Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Gąszcz - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 lutego 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gąszcz - ebook

Zbrodnia w zapomnianym, odludnym zakątku Szwecji

W Åre nastała jesień. Mimo że bogaci turyści wciąż przesiadują w luksusowych restauracjach, miejscowi już zaczynają przygotowania do polowań i nadchodzącej ciemności. Na piętrze nieczynnej stacji kolejowej mieszka wypalona zawodowo Vera Bergström, niegdyś dziennikarka. Sypia ze strzelbą myśliwską pod łóżkiem, zmagając się z życiem, które nie spełniło jej oczekiwań.

Kiedy w lasach w pobliżu szczytu Åreskutan zostaje znalezione ciało, Vera z pewnymi obawami podejmuje się napisania reportażu o strachu, który ogarnął lokalną społeczność, i z czasem coraz bardziej obsesyjnie próbuje ustalić, kim była ofiara, kto ją zabił – i dlaczego. Wkrótce sama Vera znajduje się w niebezpieczeństwie...

Kategoria: Katalog
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8074-767-8
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

GĄSZCZ

_Kobieta pro­wa­dząca auto ma wosko­watą twarz i oznaj­mia, że jadą do domu dla dziew­czyn takich jak Maria._

_– Było jedno wolne, awa­ryjne miej­sce. Prze­śpij się – mówi._

_Ze swo­jego miej­sca z tyłu Maria obser­wuje, jak znika jej dzie­ciń­stwo._

_Lasy świer­kowe, bagna i linie ener­ge­tyczne stają się coraz mniej wyraźne._

_Wszystko, co ma, mie­ści się teraz w walizce w bagaż­niku. Swe­ter pod­je­chał jej do góry, przy­pięty pasem bez­pie­czeń­stwa nad brzu­chem, ale Maria nie ma siły, by go popra­wić. Tłuszcz wylewa się nad nie­roz­cią­gli­wym paskiem spodni jak różowy balon z gumy Hubba Bubba._

_Maria nie odzywa się ani sło­wem, bo wszyst­kie słowa i tak mają okop­cone kra­wę­dzie, a nie­win­ność została utra­cona na zawsze. Komar wyssał ostat­nie resztki krwi, a ona czuje się jak drzewo wyrwane z korze­niami. Gdzieś pośród roz­rzu­co­nej ziemi wciąż migo­czą wspo­mnie­nia: pod­ska­ku­jąca uszanka ojca, prze­siąk­nięte smut­kiem, zasi­kane prze­ście­ra­dło matki i krtań Jörgena, wszyst­kie doświad­cze­nia tego lata._

_Tak, wspo­mnie­nia wciąż migo­czą, ale marze­nia w koro­nach drzew już zga­sły, a tajem­nice Eli­sa­beth wypły­wają z dziur po sękach. Razem z żywicą wypływa przy­jaźń i wszystko jest winą Marii. Ni­gdy nie wie­rzyła w to, że nosi w sobie zło, a jed­nak tak wła­śnie jest. Kiedy zapada noc, polega tylko na sobie._

_Dziew­czyny takie jak ona mogą liczyć tylko na sie­bie._Samiec łosia leżał na boku. Język, jasno­be­żowy z ciem­no­nie­bie­skimi żył­kami, bez­wład­nie opa­dał na jedną stronę, doty­ka­jąc prze­kwi­tłego siód­maczka. Tho­mas klę­czał przy roz­pru­tym brzu­chu zwie­rzę­cia i wycią­gał z niego wnętrz­no­ści gołymi rękami. Nie zadbał o pod­wi­nię­cie ręka­wów swo­jej kurtki Helly Han­sen. Krew i lepka sub­stan­cja wsią­kały w miękką tka­ninę, a woń żelaza uno­siła się nad bagnem. Zsia­dłam z quada i zaczę­łam roz­ła­do­wy­wać przy­czepę. Baniak z wodą, ręcz­niki i skrzynki z piwem nie­mal znik­nęły w mlecz­nej poran­nej mgle, która zawi­sła wśród świer­ków. Czu­łam zimny pot mię­dzy pier­siami. Ostatni odci­nek drogi z Ånn do Harsjön jest stromy, w wielu miej­scach musia­łam zejść z quada i go pro­wa­dzić albo mocno pochy­lać się nad kie­row­nicą, żeby się nie wywró­cić.

– Potrze­bu­jemy jesz­cze cze­goś na sobotę? – spy­ta­łam, bio­rąc się pod boki.

– Nie, chyba mamy wszystko. Jest tyle alko­holu i kieł­basy z reni­fera, że mogli­by­śmy tu sie­dzieć i kła­pać dzio­bami przez cały tydzień. Jutro poranna zbiórka u mnie. Zamy­kam firmę na cały week­end.

Pewne rze­czy były nie­zmienne. Więk­szość człon­ków koła łowiec­kiego znała się od dzie­ciń­stwa. Cho­dzi­li­śmy po tych samych kamie­niach co nasi rodzice, pili­śmy wodę z tych samych stru­mieni co nasi dziad­ko­wie. To było nasze miej­sce i naprawdę cie­szy­łam się na ten doroczny week­end, kiedy wszy­scy spę­dza­li­śmy noc w cha­cie myśliw­skiej. Poranne zbiórki, wie­czory przy ogni­sku, nocne roz­mowy. Potrze­bo­wa­łam tej ser­decz­nej atmos­fery, tych dźwię­ków bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek. Nie miało zna­cze­nia, że zazwy­czaj kiep­sko spa­łam na twar­dej pry­czy, z chra­pa­niem Tho­masa dud­nią­cym przy uchu.

Dygo­ta­łam z zimna, musiało być kilka stopni poni­żej zera. Począ­tek wrze­śnia przy­wi­tał nas tem­pe­ra­turą niż­szą niż zwy­kle. Zakra­kała wrona. Czu­łam zimny, jed­no­stajny oddech jesieni.

– Jaki jest przy­dział w tym roku? – spy­ta­łam.

Tho­mas nie odry­wał wzroku od mar­twego zwie­rzę­cia.

– Sie­dem doro­słych osob­ni­ków i sied­mioro cie­ląt. Pierw­szego dnia zastrze­li­li­śmy klępę i cie­laka, a ten tu napa­to­czył się dziś rano, zoba­czy­łem go z okna w kuchni chaty myśliw­skiej. Takie rze­czy nie zda­rzają się zbyt czę­sto.

Uśmiech­nę­łam się.

– Potrze­bu­jesz pomocy przy zała­dunku?

– Nie, chło­paki zaraz wrócą z ambony.

W dal­szym ciągu grze­bał ręką we wnętrz­no­ściach. Fla­ków obok niego cały czas przy­by­wało. Wie­dzia­łam, że zwie­rzę wciąż jest cie­płe. Jesz­cze przed chwilą biło w nim serce.

– Okej.

W dro­dze do wychodka roz­grze­wa­łam się przez pocie­ra­nie ramion. Zosta­wi­łam lekko uchy­lone drzwi, żeby wpu­ścić do środka tro­chę świa­tła i wypu­ścić smród. Haczyk dyn­dał na wie­trze. Sie­dząc na sty­ro­pia­no­wej desce sede­so­wej, mia­łam widok na poroża wiszące na szczy­to­wej ścia­nie chaty myśliw­skiej. Kilka z tych osob­ni­ków ustrze­li­łam sama. Poli­czy­łam. Naj­więk­sze poroże miało sie­dem­na­ście odrost­ków. Nie­źle. Pod­tar­łam się i oka­zało się, że jest tak, jak myśla­łam. Krwa­wi­łam. Prze­klęte pla­mie­nie, pew­nie meno­pauza. Kilka zwi­nię­tych list­ków papieru toa­le­to­wego musiało mi wystar­czyć zamiast pod­pa­ski. Coś ude­rzyło w dach. To szyszka z impe­tem spa­dła na bla­chę.

Wyszłam z wychodka i ruszy­łam przed sie­bie, lawi­ru­jąc mię­dzy powa­lo­nymi drze­wami i krze­win­kami jagód. Mgła zaczęła się pod­no­sić i w oddali wyło­niły się z niej masyw Sylarna oraz szczyt Stor­sna­sen. Wkrótce moim oczom miał się uka­zać piękny widok na nie­bie­skawe góry, roz­cią­ga­jący się aż do Nor­we­gii.

Tho­mas wstał i zdjął kurtkę. Odkrę­cił kra­nik baniaka z wodą i zanu­rzył w niej ręce. Usły­sza­łam plusk.

– Podobno było to mor­der­stwo – oznaj­mił.

– Mor­der­stwo?

Zapię­łam roz­po­rek dżin­sów i pasek. Poczu­łam w ustach meta­liczny posmak.

– Mam na myśli zwłoki tej kobiety zna­le­zione przy ambo­nie w lesie pod Kall tydzień temu. Wygląda na to, że została zamor­do­wana.

Tho­mas otrze­pał ręce i wytarł je w postrzę­piony ręcz­nik.

– Coś takiego!

Przez chwilę przy­glą­dał się łosiowi. Nogi i racice były uło­żone w cha­otyczny spo­sób, przy­po­mi­nały roz­sy­pane bierki.

Przy Tho­ma­sie czu­łam się swo­bod­nie i nie oba­wia­łam się momen­tów ciszy ani wol­niej­szego tempa roz­mowy. W towa­rzy­stwie takich ludzi ni­gdy nie robi się nie­zręcz­nie. Kie­dyś, gdy trzy­ma­li­śmy się całą paczką zna­jo­mych, spę­dza­li­śmy ze sobą mnó­stwo czasu. Tęsk­ni­łam za tym.

– Tak, przed­wczo­raj zadzwo­nił pro­ku­ra­tor i powie­dział, że potrze­bują naszej pomocy, to zna­czy myśli­wych wyspe­cja­li­zo­wa­nych w tro­pie­niu i odnaj­do­wa­niu ran­nych lub zagi­nio­nych zwie­rząt, żeby odszu­kać tele­fon komór­kowy tej kobiety, zanim poin­for­mują prasę, że podej­rze­wają mor­der­stwo. Arty­kuł pew­nie już jest w sieci.

– Nie mia­łam dzi­siaj czasu na czy­ta­nie wia­do­mo­ści.

Skła­ma­łam. Nie spa­łam od trze­ciej nad ranem, lecz zamiast prze­glą­dać inter­net, po pro­stu leża­łam. Wsłu­chi­wa­łam się w prze­jeż­dża­jące tiry. Patrzy­łam, jak czerń spo­wi­ja­jąca sypial­nię powoli prze­cho­dzi w sza­rość.

– I jak wam poszło? – spy­ta­łam.

Tho­mas ziew­nął.

– Poje­cha­li­śmy tam z dwoma chło­pa­kami, ale niczego nie zna­leź­li­śmy.

– Dla­czego gli­nia­rze sami nie poje­chali szu­kać tej komórki?

– Z tego, co zro­zu­mia­łem, mieli coś do zała­twie­nia dwie­ście kilo­me­trów dalej.

Tho­mas prze­su­nął czapkę z dasz­kiem na tył głowy. Potak­nę­łam, myśląc o graf­fiti na ścia­nie skal­nej kil­ka­dzie­siąt kilo­me­trów za Åre. „Tutaj koń­czy się prawo”, tak było na niej napi­sane. Znaj­do­wa­li­śmy się w miej­scu, gdzie prze­stało obo­wią­zy­wać prawo. W nie­do­stęp­nym miej­scu. Wokół był tylko las, żad­nych więk­szych zabu­do­wań, jedy­nie kilka drew­nia­nych sza­rych dom­ków, trud­nych do odna­le­zie­nia bez zna­jo­mo­ści lokal­nych ście­żek.

Tho­mas mi się przy­glą­dał. Pro­mie­nie słońca zaczęły prze­bi­jać się przez mgłę, a jeden z nich padł na jego ciemną brodę. Zro­zu­mia­łam, że czeka na dal­sze pyta­nia. Kim była, czy kogoś zła­pali, czy są jacyś świad­ko­wie? Ale ja odpo­wie­dzia­łam na jego spoj­rze­nie mil­cze­niem.

– No dalej, Vero, znam cię od dziecka. Nie obu­dziła się w tobie dzien­ni­kar­ska żyłka?

Pokrę­ci­łam głową. Na samą myśl o tym, że zosta­łam zmu­szona do odej­ścia z gazety, któ­rej poświę­ci­łam całe swoje życie, poczu­łam ból.

– Ani tro­chę.

Tho­mas uniósł brwi.

– Nie chcesz nawet wie­dzieć, jak zgi­nęła?

Wes­tchnę­łam.

– No dobra, mów.

– Podobno została bru­tal­nie pobita. Tyle wiem od poli­cjan­tów. Może powin­naś to spraw­dzić.

Ku swo­jemu zasko­cze­niu poczu­łam mro­wie­nie, jakby lekki prąd prze­szedł przez moje ciało. Już pra­wie zapo­mnia­łam, co to jest cie­ka­wość. To, co kie­dyś było dla mnie chle­bem powsze­dnim, teraz przy­po­mi­nało stary, brzydki strup, który w końcu prze­sta­łam roz­dra­py­wać. Wzdry­gnę­łam się, a mro­wie­nie ustą­piło.

– Tho­mas, jestem teraz pomocą nauczy­ciela w Järpen – powie­dzia­łam, zer­ka­jąc na zega­rek. Pierw­szą lek­cję zaczy­na­łam za pół­to­rej godziny. Sie­dze­nie quada było mokre i wil­goć prze­nik­nęła przez spodnie, gdy usia­dłam. – À pro­pos, muszę się zbie­rać, żeby zdą­żyć do szkoły.

Mój samo­chód stał zatan­ko­wany do pełna na dole, we wsi i pomy­śla­łam, że zdążę, jeśli doci­snę gaz do dechy. Odle­gło­ści są tu liczone w godzi­nach, zawsze w godzi­nach.– Wie­dzie­li­ście, że pie­cu­szek ma swoje stałe miej­sca, w któ­rych śpiewa i do któ­rych zawsze wraca? – zapy­tał Kurt, patrząc na klasę.

Sie­dząc przy ścia­nie na samym końcu klasy, nie mogłam dostrzec, czy jego wzrok zatrzy­mał się na kimś kon­kret­nym. Ucznio­wie już dawno stali się dla mnie jed­no­litą masą. W przy­padku nauczy­cieli z dłu­gim sta­żem to chyba norma. Całe to gada­nie, że zawód nauczy­ciela opiera się na rela­cjach, tylko wszyst­kich od sie­bie oddala. Rela­cja wymaga cze­goś wię­cej. A co, jeśli nie jest się wystar­cza­jąco dobrym? Lepiej się zdy­stan­so­wać.

Kurt opu­ścił ekran pro­jek­cyjny i zga­sił świa­tło. Tylko nauczy­ciel przed­mio­tów przy­rod­ni­czych może na poważ­nie wie­rzyć, że ktoś chciałby myśleć o pta­kach w miej­scu, do któ­rego zawi­tała śmierć.

Cały dzień pró­bo­wa­łam się od tego odciąć, lecz krą­żące plotki nie dawały mi spo­koju. Nauczy­ciele i ucznio­wie to znu­dzony gatu­nek, a znu­dzeni ludzie są żądni sen­sa­cji. Głosy nara­stały, a potem cichły, i tak w kółko. Mówili, że mor­derca musiał zaczaić się w ciem­no­ści i cze­kać na swoją ofiarę – kobietę o drob­nej budo­wie ciała. W końcu przy­szła, naiwna i samotna jak tam­ten łoś. Ale czy można ją winić? Do tej pory w naszych lasach nie gra­so­wali mor­dercy.

Tho­mas miał rację. Kie­dyś rzu­ci­ła­bym się na ten temat, ucze­piła go i nie puściła, dopóki nie dowie­dzia­ła­bym się, co tak naprawdę się stało.

Ale wszystko się zmie­niło. Pod wie­loma wzglę­dami byłam teraz inną osobą.

Kurt z nie­ma­łym tru­dem prze­to­czył w pół­mroku swoje ciel­sko do kom­pu­tera. Z kie­szonki na piersi fla­ne­lo­wej koszuli wyjął oku­lary, zało­żył je i zaczął kli­kać myszką. Czas mijał i nic się nie działo. Kur­sor myszki wędro­wał po pul­pi­cie. Powstrzy­my­wa­łam się od prze­wró­ce­nia oczami. Kolejny tech­no­lo­giczny igno­rant. Eks­tra. Ucznio­wie nawet nie pró­bo­wali ukryć satys­fak­cji. Śmiali się w głos, szu­kali wzroku innych. Ni­gdy nie odwa­ży­ła­bym się na coś takiego, będąc w pierw­szej kla­sie liceum sto lat temu.

Odsu­nę­łam się od ściany i pode­szłam do niego. Kurt drgnął, jakby zapo­mniał o moim ist­nie­niu, ale chęt­nie prze­ka­zał mi stery.

– To ten Power­Po­int…

Na jego szyi poja­wiły się czer­wone plamy.

W zale­d­wie kilka sekund udało mi się uru­cho­mić pre­zen­ta­cję i wyświe­tlić ją na ekra­nie pro­jek­cyj­nym, na któ­rym poja­wiła się mapa Jämtlandu. Ucznio­wie gwiz­dali i kla­skali. Kurt powie­dział bez­gło­śnie: „dzię­kuję, Vero”, po czym wró­cił do pro­wa­dze­nia lek­cji.

– Jak już wspo­mnia­łem, pie­cu­szek ma swoje stałe miej­sca, w któ­rych śpiewa i do któ­rych zawsze wraca. Jedno z tych miejsc znaj­duje się tutaj, nad jezio­rem Ånnsjön.

Długi wskaź­nik prze­su­nął się wzdłuż rzeki wpły­wa­ją­cej do jeziora oraz brzeź­niaka, o któ­rym wie­dzia­łam, że rośnie przy brzegu. Ptak zamiesz­ku­jący obszary niskich gór.

Rozej­rza­łam się. Za chwilę dzie­ciaki roz­pro­szą się we wszyst­kich kie­run­kach. Węzeł Järpen miał się roz­wią­zać, stan­dar­dowy piąt­kowy rytuał. Kilka dziew­czyn już wbi­jało się w lek­kie puchówki, co było konieczne, bio­rąc pod uwagę, że miały na sobie jedy­nie cien­kie raj­stopy i teni­sówki marki Vans. Usły­sza­łam w gło­wie głos Håkana Jönssona, mojego daw­nego kolegi z redak­cji:

– Ale o co tu, u dia­bła, cho­dzi? Dolna połowa ciała wybiera się na Bahamy, a górna na Antark­tydę?

Szu­ra­nie krze­słami i dra­pa­nie po ław­kach klu­czami od sza­fek. Już dawno nauczy­łam się roz­po­zna­wać te dźwięki. I nie cho­dziło tylko o mor­der­stwo, ucznio­wie już dużo wcze­śniej się zde­kon­cen­tro­wali. Kurt mówił do głu­chych uszu. Jego usta były bar­dziej zaci­śnięte, ale nawi­jał nie­zmor­do­wa­nie.

– Lecą daleko, kiedy nad­cho­dzi zima, aż do Afryki, na połu­dnie od Sahary. Lecą nocą, orien­tu­jąc się według gwiazd oraz wscho­dów i zacho­dów słońca. Następ­nie, z począt­kiem wio­sny, wra­cają tu, aby wić gniazda, roz­mna­żać się i skła­dać jaja. No i śpie­wać, oczy­wi­ście.

Zamknę­łam oczy. Usły­sza­łam miękki, nieco melan­cho­lijny śpiew pie­cuszka. Wie­dzia­łam, jak to jest naj­pierw trzy­mać w sku­lo­nych dło­niach to ser­duszko, które bije jak osza­lałe, a potem wypusz­czać zie­lo­no­żółte ciałko na wol­ność. I cho­ciaż bar­dzo chcia­łam zatrzy­mać tego ptaszka, on musiał podą­żać za swoim instynk­tem i podró­żo­wać mię­dzy kon­ty­nen­tami. Dzie­sięć gra­mów w roz­gwież­dżo­nej ciem­no­ści.

– A co z pta­kami, które zostają?

Ktoś był jed­nak zain­te­re­so­wany. Nie widzia­łam, kto zadał to pyta­nie. Kurt zwró­cił się w stronę głosu.

– Jest ich mniej, znacz­nie mniej niż pta­ków wędrow­nych. Ale przy­sto­so­wują się do zimna, ciem­no­ści oraz braku poży­wie­nia. Nie­które gatunki krążą po róż­nych miej­scach w poszu­ki­wa­niu jedze­nia. Ptaki osia­dłe to praw­dziwi mistrzo­wie prze­trwa­nia.

* * *

Roz­legł się dzwo­nek. Kurt uciekł jak poli­tyk przed zgrają dzien­ni­ka­rzy. Prze­kli­na­jąc pod nosem, wyrów­na­łam ławki, star­łam bazgroły z tablicy i usta­wi­łam krze­sła na ław­kach, żeby łatwiej było sprzą­tać. Potem poszłam w swo­ich bir­ken­stoc­kach do pokoju nauczy­ciel­skiego. Kory­ta­rze opu­sto­szały w kilka minut, jak za dotknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki. Wen­ty­la­cja prze­stała buczeć. Nie sły­sza­łam nawet wła­snych kro­ków. W szkole sta­łam się kimś, kto cho­dzi na pal­cach.

Ulla stała przy zle­wie, zaab­sor­bo­wana zmy­wa­niem. Inni popę­dzili do domu na wie­czór z _Let’s Dance_, zosta­wia­jąc na biur­kach bała­gan. W ponie­dzia­łek rano natkną się tutaj na kubki z zaschniętą kawą na dnie. Mnie też się spie­szyło, mimo że nie byłam ni­gdzie umó­wiona na kon­kretną godzinę i po głęb­szym zasta­no­wie­niu doszłam do wnio­sku, że w sumie nie mam nic do zała­twie­nia.

Jak tu tra­fi­łam? Ja, która od zawsze nie­na­wi­dzi­łam szkoły, od ponad roku pra­co­wa­łam w liceum, a nasto­latka we mnie pro­te­sto­wała każ­dego dnia. Z prze­ra­że­niem wspo­mi­na­łam prze­cho­dze­nie kory­ta­rzem, na któ­rym ci, co byli „cool”, oce­niali tyłki mija­ją­cych ich osób. Kwa­drat, koło lub klep­sy­dra. Ja byłam krzy­wym kwa­dra­tem. Rom­bem. Moje kan­cia­ste kości bio­drowe spra­wiały, że całe ciało było nie­fo­remne. Usta z jed­nej strony uno­siły się, a z dru­giej opa­dały. Jak lina rzu­cona w powie­trze. To powo­do­wało, że moja twarz wyglą­dała na krzywą. Levan nazy­wał mnie Jac­kiem Nichol­so­nem. Uwiel­biał mój wil­czy uśmiech. Kie­dyś.

Dotąd trak­to­wa­łam pracę pomocy nauczy­ciela jako coś tym­cza­so­wego, lecz może powin­nam ją zaak­cep­to­wać, przy­zwy­czaić się do wszech­obec­nego zapa­chu zupy mine­strone i scho­wać ambi­cje do kie­szeni. Prze­stało mnie już dzi­wić, że nauczy­ciele są zmę­czeni i przy­tło­czeni swoją pracą.

Moje mar­tensy stały pod wie­sza­kiem, na któ­rym wisiała kurtka prze­ciw­desz­czowa. Po powro­cie do domu nie zna­la­złam żad­nego innego jesien­nego okry­cia. Zie­lony płaszcz pew­nie leżał w jed­nym z pudeł razem z resztą mojego życia.

Krzyk­nę­łam w kie­runku zlewu:

– Pa, miłego week­endu!

Ulla odwró­ciła się, roz­pro­mie­niona. Jej mokre ręce zaczęły gesty­ku­lo­wać.

– Co za dzień, prawda? Dużo nie­po­koju i roz­mów.

Potak­nę­łam. Ulla pokrę­ciła głową i ści­szyła głos.

– Cieszmy się, że to nie była żadna z naszych uczen­nic. Wiele z nich mieszka prze­cież w pobliżu Åreskutan. – Zmie­niła ton. – A gdyby to była turystka? Wtedy dopiero by się działo.

Taa, turystki. Przed­się­bior­czy­nie, a może nawet cele­brytki.

Wynio­słe miny i kurtki marki Col­mar. Złote karty kre­dy­towe i obcasy wyma­ga­jące twar­dej nawierzchni. To by się odbiło na tury­styce. Ale ryzyko było zni­kome. Takie kobiety spo­koj­nie mogły dalej sączyć szam­pana swo­imi napom­po­wa­nymi ustami, sie­dząc na jakimś tara­sie après-ski czyn­nym jesie­nią, prze­ko­nane, że to wszystko im się należy.

Ulla myła swoje pudełko na lunch. Twardy pojem­nik szybko zro­bił się czer­wo­no­żółty od tłusz­czu, który osa­dził się w rysach pla­stiku.

– Wiesz co? Pomy­śla­łam, że druga klasa mogłaby napi­sać jakieś wypra­co­wa­nie. Może o wspo­mnie­niu, które wiele dla nich zna­czy. Strona A4 chyba wystar­czy? Myślę, że to będzie dobre ćwi­cze­nie.

– Brzmi świet­nie.

Uśmiech nie przy­szedł mi łatwo, ale wysi­li­łam się, po czym wło­ży­łam swój brudny pojem­nik na lunch z kanapką z żół­tym serem bez masła, bo mi się skoń­czyło, do sta­rej rekla­mówki z Sys­tem­bo­la­get¹.

– Oczy­wi­ście byłoby dobrze, gdy­byś wcze­śniej zdą­żyła sobie poczy­tać o środ­kach sty­li­stycz­nych, żeby im potem pomóc. Dla wielu uczniów to trudne.

Ulla szybko wytarła swój pojem­nik, po czym wło­żyła go do torby na lunch marki Clas Ohl­son. Z jakie­goś powodu miała już zało­żony komin Buff. Z daleka potra­fi­łam poznać nauczy­ciela. Komin Buff, ple­cak i kask rowe­rowy. Prak­tyczna wia­trówka zrzu­cana po szyb­kiej poran­nej prze­jażdżce do pracy.

– Okej, zro­bię to w week­end.

– Świet­nie! Ale, na miłość boską, posta­raj się tro­chę odpo­cząć. Ta praca dre­nuje z ener­gii. Ja już wiem, jak spę­dzę nie­dzielę.

Ulla wes­tchnęła i teatral­nym gestem wska­zała ręką na swoje biurko, na któ­rym pię­trzyła się sterta nie­spraw­dzo­nych testów ze szwedz­kiego. Obok leżał stos porad­ni­ków wymię­to­lo­nych od czę­stego wer­to­wa­nia. _Bądź aser­tywny_, _Pew­ność sie­bie od zaraz!_ i _Zapa­nuj nad swoim życiem._

– Taa, branża edu­ka­cyjna – powie­dzia­łam wymow­nie, wcale nie mając tego na myśli.

To naj­luź­niej­sza branża, z jaką się kie­dy­kol­wiek zetknę­łam. Ale i naj­bar­dziej przy­gnę­bia­jąca, bo wszy­scy tak naprawdę pra­gną ze szkoły uciec. Ucznio­wie chcą wró­cić do domu, by móc w spo­koju spę­dzać czas w swo­ich tele­fo­nach. Nauczy­ciele chcą wró­cić do, no wła­śnie, do czego? Nie wie­dzia­łam, jak spę­dzają wolny czas jesie­nią. Może cho­dzą z kij­kami albo zbie­rają grzyby. Pew­nie wszystko robią sami, od goto­wa­nia bulionu ryb­nego po wyle­wa­nie beto­no­wych kadzi. Mia­łam dość tej prze­sad­nej popraw­no­ści. Nauczy­ciele byli dla mnie fra­je­rami, któ­rych uni­ka­łam w mło­do­ści, i mafią mora­li­za­to­rów, od któ­rych do tej pory stro­ni­łam w doro­słym życiu.

* * *

Drzwi ciężko się za mną zatrza­snęły. Zamek zgrzyt­nął, wra­ca­jąc na swoje pier­wotne miej­sce; nikt nie­upraw­niony nie miał tutaj wstępu. W sali relaksu sie­działa tylko jedna uczen­nica, z nosem w Snap­cha­cie. Poduszki na kana­pie wciąż nosiły odci­ski ludz­kich ciał i wyglą­dały na dziw­nie opusz­czone.

– Wilmo, prze­ga­pi­łaś jedyny auto­bus do domu?

Dziew­czyna pod­nio­sła wzrok.

– Nie, cze­kam na pod­wózkę. Mama nie chce, żebym z przy­stanku szła do domu sama. – Wilma wysu­nęła dolną wargę.

– Okej, w dzi­siej­szych cza­sach wszy­scy są ostrożni – powie­dzia­łam z uśmie­chem.

– Poza tym lampy uliczne nie dzia­łają. – Oczy dziew­czynki się roz­sze­rzyły. – Mama sły­szała, że ta kobieta została powie­szona na ambo­nie myśliw­skiej. Coś okrop­nego!

– Tak, też to do mnie dotarło, ale to jesz­cze nie­po­twier­dzona infor­ma­cja.

Rany, ktoś naprawdę powi­nien wyja­śnić tę sprawę.

– No tak.

Wilma przy­gry­zła dolną wargę i wró­ciła do Snap­chata. Kciuki dziew­czyny scrol­lo­wały tre­ści na smart­fo­nie, a świa­tło emi­to­wane przez ekran tele­fonu padało na jej twarz.

Na zewnątrz wszystko wyglą­dało jak w fol­de­rze tury­stycz­nym. Bez­chmurne, nie­bie­skie niebo, plamy żółci w koro­nach brzóz, piękny widok roz­cią­ga­jący się aż po hory­zont. Nie­na­wi­dzi­łam tego. Piękno póź­nego lata było dla mnie trudne do znie­sie­nia w obli­czu nad­cho­dzą­cej jesieni. Tęsk­ni­łam za listo­pa­do­wym mro­kiem, który znie­nacka poja­wiał się już po lun­chu, niczym czarny kot prze­ci­na­jący drogę.

Idąc na par­king dla pra­cow­ni­ków szkoły, mocno ude­rza­łam pię­tami o zie­mię, na razie jesz­cze nie cho­dzi­łam na pal­cach przez cały czas. Face­book pękał w szwach od zdjęć z proz­dro­wot­nych gór­skich wędró­wek, ale ja marzy­łam tylko o powro­cie na kanapę w Ånn. O wycią­gnię­ciu się na niej i obser­wo­wa­niu wpa­da­ją­cych przez żalu­zje smug świa­tła, w któ­rych uno­szą się dro­binki kurzu. Ale naj­bar­dziej chcia­łam, żeby się roz­pa­dało, żeby niebo zasnuło się przy­gnę­bia­ją­cymi chmu­rami, ide­alny kli­mat do obej­rze­nia całego serialu za jed­nym zama­chem. Ani Åsa, ani Linda nie polu­biły ostat­niej aktu­ali­za­cji mojego sta­tusu, w któ­rej poin­for­mo­wa­łam o powro­cie do pracy po urlo­pie. Praw­do­po­dob­nie w ogóle tego nie zro­bią.

Wsia­dłam do samo­chodu i wyje­cha­łam na drogę. Ośle­piało mnie słońce odbi­ja­jące się od asfaltu, więc opu­ści­łam osłonę. Nawet ten mały ruch ręką wydał mi się męczący. Pięć­dzie­siąt sześć lat. Z tego, co kie­dyś uwa­ża­łam za całą wiecz­ność, została tylko chwila. Coś mnie uwie­rało. Cienki, szary film pokrył moją twarz, zasło­nił mi oczy. Cią­gle pró­bo­wa­łam go zetrzeć, jak­bym sta­rała się dotrzeć do zglisz­czy po wiel­kim poża­rze. Żadne role spo­łeczne nie były już moje. Nie­które ni­gdy nie były. Nikt mnie już nie nazy­wał młodą i obie­cu­jącą. Daw­niej mło­dość sama w sobie spra­wiała, że czu­łam się pożą­dana, zarówno w życiu zawo­do­wym, jak i przez płeć prze­ciwną. Pew­nego dnia po pro­stu odkry­łam, że to wszystko się skoń­czyło. Sta­łam się prze­zro­czy­sta, czę­sto pra­gnę­łam, by ktoś mnie dostrzegł.

Ni­gdy nie zosta­łam matką, ni­gdy nie będę bab­cią. Nie dane mi było być niczyją sio­strą, więc ni­gdy nie zostanę cio­cią. Córką wciąż byłam, jesz­cze przez chwilę. Powin­nam była stać się kimś lep­szym.

Co mi zostało?Zatrzy­ma­łam się w Åre, żeby zatan­ko­wać. Kola­rze gór­scy wciąż zjeż­dżali ze szczytu Åreskutan. Odwró­ci­łam głowę. Nie chcia­łam na nich patrzeć. Wkrótce będą tam śmi­gać zdy­szani nar­cia­rze z uszami scho­wa­nymi pod gru­bymi czap­kami. Ich też nie chcia­łam oglą­dać. Z tymi ich pod­ska­ku­ją­cymi tył­kami, które nisz­czyły góry, nocą wydep­tu­ją­cych wła­sne ścieżki mię­dzy eks­klu­zyw­nymi restau­ra­cjami.

Dwa­dzie­ścia pięć lat temu przy­naj­mniej mie­li­śmy lato i jesień dla sie­bie. Gdy wszy­scy tury­ści i pra­cow­nicy sezo­nowi wra­cali do swo­ich domów pod koniec kwiet­nia, miało się wra­że­nie, jakby ucichł sztorm. Zasko­czeni tym nagłym spo­ko­jem, zwy­kle jeź­dzi­li­śmy ze Stor­lien do Åre, sia­da­li­śmy w ciem­no­ści w Torvta­ket – jedy­nej restau­ra­cji, która wów­czas była jesz­cze czynna – i zama­wia­li­śmy pizzę. Już ni­gdy nie sma­ko­wała tak dobrze jak wtedy. Teraz sza­leń­stwo trwa przez cały rok, całą dobę, i nie ma już czasu na rege­ne­ra­cję. Ale to oczy­wi­ście sprzyja gospo­darce. Tak sobie przy­naj­mniej wszy­scy wma­wiają, gdy poja­wiają się chwile zwąt­pie­nia albo Zla­tan².

Ale zie­mia już tego nie wytrzy­muje i za każ­dym razem, gdy pada deszcz, rzeki wyle­wają. Bagna i gór­skie lasy, które wcze­śniej absor­bo­wały wil­goć, poświę­cono na rzecz nowych pozwo­leń na budowę. Ryby nie­mo­gące wró­cić do swo­ich natu­ral­nych stru­mieni sym­bo­li­zują stratę, którą odczu­wamy rów­nież my, miesz­kańcy tych tere­nów.

Weszłam na sta­cję ben­zy­nową i kupi­łam colę oraz snic­kersa, cho­ciaż wie­dzia­łam, że nie powin­nam. Kiedy znowu usia­dłam za kie­row­nicą, zadzwo­nił mój tele­fon, leżący na sie­dze­niu pasa­żera.

– Hej, Bergström, jak tam dzien­ni­kar­skie śledz­two w szwedz­kiej szkole?

Nils „Strömmen” Strömqvist, znany rów­nież jako „Sza­tan”, ryczał po dru­giej stro­nie słu­chawki.

– A dzię­kuję. Teraz piszę tylko dla tych, któ­rzy nie chcą czy­tać, i czy­tam tek­sty tych, któ­rzy nie chcą pisać.

– Cho­lera, Vero, naprawdę jest aż tak źle?

Wes­tchnął, pew­nie jesz­cze głę­biej zapa­da­jąc się w swoim sze­ro­kim fotelu biu­ro­wym. Wyobra­zi­łam go sobie obra­ca­ją­cego dłu­go­pis w pra­wej dłoni. Nogi oparte na biurku, a na nich czarne drew­niaki. W tych samych drew­nia­kach ucie­kał kie­dyś przed niedź­wie­dziem. Zwykł się tym prze­chwa­lać w pokoju socjal­nym. Redak­to­rzy naczelni tacy jak on byli wymie­ra­ją­cym gatun­kiem w lokal­nej pra­sie. Kie­ro­wała nim chęć rewanżu, z któ­rej można było zro­bić poży­tek w wypadku więk­szo­ści spraw spo­łecz­nych. Naj­bar­dziej nie lubił ludzi wyko­rzy­stu­ją­cych swoje sta­no­wi­ska do mani­pu­lo­wa­nia prawdą i twier­dził, że takie zacho­wa­nia należy pięt­no­wać. Jego spoj­rze­nie zawo­dowca zawsze ana­li­zo­wało rze­czy z innej, bar­dziej nie­oczy­wi­stej per­spek­tywy, było jed­no­cze­śnie wni­kliwe i scep­tyczne, nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo był zmę­czony jako czło­wiek.

– Ow­szem, jest aż tak źle.

– Kurde, nie możesz tam zostać.

– To ty zamkną­łeś lokalny oddział redak­cji w Järpen.

– Gdyby to ode mnie zale­żało, cof­nął­bym swoją decy­zję już następ­nego dnia. Dobrze o tym wiesz.

– Tak, wiem.

Strömmen wziął mnie pod swoje skrzy­dła, gdy został mło­dym, głod­nym suk­ce­sów redak­to­rem naczel­nym. Oboje byli­śmy sta­łym ele­men­tem wypo­sa­że­nia gazety „Jämtlandsposten”, dopóki nie wylą­do­wa­łam na bruku. Dzie­liło nas dzie­więć lat. W przy­szłym roku Strömmen miał przejść na eme­ry­turę, choć kto wie, czy do tego doj­dzie. Ale wiek mu słu­żył. Na­dal był kow­bo­jem strze­la­ją­cym z bio­dra, choć jego lufa już tak nie dymiła.

Wło­ży­łam klu­czyk do sta­cyjki i go prze­krę­ci­łam.

– Zresztą, cieszmy się, że gazeta w ogóle jesz­cze ist­nieje. W zeszłym tygo­dniu dosta­li­śmy od wier­chuszki nowe wytyczne doty­czące cięć budże­to­wych.

– Jak się ma zespół?

– Cóż, wstrzy­mują oddech i liczą na wspar­cie finan­sowe dla prasy skie­ro­wane na obszary okre­ślane mia­nem „bia­łych plam” oraz na to, że Mini­ster­stwo Kul­tury zbawi świat. Związki zawo­dowe zaczy­nają się pod­da­wać. Ja też. Prę­dzej czy póź­niej zostanę wymie­niony na kogoś z działu mar­ke­tingu. Szkoda, że nie mogę się wypła­kać pra­sie, jak to robi poli­cja.

Strömmen zaśmiał się sucho, gło­śno siorb­nął i coś prze­łknął. Pew­nie pił podłą kawę z auto­matu w kory­ta­rzu. Czarną, bez cukru. Mleko z takich urzą­dzeń w żad­nym wypadku nie nadaje się do picia. Według Strömmena wygląda jak woda, w któ­rej pie­rze swoje gacie. Musiał to gdzieś prze­czy­tać.

– Okej, wyduś to z sie­bie wresz­cie.

– Co takiego?

– Dla­czego dzwo­nisz. Jaką masz sprawę, co ci leży na wątro­bie i takie tam. Nie mam całego week­endu.

Ostat­nie zda­nie wypo­wie­dzia­łam, wypy­cha­jąc języ­kiem dolną wargę, dokład­nie jak ten facet, który w rekla­mie wygrał w lotto. Otwo­rzy­łam puszkę coli, wypusz­cza­jąc z niej dwu­tle­nek węgla.

– No jasne, że nie masz.

Usły­sza­łam, jak wykrzy­wia usta. Praw­do­po­dob­nie chciał się uśmiech­nąć, ale duża por­cja snusu³ pod górną wargą sku­tecz­nie mu to unie­moż­li­wiała.

– Chcę, żebyś prze­pro­wa­dziła dzien­ni­kar­skie śledz­two w spra­wie tej mar­twej kobiety z Kall. Od początku podej­rze­wa­li­śmy, że cho­dzi o mor­der­stwo, ale poli­cja hoł­duje teraz temu mod­nemu podej­ściu, jak to się nazywa… coś zwią­za­nego z jedze­niem.

– _Slow move­ment_?

– Dokład­nie. Albo raczej _slow work_. – Strömmen zaśmiał się iro­nicz­nie, po czym zawie­sił głos, jakby coś prze­żu­wał. – Oczy­wi­ście nie roz­pi­suj się za bar­dzo o ofie­rze, cho­dzi raczej o uchwy­ce­nie nastroju panu­ją­cego w tej miej­sco­wo­ści, tego, co mówią i myślą zwy­kli ludzie. Ci w skle­pie i w lokal­nym domu kul­tury. Podobno wiele kobiet boi się wycho­dzić z domu.

– Nie śle­dzę tego w mediach, cały dzień mia­łam lek­cje.

Nie chcia­łam przy­znać, że teraz z taką samą gor­li­wo­ścią uni­kam wia­do­mo­ści, z jaką kie­dyś je pisa­łam.

– Nic nie szko­dzi. Jak na razie spo­rzą­dzono tylko dwie krót­kie notatki, więc łatwo się w tym poła­pać. Teraz czas na coś dłuż­szego. Poli­cją my się zaj­miemy. Ty skup się na tym, o czym ci mówi­łem.

Prze­łknę­łam ślinę.

– Nie wiem, Strömmen. Pra­cuję teraz w szkole…

– Tak, ale tylko w dni robo­cze. Week­endy masz całe dla sie­bie. – Strömmen też wypchnął języ­kiem dolną wargę. – Poza tym wydaje mi się, że potrze­bu­jesz znów zaan­ga­żo­wać się w praw­dziwy pro­jekt z praw­dziwymi ludźmi. Ucznio­wie to nie ludzie, dopóki nie ukoń­czą szkoły, każdy to wie, poza nauczy­cie­lami oczy­wi­ście.

– Poza tym wybie­ram się na polo­wa­nie.

– Ech, pijesz jägermeistera i bie­gasz po lesie, odkąd skoń­czy­łaś osiem­na­ście lat.

– Góra to klep­nęła?

– Tak, na sto pro­cent. Per nie ma ludzi, a z poziomu redak­cyj­nego biurka nie da się niczego dowie­dzieć. Poli­cja jest cho­ler­nie powścią­gliwa. Musimy poga­dać z miej­sco­wymi.

– Dla mnie Kall to sto sześć­dzie­siąt kilo­me­trów w obie strony.

– Czy to cię kie­dy­kol­wiek powstrzy­mało?

– Nie.

Ale prawdą jest, że pierw­szym uczu­ciem, gdy stra­ci­łam posadę w lokal­nej gaze­cie, była ulga. Koniec z samot­nymi nocami na śli­skich dro­gach pod­czas śnie­życy, żeby jako pierw­sza dotrzeć na miej­sce wypadku, cza­sami nawet przed poli­cją i karetką. Koniec z noc­nymi kosz­ma­rami, któ­rym akom­pa­nio­wały piski i trza­ski poli­cyj­nego radia na noc­nym sto­liku. Koniec z cięż­kim sprzę­tem foto­gra­ficz­nym, łopatą do śniegu i kom­bi­ne­zo­nem do jazdy na sku­te­rze śnież­nym. Nie mia­łam już siły. Nie chcia­łam tego robić. Ale potem, gdy bez­sku­tecz­nie pró­bo­wa­łam się utrzy­mać jako fre­elan­cerka, poja­wiło się zagu­bie­nie. Moja stopa na próżno szu­kała skały, choćby małej.

I nagle, ni z gruszki, ni z pie­truszki, zadzwo­nił do mnie Strömmen i grze­bał w moim życiu jak w kon­te­ne­rze na odpady. Nie byłam pewna, czy znaj­dzie w nim tylko stare śmieci, czy może coś jesz­cze, coś, z czego będzie można zro­bić poży­tek. Nie mia­łam ochoty się tego dowia­dy­wać. Wie­dzia­łam, że moje serce nie znie­sie kolej­nej porażki.

– No dobra, jak naj­szyb­ciej daj mi znać, czy bie­rzesz to zle­ce­nie. Wyślę ci linki do tego, co wcze­śniej napi­sa­li­śmy.

– Okej, ode­zwę się.

W myślach już odmó­wi­łam Strömmenowi, ale byłam mu winna cho­ciaż odro­binę zain­te­re­so­wa­nia.

Zostało mi do poko­na­nia pra­wie trzy­dzie­ści kilo­me­trów. Jedną ręką roz­pa­ko­wa­łam cze­ko­ladę, drugą cały czas trzy­ma­jąc na kie­row­nicy. Orzeszki ziemne dra­pały mnie w gar­dło, więc popi­łam je słod­kim napo­jem. Pro­gram trzeci Szwedz­kiego Radia infor­mo­wał o rosną­cych kosz­tach prze­bu­dowy węzła komu­ni­ka­cyj­nego Slus­sen w sto­licy oraz dużym pro­jek­cie budowy obwod­nicy wokół Sztok­holmu. Prze­łą­czy­łam na pro­gram czwarty, regio­nalną sta­cję nada­jącą w Jämtland. Apteka w Föllinge miała zostać zamknięta.

Po minię­ciu miej­sco­wo­ści Duved odle­gło­ści mię­dzy domami zaczęły się zwięk­szać, a za Gevsjön nikt nie zadbał o to, by na czas odśnie­ża­nia usu­nąć z pobo­cza słupki do wyzna­cza­nia gra­nicy drogi. Jecha­łam przez las. Mil­czące, cien­kie, ostre gałę­zie i sękate konary wycią­gały się w moją stronę. Mija­łam jeziora lśniące czer­nią i bru­natne mokra­dła. Podą­ża­łam ich brze­giem, bada­jąc gra­nice utkane z puchu weł­nianki, ster­czą­cych kęp trawy i prze­kwi­tłych kwia­tów maliny moroszki.

Słońce jesz­cze nie zaszło, ale dni stop­niowo zaczęły się skra­cać. Jesienne ciem­no­ści poże­rały wszystko na swo­jej dro­dze. Podró­żo­wa­łam przez kra­jo­braz sta­no­wiący moje DNA. Tu bawi­łam się i dora­sta­łam, wdy­cha­jąc zapach mokra­deł oraz mchu. Moje ciało to pamię­tało. Świad­czyły o tym bli­zny po zadra­pa­niach od krza­ków i zaro­śli. Zawsze tęsk­niło za cie­płem, lecz gdy robiło się za gorąco, chciało wró­cić do domu, zła­pać oddech. Tutaj odpo­czy­wa­łam od strza­łów, eks­plo­zji i prze­stęp­czo­ści gan­gów dużego mia­sta. Oko­lice te zma­gały się z zupeł­nie innymi pro­ble­mami, które wpły­wały jed­nak do tej samej rzeki co te na przed­mie­ściach. Jedne i dru­gie miały swoje ujście w Rosen­bad.

Wje­cha­łam do Ånn ską­pa­nego w ostrym popo­łu­dnio­wym świe­tle. Eskil Eriks­son szedł pobo­czem w kami­zelce odbla­sko­wej. Pod­niósł rękę w geście powi­ta­nia, więc zro­bi­łam to samo. Góry się skrzyły, spadł już pierw­szy śnieg. Ci, któ­rzy nie rozu­mieją miej­sco­wych realiów, rzadko dostrze­gają piękno tego miej­sca. Wole­liby, żeby przy­sy­pał je śnieg, zakry­wa­jąc praw­dziwe pro­blemy. Chcie­liby zni­we­lo­wać jego nie­do­sko­na­ło­ści, popra­wić je tak, jak korek­to­rem Tipp-Ex popra­wia się błąd w tek­ście. Cha­otyczna i nie­upo­rząd­ko­wana struk­tura wsi, nie­pa­su­jące do sie­bie i odda­lone od sie­bie domy, dosto­so­wane do panu­ją­cych tu warun­ków atmos­fe­rycz­nych, tylko wzmac­niają ich poczu­cie zagu­bie­nia.

Ale ci, któ­rzy rozu­mieją miej­scowe realia, wie­dzą, że tutaj można zaj­rzeć pod powierzch­nię. Surowa natura jest naga, cał­ko­wi­cie auten­tyczna. Nie znam pięk­niej­szego miej­sca.

Tar­gały mną sprzeczne emo­cje, eks­cy­ta­cja prze­pla­tała się z obo­jęt­no­ścią. Ni­gdy nie doce­nia­łam tej week­en­do­wej atmos­fery w Ånn. Drzwi do zajazdu, który przez miesz­kań­ców praw­do­po­dob­nie już zawsze będzie nazy­wany Domem, były sze­roko otwarte. Być może Björn chciał wpu­ścić tro­chę świe­żego powie­trza przed wie­czor­nym ruchem w pubie. W oknie wie­trzyła się pościel. Może dla gości hote­lo­wych? Na pię­trze wciąż znaj­do­wało się kilka pokoi do wyna­ję­cia. Wysia­da­jąc z auta, usły­sza­łam w oddali szcze­ka­nie psa Ågrena.

* * *

Wie­dzia­łam, że zapach dotrze do moich noz­drzy już na klatce scho­do­wej, lecz coraz trud­niej było mi go poczuć. Woń prze­szło­ści uno­siła się w całym budynku, ata­ko­wała mnie od samego progu oso­bli­wym połą­cze­niem zapa­chu zawil­go­co­nego lino­leum i zimna zamknię­tego w domku let­ni­sko­wym.

Prze­ska­ki­wa­łam po dwa stop­nie naraz, jak zwy­kle sta­ra­jąc się uni­kać widoku pocze­kalni z nie­czynną kasą bile­tową i pustymi ław­kami. Cały budy­nek pach­niał smut­kiem, jakby opła­ki­wał czasy, gdy znaj­do­wał się w cen­trum wyda­rzeń i sie­dzieli w nim podróżni ze swo­imi baga­żami.

Moje dwu­po­ko­jowe miesz­ka­nie było szczu­rzą norą, ale za to dość tanią, i mie­ściło się na pię­trze sta­cji kole­jo­wej. Minęło wiele lat, odkąd pań­stwowa firma Jern­hu­sen odpo­wie­dzialna za zarzą­dza­nie nie­ru­cho­mo­ściami zwią­za­nymi z trans­por­tem kole­jo­wym sprze­dała cały budy­nek pry­wat­nej fir­mie dewe­lo­per­skiej, od któ­rej wynaj­mo­wa­łam to lokum. Dawno temu miesz­kali tu zawia­dowca i inni pra­cow­nicy sta­cji, na­dal dostrze­ga­łam ślady ich cięż­kiej pracy. Wciąż cze­ka­łam, aż ktoś zechce wpro­wa­dzić się do kawa­lerki obok mnie. Tory kole­jowe na zewnątrz budynku w dal­szym ciągu sta­no­wiły inte­gralną część oto­cze­nia, niczym korze­nie łączące drzewo z zie­mią. Cza­sami zatrzy­my­wały się tu pociągi. Cza­sami. Choć głów­nie mknęły dalej, i to nie z taką czę­sto­tli­wo­ścią jak daw­niej, może kilka razy dzien­nie.

Po śmierci mamy, kiedy ojciec dostał miej­sce w domu opieki w Åre, za jego namową sprze­da­łam dom rodzinny Nor­we­gowi jeż­dżą­cemu na sku­te­rze śnież­nym. Nie potrze­bo­wa­łam tak dużego lokum, co ura­to­wało moje finanse, gdy stra­ci­łam pracę. Wpro­wa­dzi­łam się do budynku sta­cji kole­jo­wej w tym samym tygo­dniu, w któ­rym opróż­ni­łam szu­fladę redak­cyj­nego biurka, i tego samego dnia, w któ­rym Levan prze­pro­wa­dził się do innej kobiety. Można powie­dzieć, że trzy lata temu całe moje życie legło w gru­zach.

W przed­po­koju wciąż stała nie­roz­pa­ko­wana walizka, mimo że od powrotu z Majorki minęły już ponad dwa mie­siące. Igno­ro­wa­łam ją, i tak nie potrze­bo­wa­łam let­nich ubrań. Po pro­stu wyję­łam z niej brudną bie­li­znę i zamknę­łam ją z powro­tem.

W toa­le­cie migało świa­tło, a pod­łoga w łazience była lodo­wata. Na szczę­ście suszarka bęb­nowa mogła też peł­nić funk­cję kominka. Namo­czy­łam czy­sty ręcz­nik i wło­ży­łam go do bębna, po czym włą­czy­łam urzą­dze­nie. Ręcz­nik wiro­wał wewnątrz, a cie­płe powie­trze dmu­chało nad umy­walką, wanną oraz toa­letą. W końcu mogłam się roze­brać, nie ryzy­ku­jąc zamar­z­nię­cia. Namy­dli­łam się od stóp do głów i wzię­łam długi, gorący prysz­nic. Zauwa­ży­łam, że wło­sów pod pachami zro­biło się jakoś wię­cej. Prze­je­cha­łam dło­nią po grud­ko­wa­tych udach. Były pełne nie­rów­no­ści, zaro­śnięte i samotne jak rzadko odwie­dzane leśne drogi. Prze­su­nę­łam dłoń wyżej i zaczę­łam się mastur­bo­wać pal­cem wska­zu­ją­cym pra­wej ręki. Po kilku sekun­dach było po wszyst­kim.

Póź­niej zna­la­złam wygodne spodnie dre­sowe. Dżinsy nosi­łam tylko w pracy. Za to T-shirt i cienki polar były sta­łymi i nie­odzow­nymi ele­men­tami mojej gar­de­roby. Wło­ży­łam nos pod pachę pod­ko­szulka, deli­katna woń sta­rego potu wnik­nęła w mate­riał, ale nie jakoś bar­dzo. Levan nazy­wał mój strój „uni­for­mem dzien­ni­kar­skim”.

– W branży dzien­ni­kar­skiej nie ma „luź­nych piąt­ków”, są „pola­rowe piątki” – mawiał ze śmie­chem.

Tęsk­ni­łam za jego dow­ci­pem, który nazy­wa­li­śmy „ojcow­skim humo­rem”, do momentu, aż słowo „ojciec” nabrało smut­nego wydźwięku.

Zebra­łam włosy. Były na tyle dłu­gie, że mogłam je zwią­zać w kucyk, ale stały się bar­dziej szorst­kie i cień­sze. W przy­szłym tygo­dniu zadzwo­nię do Katty i spy­tam o wolny ter­min – pomy­śla­łam. Pik­nął tele­fon. SMS od Strömmena: „Daj spo­kój, Bergström. Nie mam całego week­endu”.

Zaczę­łam się pocić. To nie były ude­rze­nia gorąca, tylko reper­ku­sje wcze­śniej­szych wyda­rzeń. Niczym ciemne plamy na stole w kuchni.

* * *

Całe ciało sta­wiało opór, gdy w końcu włą­czy­łam kom­pu­ter. Nie­bie­skawe świa­tło zmierz­chu dawno już otu­liło tory kole­jowe i psy. Minęło pra­wie pięt­na­ście minut, zanim połą­czy­łam się z inter­ne­tem i wresz­cie mogłam otwo­rzyć maila od Strömmena. Załą­czył w nim dwa linki, oba odsy­ła­jące do strony inter­ne­to­wej „Jämtlandsposten”. Pierw­szy tekst był jedy­nie notatką sku­pia­jącą się na samej wia­do­mo­ści o tym, że tydzień temu przy ambo­nie myśliw­skiej natra­fiono na zwłoki kobiety, a zna­lazł je jakiś męż­czy­zna na swoim polu. Podej­rze­wa­łam, że to nocny zespół redak­cyjny z Sund­svall natknął się na infor­ma­cję o tym zda­rze­niu na stro­nie inter­ne­to­wej poli­cji i poin­for­mo­wał o tym czy­tel­ni­ków.

Minęło sześć dni, zanim opu­bli­ko­wano kolejny tekst. Dziś rano czy­tel­nicy dowie­dzieli się, że poli­cja podej­rzewa mor­der­stwo. Pro­wa­dzący postę­po­wa­nie przy­go­to­waw­cze pro­ku­ra­tor poin­for­mo­wał, że cho­dzi o szcze­gól­nie bru­talne prze­stęp­stwo z uży­ciem prze­mocy, lecz ze względu na dobro sprawy nie chciał tego komen­to­wać, dodał tylko, że zda­rze­nie miało miej­sce szó­stego wrze­śnia póź­nym wie­czo­rem. W arty­kule wspo­mniano rów­nież o tym, że poli­cji nie udało się jesz­cze powia­do­mić krew­nych kobiety. Dla­czego? Tak czy ina­czej poli­cja cze­kała na infor­ma­cje.

Czy to naprawdę wszystko? Szybko wpi­sa­łam w Google słowa „mor­der­stwo” i „Kall”. W tytu­łach nale­żą­cych do kon­cernu poja­wiła się tylko ta sama notatka, którą już czy­ta­łam. Inne wia­do­mo­ści doty­czące Kall poru­szały temat kiep­skich dróg albo ryzyka, że dom opieki zosta­nie prze­kształ­cony w schro­ni­sko dla uchodź­ców. Więk­szość tych arty­ku­łów napi­sa­łam sama, co wyda­wało mi się kom­pletną abs­trak­cją. Kiedy zmie­ni­łam słowa na „mor­der­stwo” i „gmina Åre”, zna­la­złam arty­kuł na stro­nie „Dagens Nyhe­ter”, ale gdy zaczę­łam go czy­tać, oka­zało się, że cho­dzi o kry­mi­nał autor­stwa Hansa Rosen­feldta.

Znie­chę­cona weszłam na forum inter­ne­towe Fla­sh­back. Tam, jak zwy­kle, działo się znacz­nie wię­cej. Ktoś o pseu­do­ni­mie Vinter75 zało­żył wątek o ofie­rze w tej samej chwili, gdy „Jämtlandsposten” opu­bli­ko­wała arty­kuł o mor­der­stwie na swo­jej stro­nie.

„Co wie­cie o mor­der­stwie w Kal­l­sko­gen? Dawaj­cie!”

Szybko prze­scrol­lo­wa­łam wątek i rze­czy­wi­ście, mniej wię­cej w poło­wie zna­la­złam link do strony na Face­bo­oku. „Ofiara mor­der­stwa” – napi­sano. Klik­nąw­szy na link, tra­fi­łam na stronę nie­ja­kiej Isa­belli Sand­gren. Zdję­cie pro­fi­lowe przed­sta­wiało wychu­dzoną kobietę w dżin­sach i brą­zo­wym swe­trze. Wokół szyi miała owi­niętą cienką fio­le­tową chu­stę z frędz­lami. Krzy­kliwy kolor nie paso­wał do jej pokry­tej bli­znami po trą­dziku twa­rzy i roz­ja­śnio­nych wło­sów. Stała oparta o drew­niany płot, a w tle znaj­do­wał się wodo­spad, może Tännforsen. Foto­gra­fowi nie udało się wywo­łać nawet małego uśmie­chu na jej twa­rzy. Z face­bo­oko­wego pro­filu kobiety dowie­dzia­łam się, że uro­dziła się w lipcu sie­dem­dzie­sią­tego dzie­wią­tego roku, ale niczego wię­cej. Żad­nych infor­ma­cji o krew­nych. Ani jed­nego zna­jo­mego. Nie zna­la­złam też żad­nych innych zdjęć ani postów. Isa­bella Sand­gren naj­wy­raź­niej nie była zbyt aktywna w mediach spo­łecz­no­ścio­wych.

Wygo­oglo­wa­łam jej imię i nazwi­sko. Natych­miast poja­wiły się wyniki doty­czące koor­dy­na­torki badań, psz­cze­larki i chi­rurżki o tych per­so­na­liach. Wszyst­kie były aktywne w sieci, za to zamor­do­wana Isa­bella się nie ujaw­niała. Była jak patyki nie­sione przez nurt rzeki bez wyraź­nego celu czy kie­runku, pozba­wiona wyraź­nego związku z oto­cze­niem. Czy naprawdę nie zosta­wiła po sobie żad­nego cyfro­wego śladu oprócz pro­filu na Face­bo­oku? Czy jest moż­liwe, aby ukry­wać się przed świa­tem?

Kim tak naprawdę była? Wró­ci­łam na Fla­sh­back i przej­rza­łam komen­ta­rze. Te same infor­ma­cje, które już mia­łam. Isa­bella Sand­gren kupiła starą, opusz­czoną chatę w lesie pod Kall, nie­da­leko miej­sca, gdzie została zamor­do­wana, i wpro­wa­dziła się tam kilka lat temu, sama. Na tym koń­czyły się infor­ma­cje. Nikt nie potra­fił nic powie­dzieć na temat jej prze­szło­ści, choć pytań przy­by­wało.

Ale na temat mor­der­stwa poja­wiło się wiele kre­atyw­nych hipo­tez. Jedna z plo­tek doty­czyła sek­stu­ry­stów w Åre, nar­cia­rzy szu­ka­ją­cych na urlo­pie dodat­ko­wych atrak­cji. Rzadko mówiło się o tym aspek­cie tury­styki, ale dosko­nale wie­dzia­łam, że ist­nieje i staje się coraz powszech­niej­szy, odkąd nowo­bo­gaccy Rosja­nie odkryli ten region. Plot­ko­wano nawet, że Isa­bella przy­je­chała do Mörsil ze strip­ti­zer­kami z kra­jów bał­tyc­kich. Gdy strip­tiz stra­cił na popu­lar­no­ści, została w regio­nie i zaczęła się pro­sty­tu­ować. Według osoby piszą­cej pod pseu­do­ni­mem Genus­ge­nius „wszy­scy męż­czyźni kupu­jący seks mają OGROMNĄ skłon­ność do sto­so­wa­nia prze­mocy, czyli mor­dercą mógł być w zasa­dzie kto­kol­wiek, z każ­dej klasy spo­łecz­nej. Zarówno ban­ko­wiec, jak i hydrau­lik”.

Wes­tchnę­łam. Nala­łam sobie kie­li­szek czer­wo­nego wina. Pierw­szy łyk zawsze był naj­lep­szy. Poczu­łam pustkę, fizyczną i emo­cjo­nalną. Czy­ta­łam dalej.

Użyt­kow­nik o nicku Vat­ten­bjo­er­nen napi­sał: „Bio­rąc pod uwagę uło­że­nie ciała – podobno leżała jak aktorka na sce­nie oświe­tlona reflek­to­rem – nie zdzi­wił­bym się, gdyby to był jakiś nie­zrów­no­wa­żony kie­rowca cię­ża­rówki, który już wcze­śniej ucie­kał przed wymia­rem spra­wie­dli­wo­ści. Pew­nie zatrzy­mał się tam tylko na jedną noc. Poli­cja będzie miała pro­blem, żeby namie­rzyć sprawcę, ale życzę powo­dze­nia”.

Vat­ten­bjo­er­nen dołą­czył kilka lin­ków doty­czą­cych seryj­nego mor­dercy z USA.

Ucznio­wie mówili o tym, że kobieta została powie­szona na ambo­nie myśliw­skiej, a tutaj ktoś twier­dził, że mor­der­stwo przy­po­mi­nało pew­nego rodzaju spek­takl. Nie było pew­no­ści, czy któ­ra­kol­wiek z tych teo­rii jest praw­dziwa, mogły powstać w wyniku plo­tek, ale obie suge­ro­wały, że miej­sce zbrodni zostało jakoś zaaran­żo­wane. Zakrę­ci­łam pasmo wło­sów na palcu i wzię­łam duży łyk wina, nie nale­ża­łam do osób, które sączą alko­hol. Ze świe­cą­cej pust­kami lodówki wycią­gnę­łam resztkę żół­tego sera i ukro­iłam sobie pla­ste­rek.

Przed­ostatni wpis kogoś o nicku The­tru­th­wil­l­se­ty­oufree był jesz­cze bar­dziej zagad­kowy: „Tak zwana ofiara zawsze była kłam­czu­chą, pew­nie znowu naro­biła sobie pro­ble­mów”.

Vinter75, który zało­żył ten wątek, odpo­wie­dział: „Co masz na myśli, pisząc »tak zwana ofiara« i »zawsze była kłam­czu­chą«? Jak to »znowu naro­biła sobie pro­ble­mów«?! Co chcia­łeś przez to powie­dzieć, The­tru­th­wil­l­se­ty­oufree? Wytłu­macz!”.

Lepiej bym tego nie ujęła.

Nie­stety The­tru­th­wil­l­se­ty­oufree był nie­uchwytny. Tak jak prawda.

Na razie wyda­wało się, że jedy­nym świad­kiem jest męż­czy­zna, który zna­lazł zwłoki tej kobiety. Strömmen napo­mknął, że po pierw­szych dwóch arty­ku­łach pró­bo­wali wycią­gnąć od poli­cji jakieś infor­ma­cje, ale bez­sku­tecz­nie. Jed­nak ktoś musi coś wie­dzieć. Zawsze tak jest. Opar­łam się na krze­śle. Nikt na Fla­sh­backu nie wspo­mi­nał, że po oko­licy gra­suje jakaś bestia. Zawsze, że to ktoś z zewnątrz, nikt z miej­sco­wych. Pomy­śla­łam o swo­ich uczniach. Cho­ciaż więk­szość z nich nie chciała dać tego po sobie poznać, to jed­nak byli prze­stra­szeni. Widzia­łam to w ich oczach.

Zro­dziła się we mnie chęć dowie­dze­nia się cze­goś wię­cej. Ucie­szyło mnie to i prze­ra­ziło zara­zem. Przez wiele lat musia­łam wie­dzieć wszystko, stale pod­łą­czona do sieci, poin­for­mo­wana, zorien­to­wana w tym, co działo się na świe­cie. Jed­nak cie­ka­wość stop­niowo mnie opusz­czała. Pew­nego dnia skoń­czyła mi się dar­mowa pre­nu­me­rata „Jämtlandsposten” i ni­gdy jej nie odno­wi­łam. Moje pory oglą­da­nia wia­do­mo­ści w tele­wi­zji, stałe punkty odnie­sie­nia, jak „Aktu­ellt” i „Rap­port”, kom­plet­nie stra­ciły na zna­cze­niu.

Mimo to pomy­śla­łam, że jed­no­ra­zowy powrót do gazety raczej mnie nie zabije. Spoj­rza­łam na szafę na broń sto­jącą w przed­po­koju. Wcze­śniej nasma­ro­wa­łam lufę sztu­cera na łosie. Zaim­pre­gno­wa­łam buty. To wła­śnie tym zaj­mo­wa­łam się przez ostatni tydzień. Ale polo­wa­nie i noc­leg w cha­cie myśliw­skiej mogły pocze­kać. Wró­ci­łam do kom­pu­tera. Strömmen miał rację, potrze­bo­wa­łam tro­chę kon­taktu z rze­czy­wi­sto­ścią.

Się­gnę­łam po tele­fon, który wpadł mię­dzy poduszki kanapy, i napi­sa­łam: „Hej, jutro jadę do Kall”. Krótka odpo­wiedź Strömmena, któ­rej towa­rzy­szyło gło­śne pik­nię­cie, nade­szła natych­miast: „Świet­nie!”. Chwilę póź­niej przy­szła kolejna wia­do­mość, w któ­rej dodał: „I nie zapo­mnij pod­lać kwiat­ków”.

Po kon­dy­cji kwia­tów można się domy­ślić, jak ktoś trosz­czy się o przy­ja­ciół – mawiał Strömmen, wsa­dza­jąc pulchny palec w doniczkę u odwie­dza­nych przez sie­bie osób jak ter­mo­metr w tyłek odwod­nio­nego sta­ruszka.

Dorzu­cił jesz­cze uśmiech­niętą emotkę. Uśmiech­nę­łam się mimo­wol­nie, bo była to emotka z por­cją snusu pod wargą, lecz po chwili posmut­nia­łam. Moje kwiatki potrze­bo­wały wody. Wszyst­kie.

Ści­snęło mi gar­dło, a do oczu napły­nęły łzy. Odchy­li­łam głowę, pró­bu­jąc zatrzy­mać je pod powie­kami. Prze­klęte łzy, myśla­łam, że nad nimi panuję, ale jed­nak nie.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Sys­tem­bo­la­get – szwedzka pań­stwowa sieć skle­pów mono­po­lo­wych. Jest to jedyne miej­sce w Szwe­cji, gdzie można legal­nie kupić napoje o zawar­to­ści alko­holu powy­żej 3,5% (z wyjąt­kiem restau­ra­cji i barów, które mają spe­cjalne licen­cje). Wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki.

2. Cho­dzi o Zla­tana Ibra­hi­mo­vi­cia i jego posia­dłość w opi­sy­wa­nej oko­licy.

3. Snus (szw.) – popu­larna w Szwe­cji używka. Drobno mie­lony wil­gotny tytoń z dodat­kiem soli, kon­ser­wan­tów i eks­trak­tów sma­ko­wych. Umiesz­cza się go pod dolną lub górną wargą.

4. Popu­larna w Szwe­cji kieł­basa. Można ją porów­nać do pol­skiej kieł­basy parów­ko­wej, tyle tylko, że jest więk­sza i zawiera też woło­winę. Szwe­dzi podają ją naj­czę­ściej na obiad w for­mie pod­sma­żo­nych pla­strów.

5. Tunnbröd (szw.) – rodzaj tra­dy­cyj­nego szwedz­kiego chleba, który jest cienki i miękki i przy­po­mina tor­tillę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: