpiewało hymny, myjąc nogi nawróconych, dokonując w ten sposób aktu chrztu. Misjonarka z makijażem kapłanki stała na pustej skrzyni oznaczonej symbolem „Niebezpieczeństwo: materiały wybuchowe” i czytała z postrzępionej księgi.
– I tak też się stało. Znaleźli na tej ziemi ogród i nazwali go Kybele, co oznacza pochodzenie życia, a z jego ziemi wyrosły wszystkie rzeczy w galaktyce.
Mijając wyznawców Kościoła, Gamora spojrzała na ciągnącą się za nimi ulicę ze slumsami, zbudowanymi z części i odpadów górniczych. Niektóre z tych domków składały się tylko z blachy położonej na słupach od rusztowań. Paliły się między nimi paleniska, na których gotowano posiłki. Na tle spowitego rudą łuną nieba jarzyły się bursztynowym, płynnym światłem.
Nie wszystkie stacje unoszące się nad planetą tak wyglądały – nie wszystkie były podupadającymi orbitalnymi osiedlami mieszkalnymi, pełnymi osób wygnanych ze swoich domów; osób, które nie miały innych możliwości – musiały eksploatować i niszczyć własną planetę, aby uiszczać narzucony im czynsz. Lecąc do klastra Rango, Gamora minęła kilka stacji miejskich o białych murach, unoszących się wyżej nad planetą – do ich atmosfer wtłaczano czyste powietrze, a przed ogrodzonymi domami kwitły kwiaty. To tam mieszkali menedżerowie Gildii Górniczej, ci, którzy zniszczyli Torndune, żeby pozyskiwać na niej niesłychanie potężne źródło energii, a teraz pobierali opłaty za pobyt na stacjach mieszkalnych prosto z pensji górników.
Cała ta paskudna planeta była przeżarta zgnilizną.
Na głównym placu Gamora wybrała na chybił trafił bar znajdujący się w wysokim budynku. Weszła po schodach, pokonując po dwa stopnie naraz. Musiała gdzieś usiąść, żeby przejrzeć swoje instrukcje, a przede wszystkim napić się czegoś. Przed opuszczeniem doku wyjęła aparat filtrujący, ale tak niewielu mijających ją górników nosiło te urządzenia, że zostawiła go na szyi, z obawy, że jeśli go założy na twarz, będzie się za bardzo wyróżniać wśród miejscowych. Niedostosowanie się do lokalnych zwyczajów zwróciłoby na nią większą uwagę niż jej zielona skóra. Automatyczne drzwi otwarły się ze skrzypnięciem i Gamora ruszyła naprzód, ale istota stojąca przy drzwiach zagrodziła jej drogę muskularnym ramieniem.
– Zdać broń! – warknęła. Na plakietce przypiętej do jej uniformu górniczego widniał krótki komunikat: „Rób, co mówię”. Gamora niechętnie wyjęła broń z kabur, dwa składane miecze z plecaka, a potem sięgnęła po paralizator, pas z bombami blisterowymi oraz cztery granaty błyskowe i włożyła wszystko do pojemnika, który podała jej kobieta.
Strażniczka wskazała jeszcze głową na jej buty.
– I noże.
– Nie mam żadnych noży – odparła Gamora.
Kobieta uniosła brew. Na jej twarzy malowała się nie tyle wroga obojętność, ile aktywna wrogość.
– Noże – powtórzyła. – Myślisz, że nie poznam się na butach z ostrzami Starforce? Wyjmuj albo spadaj.
Jej mocna ręka dotknęła pałki ogłuszającej przypiętej do piersi.
Gamora uderzyła obcasem o grunt. Nóż Korpusu Kree wysunął się z kryjówki w przedniej części buta. Złapała go i podała strażniczce ostrzem do przodu.
Strażniczka wrzuciła go do pojemnika razem z resztą arsenału Gamory.
– A drugi?
– Nie ma drugiego. – Gamora tupnęła drugim butem o ziemię; puste miejsce na nóż szczęknęło. Kobieta zmrużyła oczy. Ciekawe, czy zaraz każe jej oddać buty i wejść do baru boso, by nie ryzykować możliwości, że Gamora kłamie… – To wszystko? – warknęła Gamora, zanim strażniczka wpadła na pomysł, żeby ją obmacać. Kobieta mruknęła coś, oderwała czerwoną etykietę z przodu pojemnika i wepchnęła go tyłem na taśmę przenośnika. Po chwili pojemnik zniknął Gamorze z oczu.
