- W empik go
Gasnące słońce - ebook
Gasnące słońce - ebook
„Gasnące słońce. Powieść z czasów Marka Aureliusza” to powieść historyczna Teodora Jeske-Choińskiego, która została wydana w 1895 roku. Akcja toczy się w Rzymie oraz na pasie przygranicznym Cesarstwa Rzymskiego za czasów burzliwych wydarzeń w trakcie panowania Marka Aureliusza. Na tle powolnego upadku Cesarstwa Rzymskiego rodzi się miłość pomiędzy patrycjuszem Publiuszem Kwintyliuszem Warusem i Mucją Kornelią.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8217-735-0 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przed domem Publiusza Kwintyliusza Werusa było rojno i gwarno, chociaż późne słońce października wychylało się dopiero spoza Gór Albańskich.
Kilkudziesięciu mężów, w białych togach i lekkich sandałach, przechadzało się wzdłuż wysokiego muru, z którego zwieszały się wieńce splecione z bluszczu i czerwonej latorośli winnej.
Jeden z nich, wysoki, barczysty brunet, zbliżył się do bramy i uderzywszy w nią młotkiem trzy razy, zawołał:
– Hej tam, odźwierny, otwieraj! To my, twojego pana klienci!
Za murem odezwał się tylko pies szczekający zajadle.
– Psy nas wszędzie witają - mruknął klient i odszedł na środek ulicy, gdzie kilku innych obywateli rzymskich słuchało opowiadania małego, suchego jegomości, rozprawiającego o czymś z wielkim ożywieniem.
Drobny człowieczek krzyczał głosem piskliwym, pomagając sobie ruchami rąk, nóg i łysej głowy.
– I co nam po zwycięstwie nad Partami! - dowodził. - Potłukli ich na miazgę, spalili im miasta, zrabowali świątynie i pałace, nabrali niewolnika, a nam nie dostała się z tego wszystkiego ani jedna sestercja. Dowódcy obłowili się, jak zwykle, na żołdactwo posypał się deszcz nagród, a obywatelom rzymskim zostawiono tylko zaszczyt patrzenia na wjazd triumfalny legionów.
– Trzeba ci było pójść na wojnę - zauważył wysoki brunet.
Mały rzucił się do niego i wrzasnął:
– Bohater! Zdawałoby się, że spędził młodość w obozie, a wiemy wszyscy, że nie odczepił się ani na jeden dzień od klamki pańskiej. Na wojnę?! A to na co? Tłuc kości po kniejach i puszczach, brać po grzbiecie trzciną setnika, dźwigać na plecach całą górę rupieci, narażać się na kalectwo, na śmierć? Nie na to podbili nasi przodkowie świat, byśmy marli z niewygód w lasach Germanii lub na skwarnych wybrzeżach Afryki i Azji.
– Lucjusz mówi sprawiedliwie - potwierdzono zewsząd.
– Lucjusz ma słuszność!
Zachęcony w ten sposób Lucjusz, perorował dalej:
– Od czego te psy germańskie, hiszpańskie, egipskie i wszelkie inne ludy barbarzyńskie?! Niech się za nas biją, niech tracą nogi, ręce, uszy i co tylko zechcą! Obywatel rzymski powinien używać. To jego przywilej, nagroda za waleczność przodków.
– Twoi to chyba nie ramieniem, lecz gębą wojowali - wtrącił wysoki brunet.
– Kajus robi się dowcipny - odezwał się ktoś z boku.
– A twoi udawali zapewne w amfiteatrze byków - odciął się Lucjusz.
Cała gromada wybuchnęła śmiechem.
– Byki mają rogi! - mruknął Kajus.
– I lubią siano! - dodał Lucjusz.
A urwawszy pod murem garść zielska, podał ją Kajlisowi wśród ogólnego wesela.
Ten, chwytając ustami trawę, trącił Lucjusza głową z taką siłą, że go przewrócił.
– Zbój! Poczekaj, niech się tylko podniosę! - wrzeszczał Lucjusz, gramoląc się z ziemi.
Nie spełnił jednak groźby, kiedy stanął znów na nogach. Rzuciwszy Kajusowi kilka słów obelżywych, pobiegł do bramy i zaczął w nią bębnić pięściami.
– Otwórz! - wołał.
Teraz za murem odezwał się głos donośny:
– Cicho tam! Przesławny trybun jeszcze śpi.
– Otwórz! Dostaniesz na wino - prosił Lucjusz.
– Wróbel nie upiłby się za twoją hojność - odpowiedział stróż domu.
– Mam dla ciebie całą sestercję.
– Kup sobie za nią śniadanie, boś głodniejszy ode mnie.
– Nie bądź taki hardy, niewolniku!
– Nie krzycz tak, wolny żebraku, bo poczekasz jeszcze dłużej.
Lucjusz splunął i wrócił do towarzyszy.
– Podłe rzemiosło ta klientela - mruknął. - Ceruj i czyść dziurawą togę przez cały wieczór, zrywaj się do dnia z barłogu, wystawaj na wietrze i chłodzie przed drzwiami, potem kłaniaj się przez cały dzień panu senatorowi i czekaj cierpliwie, aż ci potężny dobrodziej raczy rzucić jaki ochłap. Nie ma tam który z was kropli jakiego trunku? Ohydnie zimne bywają już poranki.
A kiedy się nikt nie odezwał, zawinął się w togę i zaczął chuchać w skostniałe ręce.
– Psi czas - syknął.
– W istocie, podłe to nasze rzemiosło - rzekł Kajus. - Mam go już dosyć.
– A co będziesz robił? - zawołał Lucjusz. - Minęły dobre czasy pierwszych cezarów.
Niech ich bogowie wynagrodzą na Olimpie za szczęście ubogich. Sypali zboże, podarunki i złoto na plebejów, ubiegali się o nasze względy, pieścili nas, a teraz co? Nawet denuncjantem, oprawcą, szpiegiem być nie można, bo...
– Stuliłbyś gębę - przerwał mu gwałtownie Kajus - tęskno ci za proskrypcjami i za krwawym strachem Kaligu-lów, Neronów i Domicjanów? Patrzcie go, jaki obywatel rzymski, potomek legionistów! Gotów jeszcze szczekać na boskiego Marka Aureliusza za jego dobroć i sprawiedliwość.
– A mnie co z tej dobroci i sprawiedliwości boskiego imperatora? Że Kaligula, Neron i Domicjan przerzedzili trochę pysznych bogaczy, że upuścili dużo krwi patrycjuszom i rycerzom, to cóż stąd? Dla nas, dla ubogich, znaleźli oni zawsze chleb, igrzyska i uśmiech życzliwy. A teraz co? Od trzech dni nie miałem nic ciepłego w gębie, a pies się nawet o to nie zapyta, czym głodny. Imperator filozofuje, jego doradcy filozofują, baby nawet filozofują. Jak mi się ta bieda sprzykrzy, to zostanę filozofem.
Ostatnie słowa Lucjusza wywołały śmiech powszechny.
– Lucjusz filozofem! - odezwał się jakiś grubas, trzymając się za brzuch, który falował
pod togą.
– A dlaczego by nie! - rzekł Lucjusz. - Niby to taka wielka sztuka nie czesać włosów, zapuścić brodę, ubrać się w stary, wytarty, dziurawy płaszcz, ruszać się wolno, z powagą i wygadywać niestworzone rzeczy o cnocie i o bogach. Dziur nie braknie mi i bez tego w todze, a gębę mam w porządku, jak słyszycie.
Ulica, dotąd pusta, zaczęła się ożywiać.
Gromadami przeciągali klienci innych panów, wszyscy w białych, znoszonych mocno togach. Szli ziewając, wlokąc za sobą leniwie nogi, ubrane w połatane sandały.
– Życzę obfitego śniadania! - krzyczał Lucjusz do każdej nowej grupy.
– I wam, i wam! - odpowiadano.
Spieszyły się do szkoły dzieci płci obojga z woskowanymi tabliczkami w ręku, przebiegali piekarze, niosący na głowie kosze z bułkami.
– Świeże pieczywo, świeże pieczywo, pulchne, wonne i smaczne! - wołał jakiś wyrostek - kupujcie, kwiryci, kupujcie!
– Pokaż no - odezwał się jeden z klientów.
– To dla was - zaśmiał się chłopiec, wyciągając język. 1 pokłusował dalej.
– Nawet niewolnicy nas nie szanują - mruknął Kajus.
Wtem rozwarła się brama i na progu jej ukazał się olbrzymi niewolnik germański, ubrany w czerwoną tunikę. W prawej ręce trzymał dużą trzcinę.
– Przesławny pan mój wzywa swoich klientów do siebie - zawołał koślawą łaciną.
Z gwałtownością zatamowanego potoku, gdy otworzą nagle śluzy, rzucił się tłum obywateli rzymskich do wejścia. Jeden biegł przez drugiego, każdy chciał być pierwszy.
– Wolno, ostrożnie - napominał niewolnik, podnosząc trzcinę do góry.
Widok grubej laski przywrócił tłoczących do porządku.
– Mój pan nie lubi wrzawy - dodał jeszcze odźwierny. Klienci, przekroczywszy próg bramy, znaleźli się na dużym placu, na którym wznosił się stary dom parterowy. Z tyłu zielenił się park, przylegający do obszernego pagórka pokrytego ogrodami.
Dworzec Publiusza Kwintyliusza Werusa nie świecił ścianami marmurowymi. Przed głównymi drzwiami nie biły wodotryski i nie było kolumn z kamienia frygijskie-go. Dwa olbrzymie lotusy okryły prawie cały dach rozłożystymi konarami.
Nie ręka greckiego mistrza, lecz pleśń wieków pomalowała ten dom, zbudowany z dużych cegieł. Wiała od niego cisza powagi.
Klienci, minąwszy przedsionek, zatrzymali się w obszernej sali, do której wpadał z góry przez kwadratowy otwór słup światła, rozlewającego się po mozaikowej posadzce pyłem błyszczącym.
Z obu stron wejścia znajdowały się szafy, z których wyglądały poczerniałe woskowe biusty przodków rodu
Kwintyliów. Tuż przy ocembrowanym zagłębieniu w środku sali, do którego ściekała w dni deszczowe woda z dachu, wznosił się ołtarz, a na nim tliło się święte ognisko domowe.
Pod ścianą, naprzeciw drzwi wchodowych stał tron, ozdobiony płaskorzeźbami, przedstawiającymi bitwy i pochody triumfalne.
– Czy widzisz? - odezwał się Lucjusz głosem stłumionym, zwracając uwagę jednego z klientów na ognisko.
– Jakiś zwolennik starego obyczaju - odpowiedział zapytany. - Może każe nam się modlić.
– Żeby tylko o naszych żołądkach pamiętał - mruknął Lucjusz.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.