Gang Godziny Duchów - ebook
Gang Godziny Duchów - ebook
Najpilniej strzeżoną tajemnicą londyńskiego szpitala imienia lorda Funta jest to, że działa w nim gang. Gang Godziny Duchów. Sekret przekazywany jest z pacjenta na pacjenta oddziału dziecięcego tej wiekowej placówki. Po przejściu okresu próbnego. Po złożeniu uroczystej przysięgi. Nikt nie powinien się o tym dowiedzieć. A szczególnie dyrektor. Jednak sytuacja się komplikuje, kiedy w piwnicy zostają odnalezione ślady małych stóp i opon wózka inwalidzkiego…
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
Rozmiar pliku: | 8,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pochylała się nad nim najpotworniejsza w świecie gęba. Twarz niby-ludzka, lecz okropnie powykrzywiana. Jedna połowa była wyraźnie większa od drugiej. Aby chłopca uspokoić, facjata wyszczerzyła w uśmiechu zepsute, wyszczerbione zęby i... wystraszyła go tym jeszcze bardziej.
— Aaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!! — krzyknął ponownie chłopak.
— Nic szanownemu panu nie będzie. Nie ma powodów do niepokoju — wybełkotał mężczyzna. Zniekształcona twarz utrudniała mu poprawne mówienie.
Kim był ten człowiek i co zamierzał zrobić?
Nagle chłopiec zdał sobie sprawę, że leży na plecach, gapiąc się w sufit. Miał jednak wrażenie, że unosi się w powietrzu. Tuż obok słyszał jakieś terkotanie... O, to on tak terkotał. Domyślił się, że przewożono go na jakimś wózku. Takim z rozklekotanymi kółkami.
W głowie kłębiły mu się pytania.
Gdzie był?
Jak się tu znalazł?
Dlaczego nic nie pamiętał?
A przede wszystkim kim jest ten potwór w ludzkiej skórze?
Wózek powoli sunął korytarzem. Chłopiec zarejestrował jeszcze jeden dźwięk — jak gdyby ktoś wlókł coś po podłodze. Albo z piskiem szurał podeszwą.
Spojrzał w dół. Rzeczywiście, nieznajomy mężczyzna utykał. Połowę ciała miał nieproporcjonalnie mniejszą, dlatego podczas chodzenia ciągnął drobniejszą nogę za sobą. Wyglądało na to, że każdy krok sprawiał mu ból.
Wysokie drzwi otworzyły się z trzaskiem. Wózek wtoczył się do jakiegoś pomieszczenia, gdzie zasłonięto chłopca kotarą.
— Mam nadzieję, że nie było szanownemu panu zbyt niewygodnie — odezwał się mężczyzna. Chłopcu wydało się dziwne, że zwracał się do niego per pan. Nikt wcześniej nie traktował go w ten sposób. Miał dopiero dwanaście lat. „Proszę pana” mawiało się jedynie do nauczycieli w jego eleganckiej szkole. — Proszę tu zaczekać. Jestem tylko noszowym, ale zaraz wezwę pielęgniarkę. Siostro!
Chłopak czuł się dziwnie, leżąc tak bez ruchu. Jakby stracił kontakt z własnym ciałem. Było bezwładne. Bez życia.
Za to bardzo bolała go głowa. Pulsowała. Płonęła żywym ogniem. Gdyby to uczucie miało barwę, z pewnością przedstawiałaby ją wściekła czerwień. Jaskrawa, płomienna czerwień.
Ból był tak silny, że chłopiec zacisnął powieki.
Kiedy otworzył oczy, okazało się, że spogląda wprost w rozświetloną jarzeniówkę. Głowa rozbolała go od tego jeszcze bardziej.
Naraz usłyszał czyjeś kroki.
Chwilę potem odsunięto kotarę.
Nad głową chłopca pochyliła się postawna starsza kobieta ubrana w niebiesko-biały fartuch i czepek. Miała cienie wokół przekrwionych oczu. Na głowie sztywne siwe włosy, a twarz tak czerwoną, jakby szorowała ją przy pomocy tarki do sera. Mówiąc krótko, wyglądała jak ktoś, kto nie spał od tygodnia i był z tego powodu wściekły.
— Ojej! Ojejej. Ojejejejej... — mamrotała do siebie pod nosem.
Otumanionemu chłopcu chwilę zajęło, zanim wreszcie rozpoznał w kobiecie pielęgniarkę.
Dotarło do niego, że znalazł się w szpitalu. Ostatni raz był w podobnym miejscu w dniu swoich narodzin. Czego zresztą nie pamiętał.
Na fartuchu siostry dostrzegł plakietkę z napisem: SIOSTRA SZPONISŁAWA, SZPITAL IM. LORDA FUNTA.
— Masz tu guza. Porządną bulwę. Wielką jak strusie jajo. Boli? — spytała i mocno stuknęła chłopca palcem w głowę.
— Auaaaa! — Jego rozdzierający krzyk odbił się echem po korytarzu.
— Pacjent odczuwa dyskomfort — mruknęła pielęgniarka. — Zaraz zawołam lekarza. Doktorze!
Zasłonka znowu poszła w ruch.
Ze wzrokiem wbitym w sufit chłopak słuchał dźwięku oddalających się kroków.
— Doktorze! — huknęła jeszcze raz kobieta.
— Momencik, siostro! — przemówił głos z oddali.
— Prędzej! — wrzasnęła.
— A tak, przepraszam!
W korytarzu rozległo się pospieszne dreptanie, a zaraz potem kotarę wokół łóżka rozsunął młody szczupły mężczyzna ubrany w powiewający za nim, długi, biały fartuch.
— O rety. O rety, rety — oznajmił z idealną dykcją, choć lekko zasapany przebieżką.
Chłopiec zerknął na plakietkę z nazwiskiem: DOKTOR PODWIECZOREK.
— Całkiem spory guz. Boli? — Mężczyzna wyjął z kieszonki ołówek i postukał nim chłopca po głowie.
— Aaauuaaaaa! — Tym razem nie było aż tak źle, jak kiedy dźgnął go stary kostropaty paluch, ale i tak bolało.
— Przepraszam, przepraszam! Proszę nie wnosić skargi. Dopiero co skończyłem medycynę.
— Nikomu nie powiem — obiecał chłopak.
— Na pewno?
— Na pewno!
— Wielkie dzięki. Zatem przejdźmy do rzeczy, wystarczy, że wypełnimy ten formularzyk przyjęcia na izbę chorych, i wszystko będzie jasne od „Z” do „A”. — Młody lekarz rozwinął dokument, którego wypełnienie mogło zająć cały tydzień.
Chłopiec westchnął.
— Zacznijmy od tego, jak się nazywasz, młody człowieku? — spytał doktor śpiewnym głosem, w nadziei, że tym sposobem nudny obowiązek stanie się miłą rozrywką.
Ale pacjent miał w głowie tylko pustkę.
Nigdy dotąd nie zdarzyło mu się zapomnieć własnego imienia.
— Jak ci na imię? — spróbował raz jeszcze doktor Podwieczorek.
— Nie wiem — wybąkał chłopak.
Koniec wersji demonstracyjnej.