– Odbierzesz je w okienku, kiedy będziesz wychodzić – rzekła strażniczka, wręczając Gamorze etykietę. – I nie pij tu wody, cudzoziemko.
Gamora obrzuciła ją niechętnym spojrzeniem. Może jednak nie ma po co próbować wtapiać się w tłum…
W barze tłoczyli się górnicy, którzy właśnie skończyli szychtę na planecie. Stoły do gry w zardoka stały pod oknami, otoczone graczami, obstawiającymi zakłady przy podzielonych na kwadraty planszach. Hałaśliwa grupa przy barze oglądała na zaśnieżonym holoekranie wyścig motocykli transmitowany z jakiejś planety ze środkowego układu. Gamora zamówiła coś do picia; napój, mętny i gęsty, pachniał jak sfermentowany. Zajęła miejsce przy stoliku z tyłu. Kiedy usiadła na popękanym obiciu krzesła, w powietrze wzniósł się obłoczek cuchnącego pyłu crowmikitowego.
Otworzyła plik z instrukcjami na ekranie na nadgarstku. Siedziała plecami do sali, tak żeby nikt nie mógł zobaczyć jej sprzętu. Nie miała ochoty wpaść komuś w oko – o, bogata cudzoziemka, tę to warto napaść w zaułku i obrabować! – tylko dlatego, że posiadała średniej jakości holoekran, którego i tak nie mogłaby opchnąć, by uzyskać w stolicy pieniądze na paliwo…
Wiadomość była krótka, ale wyświetliła ją jeszcze raz, jakby od czasu, kiedy poprzednio ją przeczytała, mogła wzbogacić się o dodatkową linijkę. Zawierała współrzędne Torndune, link do pliku z informacjami o historii przemysłu wydobywczego i zagrożeniach środowiskowych na tej dawnej leśnej planecie, a do tego jeszcze dwa zdania:
ZDOBYĆ SERCE PLANETY.
DOSTARCZYĆ JE DO MIEJSCA
O NASTĘPUJĄCYCH WSPÓŁRZĘDNYCH:
Pomanipulowała znowu współrzędnymi i, jak poprzednio, miejsce, które miały wskazywać, nie pokazało się na żadnej z map.
To ci dopiero ciekawa robota. Nieznany zleceniodawca posłał ją po nieznany przedmiot, który miała dostarczyć do niewiadomego miejsca. Kiedy przesłała tę wiadomość Thanosowi, mając nadzieję, że ojciec każe jej odmówić, bo jest potrzebna gdzie indziej, dostała w odpowiedzi jedynie jedno słowo_: „_Jedź”. I tak zlecenie przekształciło się w zadanie potwierdzone przez ojca. A w końcu Gamora była przede wszystkim jego żołnierzem.
Gamora oparła łokieć o nogę, którą położyła na siedzeniu obok i przełączyła się między oknami na holoekranie, żeby zobaczyć, czy ojciec próbował się z nią z skontaktować, kiedy jeszcze siedziała za sterami statku. Nie miała zamiaru sprawdzać, czy napisała do niej Nebula. Jedyne, co by się jej wyświetliło, to wiadomość, którą sama wysłała siostrze: „Przepraszam. Proszę, odezwij się do mnie”, z adnotacją, że została przeczytana i usunięta kilka miesięcy temu. Jej palce same powędrowały w kierunku pustej komory w bucie, w którym znajdowałby się nóż Korpusu Kree – gdyby nie dała go Nebuli.
„Głowa do góry”. Zacisnęła dłoń w pięść i przycisnęła ją do czubka buta. „Skup się”.
To nie było zadanie Nebuli – tylko jej, Gamory.
– Witaj, skarbie – odezwał się tuż za nią słodki głos. Kiedy Gamora się odwróciła, okazało się, że o oparcie siedzenia wsparła się łokciami kobieta o intensywnie czerwonych włosach, z ustami i policzkami pomalowanymi na taki sam kolor. Jej imponujący biust znajdował się na wysokości oczu Gamory. – Może szukasz przyjaciółki?
– Nie, dzięki – odparła Gamora, skupiając się z powrotem na holoekranie.
– Nowym przybyszom ciężko jest na stacji bez znajomych. – Kobieta usiadła obok niej. Pachniała intensywnie perfumami. Spryskała się nimi bardzo obficie, żeby choć trochę ukryć, jak bardzo potrzebowała kąpieli. Jej sztuczne rzęsy zaczynały się odklejać przy zewnętrznych kącikach oczu. Nie miała brwi, namalowała w ich miejsce kreski fioletową kredką, co wyglądało tak, jakby kosmetyk poparzył jej skórę. – Jesteś menedżerką z kopalni? – zapytała uwodzicielskim tonem.
– Niezupełnie – burknęła Gamora.
– Inwestorką? A może łowczynią nagród? – Uradowana tym pomysłem, klasnęła w dłonie, aż zadźwięczała jej biżuteria.
– Coś takiego.
– Ale nie jesteś stąd – ciągnęła kobieta, tonem twierdzącym, nie pytającym.
– Nie – westchnęła Gamora. – Nie jestem stąd.
– Ktoś ci już wspominał o wodzie? – dopytywała się kobieta.
– Co konkretnie?
– Żebyś jej nie piła.
Gamora parsknęła.
– A tak, ktoś mi mówił.
Kobieta wyciągnęła rękę i powiodła palcem po podbródku Gamory. Miała pomalowane dłonie, ale skóra na kostkach jej palców zaczynała się psuć, nie udało się całkowicie zasłonić czerwonych ranek od crowmikitu.
– No, jeśli nie będziesz miała ochoty spać dziś sama, to przyjdź do mnie, dobrze? – Mówiła, przeciągając samogłoski, jak wszyscy inni tubylcy, z którymi Gamora tu rozmawiała. Mieli tendencję do pomijania z wygody form gramatycznych i spółgłosek.
Gamora już otwierała usta, żeby odpowiedzieć, ale przerwał jej głuchy huk, dochodzący z bardzo daleka, prawdopodobnie z powierzchni planety. Na stole zatrzęsła się szklanka. Holoekran nad barem nagle zgasł, a w sali podniósł się krzyk tych, którzy się w niego wgapiali. Gamora skoczyła odruchowo na nogi, sięgając po blastery, zanim przypomniała sobie, że przecież zostawiła je u olbrzymki przy drzwiach.
– Spokojnie, kochana – zagruchała kobieta, poprawiając sobie z przodu sukienkę, która była tak ciasna w talii, że chyba musiała przesunąć na inne miejsce wewnętrzne organy kobiety. – To tylko Grzbiet.
Większość klientów w barze nie zwróciła uwagi na wybuch, ale kilka osób podeszło jednak do zajmujących całą ścianę brudnych okien. Gamora przeskoczyła przez oparcie siedzenia i poszła za nimi. Zza skraju stacji wznosił się w górę gęsty dym – czarny falujący słup wędrujący z powierzchni planety, podszyty białymi błyskawicami, przypominającymi wyciągane z gobelinu nitki.
Gamora poczuła, że ktoś staje tuż przy niej – czerwonowłosa, która ją wcześniej zaczepiła, przylgnęła do jej ramienia, żeby lepiej widzieć. Palce kobiety zacisnęły się na bicepsie Gamory.
– Och, ale jesteś silna. Pewnie jesteś z jakiegoś wojska?
Tłum, który zebrał się przy oknach, powoli wracał do napojów i gry. Dym zaczynał się rozwiewać, brzegi wykopu na planecie były czarne.
– Co to było? – zapytała Gamora.
Kobieta wzruszyła ramionami.
– Pewnie ktoś kopał tam, gdzie nie powinien, i trafił na żyłę crowmikitu. To nie jest stabilna substancja.
– A jak się nazywa ta kopalnia? – Gamora popukała w zabrudzoną szybę.
– Diabli Grzbiet – odparła kobieta. – To jedno z największych złóż, jakie znaleźli. I jak słyszałam, nadal kopią w głąb.
– A gdzie słyszysz takie rzeczy? – Kiedy Gamora się odwróciła, okazało się, że kobieta stoi znacznie bliżej, niż sądziła. Cofnęła się, ale oznaczało to, że plecami dotykała teraz okna.
Kobieta patrzyła na nią bez emocji. Nie wyglądała też na niebezpieczną – nie na tyle, by jej bliskość mogłaby się stać dla Gamory problemem. Czyściła sobie pył pod paznokciem przednimi zębami.
– W różnych miejscach słyszy się różne rzeczy, jeśli się zarabia na życie tak jak ja – rzekła. – Trzy noce temu widziałam dziewczynę, która się załamała… Płakała i mówiła, że to ona powiedziała Gildii Górniczej, że robotnicy szykują się znowu do protestów.
– Są tu strajki?
– Zawsze ktoś protestuje. – Kobieta przyniosła Gamorze jej napój ze stolika i upiła z niego łyk. Na jej górnej wardze została szara smużka. – Chcą większych płac, lepszych warunków pracy i niższych podatków. Chcą, aby firma zapewniła im aparaty filtrujące. Ha, a niektórzy chcą, by cała Gildia Górnicza zamknęła działalność, żeby mogli zabrać się do terraformowania planety. Akurat! Gildia w życiu nie zrezygnuje z największych złóż crowmikitu w zewnętrznym sektorze tylko dlatego, że tubylcy wysadzili w powietrze parę instalacji górniczych.
– A ilu ich protestuje? – zapytała Gamora.
Kobieta wzruszyła ramionami.
– Pewnie wielu. Niektórzy strajkują na stacjach albo robią demonstracje na planecie – póki służby bezpieczeństwa Gildii ich nie rozgonią. Niewiele do tego trzeba. I te protesty, moim zdaniem, nie są warte zachodu. Nic nie uzyskają tymi transparentami. Zwłaszcza że większość z nich nie umie czytać.
– A mają broń? – zaciekawiła się Gamora. – Atakują instalacje i maszyny?
– Niektórzy tak. Jakaś ekipa wysadziła w powietrze jedną z kopalni. Za pomocą wiertnic, którymi się drąży tunele – wyjaśniła, wyławiając jednocześnie coś pływającego po powierzchni napoju i odrzucając to w kierunku ściany. – Operator włączył ich wiertnicę i BUM! – Uderzyła się dłonią w ramię. Napój zafalował w szklance. – Mówili, że to był protest. Ale w przesilenie Gildia powiesi tych, których złapano w Kozim Wąwozie – przynajmniej tak słyszałam – więc protest raczej im nie wyszedł. Mam nadzieję, że zadbają o sztuczne ciążenie bardziej niż ostatnio – wtedy było za słabe, by im złamać kark. Musieliśmy ich ciągnąć za stopy, żeby potem nie wisieli jeszcze przez parę dni… Myślisz, że będziesz tu jeszcze na przesilenie? Pozwolę ci się na to zaprosić, pod warunkiem, że nie założysz tej kurtki. – Pogładziła umięśnione ramię Gamory. – Piękne rzeczy należy umieszczać na widoku. I lepiej zacznij tego używać. – Kobieta wskazała na aparat na szyi Gamory. – Bo inaczej będziesz pluć pyłem z crowmikitu stąd do „Sanktuarium II”. – Słysząc nazwę statku ojca, Gamora drgnęła. Kobieta zachichotała. – Nie jesteśmy aż na takiej prowincji, żeby nie docierały tu wiadomości z Xandaru. Może i trwa to parę tygodni, ale w końcu transmisja dociera. I naprawdę nietrudno cię zauważyć, córko Thanosa. Zwłaszcza z tą twoją śliczną zieloną skórą. – Mrugnęła. – A teraz… Kupisz mi drinka?
– Powiesz mi, gdzie zamknęli buntowników – odparła Gamora – a kupię ci cały bar.TRANSKRYPCJA NAGRANIA Z MONITORINGU
KOSMICZNY SALON GIER ARCYMISTRZA
GODZINA 19:05 90-190-294874
.
GOŚĆ: Masz to czy nie?
ARCYMISTRZ: Daj spokój, złotko. Wiesz, że mam. Na pewno nie chcesz drinka? Mają nieznośnie owocowy bukiet — prawdziwe niebo w gębie. A twoja gęba wygląda tak, jakby zapomniała lata temu, co to niebo. Chętnie znowu włączę barmana.
GOŚĆ: Podaj cenę, a potem dobijemy targu, wychylając kielichy.
ARCYMISTRZ: Ach, ale wiesz, jest z tym mały problem. Taki nieduży. Tyci, tyciutki cień problemu. Zupełnie malusi…
GOŚĆ: Jaki problem?
ARCYMISTRZ: Nie tylko ty masz na to chrapkę.ROZDZIAŁ 2
U9ODZ1213A P1223 13I228Z24ZĘŚ1518WĄ 20W1826Z23Ą
Rozdział 2
Nebula widziała w życiu niejedną zapadłą dziurę, ale Rango-15 z pewnością należało do tych najbardziej zapadłych. Patrząc przez brudny iluminator na zbliżającą się stację, nabrała pewności, że będzie na niej śmierdziało.
Nawet sam prom sprawiał wrażenie, jakby miał się zaraz rozpaść – był to frachtowiec przeładowany pasażerami, z systemem sztucznej grawitacji, który co jakiś czas nawalał, a wtedy nogi podróżnych zaczynały odrywać się od podłogi i wszyscy gorączkowo łapali za nieliczne poręcze przy ścianach. Nebula spędziła całą drogę w kącie, między starym Kree, od którego potwornie cuchnęło, i Kronanem, z którego cały czas spadały na nią małe lawiny kamyków. Z holoekranu nad jej głową huczały w kółko te same ostrzeżenia dotyczące tego, jak zadbać o zdrowie na planecie Torndune. Nebula raz traciła wątek, a raz uważnie skupiała się na tych samych tekstach, powtarzanych bez końca w trzydziestu językach.
– Powietrze nienadające się do oddychania… Wszyscy humanoidalni przybysze są zobowiązani do noszenia aparatów z systemem filtrującym kategorii trzeciej… Dłuższa ekspozycja na nieprzetworzony crowmikit może powodować wypadanie włosów, niszczenie skóry, a w końcu rozkład tkanek, powodujący niewydolność narządów, utratę członków…
„Za późno” – pomyślała Nebula, spoglądając na swoją sztuczną lewą rękę. Sama ją zmajstrowała i proteza nie odznaczała się wysoką jakością. Praca nad nią stanowiłaby dla Nebuli fascynujące wyzwanie, gdyby nie chodziło o stworzenie imitacji swojej własnej kończyny. Ból po tej stracie nadal potrafił zaćmić jej umysł i czasem zdarzało się, że sięgała po narzędzia ręką, której już nie miała. Nie zawracała sobie głowy proszeniem Thanosa o dobrą protezę. Nie miała ochoty usłyszeć od niego, że utraciła rękę ze swojej winy i udowodniła tym samym, że nie zasługuje na jego pomoc. Bo po co podkuwać kulawego wierzchowca?
A przecież utraciła ją raczej przez Gamorę niż z własnej winy. A największą odpowiedzialność ponosił za to ich ojciec. I Pani Śmierć, która stała w kącie i patrzyła, jak Nebula szamocze się w pułapce z sieci elektrycznej. Nebula nie widziała jej – poza ojcem nikt nie potrafił dostrzec wyraźnie Śmierci – ale wyczuwała, że tam jest – cień na skraju pola widzenia, migoczący wraz z pulsowaniem prądu elektrycznego.
– Wynoś się i daj mi spokój – warknęła Nebula przez zaciśnięte zęby, szarpiąc bezskutecznie za sieć. Kolejny impuls gorącej energii wstrząsnął jej ciałem.
Ale Pani Śmierć czekała dalej. Cierpliwie i spokojnie.
Kiedy prom ze szczękiem wylądował na głównej platformie dokującej na Rango-15, Nebula naciągnęła aparat filtrujący na twarz i założyła plecak na ramiona. Trap opadł z trzaskiem i sykiem siłowników, a do wnętrza statku wdarło się powietrze tak gorące, że prawie wyczuwała to w ustach. Jej mechaniczna ręka zadrgała, obwody zareagowały na zmianę ciśnienia.
Na platformie pasażerów natychmiast obskoczyli nagabywacze, oferujący jednym tchem aparaty filtrujące – na oko antyki – po cenach, za które w stolicy można by kupić trzy nowe – i transport rikszą do miasta. Naganiacze reklamowali noclegi, zakwaterowanie i towarzystwo lub zakwaterowanie, towarzystwo i bezpłatne szczoteczki do zębów. Nebula naciągnęła kaptur na ogoloną głowę i przepchnęła się przez tłum w kierunku brzegu platformy, skąd mogła lepiej przyjrzeć się zniszczonej powierzchni planety. Idąc, zwróciła uwagę na stojący niedaleko czarny, smukły myśliwiec Lumineer typu T-83 z fioletowymi pasami na statecznikach. Na jego dziobie widniał przyklejony kod paskowy. Przez chwilę Nebula zastanawiała się, czy go sobie nie przywłaszczyć. Odgadłaby hasło Gamory bez większych problemów. A może przeniesie statek do innego hangaru, żeby wkurzyć siostrę? Albo przynajmniej napisze na owiewce coś wulgarnego niezmywalną farbą fluorescencyjną…
Wtedy jednak Gamora zorientuje się, że ktoś tu za nią przyleciał.
Nebula poprawiła sobie na ramieniu plecak, zastanawiając się, czy satysfakcja, jaką da jej to wulgarne graffiti, jest warta tego, żeby zwrócić na siebie uwagę siostry. W jej protezie nagle nastąpiło zwarcie. Dłoń zacisnęła się mimowolnie w pięść, łokieć zadrgał spazmatycznie. Podniosła drugą rękę i pomanipulowała czipem umieszczonym za uchem, który łączył jej układ nerwowy z protezą. Musiała sama wyciąć sobie w czaszce otwór skalpelem laserowym o jakości zdecydowanie niemedycznej – nawet znieczulające właściwości medycznego alkoholu z Baakaratu nie złagodziły bólu – i teraz po raz pierwszy używała go w atmosferze niebędącej czystym, przefiltrowanym powietrzem na okręcie jej ojca. Kilkakrotnie włączyła i wyłączyła czip – tak najłatwiej resetowało się ten szwankujący system. Ramię szczęknęło, obracając się w stawie. Nebula uświadomiła sobie, że mechanizm już został zablokowany przez pył z crowmikitu, unoszący się w powietrzu. Zaklęła pod nosem, zdjęła plecak i jedną ręką zaczęła szukać w nim narzędzi. Jak tak dalej pójdzie, Gamora znajdzie się w domu pod gorącym prysznicem, zanim ona, Nebula, dostanie się na planetę – jeśli będzie musiała co pięć minut robić postój na czyszczenie swoich nowych stawów.
– Siostro – zagadnął ją ktoś.
Odwróciła się gwałtownie, a jej ręka sama opadła na rękojeść noża na udzie. Stała przed nią niewysoka kobieta w szatach akolitki Powszechnego Kościoła Prawdy. Rąbek szat był zabarwiony na rudo od pyłu. Miała prawie całkowicie ogoloną głowę, tak błyszczącą, że Nebula niemal odruchowo dotknęła własnej czaszki. Skóra akolitki była pomalowana na śnieżnobiało, przy czym w farbie rysowały się już pęknięcia, wskazujące, gdzie znajdowały się jej zmarszczki – zapewne już długo nosiła ten malunek. Od czoła do podbródka wędrowały trzy czerwone kreski, zupełnie jakby ktoś przeciągnął po jej twarzy zakrwawionymi palcami. Kiedy zrobiła krok w stronę Nebuli, paciorki różańca z astragali, przeplecionego między jej palcami, zagrzechotały o siebie.
– Kim jesteś? – zapytała Nebula.
– Misjonarką – odparła kobieta, wyciągając do niej otwartą dłoń, jakby prosiła o jałmużnę. – Potrzebujesz schronienia?
Tak naprawdę to potrzebowała mechanika. Czegoś ciepłego do jedzenia i lepszych butów. Powodu, żeby tu być.
„Co tu robisz, dziewczynko?”
Zamrugała, odganiając od siebie wizerunek Pani Śmierć, majaczącej na skraju pola widzenia. „To tylko chwilowa usterka” – powiedziała sobie w myślach, sięgając za ucho do czipa, przypominającego, że jej część nie należała już całkowicie do niej. Metalowa ręka znowu zadrgała, próbując się zgiąć.
Nebula i misjonarka zerknęły na protezę. Z przegubu w nadgarstku wystrzeliło kilka iskier.
– Musisz to dobrze uszczelnić – rzekła misjonarka. – Żeby nie dostawał się tam pył. Albo naoliwić. Masz jakiś olejek roślinny? – Nebula pokręciła głową. – Chodź ze mną. Pomogę ci z tym.
Nebula nie ruszyła z miejsca.
– Ile mnie to będzie kosztować?
– Kosztować? – Kobieta zmarszczyła brwi. Miała pozbawione rzęs oczy z zaczerwienionymi brzegami powiek. – Siostro, jesteśmy uświęconymi przedstawicielami Matriarchini Powszechnego Kościoła Prawdy. Nie prosimy o nic w zamian za nasze usługi. Po prostu pragniemy służyć mieszkańcom tego pełnego cierpienia świata. Chodź. Mogę ci pomóc.
Kiedy kobieta ruszyła naprzód, mechaniczna ręka Nebuli znowu zadrgała. Pokręciła nią w stawie, zastanawiając się, co jest bardziej prawdopodobne – że kobieta spróbuje ją odurzyć jakimś narkotykiem i sprzedać handlarzom niewolników czy to, że rzeczywiście jej pomoże, a potem każe zapłacić jakąś niestworzoną sumę za jakoby darmowy akt miłosierdzia. A czy w ogóle była misjonarką tego Kościoła? Przecież mogła zerwać ubranie ze zwłok zabitej przez siebie osoby, żeby oszukiwać nowo przybyłych. Pokrzykiwania sprzedawców aparatów filtrujących nadal niosły się po platformie dokującej… Jeśli peregrynacje Nebuli po galaktyce czegoś ją nauczyły, to tego, że wszystko miało swoją cenę.
W jej mechanicznych palcach zatrzeszczała elektryczność. W uszach zabrzmiał jej cichy głos Pani Śmierć.
Nebula podniosła plecak i poszła za misjonarką.
Sanktuarium Powszechnego Kościoła Prawdy mieściło się w najwyższym gmachu na Rango-15. Wysoka iglica przy głównym placu górowała nad innymi budynkami. U jej podstawy spacerowało kilkoro akolitów w takich samych szatach jak przewodniczka Nebuli, wyciągając ręce do górników spieszących się, żeby zdążyć do domu przed godziną policyjną.
Misjonarka przystanęła przed drzwiami i odwróciła się do Nebuli.
– Odsłoń, proszę, głowę i zdejmij maskę – rzekła kobieta.
Nebula się zawahała. Górnicy pochodzili z różnych stron galaktyki, ale jej niebieska skóra łatwo zapadała w pamięć. Wolała się za bardzo nie wystawiać na widok publiczny. Misjonarka nie wyglądała jednak na osobę skłonną do kompromisu, więc Nebula ściągnęła kaptur i aparat filtrujący – zawisł jej luźno na szyi – a potem weszła za misjonarką do środka.
Świątynię przykrywało strzeliste sklepienie, na gołej posadzce przed ołtarzem stały rzędy drewnianych ławek. Misjonarka zanurzyła dłoń w kropielnicy z wodą święconą przy drzwiach i przesunęła nią po twarzy. Przezroczysty płyn zabarwił się na czerwono, kiedy tylko dotknął jej skóry. Nebula spojrzała niepewnie na kropielnicę. Drapało ją potwornie w gardle. Odetchnęła tylko kilka razy nieprzefiltrowanym powietrzem i już czuła, że wszystko jej w środku wyschło. Upewniła się, że misjonarka nie patrzy, po czym zaczerpnęła dłonią wody święconej i wypiła ją.
Przy organach w kącie świątyni siedziała inna misjonarka, grając – z pasją, choć w żałobnym rytmie – hymn „Pani Wieczna, chwały pełna”, który Nebula słyszała już na planecie G5 Deneb, gdzie na ulicach nadawano pieśni kościelne jak hymny narodowe. Gdy grano „Panią Wieczną, chwały pełną”, wszyscy akolici padali na kolana, przyciskali pięści do czoła i szeptali modlitwy do Matriarchini, wyznając w ciasnych szeregach grzechy, których Nebula nie odważyłaby się nikomu powierzyć. Przyleciała na G5 Deneb z Gamorą na rozkaz ojca i wszechobecne padanie na kolana mocno utrudniało rozmowę z tubylcami. W końcu tak bardzo miały tego dość, że kiedy w barze w stolicy, w którym właśnie coś jadły, zagrzmiał hymn, Nebula sięgnęła jak gdyby nigdy nic po talerz kobiety modlącej się przy sąsiednim stole i zamieniła go na własny. Gamora parsknęła śmiechem – prawdziwy ewenement, od tamtej pory ani razu nie zaśmiała się tak swobodnie. Nebula nawet nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy Gamora po raz ostatni się przy niej uśmiechnęła. Dotknęła noża przy udzie, połowy kompletu skradzionego żołnierzowi Starforce.
„Idę po ciebie, siostro”.
Misjonarka, która z nią przyszła, wykonała znak Matriarchini, przykładając pięść do ust, a potem do czoła. Następnie poprowadziła Nebulę przez drzwi obok ołtarza i w dół, po skrzypiących schodach.
– Zaczekaj tutaj – rzekła. Zostawiła Nebulę na podeście, a sama otworzyła rozsuwane drzwi, naciskając przycisk na różańcu. W pomieszczeniu, do którego weszła, kłębił się tłum. Gwar wylał się na schody razem z powiewem chłodnego, przefiltrowanego powietrza. Nebula podeszła nieco bliżej, oddychając głęboko, z rozkoszą. Zajrzała do pomieszczenia. Większość obecnych wyglądała na górników, mieli twarze pobrudzone sadzą i gęstą czarną farbą, którą smarowali sobie czoła i powieki, aby chronić się przed słońcem – atmosfera planety również padła ofiarą crowmikitu. Dolna część ich twarzy, przez cały dzień zasłonięta aparatem, kontrastowała czystością z górną. Misjonarze w wystrzępionych szatach w różnych odcieniach czerwieni, wskazujących na ich pozycję w Kościele, rozdawali jedzenie i leki, zestawy witamin, nowe filtry do aparatów, koce, rękawiczki i kaski. Muzyka organowa ze świątyni dobywała się z trzeszczących głośników, kilkoro misjonarzy śpiewało do niej pieśni. W kącie na podwyższeniu stała kobieta, czytając z Księgi Magusa. Kilku zasłuchanych górników siedziało u jej stóp. Za nią wisiał wyjątkowo niepokojący portret Matriarchini. Choć niewiele istot widziało prorokinię na żywo, Nebula miała wrażenie, że przedstawiono ją bardzo pochlebnie. Nawet Przedwieczna nie mogła wyglądać tak dobrze po tysiącach lat patronowania religii.
Misjonarka stanęła nagle w drzwiach. Nebula drgnęła.
– Proszę. – Kobieta podała Nebuli pojemnik z napisem „Olejek z bukwicy” wraz z buteleczką. Zakrętka zwisała na postrzępionym sznurku.
Nebula powąchała buteleczkę.
– Co to takiego?
– Coś na gardło – wyjaśniła misjonarka. W jej pomalowanych policzkach pojawiły się wywołane uśmiechem dołeczki. – Żebyś nie musiała pić naszej wody święconej. – Kiedy Nebula nie zareagowała, misjonarka mówiła dalej: – To miejsce miłosierdzia, siostro. Wszystko pochodzi z dobrowolnie przekazywanych darów, a my nie prosimy o nic w zamian. Możesz się tu zatrzymać, jeśli potrzebujesz schronienia.
– A będę musiała wysłuchać kazania? – mruknęła Nebula.
Misjonarka roześmiała się pogodnie.
– Tylko jeśli twoje serce jest na to otwarte.TRANSKRYPCJA NAGRANIA Z MONITORINGU
KOSMICZNY SALON GIER ARCYMISTRZA
GODZINA 22:00 90-190-294874
.
.
ARCYMISTRZ: Zakładam, że się oboje znacie, ale z rozkoszą was sobie przedstawię.
GOŚĆ: Już się znamy.
.
GOŚĆ: Matriarchini. Wyglądasz gorzej.
MATRIARCHINI: A ty wyglądasz tak samo. Cóż za szkoda.
.
GOŚĆ: Co zamierzasz z tym zrobić?
MATRIARCHINI: To samo, co ty: wszechobecny porządek.
.
GOŚĆ: Co ci zaproponowała? Cokolwiek to jest, ja dam ci więcej.
MATRIARCHINI: On nie poszanuje przeznaczenia tego artefaktu tak jak ja. Bo ja wykorzystam go do wcielenia w życie mojej wielkiej sprawy.
GOŚĆ: Wcielisz w życie tylko swoją wielką obrzydliwość.
MATRIARCHINI: Nie dam ci się sprowokować − nie wzbudzisz we mnie gniewu. Popiera mnie Magus.
ARCYMISTRZ: Dziewczęta, nie kłóćcie się tak, obie jesteście śliczne. Hmm, co mam wam kazać zrobić, żebyście dowiedli, jak bardzo tego pragniecie? Może zapasy w błocie? Nago? Nie, nie, za wiele bałaganu. Zaraz… Mam inny pomysł.
MATRIARCHINI: Podaj cenę, Arcymistrzu.
ARCYMISTRZ: O, nie będzie żadnej ceny. Będzie gra.ROZDZIAŁ 3
26G922S2WN22 N22G12CJ26CJ22
Rozdział 3
Ciemny gmach więzienia na Rango-15 wydał się Gamorze zdecydowanie słabo obsadzony przez personel. Służbę pełniły tylko dwie strażniczki, odziane w poplamione kombinezony górnicze z naszywkami funkcjonariuszy na rękawach. Siedziały za drzwiami wewnątrz budynku, łapiąc wątły podmuch powietrza z urządzenia chłodzącego, które wydawało z siebie dźwięki przypominające rzężenie konającego. Na odwróconym do góry dnem wiadrze, postawionym między nimi, leżały przedmioty służące do gry w zardoka. Kiedy Gamora weszła, obie podniosły głowy. Zdradziła ją skrzypiąca podłoga.
– Czym możemy służyć? – zapytała jedna z kobiet, opuszczając nogi, które wcześniej oparła stopami o futrynę, i pochyliła się, kładąc łokcie na kolanach.
Gamora pokazała jej identyfikator na holoekranie.
– Jestem tu w oficjalnej sprawie. Muszę porozmawiać z oskarżonymi, aresztowanymi za wybuch w Kozim Wąwozie.
Strażniczka zerknęła na identyfikator Gamory, a potem przeniosła wzrok na grę i dotknęła jednej ze swoich kart.
– Nie uznajemy tu żadnych oficjalnych spraw. Możesz sobie pójść gdzie indziej. Też mi coś, ważniaczka ze stolicy…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki