Gawędy łowieckie. Nad wodami sujfunu - ebook
Gawędy łowieckie. Nad wodami sujfunu - ebook
Aleksander Danilczuk służący w randze oficera w carskiej armii na dalekim wschodzie Rosji, odpowiadał za zaprowiantowanie swojej jednostki. W ramach pełnionej przez siebie funkcji mógł podejmować myśliwskie eskapady w głąb syberyjskiej tajgi.
Dwutomowe Gawędy łowieckie są nie tylko opisem myśliwskich przygód, lecz także obrazem życia i zwyczajów zwierząt tych terenów, w tym zimowania niedźwiedzi czy emigracji syberyskiej sarny, wielotysięcznymi rudlami wędrującej z północy na południe. To swoisty hołd oddany przyrodzie, której w tym kształcie nie będzie już dane zobaczyć nikomu z nas.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65443-96-0 |
Rozmiar pliku: | 844 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niniejsza książka ukazała się już drukiem w 1948 roku, jednak obecne wydanie nie jest reprintem w ścisłym tego słowa znaczeniu. Całość otrzymała zupełnie nową szatę graficzną, a tekst został zmodernizowany w zakresie pisowni oraz interpunkcji. W przypisach objaśniono mniej znane terminy, słowa i zwroty przestarzałe lub rzadkie, natomiast objaśnienia dotyczące nazw gatunkowych pozostawiono w brzmieniu oryginalnym. W przypadku nazw geograficznych w miarę możliwości zastosowano pisownię współczesną, ale zachowano nazwy zwyczajowe. Dołożono wszelkich starań, by ingerencja w tekst ograniczyła się do minimum i nie zatarła jego uroku oraz kolorytu. Zachowano także przedmowę z pierwszego wydania ze względu na zawarte w niej informacje o autorze.PRZEDMOWA
Z końcem XIX wieku z map świata zaczęły w coraz szybszym tempie znikać białe plamy. Poza lodowymi polami na obu biegunach nie było już miejsca, gdzie by nie stanęła ludzka stopa, gdzie by biały człowiek nie dotarł, nie poznał tubylców i ich zwyczajów, nie ujarzmił przyrody, a nawet nie odcisnął swymi poczynaniami piętna na miejscowym krajobrazie.
Niepoślednią rolę w badaniach odkrywczych, wyprawach naukowych, przyrodniczych i łowieckich odegrali Polacy. Szczególnie zaś silnie związane jest imię naszych rodaków w zbadaniu i opisaniu pustyni, stepów, masywów górskich i tajg głębokiej Azji. Przewalski, Dybowski, generał Grąbczewski i wielu innych, często bezimiennych, oddało w tej dziedzinie całemu cywilizowanemu światu nieocenione wprost usługi.
Jednym z takich bezimiennych, może trochę z przypadku, podróżników i badaczy syberyjskiej przyrody jest Autor _Gawęd łowieckich_ Aleksander Danilczuk. Danilczuk, Polak będący oficerem kawalerii w garnizonie rosyjskim na pograniczu Chin, w Kraju Ussuryjskim, ma inne i wyższe aspiracje niż przeciętny w owych czasach porucznik armii carskiej. Nie nęci go wielogodzinne pijaństwo w kasynie pułkowym, idący w tysiące rubli poker czy wątpliwej wartości miłostki. Kiedy tylko otrzyma kilka dni urlopu czy choćby wolną od służby niedzielę, konno, ze strzelbą na ramieniu, częstokroć samotnie, zapada w tajdze czy ucieka na rozlewy wodne, wgłębiając się w tajemnice egzotycznej przyrody, zyskując przyjaźń tubylczych mieszkańców, podpatrując życie miejscowej fauny.
A że Danilczuk kocha las, śniegi, wiosnę, włóczęgę, zwierzęta i przygodę, a do tego potrafi przelać na papier to, co widzi i czuje, powstają u schyłku jego życia _Gawędy łowieckie_. _Gawędy_ pisane są soczyście i jędrnie, tryskają niefrasobliwym humorem, stanowią subtelną satyrę stosunków rosyjskich sprzed pół wieku i mówią o niewątpliwej egzotyce tematu. Egzotyce nie tylko łowieckiej, ale zarówno krajobrazowej, jak i ludzkiej, a nawet stającej się dokumentem epoki, która minęła bezpowrotnie.
Egzotyka łowiecka _Gawęd_ jest tym bliższa sercu i duszy polskiego myśliwego, że zwierz czy ptak, którego opisuje Danilczuk, znany jest w przeważnej części i niejednokrotnie zdobywany przez naszych łowców w kraju. Rosochaty łoś, szablasty odyniec czy wielkogłowy wilk, rwący się z kwoktaniem bażant, dzwoniące lotkami pod niebem kaczki czy wreszcie burkający w gąszczu jarząbek – to są wszystko nasi dobrzy znajomi. Jedynie mnogość i jakość spotykanego przez Autora zwierza zadziwić musi i oszołomić przyrodnika i myśliwca. Takie bowiem nasilenie zwierzem łowiska, jak miało to miejsce w ussuryjskiej tajdze, należy już w naszych oczach do równie dalekiej przeszłości, jak żubr, tur czy suhak.
Na zakończenie pragnę jeszcze zaznaczyć, że rękopis _Gawęd_, nieżyjącego już niestety dzisiaj Autora, wyszukany i nabyty przez Spółdzielnię „Las”, dostał się do moich rąk w stanie mocno zniszczonym i niekompletnym. Toteż w wielu miejscach musiałem czynić poprawki, uzupełnienia, a nawet dopisywać całe ustępy czy strony. Starałem się w tych wypadkach zachować swoisty styl i oryginalny sposób pisania Autora. Czy mi się to udało? – nie wiem. Odpowiedź na to pytanie dać może zresztą tylko i wyłącznic czytelnik po przeczytaniu całości _Gawęd_.
Jeżeli więc w toku opowiadania i w potoczystości języka zmiany te i wstawki stały się niewyczuwalne i trudne do uchwycenia, będzie to dla mnie wielką nagrodą za wielomiesięczną pracę włożoną w _Gawędy łowieckie_ i głębokim zadowoleniem z dobrze spełnionego obowiązku wobec człowieka, którego już nie ma.
ZBIGNIEW KOWALSKI
Warszawa, dnia 15 marca 1948r.TYGRYS
Pan Atanazy dawno przekroczył pięćdziesiątkę. Nieco otyły, z wydatnym brzuszkiem wyglądał na człowieka, który wiele już roztrwonił z kapitału swoich sił życiowych. Po bujnej i kruczej, jak zapewniał, czuprynie, nie pozostało nawet i wspomnienia, gdyż rozrzucone wokół głowy siwe kosmyki w kształcie wianuszka starannie golił. Golił też brodę i baki, pozostawiając jedynie nietknięte gęste, zaporoskie wąsy. Wąsy te utrzymywał pan Atanazy w kolorze najprzedniejszego szuwaksu.
Był on człowiekiem wielkiego serca i zacności, zawsze śpieszył z pomocą tym, których bieda mocno przycisnęła. W stosunkach służbowych znano go jako wielkiego formalistę: wymagającego, nieustępliwego, a upartego przy tym jak kozioł.
Pan Atanazy słynął z gościnności, choć otoczenie swe traktował obojętnie. Bliskich miał niewielu, jednak z kim się już zaprzyjaźnił, tego nie zawiódł. Znajomych dzielił stary dziwak na kilka kategorii, określając każdą z nich bardzo swoiście. Wszystko, co nosiło spódniczki, lecz nie przekroczyło trzydziestki, zaliczał do „srok”. Panie w wieku od ukończonej trzydziestki do pełnej pięćdziesiątki należały do „wiedźm”, niewiasty zaś po pięćdziesiątce nazywał, i to zawsze zbiorowo, „te matrony”, będąc zaś w złym humorze: „te cholery matrony”. Były to jednak określenia wyłącznie zbiorowe, indywidualnie do każdej starszej pani nieodmiennie i z lekkim pochyleniem głowy stosował powiedzenie „nasza matrona”.
Rodzaj męski różniczkował pan Atanazy równie starannie. Tych, którzy zbyt sumiennie obcałowywali śliczne rączki jego małżonki, pani Natalii, nazywał zbiorowo, niezależnie od wieku, „pętakami”. Również niezależnie od wieku zespół męski nieulegający czarom sylfidy zaliczał do grupy „szczygłów”. Grupę zaś cieszącą się jego wyjątkowymi względami określał jako „moje sokoły”, a indywidualnie: „mój sokole”. Charakterystyczną cechą duchowego wnętrza starszego pana była niezłomna, niesłabnąca wola do namiętnej walki z tuzinem chorób, które go dręczyły. Jako przyrodnik-zielarz samodzielnie ratował swe zdrowie. Bał się bowiem panicznie lekarzy, nazywając ich konowałami lub wręcz trucicielami… Leczył się stale, codziennie, według własnych zasad, zażywając leki sporządzone wedle stworzonej przez siebie farmakopei, a dozowane w myśl własnego przekonania i samopoczucia.
Podstawowym lekarstwem była brzozowa, sporządzona na młodziutkich pączkach brzozowych. Niemniej poważną rolę odgrywały w kuracji: czernicha, której aromat przypominał do złudzenia świeżo rozkwitłą czeremchę, i morelówka – płyn niezrównanego smaku, a koloru bladej grudniowej zorzy porannej. Były i inne bardziej skomplikowane remedia, jak kilka numerów różnorodnych ziołówek, a nawet ukryta głęboko w szafie starucha, w której na dnie gąsiorka pływały nieznane nikomu bliżej pomarszczone grzybki.
Atanazowa połowica, pani Natalia, przekroczyła zaledwie trzydziestkę. Włosy jej mieniły się ciemną miedzią, fiołkowe oczy przysłaniały raz po raz bajecznie długie rzęsy, a pięknie zarysowane sobolowe brwi miały miękkość weluru. Cera i cała postać przypominały dojrzałą brzoskwinię, zalotnie zwieszającą się z gałązki i wołającą do ogrodnika:
– Zerwij… skosztuj… już czas najwyższy.
W garnizonie nie brakło dzielnych pomologów, nic więc dziwnego, że koło pani Natalii było zawsze rojno…
Wśród wielbicieli królowała z wielką dystynkcją i taktem. Pełna była macierzyńskiej czułości dla zielonej młodzieży, marmurowo chłodna dla zbyt namiętnych amatorów brzoskwiniowych pestek; znajdowała też dość wyrozumienia dla starszych panów, którym wiek nie pozwalał na ugryzienie jędrnego owocu, a zmuszał do zadowalania się jedynie jego odurzającym aromatem.
Dla pań bezmiernie słodka, uprzejma, uczynna, pełna zachwytów nad ich urodą i strojem, była prawdziwą trucizną życiową…
***
Rankiem, w czasie słonecznego październikowego dnia (a październik jest najpiękniejszą porą roku nad środkowym Pacyfikiem), mając do załatwienia furażowo-rynsztunkow1 sprawy, zajechałem przed sadybę władcy garnizonowej intendentury, to jest pana Atanazego. W kancelarii oznajmiono mi, że pan radca jest niestety cierpiący. Toteż zaraz po zameldowaniu schludny, cały w czerni chiński boy poprosił mnie do prywatnego mieszkania państwa Atanazostwa.
Pana radcę zastałem w gabinecie. Cierpieć musiał srodze, albowiem żaluzje zakrywały okna, tłumiąc światło i tworząc sprzyjający i konieczny dla kuracji półmrok. Pomimo choroby gospodarz urzędował przy biurku, na którym prócz kałamarza w kształcie syczącej salamandry, lichtarzy i kilku tek z aktami mieścił się jeszcze półmisek z różowym łososiem przybranym plastrami cytryny, a zwilżonym przez bursztynowy holenderski sos z kaparami. Trochę na boku, w cieniu, biurko dźwigało dwulitrowy, opleciony trzciną gąsiorek z nalepką „brzozowa” oraz podobną litrową ampułkę jakiegoś innego leku.
Ogrodnictwo w owym czasie mało mnie interesowało, toteż cieszyłem się wielkimi względami pana domu.
Kiedy drzwi zamknęły się za mną, odezwał się cichy, stłumiony cierpieniem bas:
– Aa, sokole mój… Bywaj, że, bywaj! Cierpię ja, wątroba szatan żyć nie daje… Ratuję się więc, jak mogę… Widzę ja, że i ty ze swoim wnętrzem w zgodzie nie żyjesz, a to – tu wskazał na gąsiorek – magiczny, można powiedzieć, czarodziejski środek. Skosztuj, sokole mój, przekonaj się…
Bezszelestny jak duch Chińczyk już postawił tackę z nakryciem dla mnie, a że leki pana Atanazego słynęły z wyborowych smaków, nie pozwoliłem się zbytnio namawiać na przeprowadzenie kuracji. W czasie przyjaznej biesiady wychyliliśmy więc po niejednej stopce, ja zaś, bez pomocy gospodarza, który zagryzał jedynie plasterkami cytryny, zdążyłem spałaszować całego łososia. Kończyliśmy już ampułkę, gdy do gabinetu wpłynęła pani domu i wyciągając do mnie śliczną rączkę, zwróciła się do męża.
– Cóż ty, Tasiu, trzymasz porucznika w ciemnościach. Przeszlibyśmy do jadalni… Już drugie śniadanie podają.
– Cierpię ja, rybko moja… wątroba szatan…
Piękna pani zmarszczyła atłasowe brewki.
– No, nie gniewaj się, rybko moja, już mi lepiej, ustępuje. Na sobotę będę jako tako zdrowy. Pomyślimy… Rozważymy…
Twarz pana Atanazego w czasie wygłaszania tych ostatnich słów nabrała senatorskiej powagi i koloru dojrzałego bakłażana. Wychylił nalaną stopkę i zwrócił się do mnie:
– Bo widzisz, sokole mój, wymyśliły te pętaki ze szczygłami, żeby w sobotę urządzać polowanie. I to polowanie z paniami. Słyszałeś kiedy o czymś podobnym? Polowanie i podwiki. Pasuje jedno do drugiego jak byk pod siodło.
Byłem dobrze poinformowany o tej sprawie. Chodziło mianowicie o udział pani Natalii w wycieczce organizowanej przez młodzież, a że sylfida występowała tylko i wyłącznie przy boku małżonka, należało pozyskać dla sprawy pana Atanazego. Chciałem nieco podrażnić się z piękną panią, więc w pierwszej chwili zdecydowanie poparłem Atanazego.
– Zupełnie słusznie – rzekłem. – Ja w ogóle nie rozumiem, co miałyby robić niewiasty na polowaniu…
– Zdrajco! – błysnęły ku mnie fiołkowe oczy i uśmiechnęły się usta. Wystarczyło to zupełnie, bym z miejsca uległ i zmienił zdecydowanie front.
– Choć właściwie, mój radco – ciągnąłem zatem – ta wycieczka nie będzie żadnym polowaniem, a po prostu zwyczajnym spacerem. Panowie zastrzelą parę bażantów, panie zechcą popatrzeć, jak się to robi. Będzie przy tym trochę śmiechu z powodu nieuniknionych pudeł, potem podwieczorek i na tym koniec. Nie jesteś myśliwym, ale taka przechadzka dobrze by ci zrobiła. Świeże powietrze, słońce, ruch. Przy zażyciu odpowiednich środków nastąpi dobra transpiracja skóry, wzmożona przemiana materii.
Atanazy słuchał uważnie i nagle przerwał mi z żywością.
– Transpiracja, powiadasz, sokole mój, wzmożona materia przy zastosowaniu… To wcale niegłupio wygląda, sokole ty mój… Jeżeli, powiedzmy, najpierw ziołówki numer cztery, dla wzmożenia materii, a po tym kropelkę morelóweczki dla transpiracji… Wiesz, wcale niegłupio to obmyśliłeś. Tylko co do myślistwa, to mylisz się, sokole mój… Jeszcze chłopięciem, na Wołchowie, niejedną kaczkę się ubiło.
– A to nowina! – przerwałem mu. – Toś ty myśliwy! Nigdy o tym nie wspomniałeś. Na sobotę mogę ci służyć doskonałą angielską dwunastką.
– Dziękuję za serce, ale posiadam odpowiednią broń, i to nie waszą nowomodną pukawkę, a rzetelną strzelbę tulskiej roboty. Ojciec mój nieboszczyk…
Gdy po sutym śniadaniu, przeplatanym różnorakimi lekami ziołowymi, opuszczałem gościnne podwoje szefa intendentury, znalazła się chwila, w której pąsowe usta zbliżyły się do mojego ucha i cichy głos zaszeptał:
– Jest pan bardzo, bardzo kochanym nicponiem…
Cztery tarantas2 zaprzężone trójkami spasionych zabajkalskich stepowców sunęły raźno żółtymi, jesiennymi już łąkami. Ciągnące się jak okiem sięgnąć łęgi złociły się plamami spłowiałych trzcin i uśmiechały szmaragdowymi okami wiecznie ciepłych źródlisk. Daleko na horyzoncie zdobiły krajobraz wyspy sujfuńskie, pokryte młodniakami, które barwiły się wszystkimi kolorami październikowej tęczy leśnej, a obramowane były nad brzegiem wód purpurą winorośli. Po drugiej stronie drogi łagodnie wznosiły się, zasłane krzewami i bylinami, strome zbocza, u których szczytu, w jarach, przytulił się wiekowy bór. Stały tam olbrzymie, pozłociste jesiony, jakby przyprószone lekkim seledynem cisy, rozpierały się ciemnozielone piramidy świerków i granatowe kiście cedrów, to znów strzelały ku górze wysmukłe minarety modrzewi lub krwawiły wierzchołki prastarych czerwonych dębów.
Niebo było czyste, błękitne, słońce słało ku ziemi jakby znużone, łagodne promienie. Niczym niezmącona cisza panowała nie tylko w powietrzu, lecz objęła w swe posiadanie i brąz zeschłej leszczyny, i misterne koronki rdzawozielonych azalii, i oliwkową zieleń dzikich bzów.
Koła pojazdów klekotały od czasu do czasu na drewnianych mostkach, przerzuconych przez biegnące ku rzece liczne źródełka i strumyki. Oddech usychających na pniu ziół i zielsk wisiał nad zapadającą w zimowy sen tajgą niczym wonna mgła.
Unikając kurzu, spokojnie kłusowałem dwieście kroków za orszakiem u boku rotmistrza G. A kurz był srogi, bo młodzi oficerowie harcowali przy tarantasach, prezentując paniom rącze wierzchowce.
Pojazdy zatrzymały się. Z obitego czerwonym safianem, połyskującego miedzianymi okuciami tarantasu statecznie wysiadł pan Atanazy, a z koziołka sfrunął jego ordynans Timoszka i począł mocować się z wielką myśliwską torbą, uwięzioną w nogach woźnicy.
Czując się do pewnego stopnia prowokatorem dzisiejszej myśliwskiej wyprawy, na wzięcie udziału w której namówiłem starszego pana, ruszyłem Dereszem z kopyta. Po chwili wesołe głosy i przyjazne uśmiechy witały moje przybycie. W dalszą drogę, ku pnącemu się w niebo dymkowi, który znaczył miejsce postoju kasynowego furgonu, ruszyliśmy na piechotę.
– No i cóż, sokole mój, gdzie te wasze bażanty – po przejściu kilkunastu kroków rozpoczął z dość kwaśną miną Atanazy. – Och, cierpię ja… nerki szatańskie dobijają. Trzeba się poratować.
Z lekka skrzywiony przysiadł na trawie i zaczął gospodarować w brzuchatej torbie.
– Och, cierpię ja – powtórzył, pieczołowicie uwalniając od korka litrową kamionkę. – Rozważyłem ja – mówił dalej – że ziołowa numer cztery w danych okolicznościach będzie, rzec można, za filuterna. Powagi w niej mało. Zaaplikować należy, ot, numer pierwszy. Skosztuj, sokole mój – zakończył, wyciągając do mnie srebrny kusztyczek. – Skosztuj, zobaczysz, w gębie ogień, a jak dalej pójdzie – olej balsamiczny.
Wiedziałem, że ów numer pierwszy po jednorazowym zażyciu wali z nóg tuczonego wołu, więc odmówiłem kategorycznie.
– Nie chcesz? No, nie nalegam. Za młodyś ty jeszcze, nie wsmakowałeś się. Tobie francuska lemoniada i te różne fikry-likry pachną. Bo zdrów ty jesteś, sokole mój, jak ten twój dereszowaty wałach. A to lekarstwo… Poważne lekarstwo.
To rzekłszy, wychylił kusztyczek. Napój musiał być rzeczywiście poważny, bo po przełknięciu go pan Atanazy szeroko rozwarł paszczękę, podniósł w górę brwi i kilkakrotnie potężnie chuchnął. Oblicze jego rozjaśnił wesoły uśmiech, przyjrzał mi się życzliwie i sięgnął po leżącą obok kamionki opalową ampułkę.
– No, a może morelóweczki pozwolisz, dla tej, jak powiadasz, materialnej transpiracji?
O sto kroków od nas rozległ się strzał. To rotmistrz S. na przydrożnym mokradełku trafił na stadko spasionych dubeltów i rozpoczął z nimi rozmowę. Jego żółto łaciata pointerka Ojoj, wyciągnięta jak struna, zamarła na zielonym kobiercu traw nad ciepłym źródliskiem, podobna raczej do pięknej rzeźby niż do żywego stworzenia.
Atanazy nie zwrócił uwagi na rozpoczęcie się polowania. Oparta o krzak leszczyny stała dalej spokojnie potężna, stemplem nabijana, oprawna w brzozę napływową, tulska dwururka. Przez ramię siedzącego wciąż na ziemi pana radcy była przewieszona okuta srebrem rogowa prochownica. U pasa czerwienił się safianowy woreczek z kapiszonami i większy, zielony, ze śrutem, a z kieszeni Timoszki wstydliwie wyzierały pakuły. Zrozumiałem, że na przekór wszelkim pozorom wyprawa została wzięta poważnie i starszy pan będzie polował naprawdę, wyjaśniłem zatem uprzejmie:
– Idź, mój drogi, tym oto wąwozem, a Timoszkę poślij drugim brzegiem, na pewno ruszycie koguty, a wtedy nabijać nie zdążysz. Uważaj tylko dobrze.
– Cierpię ja jeszcze – przerwał mi radca – choć ulżyło nieco, ale ból nie ustępuje.
Tu wylał powoli, nie do ust, lecz wprost do gardła, kusztyk numeru „pierwszego”. Wyrzucił znów cały zapas powietrza ze swych potężnych płuc, po czym rozchmurzył się ostatecznie i rzekł:
– Ustąpiło, sokole mój, już gładko przeszło. No idź, poluj sobie, ja zaraz za tobą, tylko ot, jeszcze morelóweczki łyknę dla transpiracji.
Ruszyłem powoli w górę. Mój czarny, podpalany seter Nur, z wysoko podniesionym łbem jak czółenko tkacza przeszywał na wskroś pożółkłe trawy i uschnięte zielska, tam i z powrotem. Na żaden jednak świeży trop nie mógł natrafić. Dopiero po przejściu jakiegoś pół kilometra zwolnił tempo i zaczął ściągać. Trafił na uczciwe stadko, bo nagle o trzydzieści kroków ode mnie, nieco w prawo poderwał się pierwszy ptak i nieprzywitany śrutami zapadł w leszczynowy gąszczyk, a za nim drugi i jeszcze dwa inne. Nie strzelałem do nich, wiedząc, że w czasie, kiedy koguty trzymają się stadkami, oddzielnie od kur, zabicie pierwszego, zwanego milczkiem, podnosi całe stado. Szukać ich wtedy po świecie zbyt trudno. Zapadają bowiem daleko i idą na nogach czasem dwa kilometry.
Nur prowadził wytrwale dalej. Przywarł ciałem do ziemi i ślizgał się wśród traw jak wąż, chciwie łapiąc nosem rozkoszny wiatr. Wreszcie zamarł w stójce, tylko koniuszek pióra drgał mu konwulsyjnie… Tuż przed łbem psa z gromkim kwoktaniem podniosło się kilka pozłocistych ptaków.
Pracę łowiecką rozpocząłem szczęśliwym dubletem, a zaledwie wierny towarzysz zdążył przyaportować strącone ptaki i ruszyć naprzód, gdy znów błyszczący w słońcu purpurą bażan3 z łoskotem i krzykiem niósł ku niebu rakietę pręgowanego ogona.
Strzelało mi się dobrze, toteż wkrótce zawiesiłem na karłowatym dębczaku pierwszą wiązankę z dwunastu zdobytych kogutów.
Ostrożność ta była nad Sujfunem konieczna, albowiem wielkie rude mrówki ziemne w niesłychanym tempie niszczą wszystko, co znajdą na ziemi bez życia.
Minęła godzina. Miałem już dwie wiązanki zawieszone na drzewach i kilka ptaków na trokach, a za ostatnim zbarczonym kogutem Nur właśnie pogalopował. Byłem zgrzany i zmęczony ciągłym wspinaniem się w górę, postanowiłem zatem skończyć spacer. Szczególnie że zapraszała do odpoczynku kępa młodej, cienistej olszyny rozrzuconej wokół źródliska. Po kilku minutach mogłem mokrą i chłodną chustką odświeżyć sobie rozpaloną twarz i spoconą głowę, a potem wygodnie rozsiąść się i zapalić fajkę.
Wolno, noga za nogą przywlókł się zziajany Nur z żywym kogutem w pysku i oddawszy mi go do rąk, z lubością rozłożył się w płytkiej kałuży i zaczął głośno chłeptać wodę.
Pode mną, na łąkach miękko klaskały strzały rotmistrza, który natrafiał najwidoczniej na walny przelot dubeltów i wybierał je po ciepłych źródliskach jak ryby z siatki. A może św. Hubert poszczęścił mu przyłapać na łąkach spóźnione kłochtun4, dotrzymujące przed psem jak wczesne kuropatwy. Nieco już dalej, na dole słychać było kanonadę karabinową. To zapewne młodzi panowie zabawiali panie, pudłując do dużych nurów północnych, które wróżąc lekką zimę, pozostają na wodach sujfuńskich.
Spojrzałem na zegarek. Było już po trzeciej. Na czwartą wyznaczono wspólny posiłek. Przedsmak soczystego szaszłyku połechtał mi podniebienie.
Zabierałem się już do powrotu, gdy o kilkaset kroków ode mnie w dolinie zauważyłem ociężałą postać Atanazego. On też zdążał już powolnym krokiem w stronę biwaku i wkrótce, zagłębiając się w jakiejś nierówności terenu, zniknął mi z oczu.
Wtedy i ja wstałem i ruszyłem zbierać swoją zdobycz. Nie bez trudu odnalazłem jedną wiązankę kogutów i przytroczyłem ją do plecaka, kiedy uszu moich dobiegły szybko jeden po drugim następujące potężne wybuchy. Zdziwiony, począłem popatrywać w ich kierunku. Jeszcze chwila i na niewielkim pagórku wyłoniła się potężna postać pana Atanazego. Przyłożyłem szkła do oczu. Z lekkością spłoszonego rogacza, w wielkich susach sadził radca przez krzaki. Był bez czapki i bez broni. A za nim, jak chyży mały foksterier za pakowną bryczką, śmigał Timoszka. Bez trudu zrozumiałem, że słyszane niedawno eksplozje pochodziły z tułki Atanazego. Natomiast w żaden sposób nie mogłem sobie wytłumaczyć tak forsownego odwrotu pana radcy.
Głos miałem donośny. Nabrałem pełne płuca powietrza i co sił huknąłem:
– Ehe-hej! Ku mnie! Ku mnie!
Głos mój najwidoczniej nie dobiegł jednak do uciekających, obie figury mknęły bowiem z całych sił ku drodze, aż znikły za załamaniem terenu. Prześladowcy widać nigdzie nie było.
Bez trudu udało mi się odnaleźć drugą wiązankę bażantów. Przyczepiłem je byle jak do plecaka i szybkim krokiem puściłem się ku łąkom. Po kilkunastu minutach ostrego marszu miałem już drogę przed oczami. Od biwaku jechał mój Fedka, prowadząc Deresza. Ordynans musiał dojrzeć moją sylwetkę, gdyż nagle ruszył kłusem. Kiedy podjechał do mnie, pierwszym pytaniem, które zadałem Fedce, było, czy widział pana intendenta.
– Tu niedaleko przy drodze odpoczywa, a Timoszka poleciał do fanz.
Po przytroczeniu kogutów do siodła, oddaniu broni, plecaka i torby z nabojami Fedce znalazłem się w siodle i ruszyłem ostrym kłusem. Męczyła mnie ciekawość. Jeszcze kilka minut i stanąłem przed Atanazym.
Radca siedział na przydrożnym kamieniu. Purpurowy fiolet jego oblicza zdradzał przeżyte przed chwilą mocne wzruszenia, a wzmożone falowanie bohaterskiej kudłatej piersi w rozchełstanej koszuli świadczyło o dokonanym wysiłku.
Zeskoczyłem z konia i przysiadłem obok niego.
– Co się z tobą dzieje? Spotkała cię jakaś przygoda?
Radca milczał, spoglądając zezem na Fedkę…
– Fedia, odprowadź no konie trochę dalej – zawołałem.
– Według rozkazu!
– No, a teraz gadaj, Atanazy!
– Ot, widzisz, sokole mój – zaczął z cicha – upolowałem… upolowałem tygrysa.
– Tygrysa?! Zwariowałeś chyba!
– Może zwariowałem, ale tygrysa i tak ustrzeliłem.
– Gdzie masz broń? Gdzie twoja czapka?
Niespokojnie rozejrzał się dokoła. Widocznie dopiero teraz spostrzegł nieobecność tych przedmiotów. Po chwili namysłu, niezbyt pewnym tonem, nie patrząc na mnie, powiedział:
– Zostawiłem tam na miejscu. Żeby zwierza łatwiej odnaleźć było. Tylko poruczniku… oficerskie słowo… nic nie widziałeś.
– Możesz być spokojny. Ale opowiedz wreszcie, jak to się stało.
– A cóż tu, sokole mój, opowiadać. On do mnie „HRRRR”, ja do nie go: bach! bach! i… i gotowe.
Jakby z ulgą odsapnął, zwilżył wargi i zaczął:
– Cierpię ja… wątroba szatan męczy, a ten wiatrogon Timoszka wszystko ze sobą zabrał. Posłałem go po Koreńczyków, żeby ludzi i arbę5 z wołami sprowadził, niech zwierza do domu odwiozą. Och, cierpię ja, cierpię…
Dalej już nie słuchałem. Fedka zgłosił się na rozkaz, dosiadłem konia i pchnąłem go ostrogami. Wyjechawszy na pierwszy wzgórek starałem się zorientować co do miejsca, gdzie rozegrała się Atanazowa przygoda. Tu mniej więcej, w prawo od dużego wąwozu wiodła w dół nasza myśliwska ścieżka. Droga odwrotu Atanazego powinna więc leżeć w lewo, na ukos od linii mojego marszu.
Rozpocząłem poszukiwania. Bobrowałem konno we wszystkich kierunkach i chociaż zdawało mi się, że przeszukuję ślad przy śladzie, jednak ani czapki, ani dubeltówki, ani niczego bardziej ciekawego dopatrzeć się nie mogłem.
– „Bujda jakaś!” – snuło mi się po głowie.
Tarantasy wolno wracały drogą. Ktoś powiewał do mnie białą chusteczką.
– „Nie ma co… trzeba wracać” – pomyślałem, ruszając w dół w kierunku pojazdów.
Ujechałem ze sto kroków, kiedy Deresz nagle zaparł się przodem i począł trwożnie chrapać. Koń pod Fedką zdecydowanie rzucił się w tył. Nie miałem już wątpliwości – wierzchowce poczuły wielkiego drapieżnika.
Szybko cofnąłem się do ordynansa, oddałem mu konia i ująłem broń w ręce.
W Ussuryi nie poluje się nawet na bażanty bez kulowych ładunków w kieszeni, więc założyłem do mojej dwudziestki dżakan6 i równocześnie każąc Nurowi szukać, ruszyłem naprzód. Ogarnęło mnie dziwne uczucie. Nie był to strach, ale jakiś niedający się określić niepokój. Ręce mi drżały… z czoła spływał kroplisty pot…
Pies mój zrobił parę wolt, aż nagle zaciął się, najeżył i zaskomliwszy, jakby uderzony batem, wtulił ogon pod siebie i po kilkunastu susach buchnął mi pod nogi.
Badając bacznie każdy krzak, każdą bardziej gęstą kępę burzanów, szedłem naprzód, przystępując i nadsłuchując. Aż wreszcie dostrzegłem… Nie dalej jak o dwadzieścia kroków przede mną, w niskich trawach leżał pręgowany zwierz. Ostrożnie podniosłem do oka broń, ale złożyć się nie mogłem, dubeltówka tańczyła mi w rękach jak żywa.
Po dłuższej chwili przekonałem się wreszcie, że zabita sztuka nie daje najmniejszych oznak życia… Z uczuciem słabości w kolanach, zlany zimnym potem, stanąłem nad martwym zwierzem, nad pierwszym w moim życiu tygrysem w kniei.
Byłem zupełnie wyczerpany.
U nóg moich leżał tygrys, nie, tygrysiak, półtora raza raptem większy od Nura. Leżał na prawym boku; na szyi, prawie tuż przy głowie, miał wielki guz otwarty, a na nim cuchnący ropień. Chudy był przy tym jak szkielet. Widocznie matka porzuciła beznadziejnie chorego kociaka, który dogorywał samotnie, aż nabój Atanazowej rusznicy wybił mu w komorze dziurę wielkości mojej pięści…
***
Nadchodzili pod wodzą Timoszki koreańscy chłopi. Skrzypiała arba, zaprzężone do niej woły ciężko sapały. Wtedy uspokoiłem się ostatecznie. Zapaliłem fajkę. Po czym zacząłem powoli schodzić na dół do drogi.
Zapadał szybko nadchodzący zmierzch. Nad łąkami Sujfunu wisiały chusty białych mgieł. Na moście nad rzeką głucho dudniły powracające tarantasy.
Gdy już w zupełnych ciemnościach dojechałem do posterunku, siedziba intendentury świeciła wszystkimi oknami. To pan Atanazy hucznie obchodził swe z tysiąca i jednej nocy zwycięstwo łowieckie.
Ruszyłem ostrym kłusem ku swej kwaterze. W głębi duszy czułem męczący niesmak.
***
Nigdy nie dowiedziałem się, w jakich okolicznościach padł strzał z owej tulki. Nie zostało też wyjaśnione, czy strzelał sam Atanazy, czy też jego ordynans. Ponieważ nikt prócz mnie nie widział nieszczęśliwego tygrysiaka, na pytania ciekawych pan radca spokojnie odpowiadał:
– Wysłałem skórę do wyprawy.
Po dwu miesiącach w gabinecie pana Atanazego pojawiła się tygrysia skóra. Nie było to już teraz rzadkie, letnie futerko kilkumiesięcznego, wynędzniałego kociaka, lecz dwumetrowej długości zimowe futro ogromnego tygrysa.
Gdy oglądałem po raz pierwszy to trofeum, pan radca z całą powagą odezwał się do mnie;
– I kto by to przypuszczał, sokole mój, że to taki wspaniały okaz.
Rzeczywiście okaz był wspaniały. Kosztował podobno tysiąc rubli.
1 Furaż – dawniej pasza dla koni, przeważnie wojskowych.
2 Tarantas – dawny powóz konny z nadwoziem w formie pudła osadzonym na drążkach.
3 Bażant ussuryjsko-mongolski (_Phasianus mongolicus_).
4 Gatunek cyranki.
5 Arba – przeważnie kryty dwukołowy wóz.
6 Dżakan – rodzaj ładunku do broni gładkolufowej.