- W empik go
Garbus. Le Bossu - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
12 listopada 2020
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Garbus. Le Bossu - ebook
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et français. „Garbus” – powieść historyczno-przygodowa z gatunku płaszcza i szpady Paula Févala, opublikowana po raz pierwszy w 1857 roku. Główny bohater kawaler de Lagardère, to znakomity szermierz i łamacz kobiecych serc. Przypadkiem wplątuje się w konflikt pomiędzy dwoma z najpotężniejszych ludzi we Francji, księciem Gonzagą i księciem de Nevers. Kiedy książę de Nevers umiera na skutek ran odniesionych w pojedynku, Lagardère bierze na siebie odpowiedzialność za jego dziecko, maleńką Aurorę, owoc tajemnego związku łączącego Neversa z narzeczoną Gonzagi… (za Wikipedią).
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-122-9 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
GARBUS
Mistrzowie sztuki szermierskiej.
I. DOLINA LOURON.
W pustynnej obecnie dolinie Louron wznosił się niegdyś starożytny gród Lorre.
Dokoła góry. Wysokie szczyty Pirenejów, przedarte w tem miejscu, ukazują błękitne niebo Hiszpanii.
Ze stoków gór można jednym rzutem oka objąć cały krajobraz.
Widok wspaniały!
Liczne wąwozy i jary, porośnięte gęsto jodłami, rzeźbią skaliste wzgórza; a hen, tam, poza niemi widnieją szmaragdowe kobierce dolin Francyi. Bogaty las Ens jest jakby, przedłużeniem jednego ze wzgórz, przeoranego nagle jasną wstęgą rzeki Klarybidy. Wschodni stok wzgórza, spadzisty i poszarpany, jest całkiem niedostępny i dziki, i tym sposobem zamyka dolinę.
Nad rzeką, u stóp wzgórza rozciągał się gród Lorre i tam do dziś dnia zachowały się ruiny zamku Kajlusa-Tarridesa. Zdaleka ruiny te wyglądają wspaniale, zblizka podobne są raczej do warownego miasteczka.
Ród Kajlusów-Tarridesów zaginął w początkach XVIII-go wieku wraz ze śmiercią Franciszka Kajlusa-Tarridesa, markiza, jednej z postaci, wchodzących do naszej powieści.
W r. 1699 markiz Franciszek Kajlus miał około lat sześćdziesięciu. W początkach panowania Ludwika XIV-go zajmował stanowisko na dworze królewskim, lecz nie doczekawszy się tam powodzenia, prędko się usunął do swych dóbr, gdzie żył samotnie z jedyną córką, Aurorą.
W całej okolicy przezywano go Kajlus-Klucznik. Oto dlaczego: Po śmierci pierwszej żony markiz, mający już przeszło lat czterdzieści, zakochał się w córce hrabiego Soto-Mayora, wielkorządcy Pampeluny.
Inez Soto-Mayor miała wówczas zaledwie lat siedemnaście. Oczy tej pięknej córki Madrytu pałały ogniem, a serce jeszcze bardziej było płomienne, niż oczy.
Mówiono, że pierwsza żona markiza nie była szczęśliwą i spędziwszy samotnie młodość w zamku męża, umarła, mając lat dwadzieścia pięć.
Inez oświadczyła ojcu, że nigdy nie zgodzi się zostać towarzyszką tego człowieka. Lecz czyż nie znane są hiszpańskie dramaty i komedye, opowiadające o gwałceniu woli młodych dziewcząt!
Pewnego pięknego wieczora, smutna Inez ukryta po za storami swego okna, słuchała po raz ostatni serenady pięknego Hiszpana. Na drugi dzień wyjechała z markizem do Francyi.
Kajlus nietylko nie wziął żadnego posagu, ale ofiarował hrabiemu Soto-Mayor kilkanaście tysięcy pistolów (pistol równa się dwom dolarom).
Hiszpan, szlachetniejszy od króla, ale hardziej goły, niż szlachetny, nie mógł oprzeć się takiej wspaniałomyślności.
Gdy markiz Kajlus przywiózł do swego zamku piękną Hiszpankę osłonioną welonem, prawdziwy szał ogarnął młodych szlachciców doliny Louron. Ale markiz miał się dobrze na baczności i dzielnie przyjął wypowiedzianą mu wojnę. Zalotnik, któryby chciał zdobyć piękną Inez, musiałby chyba sprowadzić armaty. Nie chodziło tylko o serce: serce to ukrywało się bezpiecznie za grubemi murami fortecy. Czułe bilety nic tu nie mogły poradzić, słodkie spojrzenia traciły napróżno swe płomienie i nawet gitara okazała się bezsilną. Piękna Inez była niezdobyta. Ani jeden z zalotników, myśliwy, czy żołnierz, szlachcic czy zbir, nie mógł się tem pochlubić, że widział chociaż kawałek jej źrenicy. Markiz Kajlus dobrze pilnował.
Po trzech, czy czterech latach biedna Inez przestąpiła nareszcie próg swego strasznego więzienia. Opuściła je, aby spocząć na cmentarzu. Umarła z nudów i samotności, zostawiając małą córeczkę.
Zwyciężeni zalotnicy nadali markizowi przezwisko Klucznika.
Po śmierci drugiej żony markiz chciał raz jeszcze się ożenić, miał bowiem tę dobrą naturę Sinobrodego, która się nigdy nie zraża, ale wielkorządca Pampeluny nie miał drugiej córrki, a opinia markiza Kajlusa była już tak ustalona, że najodważniejsze nawet panny na wydaniu odtrącały jego zabiegi.
Pozostał więc wdowcem, czekając z niecierpliwością chwili, gdy będzie musiał zamykać na kłódkę córkę.
Okoliczna szlachta nie lubiła markiza, więc pomimo bogactwa i potęgi często brakło mu towarzystwa i nudy wypędzały go z potężnego zamku. Jeździł więc co roku do Paryża, gdzie młodzi dworacy pożyczali od niego pieniądze i wyśmiewali, ile tylko mogli.
W czasie nieobecności ojca mała Aurora zostawała pod opieką dwóch lub trzech ochmistrzyń i starego kapelana.
Aurora piękną była, jak matka. W żyłach jej płynęła krew hiszpańska.
Gdy miała lat szesnaście, wieśniacy ze Wzgórz Tarrides słyszeli często w ciemne noce głośne ujadanie psów na podwórcach markiza Kajlusa.
W tym czasie Filip de Nevers, książę lotaryński, jeden z najświetniejszych panów na dworze króla Francyi zamieszkał w swym pałacu Buch, w Jurancon. Miody książę, kończył zaledwie lat dwadzieścia, ale zawcześnie używszy życia, umierał już podobno na wycieńczenie sił. Górskie jednak powietrze znakomicie wpłynęło na jego zdrowie.
Fo kilku tygodniach jego łowiecka drużyna dotarła, aż do doliny Louron.
Psy markiza Kajlusa zawyły po raz pierwszy tej nocy, gdy książę Nevers, śmiertelnie znużony, prosił o przytułek jednego z drwalów z lasu Ens.
Nevers przemieszkał cały rok w zamku Buch. Pastuszkowie z Tarridesu opowiadali, że był to pan bardzo szczodry.
Pastuszkowie opowiadali także o nocnych przygodach, których było wiele podczas jego pobytu w okolicy.
Pewnego razu, koło północy, widziano światło w starej kaplicy Kajlusa. Psy nie szczekały, ale jakaś ciemna postać, nieraz już widywana przez wieśniaków, prześlizgnęła się koło murów, bo te stare zamki pełne są duchów...
Innym razem, nocą, jejmość Marta najmłodsza z ochmistrzyń u Kajlusa, wyszła z zamku wielkiemi drzwiami i pobiegła do chaty drwala, gdzie kiedyś młody książę Nevers doznał gościnnego przyjęcia. W kilka chwil potem niesiono przez las lektykę, która się zatrzymała przed chatą owego drwala. A jeszcze potem słyszano wychodzące z tejże chaty jęki kobiece...
Na drugi dzień drwal zaginął bez śladu. Jejmość Marta, opuściła również zamek Kajlusa.
Od tego czasu upłynęły dwa lala. Nikt nie słyszał więcej, ani o drwalu, ani o jejmości Marcie.
Filip Nevers opuścił już zamek Buch, ale za to inny Filip, niemniej świetny, niemniej wielki pan, zaszczycił swą obecnością dolinę Louron.
Był to Filip Gonzaga, książę Mautui, któremu markiz Kajlus zamierzał oddać za żonę swą córkę Aurorę.
Gonzaga był człowiekiem już trzydziestoletnim, o twarzy trochę zniewieściałej, ale niezwykle pięknej. Trudno było wyobrazić sobie szlachetniejszą niż jego postawę. Czarne włosy, miękkie i lśniące, wiły się nad czołem, bielszem od czoła kobiety, tworząc naturalnie ten wspaniały strój głowy, który dworzanie Ludwika XV-go sztucznie utrzymywali, nakładając sute peruki. Czarne oczy miały wyraz jasny i dumny. Był wysokiego wzrostu, cudownie zbudowany; przybierał zwykle pozy i ruchy majestatyczne, choć może nieco teatralne.
Nie będziemy się rozwodzić tutaj nad rodem Gonzagów, wiemy, jaką rolę odegrał w historyi. Stosunki księcia Filipa równały się jego rodowi. Miał dwóch przyjaciół, dwóch braci: jeden to książę Lotaryński, drugi Burbon. Książę Filip de Chartres, siostrzeniec Ludwika XIV-go, późniejszy książę Orleański i regent Francyi, książę Filip de Nevers i książę Filip Gonzaga byli nierozłączni. Na dworze zwano ich trzema Filipami i ich wzajemna miłość przypominała wzniosłe przykłady starożytnej przyjaźni.
Filip Gonzaga był najstarszy, przyszły regent liczył lat dwadzieścia cztery, a Nevers o rok młodszy.
Można sobie wyobrazić, jak bardzo pochlebiała staremu Kajlusowi myśl o takim zięciu.
Opowiadano sobie o ogromnych dobrach Gonzagi we Włoszech, a co więcej był ciotecznym bratem i jedynym spadkobiercą Neversa, którego wszyscy uważali za skazanego na przedwczesną śmierć. A Filip de Nevers, jedyny potomek tej rodziny, posiadał najpiękniejsze dobra we Francyi.
Naturalnie nikt nie podejrzywał księcia Gonzagi, aby życzył śmierci swemu przyjacielowi ani nie było w jego mocy przeszkodzić jej, ale to było pewnem, że śmierć ta czyniła go milionerem.
Przyszły teść i zięć już się porozumieli byli między sobą, a co do Aurory, to jej nawet nie pytano. System Klucznika. Był to piękny dzień jesienny, roku 1699, Ludwik XIV-ty zestarzał się i zmęczył wojną. Pokój w Riswyck już podpisany, ale między partyzantami na granicy trwały jeszcze ciągła utarczki i w dolinie Louron, między innemi przebywali ciągle niewygodni goście.
W stołowej sali zamku Kajlusa, kilku biesiadników siedziało dokoła suto zastawionego stołu. Markiz mógł mieć wiele wad, ale przyjmował gościnnie.
Oprócz markiza, Gonzagi i Aurory Kajlus, którzy zajmowali górny koniec stołu, inni goście byli niższego stanu. Między nimi znajdował się don Bernard, kapelan Kajlusa, pasterz dusz w Taridesie; jejmość Izydora, zastępczyni jejmość Marty w służbie u Aurory i pan. Pejrol, szlachcic na usługach księcia Gonzagi.
Pejrol, który odegra ważną rolę w tej historyi, był człowiekiem w średnim wieku, z twarzą bladą i chudą, z włosami rzadkimi, postacią wysoką i trochę schyloną. W naszych czasach trudnoby sobie wyobrazić podobną figurę bez okularów, ale wtedy nie przyszła jeszcze na to moda. Rysy jego twarzy były, jakby zatarte, a oczy miały wyraz impertynencki.
Gonzaga zapewniał, że Pejrol dobrze władał szablą i wogóle bardzo go chwalił; potrzebował go bowiem.
Panna Aurora Kajlus czyniła honory domu z godnością zimną i ponurą.
– 13 Powszechnie wiadomo, iż uroda kobiety, z wyjątkiem bardzo pięknych, zależy od ich uczuć. Ta sama kobieta, śliczna w otoczeniu tych, których kocha, jest niemal brzydka z innemi. Aurora należała zaś do tych kobiet, które się podobają nawet mimo własnej woli i które zawsze trzeba uwielbiać.
Miała na sobie kostyum Hiszpanki; trzy rzędy koronek spadały między czarnemi splotami włosów.
Jakkolwiek nie skończyła jeszcze lat dwudziestu, czyste i dumne linie jej ust wyrażały już smutek i przygnębienie. Jakże jasnym musiał być uśmiech tych młodych usteczek! leż światła w czarnych oczach, ocienionych jedwabiem długich rzęs!
Ale dawno już nie widziano uśmiechu na ustach Aurory.
Ojciec jej mawiał:
– Wszystko się zmieni, gdy zostanie księżną.
Pod koniec obiadu Aurora powstała i prosiła o pozwolenie opuszczenia jadalni. Jejmość Izydora rzuciła wymowne spojrzenie pełne żalu na ciastka i konfitury, które właśnie wnoszono. Cóż kiedy obowiązek nakazywał iść za młodą panią.
Gdy tylko Aurora oddaliła się, markiz przybrał swobodny wyraz twarzy.
– Książę – rzekł – winien mi jesteś rewanż w szachy... Czy książę jest gotów?
– Zawsze na pańskie rozkazy, drogi markizie, – odrzekł Gonzaga.
Na rozkaz Kajlusa wniesiono stolik i szachy.
W ciągu dwóch tygodni, które Gonzaga spędził w zaniku, przegrano już sto pięćdziesiąt partyi szachów.
Dziwną była ta namiętność do szachów u trzydziestoletniego młodzieńca z nazwiskiem i postawą Gonzagi. Jedno z dwojga, albo był śmiertelnie zakochanym w Aurorze, albo bardzo pragnął jej posagu.
Codziennie po obiedzie i kolacyi przynoszono szachy i chociaż poczciwy Klucznik był słabym graczem, Gonzaga pozwalał mu wygrywać kilkanaście partyj, po których Kajlus tryumfalnie zasypiał w fotelu, nie opuszczając poła bitwy i spał snem sprawiedliwego.
W ten sposób Gonzaga starał się o rękę panny Aurory de Kajlus.
– Książę panie – mówił markiz ustawiając szachowe figury – chcę ci dziś pokazać nową kombinacyę, którą wyczytałem w książce Cessolisa. Ja nie gram w szachy tak, jak wszyscy, ale się staram sięgać do dobrych źródeł. Pierwszy lepszy nie umiałby panu powiedzieć, że szachy zostały wynalezione przez Attalusa, króla Pergamy, aby zabawiać Greków podczas długiego oblężenia Troi. To tylko nieświadomi, lub ludzie złej woli przypisują ten honor Palamedowi... Ale, proszę, niech książę uważa na grę.
– Nie mogę ci wyrazić, markizie – odrzekł Gonzaga – całej przyjemności, jakiej doznaję, grając z nim.
Zaczęli grę; inni biesiadnicy otoczyli ich stolik.
Po pierwszej przegranej partyi, Gonzaga dał jakiś znak Pejrolowi, który natychmiast odrzucił serwetkę i wyszedł. Powoli za jego przykładem poszedł kapelan i inni goście. Klucznik i Gonzaga zostali sami.
– Latynowie – ciągnął dalej markiz – nazywali tę grę „latrunculi” czyli „złodziejaszkami,” Grecy – „latrikion”. Sarrazin zauważył w swej doskonałej książce...
– Panie markizie – przerwał Filip Gonzaga – przepraszam za roztargnienie. Czy pozwoli mi pan cofnąć tę figurę?
Przez nieuwagę posunął tak pionka, że wygrywał partyę. Klucznik uczuł się tem dotknięty, ale uniósł się wspaniałomyślnością.
– Cofnij, panie książę – rzekł. – Lecz niech się już to nigdy nie powtórzy, proszę bardzo. Szachy nie są grą dziecinną.
Gonzaga westchnął głęboko.
– Wiem, wiem – dodał Kajlus gderliwym, tonem – jesteśmy zakochani.
– Aż do utraty zmysłów panie markizie!
– Znam to, znam. Uwaga! Zabieram panu laufra.
– Nie dokończyliście wczoraj markizie – zaczął znów Gonzaga, jak gdyby pragnął się pozbyć przykrej myśli – historyi tego szlachcica, który chciał wtargnąć do waszego domu.
– A chytry figlarzu! – zawołał Klucznik – chcesz mnie zagadywać, ale ja jestem, jak Cezar, który równocześnie dyktował pięć listów. Czy wie książę, że on grywał w szachy?... A, więc ów szlachcic, dostał tu, w tej fosie, pół tuzina pchnięć szpadą. Podobne awantury zdarzały się kilka razy, dlatego nigdy nie puszczano plotek o moralności pani de Kajlus.
– I to, co czyniłeś kiedyś, jako mąż, – markizie – zapytał od niechcenia Gonzaga, – zrobiłbyś teraz, jako ojciec?
– Naturalnie – odparł poczciwiec, – nie znam innego sposobu strzeżenia od grzechu córki Ewy... Szach-mat, jak mówili Persowie. Znowu został książę pobity.
Wyciągnął się na fotelu.
– Wierzaj mi, książę, – dodał, szykując się do drzemki, – że dobre rapiry naokoło mocnego muru, są najlepszą cnotą kobiety!
Zamknął oczy i zasnął. Gonzaga pośpiesznie opuścił salę.
Była już druga po południu. P. Pejrol oczekiwał na swego pana krążąc po korytarzach.
– Cóż nasze zbiry? – zapytał Gonzaga, gdy go tylko spostrzegł.
– Już sześciu przyjechało – odparł Pejrol.
– Gdzie są teraz?
– W oberży pod „Jabłkiem Adama”, z drugiej strony fosy.
– Których brakuje?
– Mistrza Kokardasa z Tarbes i braciszka Paspoala.
– Dwie dobre szpady! – mruknął książę. – A ta druga sprawa?
– Pani Marta była dziś u panny Kajlus.
– Z dzieckiem?
– Z dzieckiem.
– Którędy weszła?
– Przez nizkie okienko łaźni, wychodzące na fosę pod mostem.
Gonzaga zamyślił się na chwilę, potem zapytał:
– Czy badałeś kapelana, don-Bernarda?
– Jest niemy – odparł Pejro1.
– Ileś ofiarował?
– Pięćset pistolów.
– Ta Marta musi wiedzieć, gdzie jest rejestr... Nie trzeba, aby wyszła z zamku.
– Dobrze – odrzekł Pejrol.
Gonzaga chodził dużemi krokami.
– Chcę się z nią sam rozmówić – mruknął, – ale czy jesteś zupełnie pewny, że Nervers otrzymał list Aurory?
– Nasz Niemiec go odniósł.
– I Nevers musi przybyć?
– Dziś wieczorem.
Stanęli przed drzwiami pokojów Gonzagi.
W zamku Kajlusa trzy korytarze przecinały się pod kątem prostym.
Pokoje księcia znajdowały się we wschodniem skrzydle, zakończonem schodami, prowadzącemi do łaźni.
Na korytarzu środkowym dał się słyszeć jakiś hałas. To jejmość Marta wychodziła od panny Kajlus. Pejrol i Gonzaga weszli pośpiesznie do pokoju księcia, zostawiając drzwi uchylone.
W chwilę potem jejmość Marta przechodziła korytarz prędkim krokiem. Był to biały dzień, ale hiszpańska moda przekroczyła Pireneje i, w zamku Kajlusa sypiano zwykłe po obiedzie. Ochmistrzyni miała więc wszelką nadzieję, że nie spotka się z nikim na korytarzu.
Gdy przechodziła koło drzwi Gonzagi, Pejrol rzucił się na nią znienacka i zatknął jej chustką usta, dusząc w ten sposób pierwszy okrzyk przerażenia. Potem ujął ją wpół i na pół zemdloną wniósł do pokoju swego pana.II. KOKARDAS I PASPOAL.
Jeden siedział na starym fornalskim koniu o długiej skołtunionej grzywie, koślawych i kosmatych nogach; drugi, na wzór amazonki, opierał się lekko i wdzięcznie na grzbiecie osła.
Pierwszy miał dumną postawę, nie harmonizującą z pokornie opuszczonym łbem swego rumaka. Ubrany był w kaftan z bawolej skóry z plastronem wyciętym w kształcie serca, w grube sukienne spodnie i piękne wysokie buty z odwiniętemi u góry cholewami, jak to było w modzie za czasów Ludwika XIII-go. Na głowie wielki zawadyjacki kapelusz pilśniowy; przy boku olbrzymia szpada.
To był mistrz Kokardas rodem z Tuluzy, były mistrz sztuki szermierskiej miasta Paryża, a obecnie osiadły w miasteczku Tarbes, gdzie było z kabzą krucho.
Drugi wydawał się z powierzchowności nieśmiały i skromny. Z ubioru możnaby go było wziąć za zbiedzonego kleryka: długi, czarny surdut, krojem przypominający sutannę, zakrywał świecące ze starości czarne sukienne spodnie. Na głowie wełniana czapica, wtulona aż na same uszy, na nogach pomimo szalonego upału dźwignął ciężkie futrzane trzewiki.
W przeciwieństwie do mistrza Kokardasa, którego nieba obdarzyły bogatą kędzierzawą czupryną, czarną, jak u Negra i wiecznie rozczochraną, towarzysz jego posiadał kilka zaledwie kosmyków żółto-blond włosów, które starannie przylepione były na skroniach. Ta sama różnica między dwoma strasznemi miotłami pod nosem mistrza broni, które trzeba było uważać za wąsy, a trzema blado-żółtemi, sterczącemi na górnej wardze włoskami „profosa” (nauczyciel fechtunku, czyli sztuki robienia bronię).
Tak, ten łagodny i spokojny podróżny był profosem i możemy was, czytelnicy, zapewnie, że w razie potrzeby, dzielnie władał swoją ogromną obrzydliwą szpadą, która w tej chwili obtłukiwała boki starego osia.
To był Inocenty Paspoal.
Ojczyzną jego była Normandia. Przyjaciele nazywali go braciszek Paspoal, czy to z powodu klerykalnego wyglądu, czy też dlatego, że był niegdyś służącym cyrulika – niewiadomo.
Brzydki był w każdym calu, pomimo ognistego a sentymentalnego błysku, który się zapalał w przymrużonych niebieskich oczach, ile razy dojrzał gdzie rąbek niewieściej spódniczki.
Kokardas, przeciwnie, wszędzie na świecie musiałby być uznany za pięknego junaka.
W dzisiejszy skwarny dzień obaj wlekli się powoli. Najmniejszy kamyczek na drodze wyprowadzał z równowagi szkapę Kokardasa, a co dwadzieścia kroków rumak Paspola objawiał różne kaprysy.
– Patrzaj kochanie – odezwał się Kokardas wyraźnym akcentem gaskońskim. – Oto od dwóch godzin ciągle w tym samym miejscu widzimy ten piekielny; zamek. Chyba on idzie razem z nami?
Paspoal odpowiedział śpiewnym nosowym tonem normadzkim:
– Cierpliwości! Cierpliwości! Na to, co nas czeka, zawsze przyjdziemy dość wcześnie.
– Korono cierniowa! Braciszku Paspoalu – zaczął znów Kokardas, ciężko wzdychając, – gdybyśmy to mieli w sobie choć krztę więcej statku, to z naszemi talentami moglibyśmy zajść daleko..”.
Racya, przyjacielu Kokardasie – odrzekł pokornie Normandczyk – złe namiętność nas zgubiły.
– Szulerka, do kroćset! Wino...
– I kobietki! – dorzucił Paspoal, wuosząc pobożnie w górę swoje krecie oczki.
W tej chwili właśnie zbliżyli się do brzegów. Klarabidy, w samym środku doliny Louron. Naprzeciw nich wznosiły się potężne mary zamku Kajlusa, tego prawdziwego cudu dolin pirenejskich.
Ale Kokardas i Paspoal nie zdradzali najmniejszego zamiłowania dla sztuk pięknych. Wlekli się dalej leniwie, rzucając od czasu do czasu okiem na zamek jedynie w celu zmierzenia oddzielającej ich odeń przestrzeni.
Ten Kokardas musiał być wielce wesołym towarzyszem, gdy miewał pełną sakiewkę. Naiwnie chytra twarz Paspoala, również miała wyraz stałego dobrego humoru. Ale dzisiaj obaj byli smutni, mieli bowiem do tego poważne powody.
Puste kieszenie, puste żołądki, a w perspektywie jakaś niewyraźna, a prawdopodobnie niebezpieczna przeprawa, którą możnaby było łacno odrzucić, gdyby nie owe pustki w kieszeni.
– Ręko Boska! – zaklinał się Kokardas – ani tknę więcej ani kart, ani kielicha!
– Wyrzekam się miłości na wieki! – Wtórował czuły Paspoal.
I obaj zaczęli snuć cnotliwe marzenia na przyszłość, gdy będą przy groszach.
– Wyekwipuję się porządnie – wołał z entuzyazmem Kokardas – i wstąpię jako żołnierz do chorągwi małego Paryżanina.
– A ja tak samo – mówił Paspoal – będę żołnierzem, albo służącym u majora-chirurga.
– Czyż nie będzie ze mnie piękny strzelec królewski?
– No, już tam i ja się nie boję, że każdy w tym pułku, gdzie ja będę, porządnie będzie miał puszczoną krew!
A potem razem w duecie:
– Zobaczymy naszego małego Paryżanina! Może też mu oszczędzimy czasem niejednego guza.
– I znów będzie mnie nazywał swoim starym Kokardasem!
– I będzie kpił sobie, jak dawniej z braciszka Paspoala!
– A bodaj cię siarczyste! – wykrzyknął Gaskonczyk, uderzając pięścią ledwie już wlokącą nogi szkapę. – Jak na rycerzy, spadliśmy bardzo nisko! Ale, kochanku, jak za każdy grzech jest kara, tak jest i łassa Boska. Czuję, że przy naszym małym Paryżaninie dokumentnie odpokutujemy.
Ale Paspoal zwiesił smutnie głowę: Kto wie, czy zechce nas poznać teraz, westchnął, obrzucając rozpaczliwem spojrzeniem swoją toaletę!
– E! kochanku! – pocieszał Kokardas. – To złote serce cały ten chłopak!
– A jaki chwat! – westchnął Paspoal. Jaka zręczność!
– A jaki żołnierz! Jaki szermierz!
– Pamiętasz-że ty ten jego cios na odlew przy cofaniu się?
– A pamiętasz te jego trzy pchnięcia proste w ataku na Delespina?
– Anioł!
– Prawdziwy anioł! Szczęśliwy zawsze w grze. A jak pije, korono cierniowa!
– A jak zawraca głowy kobietkom!
Po każdym takim wykrzykniku obaj towarzysze coraz więcej się zapalali. Co chwila też zatrzymywali się, aby się uścisnąć za ręce. Wzruszenie ich było szczere i głębokie.
– Boże miłościwy! – zaczął Kokardas. – Jeżeli tylko palcem kiwnie, on, nasz mały Paryżanin, to będziemy jego sługami, prawda, kochanku?
– I zrobimy z niego wielkiego pana! – dokończył Paspoal. – Takim sposobem pieniądze Pejrola na sprowadzą na nas nieszczęścia. A więc to p. Pejrol, zaufany księcia Filipa Gonzagi sprowadza tutaj mistrza Kokardasa i braciszka Paspoala.
Ci zaś znali doskonale owego Pejrola, a jeszcze lepiej jego pana, księcia Gonzagę. Zanim osiedlili się w Tarbes, aby tu uczyć szlachciców sztuki robienia bronią, trzymali w Paryżu salę fechtunkową na ulicy Croix-des-Petits-Champs o dwa kroki od Luwru. I gdyby nie owe namiętności, które im tak szkodziły w karyerze, mogliby byli dorobić się znacznej fortuny, gdyż cały niemal dwór królewski bywal u nich.
Były to dobre chłopaki, ale okrutne wisusy, którzy musieli niewątpliwie coś większego przeskrobać w Paryżu, skąd tak nagle uciekli.
To pewna, iż w owym czasie tacy mistrzowie szpady ocierali się o najpotężniejszych panów. I nieraz znali ich lepiej, niż najbliższe ich otoczenie. Wyobraźcie sobie ile taki Paspoal, który był przytem golibrodą, musiał posiadać pięknych tajemnie! Niczem żywa gażeta!
To też w tej chwili obiecywali sobie jaknajwiększe korzyści ze swoich usług. Wyjeżdżając z Tarbes, Paspoal powiedział:
– To sprawa, gdzie można zyskać miliony. Nevers jest najpierwszą szpadą po małym Paryżaninie. Jeżeli więc chodzi o Neversa, muszą dobrze płacić.
I Kokardas najzupełniej zgodził się na taki mądry sąd o rzeczy.
Już była druga godzina po południu, gdy nareszcie weszli do wioski Tarrides; najpierwszy spotkany wieśniak wskazał im drogę d» oberży „Jabłko Adama”.
A tam już główna izba była prawie pełna. Młoda dziewczyna w jaskrawej spódniczce i gorseciku haftowanym, jakie noszą wieśniaczki z Foix, krzątała się żwawo, wnosząc to cynowe kubki, to dębowe beczułki, to fajki, jednem słowem wszystko, czego zażądało sześciu dzielnych mężów siedzących przy trzech stolikach.
Na ścianie wisiało sześć mocnych szpad ze wszelkimi przyborami.
I o ich groźnych, spalonych obliczach, impertynenckich spojrzeniach i z fantazyą podkręconych wąsach, poznać można było, że wszyscy sześciu byli pierwszorzędnymi zabijakami. Na sam ich widok, niejeden poczciwy, a spokojny mieszkaniec, któryby przypadkiem wszedł do tej izby, struchlałby w jednej chwili.
Przy Pierwszym stoliku, najbliżej drzwi wchodowych, siedziało trzech Hiszpanów, jak to odrazu widać z ich fizyognomii. Przy drugim stole siedział Włoch z szeroką blizną na czole; naprzeciw niego ponury zbir, akcentem w mowie zdradzający Niemca. Przy trzecim stole siedziało ogromne chłopisko, którego szepleniąca mowa zdradzała Bretończyka.
Trzej Hiszpanie nosili imiona: Saldani, Pinto i Pepe, czyli Matador, wszyscy trzej znani w całej Hiszpanii fechmistrze.
Włoch nazywał się Faenza.
Niemiec – Staupic.
Bretończyk – Joel Jugan.
Wszystkich ich ściągnął tutaj p. Pejrol, – on się znał na tem.
Zaledwie przekroczywszy próg oberży, Kokardas i Paspoal aż się cofnęli w tył na widok tak znanej kompanii. Izba posiadała jedno niskie okno, tak, że od dymu fajek było prawie całkiem ciemno. To też nasi przyjaciele początkowa zaledwie dojrzeć zdołali groźne wąsiska, niewyraźne profile twarzy i szpady rozwieszone na ścianie.
Ale sześć zachrypłych głosów zawołało jednocześnie:
– Mistrz Kokardas! Braciszek Paspoal!
Naturalnie towarzyszyły temu okrzykowi różne przekleństwa.
Kokardas przyłożył rękę do czoła w kształcie daszka.
– Nie bój się! – zawołał – „todos camaradas!”
– Wszyscy starzy towarzysze! – przetłomaczył Paspoal, którego głos jeszcze dotąd drżał lekko.
Bo ten Paspoal był z natury tchórzem i tylko okoliczności zrobiły go odważnym. O byle co dostawał na ciele „gęsiej skórki”. Niemniej przeto umiał się bić, jak sam dyabeł.
Nastąpiły uściśnienia rąk; tu i tam głośno pocałunki; jedwabne kaftany ocierały się poufale o stare sukno, skórę lub aksamit. Bo w ubiorze tych nieustraszonych wszystko można było znaleźć z wyjątkiem białej bielizny.
Przed nadejściem Kokardasa i Paspoala, trzy opisane grupy nie bardzo były z sobą blisko: Bretończyk nie znał nikogo. Niemiec w przyjaźni był tylko z Włochem, a trzej Hiszpania dumnie trzymali się razem na uboczu.
Ale tacy ludzie, jak Kokardas i Paspoal, głośni ze swojej sali fechtunku na ulicy Croix-des-Petits-Champs, musieli znać wszystkich niemal europejskich zawadyaków. To też i tu stali się łącznikiem między temi trzema grupami, pozwalając się lepiej zaznajomić i zrozumieć.
Kiedy pierwsze lody pękły, zsunięto razem stoliki i zaczęły się wzajemne prezentacye. Znano tytuł i godność każdego! A także zasługi. Olbrzymi Bretończyk, gdyby był Indyaninem, napewno nosiłby przy pasie ze dwa lub trzy tuziny skalpów. Włoch niechybnie widywał w snach ze dwadzieścia kilka jęczących duchów. Niemiec porąbał już był trzech margrafów, pięciu ryngrafów i dwóch landgrafów; szukał właśnie teraz burgrafa.
Ale to wszystko nic wobec trzech Hiszpanów, którzy snadnie mogli się utopić we krwi swych niezliczonych ofiar.
Co do naszego Gaskończyka i Normanda nie możemy powiedzieć nic bardziej pochlebnego nad to, że mieli szacunek i uznanie całej tej kompanii.
Kiedy już obeszła dokoła pierwsza kolej kubków, Kokardas odezwał się poważnie:
– Teraz, aniołeczki, pomówmy o naszej „robocie”.
Zawołano dziewczynę, całą. drżącą z przestrachu i zażądano nowej porcyi wina.
Dziewczyna była silną, krępą brunetką i nieco zezowatą. Paspoal już do niej skierowywał całą artyleryę czułych spojrzeń i nawet zaczął podchodzić pod pretekstem umówienia się o lepsze wino. Ale Kokardas schwycił go za kołnierz.
– Kochaneczku, ślubowałeś powstrzymywać namiętności – powiedział z godnością. Paspoal usiadł, ciężko wzdychając.
Gdy dziewczyna postawiła świeży gąsiorek na stole, odprawiono ją z rozkazem nie zaglądania do izby.
– Moje aniołki – zaczął Kokardas – nie spodziewaliśmy się, ani braciszka Paspoal, ani ja, zastać tutaj taką drogą kompanię, zdala od miast, zdała od miejscowości ludnych, gdzie zazwyczaj rozwijacie wasze talenta...
– Dio! – przerwał Włoch. – Czy znasz takie miasta, gdzieby teraz była, jaka robota „mio caro, ” Kokardasie?
I wszyscy zwiesili smutnie głowy, jak ludzie, których cnoty nie dosyć są wynagradzane.
A potem Saldani zapytał:
Czyż nie wiesz, dlaczego jesteśmy tutaj razem?
Już Gaskończyk otworzył usta, żeby odpowiedzieć, kiedy poczuł, że Paspoal oparł nogę na jego bucie pod stołem.
Kokardas, mimo, iż w takiej kompanii, jak ta, odrazu uważany był za wodza, miał zwyczaj słuchać ślepo rad swego profesora, który jako Normandczyk, był mądry i rozważny.
– Wiem – odpowiedział – iż nas tu zwołano...
– To ja! – przerwał Staupic.
– I, że w zwyczajnych okolicznościach – kończył Gaskończyk – braciszek Paspoal i ja najzupełniej wystarczylibyśmy.
– Corajo! – zaklął Pepe-Matador. – Gdy ja sam jestem, to zwykle nie potrzeba wołać innych!
Każdy dorzucił parę słów od siebie, chwaląc własne zalety.
W końcu Kokardas wywnioskował:
– A więc chyba mamy sprawę z całą armią?
– Nie – odpowiedział Staupic. – tylko z jednym rycerzem.
Staupic bowiem był od pewnego czasu na usługach p. Pejrola, poufnego księcia Filipa Gonzagi.
Na to oświadczenie Niemca wszyscy parsknęli głośnym śmiechem.
Kokardas i Paspoal śmieli się głośniej, niż inni; ale noga Normandczyka przyciskała ciągle but Gaskończyka.
To znaczyło: „Zostaw to mnie”.
Wtem Paspoal zapytał niewinnie:
– A kto to jest ten olbrzym, który ma walczyć przeciw ośmiu ludziom?
– Z których każdy, do kroćset tysięcy! wart jest conajmniej pół tuzina dobrych wojaków! – dodał Kokardas.
Wtedy Staupic odpowiedział:
– To książę Filip de Nevers!
– Ależ mówią, że on umierający! – wykrzyknął Saldani.
– Dychawiczny! – objaśnił Pinto.
– Wycieńczony, złamany i suchotnik – mówili inni.
Kokardas i Paspoal nie rzekli ani słowa.
Potem Normandczyk potrząsnął wolno głową, od suwając od siebie kubek.
Gaskończyk zrobił to samo.
Ich miny uroczyste zwróciły ogólną uwagę
– Co wam? Co wam? – dopytywano się ze wszystkich stron.
Ale Kokardas i jego przyjaciel wciąż patrzyli na siebie w milczeniu.
– Cóż do dyabla, znaczy? – zawołał Saldalii osłupiały.
– Zdawałoby się – dodał Faenza – jakgdybyście mieli ochotę opuście naszą kompanię?
– O moje baranki – przemówił nareszcie Kokardas, potrząsając głową poważnie – nie wiele do tego brakuje!
Więc zagrzmiał prawdziwy huragan przekleństw i okrzyków.
– Widywaliśmy do niedawna Filipa Neversa w Paryżu – odezwał się słodkim głosem Paspoal przychodził do naszej sali. To taki umierający, co wam dobrego napędzi strachu!
– Nam?! – zawołano chórem.
I wszystkie ramiona wzruszyły się pogardliwie.
– Ja z tego wszystkiego widzę – rzekł Kokardas obrzucając wzrokiem dookoła, – żeście nigdy nie słyszeli o „ciosie Neversa”.
Otworzono szerzej oczy i uszy.
To to samo pchnięcie, którem stary mistrz Delaplame położył trupem siedmiu profesorów; przy bramie św. Honoryusza – objaśnił Paspoal.
– Głupstwo z temi wszystkiemi tajemnicze mi pchnięciami! – zawołał Pepe.
– Silna noga, dobre oko, mocna rękojeść – mówił Bretończyk – a wtedy śmieję się ze wszystkich tajemniczych ciosów tak jak z potopu!
– Nie bój się! – odrzekł Kokardas z dumą ja myślę, że też mam i silną nogę i dobre oko i mocną rękojeść, tak może, jak żaden z was...
– Na dowód – wtrącił Paspoal ze zwykłą sobie słodyczą – jesteśmy gotowi to stwierdzić, jeżeli chcecie.
– A jednak – kończył Kokardas – cios Neversa wcale mi się nie wydaje głupstwem. Sam byłem nim dotknięty w mojej własnej akademii... Nie bójcie się!
– Ja także!
– Dotknięty w samo czoło, między oczy i to trzy razy z rzędu...
– I ja trzy razy, w samo czoło, między oczy!
– Trzy razy! I tak, żem nie miał czasu na, wet zasłonić się szpadą.
Wszyscy sześciu zbirów słuchali z natężeniem.
I nikt się już nie śmiał.
– W takim razie – rzekł Saldani, żegnając się – to nie jest już tajemniczy cios, ale chyba urok.
Bretończyk mimowoli sięgnął ręką do kieszeni, gdzie miał ukryty kawałek szksplerza.
– To też mieli racyę ci, co nas tutaj zebrali razem – mówili dalej Kokardas z większą jeszcze uroczystością. – Mówiliście o armii, jabym wolał armię. Wierzcie mi, jest tylko jeden człowiek na świecie zdolny dotrzymać Filipowi de Nevers ze szpadą w ręku.
– A ten człowiek? – zapytało sześć naraz głosów.
– To mały Paryżanin – zakończył Kokardas.
– Ach! Ten – zawołał Paspoal z wybuchem uwielbienia – to dyabeł wcielony!
– Mały Paryżanin? – dopytywano się dokoła. – Jakże się zowie ten wasz mały Paryżanin?
– Imię jego dobrze wam wszystkim jest znane, najdrożsi towarzysze: on się nazywa rycerz Lagarder!
Widocznie wszyscy ci fechtmistrze znali dobrze to imię, gdyż w jednej chwili zapanowała uroczysta cisza.
– Nigdym go jeszcze nie spotkał – odezwał się pierwszy Saldani.
– Tem lepiej dla ciebie, kochanku – rzekł Gaskouczyk. – On nie lubi ludzi twego pokroju.
– Czy to ten, którego nazywają pięknym Lagarderem? – dopytywał się Pinto.
– Ach to ten sam – mówił Faenza, zniżając trwożliwie głos, – co zabił trzech flamandzkich profesorów pod murami Senlisu?
– To ten – zaczął Joel Jugan, który...
Ale Kokardas przerwał mu, wykrzykując z przejęciem::
– Niema dwóch Lagarderów!
Mistrzowie sztuki szermierskiej.
I. DOLINA LOURON.
W pustynnej obecnie dolinie Louron wznosił się niegdyś starożytny gród Lorre.
Dokoła góry. Wysokie szczyty Pirenejów, przedarte w tem miejscu, ukazują błękitne niebo Hiszpanii.
Ze stoków gór można jednym rzutem oka objąć cały krajobraz.
Widok wspaniały!
Liczne wąwozy i jary, porośnięte gęsto jodłami, rzeźbią skaliste wzgórza; a hen, tam, poza niemi widnieją szmaragdowe kobierce dolin Francyi. Bogaty las Ens jest jakby, przedłużeniem jednego ze wzgórz, przeoranego nagle jasną wstęgą rzeki Klarybidy. Wschodni stok wzgórza, spadzisty i poszarpany, jest całkiem niedostępny i dziki, i tym sposobem zamyka dolinę.
Nad rzeką, u stóp wzgórza rozciągał się gród Lorre i tam do dziś dnia zachowały się ruiny zamku Kajlusa-Tarridesa. Zdaleka ruiny te wyglądają wspaniale, zblizka podobne są raczej do warownego miasteczka.
Ród Kajlusów-Tarridesów zaginął w początkach XVIII-go wieku wraz ze śmiercią Franciszka Kajlusa-Tarridesa, markiza, jednej z postaci, wchodzących do naszej powieści.
W r. 1699 markiz Franciszek Kajlus miał około lat sześćdziesięciu. W początkach panowania Ludwika XIV-go zajmował stanowisko na dworze królewskim, lecz nie doczekawszy się tam powodzenia, prędko się usunął do swych dóbr, gdzie żył samotnie z jedyną córką, Aurorą.
W całej okolicy przezywano go Kajlus-Klucznik. Oto dlaczego: Po śmierci pierwszej żony markiz, mający już przeszło lat czterdzieści, zakochał się w córce hrabiego Soto-Mayora, wielkorządcy Pampeluny.
Inez Soto-Mayor miała wówczas zaledwie lat siedemnaście. Oczy tej pięknej córki Madrytu pałały ogniem, a serce jeszcze bardziej było płomienne, niż oczy.
Mówiono, że pierwsza żona markiza nie była szczęśliwą i spędziwszy samotnie młodość w zamku męża, umarła, mając lat dwadzieścia pięć.
Inez oświadczyła ojcu, że nigdy nie zgodzi się zostać towarzyszką tego człowieka. Lecz czyż nie znane są hiszpańskie dramaty i komedye, opowiadające o gwałceniu woli młodych dziewcząt!
Pewnego pięknego wieczora, smutna Inez ukryta po za storami swego okna, słuchała po raz ostatni serenady pięknego Hiszpana. Na drugi dzień wyjechała z markizem do Francyi.
Kajlus nietylko nie wziął żadnego posagu, ale ofiarował hrabiemu Soto-Mayor kilkanaście tysięcy pistolów (pistol równa się dwom dolarom).
Hiszpan, szlachetniejszy od króla, ale hardziej goły, niż szlachetny, nie mógł oprzeć się takiej wspaniałomyślności.
Gdy markiz Kajlus przywiózł do swego zamku piękną Hiszpankę osłonioną welonem, prawdziwy szał ogarnął młodych szlachciców doliny Louron. Ale markiz miał się dobrze na baczności i dzielnie przyjął wypowiedzianą mu wojnę. Zalotnik, któryby chciał zdobyć piękną Inez, musiałby chyba sprowadzić armaty. Nie chodziło tylko o serce: serce to ukrywało się bezpiecznie za grubemi murami fortecy. Czułe bilety nic tu nie mogły poradzić, słodkie spojrzenia traciły napróżno swe płomienie i nawet gitara okazała się bezsilną. Piękna Inez była niezdobyta. Ani jeden z zalotników, myśliwy, czy żołnierz, szlachcic czy zbir, nie mógł się tem pochlubić, że widział chociaż kawałek jej źrenicy. Markiz Kajlus dobrze pilnował.
Po trzech, czy czterech latach biedna Inez przestąpiła nareszcie próg swego strasznego więzienia. Opuściła je, aby spocząć na cmentarzu. Umarła z nudów i samotności, zostawiając małą córeczkę.
Zwyciężeni zalotnicy nadali markizowi przezwisko Klucznika.
Po śmierci drugiej żony markiz chciał raz jeszcze się ożenić, miał bowiem tę dobrą naturę Sinobrodego, która się nigdy nie zraża, ale wielkorządca Pampeluny nie miał drugiej córrki, a opinia markiza Kajlusa była już tak ustalona, że najodważniejsze nawet panny na wydaniu odtrącały jego zabiegi.
Pozostał więc wdowcem, czekając z niecierpliwością chwili, gdy będzie musiał zamykać na kłódkę córkę.
Okoliczna szlachta nie lubiła markiza, więc pomimo bogactwa i potęgi często brakło mu towarzystwa i nudy wypędzały go z potężnego zamku. Jeździł więc co roku do Paryża, gdzie młodzi dworacy pożyczali od niego pieniądze i wyśmiewali, ile tylko mogli.
W czasie nieobecności ojca mała Aurora zostawała pod opieką dwóch lub trzech ochmistrzyń i starego kapelana.
Aurora piękną była, jak matka. W żyłach jej płynęła krew hiszpańska.
Gdy miała lat szesnaście, wieśniacy ze Wzgórz Tarrides słyszeli często w ciemne noce głośne ujadanie psów na podwórcach markiza Kajlusa.
W tym czasie Filip de Nevers, książę lotaryński, jeden z najświetniejszych panów na dworze króla Francyi zamieszkał w swym pałacu Buch, w Jurancon. Miody książę, kończył zaledwie lat dwadzieścia, ale zawcześnie używszy życia, umierał już podobno na wycieńczenie sił. Górskie jednak powietrze znakomicie wpłynęło na jego zdrowie.
Fo kilku tygodniach jego łowiecka drużyna dotarła, aż do doliny Louron.
Psy markiza Kajlusa zawyły po raz pierwszy tej nocy, gdy książę Nevers, śmiertelnie znużony, prosił o przytułek jednego z drwalów z lasu Ens.
Nevers przemieszkał cały rok w zamku Buch. Pastuszkowie z Tarridesu opowiadali, że był to pan bardzo szczodry.
Pastuszkowie opowiadali także o nocnych przygodach, których było wiele podczas jego pobytu w okolicy.
Pewnego razu, koło północy, widziano światło w starej kaplicy Kajlusa. Psy nie szczekały, ale jakaś ciemna postać, nieraz już widywana przez wieśniaków, prześlizgnęła się koło murów, bo te stare zamki pełne są duchów...
Innym razem, nocą, jejmość Marta najmłodsza z ochmistrzyń u Kajlusa, wyszła z zamku wielkiemi drzwiami i pobiegła do chaty drwala, gdzie kiedyś młody książę Nevers doznał gościnnego przyjęcia. W kilka chwil potem niesiono przez las lektykę, która się zatrzymała przed chatą owego drwala. A jeszcze potem słyszano wychodzące z tejże chaty jęki kobiece...
Na drugi dzień drwal zaginął bez śladu. Jejmość Marta, opuściła również zamek Kajlusa.
Od tego czasu upłynęły dwa lala. Nikt nie słyszał więcej, ani o drwalu, ani o jejmości Marcie.
Filip Nevers opuścił już zamek Buch, ale za to inny Filip, niemniej świetny, niemniej wielki pan, zaszczycił swą obecnością dolinę Louron.
Był to Filip Gonzaga, książę Mautui, któremu markiz Kajlus zamierzał oddać za żonę swą córkę Aurorę.
Gonzaga był człowiekiem już trzydziestoletnim, o twarzy trochę zniewieściałej, ale niezwykle pięknej. Trudno było wyobrazić sobie szlachetniejszą niż jego postawę. Czarne włosy, miękkie i lśniące, wiły się nad czołem, bielszem od czoła kobiety, tworząc naturalnie ten wspaniały strój głowy, który dworzanie Ludwika XV-go sztucznie utrzymywali, nakładając sute peruki. Czarne oczy miały wyraz jasny i dumny. Był wysokiego wzrostu, cudownie zbudowany; przybierał zwykle pozy i ruchy majestatyczne, choć może nieco teatralne.
Nie będziemy się rozwodzić tutaj nad rodem Gonzagów, wiemy, jaką rolę odegrał w historyi. Stosunki księcia Filipa równały się jego rodowi. Miał dwóch przyjaciół, dwóch braci: jeden to książę Lotaryński, drugi Burbon. Książę Filip de Chartres, siostrzeniec Ludwika XIV-go, późniejszy książę Orleański i regent Francyi, książę Filip de Nevers i książę Filip Gonzaga byli nierozłączni. Na dworze zwano ich trzema Filipami i ich wzajemna miłość przypominała wzniosłe przykłady starożytnej przyjaźni.
Filip Gonzaga był najstarszy, przyszły regent liczył lat dwadzieścia cztery, a Nevers o rok młodszy.
Można sobie wyobrazić, jak bardzo pochlebiała staremu Kajlusowi myśl o takim zięciu.
Opowiadano sobie o ogromnych dobrach Gonzagi we Włoszech, a co więcej był ciotecznym bratem i jedynym spadkobiercą Neversa, którego wszyscy uważali za skazanego na przedwczesną śmierć. A Filip de Nevers, jedyny potomek tej rodziny, posiadał najpiękniejsze dobra we Francyi.
Naturalnie nikt nie podejrzywał księcia Gonzagi, aby życzył śmierci swemu przyjacielowi ani nie było w jego mocy przeszkodzić jej, ale to było pewnem, że śmierć ta czyniła go milionerem.
Przyszły teść i zięć już się porozumieli byli między sobą, a co do Aurory, to jej nawet nie pytano. System Klucznika. Był to piękny dzień jesienny, roku 1699, Ludwik XIV-ty zestarzał się i zmęczył wojną. Pokój w Riswyck już podpisany, ale między partyzantami na granicy trwały jeszcze ciągła utarczki i w dolinie Louron, między innemi przebywali ciągle niewygodni goście.
W stołowej sali zamku Kajlusa, kilku biesiadników siedziało dokoła suto zastawionego stołu. Markiz mógł mieć wiele wad, ale przyjmował gościnnie.
Oprócz markiza, Gonzagi i Aurory Kajlus, którzy zajmowali górny koniec stołu, inni goście byli niższego stanu. Między nimi znajdował się don Bernard, kapelan Kajlusa, pasterz dusz w Taridesie; jejmość Izydora, zastępczyni jejmość Marty w służbie u Aurory i pan. Pejrol, szlachcic na usługach księcia Gonzagi.
Pejrol, który odegra ważną rolę w tej historyi, był człowiekiem w średnim wieku, z twarzą bladą i chudą, z włosami rzadkimi, postacią wysoką i trochę schyloną. W naszych czasach trudnoby sobie wyobrazić podobną figurę bez okularów, ale wtedy nie przyszła jeszcze na to moda. Rysy jego twarzy były, jakby zatarte, a oczy miały wyraz impertynencki.
Gonzaga zapewniał, że Pejrol dobrze władał szablą i wogóle bardzo go chwalił; potrzebował go bowiem.
Panna Aurora Kajlus czyniła honory domu z godnością zimną i ponurą.
– 13 Powszechnie wiadomo, iż uroda kobiety, z wyjątkiem bardzo pięknych, zależy od ich uczuć. Ta sama kobieta, śliczna w otoczeniu tych, których kocha, jest niemal brzydka z innemi. Aurora należała zaś do tych kobiet, które się podobają nawet mimo własnej woli i które zawsze trzeba uwielbiać.
Miała na sobie kostyum Hiszpanki; trzy rzędy koronek spadały między czarnemi splotami włosów.
Jakkolwiek nie skończyła jeszcze lat dwudziestu, czyste i dumne linie jej ust wyrażały już smutek i przygnębienie. Jakże jasnym musiał być uśmiech tych młodych usteczek! leż światła w czarnych oczach, ocienionych jedwabiem długich rzęs!
Ale dawno już nie widziano uśmiechu na ustach Aurory.
Ojciec jej mawiał:
– Wszystko się zmieni, gdy zostanie księżną.
Pod koniec obiadu Aurora powstała i prosiła o pozwolenie opuszczenia jadalni. Jejmość Izydora rzuciła wymowne spojrzenie pełne żalu na ciastka i konfitury, które właśnie wnoszono. Cóż kiedy obowiązek nakazywał iść za młodą panią.
Gdy tylko Aurora oddaliła się, markiz przybrał swobodny wyraz twarzy.
– Książę – rzekł – winien mi jesteś rewanż w szachy... Czy książę jest gotów?
– Zawsze na pańskie rozkazy, drogi markizie, – odrzekł Gonzaga.
Na rozkaz Kajlusa wniesiono stolik i szachy.
W ciągu dwóch tygodni, które Gonzaga spędził w zaniku, przegrano już sto pięćdziesiąt partyi szachów.
Dziwną była ta namiętność do szachów u trzydziestoletniego młodzieńca z nazwiskiem i postawą Gonzagi. Jedno z dwojga, albo był śmiertelnie zakochanym w Aurorze, albo bardzo pragnął jej posagu.
Codziennie po obiedzie i kolacyi przynoszono szachy i chociaż poczciwy Klucznik był słabym graczem, Gonzaga pozwalał mu wygrywać kilkanaście partyj, po których Kajlus tryumfalnie zasypiał w fotelu, nie opuszczając poła bitwy i spał snem sprawiedliwego.
W ten sposób Gonzaga starał się o rękę panny Aurory de Kajlus.
– Książę panie – mówił markiz ustawiając szachowe figury – chcę ci dziś pokazać nową kombinacyę, którą wyczytałem w książce Cessolisa. Ja nie gram w szachy tak, jak wszyscy, ale się staram sięgać do dobrych źródeł. Pierwszy lepszy nie umiałby panu powiedzieć, że szachy zostały wynalezione przez Attalusa, króla Pergamy, aby zabawiać Greków podczas długiego oblężenia Troi. To tylko nieświadomi, lub ludzie złej woli przypisują ten honor Palamedowi... Ale, proszę, niech książę uważa na grę.
– Nie mogę ci wyrazić, markizie – odrzekł Gonzaga – całej przyjemności, jakiej doznaję, grając z nim.
Zaczęli grę; inni biesiadnicy otoczyli ich stolik.
Po pierwszej przegranej partyi, Gonzaga dał jakiś znak Pejrolowi, który natychmiast odrzucił serwetkę i wyszedł. Powoli za jego przykładem poszedł kapelan i inni goście. Klucznik i Gonzaga zostali sami.
– Latynowie – ciągnął dalej markiz – nazywali tę grę „latrunculi” czyli „złodziejaszkami,” Grecy – „latrikion”. Sarrazin zauważył w swej doskonałej książce...
– Panie markizie – przerwał Filip Gonzaga – przepraszam za roztargnienie. Czy pozwoli mi pan cofnąć tę figurę?
Przez nieuwagę posunął tak pionka, że wygrywał partyę. Klucznik uczuł się tem dotknięty, ale uniósł się wspaniałomyślnością.
– Cofnij, panie książę – rzekł. – Lecz niech się już to nigdy nie powtórzy, proszę bardzo. Szachy nie są grą dziecinną.
Gonzaga westchnął głęboko.
– Wiem, wiem – dodał Kajlus gderliwym, tonem – jesteśmy zakochani.
– Aż do utraty zmysłów panie markizie!
– Znam to, znam. Uwaga! Zabieram panu laufra.
– Nie dokończyliście wczoraj markizie – zaczął znów Gonzaga, jak gdyby pragnął się pozbyć przykrej myśli – historyi tego szlachcica, który chciał wtargnąć do waszego domu.
– A chytry figlarzu! – zawołał Klucznik – chcesz mnie zagadywać, ale ja jestem, jak Cezar, który równocześnie dyktował pięć listów. Czy wie książę, że on grywał w szachy?... A, więc ów szlachcic, dostał tu, w tej fosie, pół tuzina pchnięć szpadą. Podobne awantury zdarzały się kilka razy, dlatego nigdy nie puszczano plotek o moralności pani de Kajlus.
– I to, co czyniłeś kiedyś, jako mąż, – markizie – zapytał od niechcenia Gonzaga, – zrobiłbyś teraz, jako ojciec?
– Naturalnie – odparł poczciwiec, – nie znam innego sposobu strzeżenia od grzechu córki Ewy... Szach-mat, jak mówili Persowie. Znowu został książę pobity.
Wyciągnął się na fotelu.
– Wierzaj mi, książę, – dodał, szykując się do drzemki, – że dobre rapiry naokoło mocnego muru, są najlepszą cnotą kobiety!
Zamknął oczy i zasnął. Gonzaga pośpiesznie opuścił salę.
Była już druga po południu. P. Pejrol oczekiwał na swego pana krążąc po korytarzach.
– Cóż nasze zbiry? – zapytał Gonzaga, gdy go tylko spostrzegł.
– Już sześciu przyjechało – odparł Pejrol.
– Gdzie są teraz?
– W oberży pod „Jabłkiem Adama”, z drugiej strony fosy.
– Których brakuje?
– Mistrza Kokardasa z Tarbes i braciszka Paspoala.
– Dwie dobre szpady! – mruknął książę. – A ta druga sprawa?
– Pani Marta była dziś u panny Kajlus.
– Z dzieckiem?
– Z dzieckiem.
– Którędy weszła?
– Przez nizkie okienko łaźni, wychodzące na fosę pod mostem.
Gonzaga zamyślił się na chwilę, potem zapytał:
– Czy badałeś kapelana, don-Bernarda?
– Jest niemy – odparł Pejro1.
– Ileś ofiarował?
– Pięćset pistolów.
– Ta Marta musi wiedzieć, gdzie jest rejestr... Nie trzeba, aby wyszła z zamku.
– Dobrze – odrzekł Pejrol.
Gonzaga chodził dużemi krokami.
– Chcę się z nią sam rozmówić – mruknął, – ale czy jesteś zupełnie pewny, że Nervers otrzymał list Aurory?
– Nasz Niemiec go odniósł.
– I Nevers musi przybyć?
– Dziś wieczorem.
Stanęli przed drzwiami pokojów Gonzagi.
W zamku Kajlusa trzy korytarze przecinały się pod kątem prostym.
Pokoje księcia znajdowały się we wschodniem skrzydle, zakończonem schodami, prowadzącemi do łaźni.
Na korytarzu środkowym dał się słyszeć jakiś hałas. To jejmość Marta wychodziła od panny Kajlus. Pejrol i Gonzaga weszli pośpiesznie do pokoju księcia, zostawiając drzwi uchylone.
W chwilę potem jejmość Marta przechodziła korytarz prędkim krokiem. Był to biały dzień, ale hiszpańska moda przekroczyła Pireneje i, w zamku Kajlusa sypiano zwykłe po obiedzie. Ochmistrzyni miała więc wszelką nadzieję, że nie spotka się z nikim na korytarzu.
Gdy przechodziła koło drzwi Gonzagi, Pejrol rzucił się na nią znienacka i zatknął jej chustką usta, dusząc w ten sposób pierwszy okrzyk przerażenia. Potem ujął ją wpół i na pół zemdloną wniósł do pokoju swego pana.II. KOKARDAS I PASPOAL.
Jeden siedział na starym fornalskim koniu o długiej skołtunionej grzywie, koślawych i kosmatych nogach; drugi, na wzór amazonki, opierał się lekko i wdzięcznie na grzbiecie osła.
Pierwszy miał dumną postawę, nie harmonizującą z pokornie opuszczonym łbem swego rumaka. Ubrany był w kaftan z bawolej skóry z plastronem wyciętym w kształcie serca, w grube sukienne spodnie i piękne wysokie buty z odwiniętemi u góry cholewami, jak to było w modzie za czasów Ludwika XIII-go. Na głowie wielki zawadyjacki kapelusz pilśniowy; przy boku olbrzymia szpada.
To był mistrz Kokardas rodem z Tuluzy, były mistrz sztuki szermierskiej miasta Paryża, a obecnie osiadły w miasteczku Tarbes, gdzie było z kabzą krucho.
Drugi wydawał się z powierzchowności nieśmiały i skromny. Z ubioru możnaby go było wziąć za zbiedzonego kleryka: długi, czarny surdut, krojem przypominający sutannę, zakrywał świecące ze starości czarne sukienne spodnie. Na głowie wełniana czapica, wtulona aż na same uszy, na nogach pomimo szalonego upału dźwignął ciężkie futrzane trzewiki.
W przeciwieństwie do mistrza Kokardasa, którego nieba obdarzyły bogatą kędzierzawą czupryną, czarną, jak u Negra i wiecznie rozczochraną, towarzysz jego posiadał kilka zaledwie kosmyków żółto-blond włosów, które starannie przylepione były na skroniach. Ta sama różnica między dwoma strasznemi miotłami pod nosem mistrza broni, które trzeba było uważać za wąsy, a trzema blado-żółtemi, sterczącemi na górnej wardze włoskami „profosa” (nauczyciel fechtunku, czyli sztuki robienia bronię).
Tak, ten łagodny i spokojny podróżny był profosem i możemy was, czytelnicy, zapewnie, że w razie potrzeby, dzielnie władał swoją ogromną obrzydliwą szpadą, która w tej chwili obtłukiwała boki starego osia.
To był Inocenty Paspoal.
Ojczyzną jego była Normandia. Przyjaciele nazywali go braciszek Paspoal, czy to z powodu klerykalnego wyglądu, czy też dlatego, że był niegdyś służącym cyrulika – niewiadomo.
Brzydki był w każdym calu, pomimo ognistego a sentymentalnego błysku, który się zapalał w przymrużonych niebieskich oczach, ile razy dojrzał gdzie rąbek niewieściej spódniczki.
Kokardas, przeciwnie, wszędzie na świecie musiałby być uznany za pięknego junaka.
W dzisiejszy skwarny dzień obaj wlekli się powoli. Najmniejszy kamyczek na drodze wyprowadzał z równowagi szkapę Kokardasa, a co dwadzieścia kroków rumak Paspola objawiał różne kaprysy.
– Patrzaj kochanie – odezwał się Kokardas wyraźnym akcentem gaskońskim. – Oto od dwóch godzin ciągle w tym samym miejscu widzimy ten piekielny; zamek. Chyba on idzie razem z nami?
Paspoal odpowiedział śpiewnym nosowym tonem normadzkim:
– Cierpliwości! Cierpliwości! Na to, co nas czeka, zawsze przyjdziemy dość wcześnie.
– Korono cierniowa! Braciszku Paspoalu – zaczął znów Kokardas, ciężko wzdychając, – gdybyśmy to mieli w sobie choć krztę więcej statku, to z naszemi talentami moglibyśmy zajść daleko..”.
Racya, przyjacielu Kokardasie – odrzekł pokornie Normandczyk – złe namiętność nas zgubiły.
– Szulerka, do kroćset! Wino...
– I kobietki! – dorzucił Paspoal, wuosząc pobożnie w górę swoje krecie oczki.
W tej chwili właśnie zbliżyli się do brzegów. Klarabidy, w samym środku doliny Louron. Naprzeciw nich wznosiły się potężne mary zamku Kajlusa, tego prawdziwego cudu dolin pirenejskich.
Ale Kokardas i Paspoal nie zdradzali najmniejszego zamiłowania dla sztuk pięknych. Wlekli się dalej leniwie, rzucając od czasu do czasu okiem na zamek jedynie w celu zmierzenia oddzielającej ich odeń przestrzeni.
Ten Kokardas musiał być wielce wesołym towarzyszem, gdy miewał pełną sakiewkę. Naiwnie chytra twarz Paspoala, również miała wyraz stałego dobrego humoru. Ale dzisiaj obaj byli smutni, mieli bowiem do tego poważne powody.
Puste kieszenie, puste żołądki, a w perspektywie jakaś niewyraźna, a prawdopodobnie niebezpieczna przeprawa, którą możnaby było łacno odrzucić, gdyby nie owe pustki w kieszeni.
– Ręko Boska! – zaklinał się Kokardas – ani tknę więcej ani kart, ani kielicha!
– Wyrzekam się miłości na wieki! – Wtórował czuły Paspoal.
I obaj zaczęli snuć cnotliwe marzenia na przyszłość, gdy będą przy groszach.
– Wyekwipuję się porządnie – wołał z entuzyazmem Kokardas – i wstąpię jako żołnierz do chorągwi małego Paryżanina.
– A ja tak samo – mówił Paspoal – będę żołnierzem, albo służącym u majora-chirurga.
– Czyż nie będzie ze mnie piękny strzelec królewski?
– No, już tam i ja się nie boję, że każdy w tym pułku, gdzie ja będę, porządnie będzie miał puszczoną krew!
A potem razem w duecie:
– Zobaczymy naszego małego Paryżanina! Może też mu oszczędzimy czasem niejednego guza.
– I znów będzie mnie nazywał swoim starym Kokardasem!
– I będzie kpił sobie, jak dawniej z braciszka Paspoala!
– A bodaj cię siarczyste! – wykrzyknął Gaskonczyk, uderzając pięścią ledwie już wlokącą nogi szkapę. – Jak na rycerzy, spadliśmy bardzo nisko! Ale, kochanku, jak za każdy grzech jest kara, tak jest i łassa Boska. Czuję, że przy naszym małym Paryżaninie dokumentnie odpokutujemy.
Ale Paspoal zwiesił smutnie głowę: Kto wie, czy zechce nas poznać teraz, westchnął, obrzucając rozpaczliwem spojrzeniem swoją toaletę!
– E! kochanku! – pocieszał Kokardas. – To złote serce cały ten chłopak!
– A jaki chwat! – westchnął Paspoal. Jaka zręczność!
– A jaki żołnierz! Jaki szermierz!
– Pamiętasz-że ty ten jego cios na odlew przy cofaniu się?
– A pamiętasz te jego trzy pchnięcia proste w ataku na Delespina?
– Anioł!
– Prawdziwy anioł! Szczęśliwy zawsze w grze. A jak pije, korono cierniowa!
– A jak zawraca głowy kobietkom!
Po każdym takim wykrzykniku obaj towarzysze coraz więcej się zapalali. Co chwila też zatrzymywali się, aby się uścisnąć za ręce. Wzruszenie ich było szczere i głębokie.
– Boże miłościwy! – zaczął Kokardas. – Jeżeli tylko palcem kiwnie, on, nasz mały Paryżanin, to będziemy jego sługami, prawda, kochanku?
– I zrobimy z niego wielkiego pana! – dokończył Paspoal. – Takim sposobem pieniądze Pejrola na sprowadzą na nas nieszczęścia. A więc to p. Pejrol, zaufany księcia Filipa Gonzagi sprowadza tutaj mistrza Kokardasa i braciszka Paspoala.
Ci zaś znali doskonale owego Pejrola, a jeszcze lepiej jego pana, księcia Gonzagę. Zanim osiedlili się w Tarbes, aby tu uczyć szlachciców sztuki robienia bronią, trzymali w Paryżu salę fechtunkową na ulicy Croix-des-Petits-Champs o dwa kroki od Luwru. I gdyby nie owe namiętności, które im tak szkodziły w karyerze, mogliby byli dorobić się znacznej fortuny, gdyż cały niemal dwór królewski bywal u nich.
Były to dobre chłopaki, ale okrutne wisusy, którzy musieli niewątpliwie coś większego przeskrobać w Paryżu, skąd tak nagle uciekli.
To pewna, iż w owym czasie tacy mistrzowie szpady ocierali się o najpotężniejszych panów. I nieraz znali ich lepiej, niż najbliższe ich otoczenie. Wyobraźcie sobie ile taki Paspoal, który był przytem golibrodą, musiał posiadać pięknych tajemnie! Niczem żywa gażeta!
To też w tej chwili obiecywali sobie jaknajwiększe korzyści ze swoich usług. Wyjeżdżając z Tarbes, Paspoal powiedział:
– To sprawa, gdzie można zyskać miliony. Nevers jest najpierwszą szpadą po małym Paryżaninie. Jeżeli więc chodzi o Neversa, muszą dobrze płacić.
I Kokardas najzupełniej zgodził się na taki mądry sąd o rzeczy.
Już była druga godzina po południu, gdy nareszcie weszli do wioski Tarrides; najpierwszy spotkany wieśniak wskazał im drogę d» oberży „Jabłko Adama”.
A tam już główna izba była prawie pełna. Młoda dziewczyna w jaskrawej spódniczce i gorseciku haftowanym, jakie noszą wieśniaczki z Foix, krzątała się żwawo, wnosząc to cynowe kubki, to dębowe beczułki, to fajki, jednem słowem wszystko, czego zażądało sześciu dzielnych mężów siedzących przy trzech stolikach.
Na ścianie wisiało sześć mocnych szpad ze wszelkimi przyborami.
I o ich groźnych, spalonych obliczach, impertynenckich spojrzeniach i z fantazyą podkręconych wąsach, poznać można było, że wszyscy sześciu byli pierwszorzędnymi zabijakami. Na sam ich widok, niejeden poczciwy, a spokojny mieszkaniec, któryby przypadkiem wszedł do tej izby, struchlałby w jednej chwili.
Przy Pierwszym stoliku, najbliżej drzwi wchodowych, siedziało trzech Hiszpanów, jak to odrazu widać z ich fizyognomii. Przy drugim stole siedział Włoch z szeroką blizną na czole; naprzeciw niego ponury zbir, akcentem w mowie zdradzający Niemca. Przy trzecim stole siedziało ogromne chłopisko, którego szepleniąca mowa zdradzała Bretończyka.
Trzej Hiszpanie nosili imiona: Saldani, Pinto i Pepe, czyli Matador, wszyscy trzej znani w całej Hiszpanii fechmistrze.
Włoch nazywał się Faenza.
Niemiec – Staupic.
Bretończyk – Joel Jugan.
Wszystkich ich ściągnął tutaj p. Pejrol, – on się znał na tem.
Zaledwie przekroczywszy próg oberży, Kokardas i Paspoal aż się cofnęli w tył na widok tak znanej kompanii. Izba posiadała jedno niskie okno, tak, że od dymu fajek było prawie całkiem ciemno. To też nasi przyjaciele początkowa zaledwie dojrzeć zdołali groźne wąsiska, niewyraźne profile twarzy i szpady rozwieszone na ścianie.
Ale sześć zachrypłych głosów zawołało jednocześnie:
– Mistrz Kokardas! Braciszek Paspoal!
Naturalnie towarzyszyły temu okrzykowi różne przekleństwa.
Kokardas przyłożył rękę do czoła w kształcie daszka.
– Nie bój się! – zawołał – „todos camaradas!”
– Wszyscy starzy towarzysze! – przetłomaczył Paspoal, którego głos jeszcze dotąd drżał lekko.
Bo ten Paspoal był z natury tchórzem i tylko okoliczności zrobiły go odważnym. O byle co dostawał na ciele „gęsiej skórki”. Niemniej przeto umiał się bić, jak sam dyabeł.
Nastąpiły uściśnienia rąk; tu i tam głośno pocałunki; jedwabne kaftany ocierały się poufale o stare sukno, skórę lub aksamit. Bo w ubiorze tych nieustraszonych wszystko można było znaleźć z wyjątkiem białej bielizny.
Przed nadejściem Kokardasa i Paspoala, trzy opisane grupy nie bardzo były z sobą blisko: Bretończyk nie znał nikogo. Niemiec w przyjaźni był tylko z Włochem, a trzej Hiszpania dumnie trzymali się razem na uboczu.
Ale tacy ludzie, jak Kokardas i Paspoal, głośni ze swojej sali fechtunku na ulicy Croix-des-Petits-Champs, musieli znać wszystkich niemal europejskich zawadyaków. To też i tu stali się łącznikiem między temi trzema grupami, pozwalając się lepiej zaznajomić i zrozumieć.
Kiedy pierwsze lody pękły, zsunięto razem stoliki i zaczęły się wzajemne prezentacye. Znano tytuł i godność każdego! A także zasługi. Olbrzymi Bretończyk, gdyby był Indyaninem, napewno nosiłby przy pasie ze dwa lub trzy tuziny skalpów. Włoch niechybnie widywał w snach ze dwadzieścia kilka jęczących duchów. Niemiec porąbał już był trzech margrafów, pięciu ryngrafów i dwóch landgrafów; szukał właśnie teraz burgrafa.
Ale to wszystko nic wobec trzech Hiszpanów, którzy snadnie mogli się utopić we krwi swych niezliczonych ofiar.
Co do naszego Gaskończyka i Normanda nie możemy powiedzieć nic bardziej pochlebnego nad to, że mieli szacunek i uznanie całej tej kompanii.
Kiedy już obeszła dokoła pierwsza kolej kubków, Kokardas odezwał się poważnie:
– Teraz, aniołeczki, pomówmy o naszej „robocie”.
Zawołano dziewczynę, całą. drżącą z przestrachu i zażądano nowej porcyi wina.
Dziewczyna była silną, krępą brunetką i nieco zezowatą. Paspoal już do niej skierowywał całą artyleryę czułych spojrzeń i nawet zaczął podchodzić pod pretekstem umówienia się o lepsze wino. Ale Kokardas schwycił go za kołnierz.
– Kochaneczku, ślubowałeś powstrzymywać namiętności – powiedział z godnością. Paspoal usiadł, ciężko wzdychając.
Gdy dziewczyna postawiła świeży gąsiorek na stole, odprawiono ją z rozkazem nie zaglądania do izby.
– Moje aniołki – zaczął Kokardas – nie spodziewaliśmy się, ani braciszka Paspoal, ani ja, zastać tutaj taką drogą kompanię, zdala od miast, zdała od miejscowości ludnych, gdzie zazwyczaj rozwijacie wasze talenta...
– Dio! – przerwał Włoch. – Czy znasz takie miasta, gdzieby teraz była, jaka robota „mio caro, ” Kokardasie?
I wszyscy zwiesili smutnie głowy, jak ludzie, których cnoty nie dosyć są wynagradzane.
A potem Saldani zapytał:
Czyż nie wiesz, dlaczego jesteśmy tutaj razem?
Już Gaskończyk otworzył usta, żeby odpowiedzieć, kiedy poczuł, że Paspoal oparł nogę na jego bucie pod stołem.
Kokardas, mimo, iż w takiej kompanii, jak ta, odrazu uważany był za wodza, miał zwyczaj słuchać ślepo rad swego profesora, który jako Normandczyk, był mądry i rozważny.
– Wiem – odpowiedział – iż nas tu zwołano...
– To ja! – przerwał Staupic.
– I, że w zwyczajnych okolicznościach – kończył Gaskończyk – braciszek Paspoal i ja najzupełniej wystarczylibyśmy.
– Corajo! – zaklął Pepe-Matador. – Gdy ja sam jestem, to zwykle nie potrzeba wołać innych!
Każdy dorzucił parę słów od siebie, chwaląc własne zalety.
W końcu Kokardas wywnioskował:
– A więc chyba mamy sprawę z całą armią?
– Nie – odpowiedział Staupic. – tylko z jednym rycerzem.
Staupic bowiem był od pewnego czasu na usługach p. Pejrola, poufnego księcia Filipa Gonzagi.
Na to oświadczenie Niemca wszyscy parsknęli głośnym śmiechem.
Kokardas i Paspoal śmieli się głośniej, niż inni; ale noga Normandczyka przyciskała ciągle but Gaskończyka.
To znaczyło: „Zostaw to mnie”.
Wtem Paspoal zapytał niewinnie:
– A kto to jest ten olbrzym, który ma walczyć przeciw ośmiu ludziom?
– Z których każdy, do kroćset tysięcy! wart jest conajmniej pół tuzina dobrych wojaków! – dodał Kokardas.
Wtedy Staupic odpowiedział:
– To książę Filip de Nevers!
– Ależ mówią, że on umierający! – wykrzyknął Saldani.
– Dychawiczny! – objaśnił Pinto.
– Wycieńczony, złamany i suchotnik – mówili inni.
Kokardas i Paspoal nie rzekli ani słowa.
Potem Normandczyk potrząsnął wolno głową, od suwając od siebie kubek.
Gaskończyk zrobił to samo.
Ich miny uroczyste zwróciły ogólną uwagę
– Co wam? Co wam? – dopytywano się ze wszystkich stron.
Ale Kokardas i jego przyjaciel wciąż patrzyli na siebie w milczeniu.
– Cóż do dyabla, znaczy? – zawołał Saldalii osłupiały.
– Zdawałoby się – dodał Faenza – jakgdybyście mieli ochotę opuście naszą kompanię?
– O moje baranki – przemówił nareszcie Kokardas, potrząsając głową poważnie – nie wiele do tego brakuje!
Więc zagrzmiał prawdziwy huragan przekleństw i okrzyków.
– Widywaliśmy do niedawna Filipa Neversa w Paryżu – odezwał się słodkim głosem Paspoal przychodził do naszej sali. To taki umierający, co wam dobrego napędzi strachu!
– Nam?! – zawołano chórem.
I wszystkie ramiona wzruszyły się pogardliwie.
– Ja z tego wszystkiego widzę – rzekł Kokardas obrzucając wzrokiem dookoła, – żeście nigdy nie słyszeli o „ciosie Neversa”.
Otworzono szerzej oczy i uszy.
To to samo pchnięcie, którem stary mistrz Delaplame położył trupem siedmiu profesorów; przy bramie św. Honoryusza – objaśnił Paspoal.
– Głupstwo z temi wszystkiemi tajemnicze mi pchnięciami! – zawołał Pepe.
– Silna noga, dobre oko, mocna rękojeść – mówił Bretończyk – a wtedy śmieję się ze wszystkich tajemniczych ciosów tak jak z potopu!
– Nie bój się! – odrzekł Kokardas z dumą ja myślę, że też mam i silną nogę i dobre oko i mocną rękojeść, tak może, jak żaden z was...
– Na dowód – wtrącił Paspoal ze zwykłą sobie słodyczą – jesteśmy gotowi to stwierdzić, jeżeli chcecie.
– A jednak – kończył Kokardas – cios Neversa wcale mi się nie wydaje głupstwem. Sam byłem nim dotknięty w mojej własnej akademii... Nie bójcie się!
– Ja także!
– Dotknięty w samo czoło, między oczy i to trzy razy z rzędu...
– I ja trzy razy, w samo czoło, między oczy!
– Trzy razy! I tak, żem nie miał czasu na, wet zasłonić się szpadą.
Wszyscy sześciu zbirów słuchali z natężeniem.
I nikt się już nie śmiał.
– W takim razie – rzekł Saldani, żegnając się – to nie jest już tajemniczy cios, ale chyba urok.
Bretończyk mimowoli sięgnął ręką do kieszeni, gdzie miał ukryty kawałek szksplerza.
– To też mieli racyę ci, co nas tutaj zebrali razem – mówili dalej Kokardas z większą jeszcze uroczystością. – Mówiliście o armii, jabym wolał armię. Wierzcie mi, jest tylko jeden człowiek na świecie zdolny dotrzymać Filipowi de Nevers ze szpadą w ręku.
– A ten człowiek? – zapytało sześć naraz głosów.
– To mały Paryżanin – zakończył Kokardas.
– Ach! Ten – zawołał Paspoal z wybuchem uwielbienia – to dyabeł wcielony!
– Mały Paryżanin? – dopytywano się dokoła. – Jakże się zowie ten wasz mały Paryżanin?
– Imię jego dobrze wam wszystkim jest znane, najdrożsi towarzysze: on się nazywa rycerz Lagarder!
Widocznie wszyscy ci fechtmistrze znali dobrze to imię, gdyż w jednej chwili zapanowała uroczysta cisza.
– Nigdym go jeszcze nie spotkał – odezwał się pierwszy Saldani.
– Tem lepiej dla ciebie, kochanku – rzekł Gaskouczyk. – On nie lubi ludzi twego pokroju.
– Czy to ten, którego nazywają pięknym Lagarderem? – dopytywał się Pinto.
– Ach to ten sam – mówił Faenza, zniżając trwożliwie głos, – co zabił trzech flamandzkich profesorów pod murami Senlisu?
– To ten – zaczął Joel Jugan, który...
Ale Kokardas przerwał mu, wykrzykując z przejęciem::
– Niema dwóch Lagarderów!
więcej..