Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Garderoba - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 lipca 2021
Ebook
29,99 zł
Audiobook
34,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,99

Garderoba - ebook

Jael próbuje w Paryżu na nowo ułożyć sobie życie i uciec od rodzinnych traum. Zachłannie szuka zaspokojenia w ramionach mniej lub bardziej przypadkowych mężczyzn: amerykańskiego studenta Ryana, Kolumbijczyka Hernando, wreszcie tajemniczego Roberta, z którym przez długie tygodnie prowadzi namiętną korespondencję. Kim dla Jael są mężczyźni? Czego przez pryzmat nawiązywanych z nimi relacji Jael dowiaduje się o sobie? Jak bardzo może zniewolić uroda? Kluczem do powieści jest tytułowa garderoba. To w niej Jael szuka coraz to nowych tożsamości i autokreacji. W niej przechowuje też ślady po minionych szansach na spełnienie w bliskiej relacji…


Powieść to talent i psychologia, Jagna Ambroziak ma talent, a w dziedzinie psychoterapii jest wytrawną profesjonalistką. Dlatego w swojej przenikliwej „Garderobie” rozbiera kobiecość na niuanse zagubienia i siły. A Paryż, gdzie toczy się akcja, staje się wieczną perwersją, nie tylko seksualną.
Manuela Gretkowska, pisarka

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-3721-0
Rozmiar pliku: 559 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ I

Rozdział 1

Maszeruję. Poruszam się między ludźmi i zamglonymi obrazami w mojej głowie. Ktoś mógłby pomyśleć, że spieszę się na spotkanie, tak jak ten brunet patrzący na zegarek czy blondynka na szpilkach truchtająca w stronę marmurowych schodów. Ale oni wiedzą, dokąd tak się spieszą. Ja nie wiem.

Wiem tylko skąd.

Woń perfum, tytoniu i spalin. Zapach ulicy. Wyją klaksony. Francuzi nie są cierpliwi ani życzliwi. My, Izraelczycy, też nie. Ale to wcale nie sprawia, że tu, przy rue des Canettes, dwieście kroków od Place Saint-Sulpice i czterysta kroków do Odéon Théâtre de l’Europe, czuję się jak u siebie.

Poprawiam skórzaną torbę, z metką ukrytą pod warstwą rozsypanych papierosów, gum do żucia i monet. Może kosztowała sto, a może tysiąc euro, nikt się nie domyśli. Cienki pasek wbija się w obojczyk. Moje ciało jest sztywne, jak wycięte z kartonu, ruchy mechaniczne. Pamięta zbyt wiele. Pogardliwe słowa, pogardliwe spojrzenia rodzą zapętloną mantrę złych myśli, które są jak moje kości, mięśnie, krew.

Mijam sklep z tekstyliami. Zwalniam przed brokatowymi płachtami w kolorze różowego złota. Jak w grze komputerowej przy rue Jacob osiemnasty, dziewiętnasty, dwudziesty wiek płynnie ustępują sobie miejsca.

Przed elegancką kamienicą otyła przekupka pcha wózek z kwiatami. Tuż obok szaleniec z harmonijką przestępuje z nogi na nogę. Kiedy tylko melodia się rozpędza, on odrywa instrument od ust. Zgięty wpół obraca się, ogląda za siebie, jakby się bał, że ktoś go śledzi. Otacza go odór pajęczyn i pleśni.

Przy chybotliwych stolikach tkwią pewni siebie ludzie. Zawsze oddychali powietrzem innym niż ja. Mogłabym się tak snuć po ulicach tylko po to, żeby się im przyglądać. Twarzom, gestom, ułożeniu ciał. Temu, jak spokojnie sączą kawę i wino, gryzą bagietki, strzepują okruchy z klap marynarek i dekoltów. Od niechcenia przeczesują dłońmi włosy, wyjmują paczki papierosów z rasowo podniszczonych toreb. Granat i czerń, klasa i tajemnica. Świat, który nie nosi na grzbiecie własnych historii. Chcę tu zostać. Nie pamiętać. Nie grzebać w genealogicznym śmietniku, w życiorysie ojca, matki, ciotek, babek, kuzynki. Chodzić nowymi ulicami po niczyich śladach.

Mijam sklep papierniczy z zeszytami pięknymi jak biżuteria. Mrużę oczy. Widzę siebie, potem pustkę i znowu siebie, i znowu pustkę. Skręcam za róg, w rue Saint-Benoît, w rząd bogatych restauracji, gdzie stoły są przykryte śnieżnobiałymi obrusami, a wino podaje się w kieliszkach na cienkiej nóżce. Le Petit Zynk, Le Relais de l’Entrecôte... W mojej głowie Tel Awiw się rozpływa, Paryż nabiera kształtów. Przede mną pomarszczona para czyta menu wywieszone w eleganckiej gablocie. Mężczyzna gestykuluje zamaszyście. Odskakuję, by uniknąć ciosu. Zapach wody kolońskiej, zapach mojego ojca. Chowam głowę w ramiona. Myślę, że to najobrzydliwszy i najstraszniejszy swąd, jaki istnieje. Wydaje mi się, że się zmieniłam, wyrosłam z tamtego czasu, ale wystarczy powiew wiatru, który przynosi stary zapach, bym poczuła lęk i rosnący we mnie ciężar. Groza starych dni, ponure, nikomu nieopowiedziane przerażenie.

Zatrzymuję się przed wystawą Les 3 Marches de Catherine R., sklepu z markową starzyzną. Rozpoznaję kostium Chanel z lat sześćdziesiątych, kimono Kansaia Yamamoto i lniany garnitur Nino Cerrutiego. W takim garniturze występował Jack Nicholson w Czarownicach z Eastwick. Postoję i popatrzę. Wiatr znad Sekwany wdmuchuje mi w oczy kurz i martwe owady. Otulam się szczelniej żakietem, stawiam kołnierz. Zapalam papierosa, zaciągam się, próbuję zniszczyć zapach ojca, który wciąż okleja mi nozdrza. Chciałabym opowiedzieć manekinom, jak tu trafiłam. Ale najtrudniej opowiadać o tym, czego sama nie potrafię zrozumieć, więc milczę. Chociaż wystroiłam się na Paryż, wciąż jestem Jael. Jael Stravinsky z Tel Awiwu, córka Ido i Eli, wnuczka Estery i Miriam. Kuzynka Alex. Nie mam niczego stąd, wszystko stamtąd.

Czuję na ramieniu czyjś dotyk. Nieruchomieję. Odwracam głowę. Nikogo nie ma. Wariujesz – mówię do siebie. Wiatr przybiera na sile.

* * *

W sklepie dziewczyna lub chłopak. Naprawdę nie wiem, jakiej płci jest ten ktoś z nadąsaną miną modelki. Za jego plecami na szklanych wieszakach lewitują sukienki, garnitury i spódnice. Prężą się blade popiersia wystrojone w biżuterię i turbany ze starych kolekcji Diora, Givenchy, Lacroix. Zamieram, muszę sobie przypominać o oddychaniu. Pragnę każdej z tych rzeczy, ale boję się czytać metki, sprawdzać ceny.

Biorę do rąk czarny sweter z dyskretnym suwakiem na plecach. Ramiona wysokie, wypchane poduchami jak galowy mundur. Odkładam go i sięgam po szmaragdową suknię z golfem. Jest wystarczająco posępna, by zadowolić nawet zdradzaną żonę. Sukienka ze starą duszą. Opuszkami palców muskam materiał, nachylam się, przykładam sukienkę do twarzy.

Z przymierzalni wyściełanej błękitnym pluszem wychodzi kobieta. Ma co najmniej siedemdziesiąt lat. Anorektyczne ciało zabandażowane czernią. Szyja usztywniona kolią Bvlgari. Zacięte usta, wystające kości policzkowe. Przegląda się w lustrze. W Tel Awiwie już byśmy rozmawiały. Że kolia stworzona dla niej, że czerwień rubinów podkreśla zieleń jej źrenic, że musi ją mieć. Ale to nie jest Tel Awiw.

Podchodzę do sprzedawcy, sprzedawczyni, w pogotowiu mam uśmiech. Pytam o historię turkusowego pierścionka oprószonego koralami. To chyba kolekcja Diora z wczesnych lat sześćdziesiątych.

– Pierścionek sprzedaje pewna wiekowa dama. Nigdy jej tu nie widzieliśmy, rzeczy przynosi jej majordomus. Kiedyś niedyskretnie wspomniał, że madame utyły palce. Rozumiem, pozbywa się biżuterii przypominającej o upadku jej ciała.

Sprzedawca, sprzedawczyni mówi to wszystko tonem pozbawionym emocji, ot, streszczenie faktów.

– A ta sukienka? Wygląda jak nowa. – Pokazuję palcem włóczkę z metką Celine.

– To romantyczna historia. Mąż przyłapał żonę na zdradzie. Wstawił do naszego butiku rzeczy, których nie zdołała zabrać, kiedy uciekała z domu. A teraz on chce mieć pewność, że wszystko się sprzeda, zanim zmięknie mu serce i wróci tu, by to dla niej odzyskać. Dlatego tak dobra cena.

– A czy znamy – mówię bezosobowo – imię żony tego pana?

– O tak, wypluwał je z siebie po stokroć. Brigitte.

Patrzę na sukienkę. Zastanawiam się, czy nie jestem nielojalna wobec tej obcej kobiety. Wobec Brigitte. Chcę tego, co należy do niej.

Nie stać mnie na wspaniałomyślność.

W przymierzalni pocieram ją kciukiem, wącham rozgrzany materiał. Ulatniają się powoli paczula, kminek, strach – zapach mężczyzny.

– Wiem, że kiedyś żyłeś – szepczę.

* * *

Otulam się tkaniną. Jest miękka i twarda. Spokojna i rozedrgana. Patrzę w lustro. Stapiamy się ze sobą. Kłaniam się Brigitte. Teraz jak ja ma słomkowe włosy i zielone oczy.

Wychodzę ze sklepu. Przyglądam się chmurze płynącej po niebie, żelaznym ławkom, wystawie z pieczywem, mężczyźnie z łaciatym psem, łaciatemu psu, zasuszonej blondynce szpetnie odzianej w bogactwo. Nie myślę, niczego sobie nie wyobrażam, w końcu przez chwilę niczego nie pamiętam. Zwalniam. Przestaję poruszać się tak, jakby ziemia pod moimi stopami była zaminowana.

Wchodzę do baru Rue de Seine. Pachnie liliami. Goście to głównie mężczyźni w garniturach, kilka kobiet. Wszędzie lustra. W prostokątnych taflach odbija się dziewczyna we włóczkowej sukience. Uśmiecham się do niej, choć wciąż ledwo ją znam.

Barmanka ma śniadą cerę, mocną, kwadratową szczękę, zaciśnięte usta. Patrzy na mnie, dając do zrozumienia, że to ona tu rządzi. Podziwiam jej brak skrupułów w okazywaniu złego nastroju. Ale ta wyniosła poza i ponura mina tylko maskują ból. Wiem, potrafię bezbłędnie zwietrzyć ukrytą niedolę. Kobiety w niedoli zawsze wyłuskają mnie z tłumu. Boję się ich złości i smutku. Czuję się za nie odpowiedzialna. To idiotyczne, ale za każdym razem staram się poprawić im humor.

– Ma pani piękne oczy.

Znowu to robię. A potem proszę o kieliszek rieslinga.

Układam się przy barze tak, by zająć jak najmniej miejsca.

– Nie ma rieslinga – warczy dziewczyna. Nie proponuje nic w zamian. Patrzy na mnie jak na podrzutka znalezionego pod drzwiami.

– Pinot grigio będzie świetne – mówię, zerkając na butelki. Z trudem przychodzi mi pilnowanie akcentu. Jak zawsze, kiedy jestem niespokojna. Dziewczyna stawia przede mną pełen kieliszek. Płacę. Zostawiam za duży napiwek. Czuję ulgę, kiedy siadam tyłem do baru, na stołku w kącie. Wypijam duszkiem połowę kieliszka. Wyjmuję książkę. Nie da się czytać, jest zbyt ciemno. Rozglądam się, łapię czyjś wzrok. Chłopak. Wysoki, chudy, bez mięśni, które zdobywa się w wojsku. „Zbudowany po cywilnemu”. O takich mężczyznach mój ojciec mówił zawsze pogardliwie i wyniośle.

– Byłaś zbyt dobra.

Nie wiem, o kogo mu chodzi.

– Dla tej nabzdyczonej barmanki – tłumaczy i się śmieje.

Odstawiam teatr. Prostuję się, unoszę brwi, jak ktoś zdezorientowany albo gotów do rozmowy. Pewnie myli moje zachowanie z łagodnością. Nie jestem łagodna. Jestem mściwa, zachłanna i przebiegła. Jak każdy, kto całe życie się ukrywa.

– Zapalisz? – proponuje chłopak.

Wychodzimy na zewnątrz. Podaje mi papierosa i zapalniczkę. Stajemy pod wysokim drzewem, wieczór rzuca na nas rozedrgane cienie. Czekam na pytania. „Skąd jesteś?”, „Co robisz?”, „Ile masz lat?”. Nie boję się ich. Umiem kłamać.

Ale zaciągamy się w milczeniu, wracamy do środka, sięgamy po swoje kieliszki. Z głośnika płynie Et si tu n’existais pas Joego Dassina. Chłopak bierze mnie za rękę, zaprasza do tańca.

* * *

„Dis – moi pourquoi j’existerais? Pour traîner dans un monde sans toi. Sans espoir et sans regret...”. Nucę pod nosem, uśmiecham się do wspomnienia. Babcia Miriam. Jeden z wieczorów, kiedy była czarownicą. Piosenka leci z gramofonu, babcia mruczy pod nosem obce słowa jak zaklęcia. Potem patrzy na mnie. Mówi, że czeka mnie wspaniałe życie. Nie wiem, co to znaczy.

* * *

Chłopak ma doskonałe wyczucie rytmu. Trzyma moje dłonie, ale wygląda, jakby trzymał w garści cały świat.

– Kim jesteś? – pyta.

Głos ma wysoki. Za wysoki. Mój ojciec powiedziałby, że brzmi jak zdechły łabędź.

– Jesteś piękna.

– Jestem niewidzialna.

– Widzę cię.

– Ale jeśli zechcę, nie zostanie po mnie ślad w twojej głowie. Wystarczy, że przestanę na ciebie patrzeć.

– Więc zamknij oczy.

Zamykam.

– I co? Wciąż cię widzę – mówi.

– To tylko kostium. Iluzja.

– Sprawdzę.

– Sprawdź. Tylko nie mów, że cię nie ostrzegałam.

Kiedy znikają słowa, zostaje tylko skóra. Przytulam go w tańcu. Bawię się jego włosami, okręcam je wokół palca, tarmoszę, gryzę ucho, czule albo łapczywie. Wsuwam rękę do tylnej kieszeni jego spodni. Z mojej głowy zniknął ojciec. Jest chłopiec, tylko dla mnie.

– Nauczę cię widzieć w ciemności... – mruczę mu do ucha – ...dokładnie na wysokości twojej ręki.

Kładę jego dłoń na moich udach, prowadzę ją do wnętrza, coraz wyżej.

– Trzeba czekać, aż palce rozpoznają teren i wyłonią się kształty. – Kieruję nim, trzymając go za łokieć. – Powoli, delikatniej. Teraz mocniej. Głębiej. Potrzyj.

Karnie wykonuje rozkazy. Jęczę mu do ucha, chcę, by wiedział, jak mi dobrze. Liżę jego wargi, ssę język. Potem nieruchomieję.

– Muszę iść do toalety – szepczę.

* * *

Ostrzegałam.

Zapalam papierosa i oglądam przez szybę wnętrze baru. Chłopak stoi bez ruchu, uśmiechnięty, potargany. Czeka. Pewnie myśli, że to początek nocy, romansu, może związku. Ale ja chciałam tylko, żeby mój strach nie był taki wielki. Tylko tyle. Wystarczy.

Rozdział 2

Przed wyjściem z domu przez godzinę odprawiałam rytuały przed lustrem. Szukałam stroju, który ukryje moje rany i doda mi pewności siebie. Wybrałam jedwabną koszulę, grafitowy żakiet, wąskie jeansy.

Gmach Wydziału Historii Sztuki otaczają rzeźby pozieleniałe ze starości. W ich otoczeniu czuję się niższa i słabsza niż w azylu swojego mieszkania. Popycham ciężkie drzwi. Wdycham zapach kurzu. Wewnątrz długi korytarz z dębowym parkietem, wybłyszczony podeszwami pokoleń studentów.

To mój pierwszy dzień na uczelni.

* * *

Pod salą czeka grupa dziewczyn. Z dziewczynami mam niewiele dobrych doświadczeń.

Piją kawę z papierowych kubków. Muszę wyglądać na zagubioną, bo jedna z nich macha do mnie ręką. Szatynka obcięta na pazia, ubrana w zielony kombinezon.

– Juliette – przedstawia się i podaje mi dłoń.

Prostuję się, uśmiecham, odwzajemniam uścisk. Pewnie za mocno. Witam się z pozostałymi. Z Sophie, długonogą platynową blondynką w obcisłej, krótkiej sukience. I z myszowatą chłopczycą Emanuelle w poplamionym T-shircie i o dwa rozmiary za dużych jeansach.

Wystarczyło kilka moich słów, ich detektory akcentu i już wiedzą, skąd jestem. Dopytują, jak się czuję w Paryżu. Są życzliwe. Nie przywykłam do życzliwych rówieśniczek.

– To pewnie spora ulga znaleźć się tam, gdzie nikt cię nie zna – mówi Juliette.

Śmieję się, przychodzi mi to całkiem naturalnie.

– Tak, mogę wreszcie odetchnąć. Chyba że zbliżam się do synagogi – żartuję.

– Nigdy nie byłam w synagodze – mówi Juliette.

– A ja nigdy nie byłam z obrzezanym chłopakiem! – dorzuca Sophie i pewnie zaraz nam opowie o tym, z kim się ostatnio rżnęła.

– No co ty! – To Emanuelle. – Jak spróbujesz obrzezanego kutasa, po innego już nie sięgniesz, prawda, Jael?

Nie odpowiadam. Przyglądam się wysokiemu sklepieniu audytorium. Przede mną wspinają się półokrągłe rzędy składanych, drewnianych krzeseł. Siadam na środku sali. Pierwszy raz w życiu nie grozi mi, że zostanę w ławce bez pary. Wszyscy w mojej klasie byli starsi ode mnie, poszłam do szkoły rok wcześniej niż oni. Najbardziej nie znosiłam szatni. Nie lubiłam patrzeć na moje gołe koleżanki i nie chciałam, żeby one sprawdzały, czy już rosną włosy na cipce. Nie lubiłam ich pisków, poszturchiwań, podszczypywań, szeptania na ucho i wybuchów wrednego śmiechu. Sama nigdy nie piszczałam. Nauczyłam się milczeć.

* * *

– Idziesz z nami?

Juliette, Emanuelle, Sophie i ja.

Bacznie się im przyglądam. Chciałabym wziąć od nich beztroskę i ufność. Zanurzyć się w ich świecie i nigdy nie wynurzyć z powrotem. Od rana to mi się udaje. Zwycięstwo.

Kelner przyjmuje od nas zamówienie. Soupe à l’oignon, quiche lorraine, salade de chèvre chaud. Czerwone wino.

Najbardziej lubię Juliette. Lubię, bo czuję, że ona mnie lubi. Podpatruję ją i staram się naśladować. Je niespiesznie i wytwornie.

Potwornie przeestetyzowana panna – ojciec drwi z niej, a może ze mnie.

– Czy człowiek może przeżyć cały dzień w sposób całkowicie uczciwy? Znacie kogoś takiego? – dopytuje Emanuelle. Bluzkę ma włożoną tył na przód.

Nie znam. One też nie.

Przeskakują z tematu na temat. Teraz etyczny i nieetyczny przemysł oraz firmy, które w Azji wykorzystują dzieci. Ale ja ich nie słyszę. To przez tę kobietę przy sąsiednim stoliku. I dziecko. Nie wiem, czy najpierw dostrzegam czerwoną sukienkę opinającą biodra matki, czy sztywną białą bluzkę z koronkowym żabotem jej córki. A może to wyraz ich twarzy każe mi gapić się w ich stronę?

Dziewczynka paple, jakby chciała się przypodobać matce. Jeszcze ma nadzieję. Ale elegancka twarz kobiety jest nieruchoma. Kościotrup. Ogarnia mnie rozdrażnienie. Narasta przy każdym zderzeniu z dźwiękiem odkładanych przez nią sztućców, odgłosem paznokcia stukającego o szkło. A potem nagły brzdęk spadającego kubka. Kakao na sukience dziecka. Pisk. Cios w twarz grzbietem ręki. Powtórka otwartą dłonią.

– Dłużej z tobą nie wytrzymam. Obudzisz się kiedyś rano, a mnie już nie będzie. Durna niezdaro!

Dziewczynka się nie broni.

Kobieta serwetką trze brzuch i piersi dziecka, jakby chciała je obedrzeć ze skóry. Jej maźnięte szminką usta przekrzywia okrucieństwo. Nie rozumiem wszystkich słów, ale wiem, że są złe. Zniknęły maniery, została wściekłość. Stara wściekłość, musiała tam być od dawna. Kurczę się w sobie. Patrzę na Emanuelle, Sophie, Juliette. Tylko na chwilę uniosły głowy. Dalej rozmawiają o etycznym przemyśle odzieżowym, a ja czuję, że się duszę. Nie chce mi się ani płakać, ani krzyczeć, tylko niszczyć. Po cichu zniszczyć tę matkę.

Dziewczynka wciąż siedzi nieruchomo. Jakby uszło z niej życie. Mówię do niej spojrzeniem: twoje życie nie musi tak wyglądać. Ale sama wiem, że porozumiewawcze spojrzenia są niewiele warte. Biorę torebkę, wstaję. Podchodzę do ich stolika, siadam na wolnym krześle, naprzeciwko dziewczynki. Pochylam się. Moja twarz na wysokości jej twarzy. Usta, jakby z różowego plastiku, zesztywniały w napięciu. W oczach dziecka zdziwienie zmienia się w strach. Przygryza końcówkę cienkiego warkoczyka. Mruga oczami. Mój akcent jest zły, twardy, a słowa martwe.

– Niezależnie od tego, co zrobiłaś i kiedykolwiek zrobisz, nikt, absolutnie nikt, nie ma prawa cię bić! – mówię.

* * *

– We Francji bije się dzieci po twarzach, Jael, a w Izraelu? U was pewnie nikt nie bije dzieci, są dla was zbyt cenne. Jesteście takim małym narodem.

Co ty wiesz, Juliette?

Próbuję odsunąć od siebie wspomnienia. Nie potrafię. Noc. Matka zrywa ze mnie kołdrę i wyrywa poduszkę spod głowy. Zwleka mnie z łóżka, ciągnie za włosy. Uderza głową o zagłówek. Na pewno zrobiłam coś bardzo złego. Nie wiem tylko co. Nienawistne spojrzenie i bełkot. Jest pijana. Trzęsę się i wyję cicho, by nie obudzić ojca. Ciastka, które leżały w paczce koło mojego łóżka, rozsypane na podłodze. Matka bierze je w dłonie, chce mi je wepchnąć do gardła.

– Żryj! – wrzeszczy. – Będziesz tłusta jak ta czarownica twoja babka!

Wyrywam się, próbuję ją uspokoić. Trudno robić te dwie rzeczy naraz. Tłumaczę, że nie zrobiłam nic złego. Nie, nie powiedziałam tacie, że mama piła wino i spała cały dzień! Nie rozmawiałam z tatą! Nie skarżyłam! Ale mama nie słucha, znów łapie mnie za włosy, ciągnie po podłodze. Błagam, by się uspokoiła, nie chcę, by tata usłyszał, co tu się dzieje. Ale tata usłyszał. Wchodzi do mojego pokoju. Mama odskakuje.

– Czy ona cię biła – pyta ojciec?

Milczę. Kręcę głową. Nie chcę, żeby był zły na mamę, ale nie daje się nabrać. Chwyta ją za kark i wyprowadza z pokoju. Mama patrzy na mnie z nienawiścią. Piszczy i skamle.

– To wszystko przez ciebie! – spluwa w moją stronę.

Skulona w rogu pokoju płaczę. Ale nie dlatego, że boli mnie głowa i gardło.

Płaczę, bo czuję się winna.

* * *

Nie opowiem Juliette o tamtej nocy. Tworzę dla niej nową siebie. W tej opowieści pochodzę z domu, w którym stoi fortepian i z którego niedaleko jest do Muzeum Sztuki Współczesnej. Tak, w dzieciństwie miałam szeroki dostęp do kultury. Było w nim też coś magicznego, bo moi rodzice to bohaterowie bajki o Kopciuszku. Przepiękna mama, z biednej dzielnicy, i tato z zamożnej arystokracji. Ona niewykształcona, on po trzech fakultetach. Nie, wcale nie zmieniam przeszłości, tylko inaczej ją opowiadam. Zgodnie z zasadą: udawaj tak długo, aż twoje kłamstwo stanie się prawdą. Samotność, pogarda, brzydota opowiadane inaczej stają się niezwykłą przygodą.

– Tak naprawdę nie mam zbyt wielu wspomnień – mówię z podpatrzoną tu nonszalancją.

– Jak to?

– Sama nie mogę tego pojąć. Dopiero teraz żyję tak, jak chcę, i wiem, kim jestem – śmieję się. Od dziś zapamiętam wszystko.

* * *

Rano długo siedzę w zaciemnionym pokoju. Nie ma Juliette, wyparowało wino, jest czerwona sukienka i biała koronkowa bluzka. Jest opanowane, spokojne okrucieństwo francuskiej matki. I głowa córki, która odskakuje i wraca na miejsce, odskakuje i wraca. Nienawidzę ich obu, czerwieni i bieli, za to, że wepchnęły mnie z powrotem do starego życia.

Idę do łazienki. Cuchnie mysimi odchodami. Myję ręce w rdzawej wodzie. Przeglądam się w lustrze. Lampa nie ma klosza, wprost nad moją głową wisi goła żarówka. Wydaje mi się, że w jej migającym świetle widzę swoją kuzynkę Alex.

Ma na sobie wyświechtany płaszcz i włóczkową czapkę.

– No proszę, Jael, jak się zmieniłaś. Już nie masz warkoczy i grubych okularów.

– Zazdrościsz?

Śmieje się.

– A pamiętasz Uziego? – pyta wrednie.

Nie chcę pamiętać. Ani okularów, ani pryszczatego chłopaka z Herzliyi.

– To nie ty, Jael! To jakaś fikcja! – znęca się nade mną.

– Sama jesteś fikcją!

Nigdy dotąd nie krzyczałam na Alex, ale teraz nie tylko krzyczę, ale także mam ochotę chwycić ją za włosy i wepchnąć jej głowę do rdzawej wody.

– Przyjedź tu, zamiast nachodzić mnie w myślach! To ty mówiłaś: wyrwiemy się od naszych matek. Nie będziemy kolejnym pokoleniem kobiet, które są zależne od mężczyzn. Z przywiązaniem nie jest nam do twarzy. Ale nie, ty wolisz schować się u babci Estery, niż żyć. Tchórzyca!

Czas się zatrzymał. Woda kapie z kranu, ktoś śmieje się na podwórku, a może to szyderczy śmiech mojej kuzynki.

– Nie cierpię cię! Nie cierpię! Jestem tak zła, że już nawet nie chcę, byś tu ze mną była!

– To twoja wina, Jael, to ty wyjechałaś!

– Moja?! Mój wyjazd? Zniknęłaś na długo przed nim! Zabarykadowałaś się w pokoju, nie odpowiadałaś na wiadomości! Teraz jestem wolna. Dokładnie tak: wolna! Słyszysz?! Stałam się inna i ty to czujesz, i masz mi to za złe.

Uciekam do kuchni.

Pierwszy kieliszek wina wypijam duszkiem.

Przez chwilę chcę wrócić do łazienki, zawołać Alex, przytulić ją, ale nie robię tego. Włączam muzykę. Czysty, swobodny bas, gitara niemal wyskakuje z głośników. Nonszalancka, nasycona, wielobarwna. Smolista czerń dźwięku przechodzi w szarość, płowieje. Jeszcze jeden kieliszek. Zdejmuję majtki.

Odkrycie, jak przyjemnie jest nie nosić majtek, zawdzięczam matce. Matka powtarzała, że powinnam mieć czystą bieliznę na wypadek gdyby.

Gdyby co?

Od matki wiem także, że stan bielizny świadczy o człowieku i za życia, i po śmierci. Więc najlepiej w ogóle nie nosić bielizny.

Wracam do sypialni. Zatrzymuję się przed garderobą. Jestem rozgrzana winem, muzyką i tańcem bez majtek. Wyjmuję sukienkę, wślizguję się w środek jedwabnej tuby. Znowu mam skórę, oddech, piersi. Odzyskałam usta i oczy. Mogę wyjść na ulicę. Mogę iść.

* * *

Juliette, Emanuelle i Sophie chcą, żebym pokazała im synagogę. A właściwie żydowskich chłopców. Czemu nie?

Synagoga przy ulicy Chasseloup-Laubat mieści się w dzielnicy pełnej atelier i artystów. Swojsko. Za to jej monumentalna, bizantyjska bryła z arkadami z białego kamienia przytłacza. Powinnam tu przychodzić co tydzień, żeby spłacić haracz wobec rodziny i Izraela.

– Twoje korzenie, Jael. Korzenie i wsparcie – mówił ojciec, słuchając free-jazzowych improwizacji na motywach chasydzkich nigunów. – Jael, czy słyszysz?

– Tak, tato, słyszę, ale wsparcie i korzenie w moim życiu nie idą w parze – mruczę pod nosem, rozglądając się po ludziach.

Moich koleżanek wciąż nie ma. Może podałam im zły adres? Złą godzinę?

Przy drzwiach tłum wiernych. Kapelusze, garnitury, garsonki. Powitania, piski, noworoczne życzenia szczęśliwego roku 5780. Plotki... szmu’ot, rechilujot, rkylwt... Język francuski przeplatany hebrajskimi słowami. „To prawdziwa hucpa, że nie dostałaś koszernego cateringu na święto szałasów!”. „A młody Rostchild planuje ślub z goyką. Biedna Eva, tak chciała mieć wnuki czystej krwi”.

Panie w kosztownych turbanach od Gucciego celebrują cudze nieszczęścia.

Lepiej stąd pójdę.

Za blisko domu czuję się przy tych murach, za blisko ojca, matki.

– Czy mogę w czymś pomóc?

Chłopak ma niewiele ponad dwadzieścia lat. Pewnie zauważył moje wahanie. Chcę mu odpowiedzieć, jeszcze nie wiem co. Ale już za późno. Ktoś mnie woła. Odwracam się. Słońce oświetla biały marmur, trzy dziewczyny to cienie na jego tle. Moje przyjaciółki z nowego świata, bezwstydnie zadowolone z siebie. Chłopak wycofuje się dyskretnie, ale dziewczyny już go zauważyły.

– Jael, kto to? Przystojny!

– Nie znam go. Podszedł, żeby spytać, czy nie potrzebuję pomocy. Żydowska klika. Wiedzą, kto jest nowy w mieście.

– Powiedz mu, że bardzo potrzebujemy pomocy. Trzeba nas uratować przed piekłem.

– Dobra! Ale najpierw wam opowiem. To jedna z ostatnich budowli złotego wieku francuskich synagog. Zaprojektował ją Lucien Bechmann w roku 1912...

– Wystarczy już, mądralo! Same zaraz wszystko zobaczymy!

Emanuelle jest niecierpliwa. Juliette i Sophie przynajmniej udają zainteresowanie.

– Dzisiejsze święto – nie daję sobie przerwać – to Simchat Tora. Rozpoczyna roczny cykl czytania świętych zwojów.

Zachowuję się jak mój ojciec. Kiedy się denerwuję, robię się przemądrzała.

Ciągnę dziewczyny w stronę wejścia. Przeciskamy się przez tłum gwałtownie gestykulujących ludzi.

– Strasznie się tu wszyscy kłócą – szepcze Juliette.

– Nie, to tylko taki język. – Nie wiem, czy wyczuła drwinę w moim głosie. – W rzeczywistości prowadzą miłą rozmowę o naszym małym kraju z wielką historią.

– Widzisz tego chłopaka? – pyta Sophie. – Tego w zielonym nakryciu głowy?

– W kipie.

Nie zdążam się przyjrzeć chłopakowi, odgradza mnie od niego kobieta w wieku moich rodziców. Toczy się na mnie jak czołg.

– Jael?!

Wszystkiego ma dużo, wszystko obfite. Wydatny nos, biust, kamienie na szyi. Na twarz nałożyła dużo podkładu, wygląda jak karnawałowa maska z czerwonymi policzkami. Jej ciało otacza obłok ciężkich perfum. Otwiera radośnie ramiona. Poznaję ją. Ninel, przyjaciółka ojca. Przytula mnie, a potem głośno cmoka w policzki. Co ona tu robi? Przecież mieszka w Londynie.

– Jael, dziewczyno, jaką ty masz klasę! Tego nie można kupić! – pokrzykuje. – Nawet nogi ci się wyprostowały!

Czuję się jak ktoś, kto podczas nagłej ulewy rozgląda się bezradnie w poszukiwaniu parasola.

– Poznajcie Jael Stavinsky, córkę Ido i Eli. Z Tel Awiwu! – Ninel ogłasza światu. Zna wszystkie rodzinne tajemnice. W uszach czuję pulsowanie krwi. To panika.

– Gdzie się podziała nasza mała, zezowata okularnica? – wrzeszczy Ninel. – Jael widzę, że masz tu przyjaciółki! Dziewczęta, to nie do uwierzenia, jak się Jael zmieniła! Z brzydkiego dziecka z bezbarwnym warkoczem w świetlistą piękność!

Ninel cichnie. Robi tajemniczą minę. Pochylam głowę, jakbym chciała uniknąć rzuconego kamienia.

– A Ela wciąż choruje?

Protekcjonalny szept Ninel słychać na milę.

– Jael, twoja mama choruje? – dopytuje z troską Juliette. – Na co?

– Na strach – odpowiadam. Zakładam okulary przeciwsłoneczne.

– Jaki tam strach! – Ninel przewraca oczami, a mój paryski świat zamienia się w krwawe strzępy. Ninel nie cofnie się przed niczym, obudzi przeszłość pogrążoną w płytkim śnie. Opowie o wszystkim. Mam wrażenie, jakby moja twarz ulegała deformacji. Gorzej widzę, a lewe oko zaczyna mi uciekać w głąb czaszki. Juliette, Sophie i Emanuelle patrzą na mnie ze współczuciem. Znów czuję się brzydka, źle ubrana, godna litości, nieszczera.

Nie chcę!

Najważniejsze to zachować spokój.

Prostuję się. Mój ton jest uprzejmy, obojętny, pozbawiony wścibstwa.

– A ty co porabiasz, Ninel?

Nie odpowiada. Przeprasza nas i biegnie w stronę rozplotkowanego stada, które wita ją fałszywym piskiem radości.

– Ta Ninel to jakaś szalona wariatka – mówi Juliette.

– Kiedy miałam osiem lat, ćwiczyłam przed lustrem, żeby być taka jak ona.

– Jej oddech pachniał koniakiem? Czułyście? – pyta Sophie.

– Zawsze miała problem z alkoholem. Na brydżowych przyjęciach u rodziców po butelce wina zaczynała płakać, że jest stara i niczego nie osiągnęła. Piła, aż jej dłonie obciążone wielkimi pierścionkami opadały bezwładnie. Raz mój ojciec i jego przyjaciel odnosili Ninel do domu. Szłam za nimi. Liczyłam jej pierścionki, żeby się żaden nie zgubił. Tata i kolega zahaczali jej ciałem o krzaki i gałęzie. Ale sen i pierścionki trzymały się mocno.

– Ładna historia, ale jakby ta Ninel do mnie coś takiego powiedziała, nie przepuściłabym babie. Skąd ty bierzesz cierpliwość? – pyta Juliette.

Ulga. Dzięki jej słowom wraca poczucie siły.

– Jael, będziemy siedzieć oddzielone od mężczyzn? – pyta Emanuelle.

– Tak! Folklor! – odpowiadam z przekąsem.

Zachwyt na twarzach dziewczyn. Liczyły na egzotykę.

Wchodzimy do sali modlitewnej. Rzędy drewnianych ławek pokrywa czerwony plusz. Czerwone są też chodniki i dywany. Promienie wieczornego słońca miękko wpadają przez rozety.

Woń palonych ziół. Baruch Ata Haszem, Eloheinu, melech haolam, bore minei wesamim – przypomina mi się ulubiona modlitwa babci Miriam. Podaję dziewczętom modlitewniki z transkrypcją.

– Juliette, czytasz od tyłu! To hebrajski modlitewnik, u nas książki czyta się odwrotnie niż u was! Emanuelle, nie tak! Masz modlitewnik do góry nogami!

Dusimy się ze śmiechu.

– Po prostu róbcie to co ja.

Rabin odmawia Szma Israel. Wstajemy. Słuchaj, Izraelu! Pan jest naszym Bogiem, Panem jedynym!

Schylam głowę, zakrywam oczy. Dziewczyny mnie naśladują.

– Patrzcie tam – ruchem głowy pokazuję dwie jaskrawo ubrane matrony. Mają kapelusze, jakby przyjechały do Ascot. – To szadchany, swatki.

Dziewczyny robią wielkie oczy.

– Po co dziś komuś swatka?

– Kontrola nad czystością rasy i majątkiem rodzinnym – odpowiadam.

– Popatrzcie, co robią – mówi Sophie.

Swatki od czasu do czasu wykonują nieznaczne gesty. Kciuk w górę, kciuk w dół. Wyglądają tak, jakby miały decydować o ułaskawieniu lub śmierci.

– Tak, tak – komentuję – wyławiają wzrokiem drogie zegarki, mięśnie zrobione na siłowni. Poliester, kaszmir, złoto, pryszcze. Zbierają dane.

– A drapanie po jądrach? – drwi Emanuelle.

Nasz śmiech przyciąga wzrok szadchany. Ktoś otwiera drzwi przedsionka, przeciąg podwiewa mi sukienkę. Nie mam majtek. Twardo, ironicznie patrzę w oczy swatki.

– Co za chutzpah – słyszę.

Dalsze słowa giną w transowych dźwiękach niguny. Wybrani wierni paradują z Torą. Jedno, drugie, siódme okrążenie. Muzyka się zmienia. Nigunę wypierają taneczne frejlaksy.

– Niespodzianka, dziewczyny – mówię. – Szykujcie się na tańce! Hora!

Rabin otwiera korowód. Mężczyźni trzymają w dłoniach rozwinięty rodał. W prawo i w przód, w lewo i w tył. Szybki, radosny ruch w kręgu. Mała dziewczynka wdrapuje się na ramiona rabina. Kobieta w czerni chwyta Emanuelle za rękę, ta pociąga nas za sobą. Kobiecy krąg jest mniejszy niż męski. Patrzę na pląsające, rozmazane kolorowe plamy, a potem na siebie. Rozgrzaną, zadziorną, wilgotną pod śliskim materiałem.

– Kiedyś mężczyźni i kobiety mieszali się ze sobą w tańcu tak frywolnie, więc mędrcy ustalili, że należy ich rozdzielić – próbuję przekrzyczeć melodię.

Emanuelle i Sophie podrygują i piszczą, tylko Juliette wciąż jest skrępowana.

– Chodź na wino – szepczę jej do ucha.

Podchodzimy do stołu z przekąskami i napojami. Brzydcy, ale dobrze ułożeni młodzieńcy pytają, jak się czujemy, jak nam się powodzi i czym się zajmujemy. Odpowiadamy. A co u nich? Chłopak w zielonej kipie nalewa wino. Mam właśnie upić ze swojego kieliszka, kiedy pojawia się Ninel. Prowadzi rabina. Krztuszę się. Mikaël Journo. Tak go przedstawia. Dość młody. Na oko trzydzieści pięć lat. Szczupły, ubrany w kaszmir i jedwab.

– Jael, miło, że przyszłaś! Twój tata pisał, że się pojawisz, a i Ninel przybiegła, żeby mnie uprzedzić, że jesteś! Jeśli mogę ci w czymś pomóc, dzwoń śmiało! – Wręcza mi wizytówkę. Nie chcesz. Nie możesz.

– O, przepraszam, że się z panią nie przywitałem. – Rabin Mikaël zwraca się do Juliette. Ta robi się czerwona. – Pożegnam się, obowiązki wzywają.

Ninel zostaje z nami. Paple trzy po trzy. Instynkt mi podpowiada, żeby zachować się grzecznie, nie podskakiwać, ale brak majtek podsuwa mi inne pomysły. Wierzę, że już nigdy więcej nie zobaczę Ninel. Nigdy nie odwiedzę synagogi. Nie chcę nikogo stąd.

– Jael, powiedz mi, najdroższa, jak się ma Ela? – Jestem pewna, że Ninel obchodzą tylko złe wieści.

– Nie będziemy się przyjaźnić, Ninel – mówię twardo. – Twoja młodość już piętnaście lat temu była stara. Żegnaj.

Zdziwione oczy. Pierwszy raz widzę Ninel, która traci rezon.

Prędko całuję ją w policzek i odsuwam się, żeby nie zdążyła odpowiedzieć, przywrzeć.

Czekamy na Emanuelle i Sophie. Patrzymy na synagogę. Juliette widzi piękno, ja więzienie.

Rozdział 3

Dotknij!

Wtedy się dowiesz, czy ci się podoba, czy nie.

Zachłanniej!

Poczuj pod palcami pasję, tęsknotę, nadzieję, wszystko, co włożył w swoje dzieło projektant.

Tak uczyłam Alex. Sama zamykałam oczy, pocierałam materiał. Wystarczyło, żebym wiedziała, czy ubranie jest piękne.

Kiedy wkładam naszyjnik, pierścionek, buty, spódnicę, zaczynam tworzyć własną historię. Sprawdzam, jak układają się na ciele. Czy po chwili przestaję je czuć. Czy dodają mi sił. Dopiero kiedy podobam się sobie, myślę, że mogę się spodobać innym.

Zachwytu nie da się zgromadzić na zapas. Jest jak zapach zamknięty w ubraniu. Ulatnia się raz szybko, a innym razem powoli. Kiedy się ulotni, trzeba się przebrać.

* * *

Mama wcisnęła mnie w długą, sztywną sukienkę w kolorze khaki.

– Nie jesteś do mnie podobna – powiedziała, oglądając swoje dzieło.

Nie wiedziałam, czy jest z tego powodu zadowolona, czy zła. Żołądek podjechał mi do gardła.

Nigdy więcej nie pozwoliłam się jej ubrać. Wykręcałam ręce, broniłam się jak ktoś, kogo chcą zepchnąć w przepaść. Chowałam się w pokoju i sięgałam po którąś z kolorowych sukienek od babci Miriam. Wymykałam się z domu, nie patrząc w stronę matki.

Naiwnie wierzyłam, że mnie nie zauważy.

By oddać nastrój tamtej chwili, potrzebowałabym ciszy, z której flegmatycznie wyłania się mokre brzmienie gitary, narastają pady, pobłyskujące atmosfery. I trik Hansa Zimmera, pojedynczy, zagrany na rogu dźwięk.

Zauważała.

– Nie możesz tak wyjść! – wrzeszczała. Szarpała mnie i zrywała to, co było dla mnie niedozwolone.

* * *

Dziś idę na wernisaż. Mój pierwszy w Paryżu.

Szafy otwarte na oścież, porozrzucane ubrania i buty. Czuję się tak, jakbym obijała się o przeszkody. Przebieram się kolejny raz. Może powinnam być prowokacyjna? Założyć brokatowy turban albo pokazać biust pod przezroczystą bluzką? Niczego takiego nie zrobię, ale sama myśl uspokaja.

Wybieram obszerną marynarkę, czarne, wąskie jeansy i jedwabny T-shirt. W tym stroju mogę być i dziewczyną, i chłopcem. Mogę ukryć, jak bardzo mi zależy, żeby ci ludzie, tam na wernisażu, przyjęli mnie do swojego grona. Żeby Paryż mnie przyjął.

W Centrum Pompidou byłam dziesiątki razy. Znam tu wszystkich strażników. Wiem, który z nich przysypia, który się zamyśla, na czyjej zmianie będę mogła złamać zasady i poczuć pod palcami fakturę obrazu czy rzeźby. Sztuka to mój tłumacz. Stoi między mną a ludźmi, przekłada obce słowa i gesty na język, który mogę pojąć. Świat ożywa, twarze i ciągi zdarzeń nabierają sensu, ludzie stają się bardziej dostępni.

Dotyk chropowatego tynku, po którym przesuwam ręką, koi lęk, że powiem coś głupiego, zdradzę się ze swoją ignorancją w oczywistych dla innych sprawach. Szukam wzrokiem Juliette. To ona mnie zaprosiła. W jej rodzinie są znani we Francji artyści i marszandzi. Nazwisko dziadka Juliette błyszczy dumnie na tablicy darczyńców. Kłuje mnie zazdrość. Przypominam sobie, jak po obejrzeniu wystawy Rothki roztrzęsiona opowiadałam, że jego prace zasysają, niszczą to, co było ułożone, łączą z wszechświatem. Mój ojciec słuchał i milczał. W jego milczeniu, jak w próżni, przestawałam istnieć.

Nigdzie nie widzę Juliette, sama czuję się niezręcznie. Ludzi przybywa. Witają się głośnymi pocałunkami w powietrze i piskami udawanej radości. Podbiegają do siebie, paplają. Pokazują, jak bardzo są stąd.

Trzymam kieliszek umiarkowanie złego pinot noir. Niewiele wypiłam, ale czekam, by zaczęło działać. Staję przed obrazem, który podoba mi się najbardziej. Bez tytułu, Agnes Gagnadoux. Czerń, nic więcej.

– Jak go rozumiesz, Jael? – Słyszę w głowie głos ojca.

– Przerażenie stało się równie realne jak życie – cytuję w odpowiedzi Barnetta Newmana. Ojciec w mojej głowie jest ze mnie dumny. Uśmiecha się. Przez chwilę pławię się w jego zachwycie. Ale potem ojciec znika, obraz zostaje. Wibrująca czerń, rozedrgane płaszczyzny, tragedia, ekstaza, nieszczęście. Muszę odwrócić wzrok, za dużo bodźców. Ta czerń jest jak cisza wypełniona ciężarem przeszłości. Przeszłość wylewa się z ram. Wciąga mnie. Wzdrygam się, odwracam od obrazu. Odchodzę dwa kroki i znowu patrzę. Obraz odkrywa przede mną nową otchłań. Klaustrofobiczny labirynt. Osacza, elektryzuje. Jestem jak puch z poduszki, który klei się do wszystkiego, do czego się zbliży.

– Tu jesteś! – Juliette chwyta mnie za ramię. Śliczna, w prostej, bawełnianej sukience. Ona nie musi się zastanawiać, w co się ubrać – przelatuje mi przez głowę – jest u siebie.

– Jael, pozwól, to mój tata Mathiew. Tato, to Jael, koleżanka z roku, o której ci wspominałam. Mathiew i Juliette czule przekomarzają się na temat wartości otaczających nas obrazów. Widać, że rozmowa sprawia im przyjemność. Spór bez urazy, bez prób upokorzenia adwersarza.

Mathiew przypomina Vincenta Cassela. Ostrzyżone na jeża siwe włosy, stalowe oczy, rozchełstana koszula, jedwabna marynarka. Wygląda jak ktoś, do kogo można czuć namiętność, ale nie da się z nim żyć. Podoba mi się. Za wszelką cenę chcę to ukryć, zwłaszcza że Mathiew patrzy na mnie jak na małą dziewczynkę. W jego oczach nie odbijają się ani mój biust, ani moje źrenice. Chciałabym zdobyć jego uwagę, otwieram usta, by opowiedzieć o obrazie, przy którym stoimy. Ale ktoś wkrada się między nas. Dopiero teraz go zauważam, chociaż przyszedł z Mathiew i Juliette.

– Robert Arnou, bardzo mi miło – mówi i zajmuje całą przestrzeń wokół mnie i we mnie. Zasysa jak czarny obraz.

Mathiew odchodzi wywołany przez kobietę na ostrych szpilkach. Juliette idzie z ojcem. Robert zostaje. Nie ma w sobie ani jednego wrażliwego miejsca – myślę i pierwszy raz od dawna mam ochotę sięgnąć po kredki i narysować jego portret. Brzydki, kolorowy, dziecięcy rysunek. Uchwycić coś, czego nie pojmuję, a co sprawia, że przy nim moimi żyłami płynie prąd.

Robert naciera na mnie i jednocześnie rozgląda się wokół. Łapie spojrzenia stojących obok kobiet, które szturchają się łokciami. Co one o mnie myślą, skoro on wdzięczy się do nich, stojąc tuż obok mnie?

Cisza między mną a Robertem staje się niezręczna.

– Entuzjazm, żywioł, energia. Widział pan tę kompozycję? – wyrzucam z siebie egzaltowane słowa. Nie zostawiam miejsca na odpowiedź, nieprzerwanie mielę językiem. – Tak, może nie jest to przejaw geniuszu, ale widać prawdę.

Chyba nie podoba mu się to, co mówię. Czuję, jakbym się kruszyła. Gdybym to ja słuchała takiej opowieści, włączyłabym się do niej, podsycała ją pytaniami. Ale on słucha z krytyczną miną. Nie wiem, co się ze mną dzieje, ale zamiast odpuścić, pcham się ku niemu, chcę go przekonać do swoich racji, do siebie. Jakby wyłącznie od jego zainteresowania zależało, ile jestem warta.

– Jedyna zaleta tego obrazu to ściana, na której wisi – przerywa mi. – To piękny beton. No i to, że pani przed nim stoi. Łapie mnie za rękę i ściska za nadgarstek. Mocno, syczę z bólu. Wspomnienia domowej przemocy wracają do moich oczu i uszu. Znów jestem jak zaszczute zwierzę i jak zaszczute zwierzę wszystko lepiej słyszę i widzę.

– Zobaczmy się jeszcze, dziewczynko!

Odwraca się ode mnie, a ja czuję, że moja głowa robi się lekka.

„Dziewczynko...” – powtarzam w myślach i uśmiecham się do siebie.

Dobry nastrój trwa pół jego kroku. Robert czule wita się ze śliczną blondynką. Całują się prosto w usta. Bezwstydny, intymny pocałunek. Ciężar wraca.

Nie da się odmienić życia na własną rękę. To, kim jestem, piękna czy szpetna, pożądana czy niechciana, zależy od innych. Od ich zachwyconego lub pogardliwego spojrzenia. Nie chcę, by tak było. Mocno zaciskam powieki i pięści. W wyobraźni powalam ciosami Roberta i innych. Wszystkich, którzy mnie straszyli, że jeśli będę od nich czegoś chciała, jeśli będę coś do nich czuła, pójdą sobie ode mnie. Albo mnie uderzą.

Nic tu po mnie.

Jestem w drzwiach, kiedy przecina mi drogę. Popycha na ścianę i opiera na niej dłoń, jakby chciał mi uniemożliwić ucieczkę. Nachyla się nade mną, całuje w policzek, potem liże moją górną wargę, dolną. Ma chropowaty język. Smakuje różowym pieprzem, pustynią.

– Dziewczynko, daj mi swój numer.

Dyktuję mu, wystukuje na klawiaturze kolejne cyfry...

– Kiedy dorośniesz, ożenię się z tobą – szepcze mi do ucha. Odchodzi.

Prawie nie oddycham. Życie wlewa się we mnie jak woda w plastikowe woreczki do mrożenia lodu. Czuję naraz przerażenie, wstręt i ekscytację.

– Jeśli chcesz dogodzić swojej cipie, weź go sobie. Ze wszystkimi obrzydliwościami, jakich się dopuści. – Słyszę wulgarny język mojej matki, widzę jej wytrzeszczone, niebieskie oczy.

– Zostaw mnie w spokoju, ślipiasta mordo!

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: