Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Gdy bóg zmrużył oczy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 września 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gdy bóg zmrużył oczy - ebook


Gdy Beata po wypadku samochodowym trafia do szpitala, ma wrażenie, że całe jej życie legło w gruzach. Już nigdy nie stanie na nogach, nigdy nie poczuje piasku pod stopami, nie pobiegnie po świeżej, zielonej trawie... Zamiast planować ślub z ukochanym, tkwi na oddziale rehabilitacji i pogrąża się w rozpaczy, wierząc, że właśnie straciła szansę na normalne życie. Zaabsorbowana swoją frustracją, nie potrafi dostrzec, jak ogromne tragedie dotknęły innych pacjentów oddziału.
Pewnego dnia jednak uświadomi sobie, że dostała od Boga drugą szansę – szansę, której nie wolno jej zmarnować. Czy mimo mozolnej i ciężkiej rehabilitacji uda jej się ponownie odnaleźć radość i sens życia? Czy spotka kogoś, kto pomoże jej otrząsnąć się z traumy? Czy wyjdzie zwycięsko z nierównej walki o własne marzenia?

Trzymał w dłoniach jej zimną rękę. Beata leżała płasko na szpitalnych prześcieradłach. Usta miała spękane, a z oczu nieprzerwanie płynęły łzy.
– Nic. Pamiętam, jak nuciłam do wtóru radia, a później już tylko sygnał zbliżającej się karetki. Ordynator powiedział, że na drogę wybiegło stado saren… Jakiś facet jechał z naprzeciwka i wszystko widział. To on zawiadomił pogotowie… Gwałtownie zahamowałam, straciłam panowanie na śliskiej, mokrej drodze i walnęłam w drzewo… Poduszka nie wystrzeliła. Okazało się, że była to tylko atrapa…
Z oczu mężczyzny również pociekły łzy.
– Ale wiem to wszystko wyłącznie z opowiadań. Nie pamiętam nic…
Delikatnie dotknął ustami jej suchych warg i odsunął z jej czoła wilgotny kosmyk włosów.
– Będzie dobrze… Najważniejsze, że żyjesz…
W jego słowach brzmiała żarliwa prośba do wszelkich mocy. Oddałby duszę wszystkim diabłom, żeby tylko móc cofnąć czas.


Joanna Kupniewska
ur. 1971 r.
Mieszka w Choszcznie, niewielkim mieście w Zachodniopomorskiem. Z zawodu fizjoterapeutka, na co dzień pracuje w miejskim szpitalu na oddziale rehabilitacji.
Autorka powieści obyczajowych charakteryzujących się dużą dawką humoru i ironii.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8147-074-2
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Śniło jej się, że biegnie boso po łące. Trawa była aksamitnie miękka i przyjemnie chłodna. Pod palcami stóp czuła każde, najmniejsze nawet źdźbło. Czubki traw łaskotały jej palce, a pięty miękko odbijały się od zbitych, wypukłych kępek. Delektowała się ruchem. Podczas odbicia czuła wyraźnie, jak mięsień brzuchaty łydki napina się na całej swej długości, mięsień czworogłowy uda stabilizuje kolano, a pośladek staje się twardy jak kamień. Faza lotu oszałamiała magią. Niczym ptak w przestworzach napawała się uczuciem nieważkości. Miała wrażenie, że wystarczy skoczyć odrobinę mocniej, a poszybuje w niebo i zostawi na ziemi wszystkie troski i zmartwienia. Lądowanie było równie fascynujące. W momencie kontaktu pięty z podłożem czuła, jak jej nogi amortyzują uderzenie. Mięśnie ponownie napinały się, automatycznie kurczyły i rozkurczały w skomplikowanym schemacie stworzonym przez matkę naturę.

Po chwili, jak to w snach, znalazła się nad morzem. Gorący piasek parzył jej bose stopy. Każde ziarenko miało idealnie okrągły kształt i fakturę grubego cukru. Dużym palcem wykopała dołek, mokry dotyk wody w szybkim tempie napływającej do wgłębienia wywołał na jej twarzy szeroki uśmiech. Wolnym krokiem weszła do morza. Kontrast pomiędzy gorącą plażą i lodowatą wodą wywołał gęsią skórkę na ramionach, a z krtani wyrwał zduszony okrzyk. Stała przez chwilę, napawając się pieszczotliwym dotykiem wody obmywającej jej stopy. Szykowała się właśnie do przeskoczenia całkiem sporej fali, gdy jakiś dźwięk wyrwał ją ze snu.

– Nie… nie…

Z całych sił zacisnęła powieki, chcąc powrócić do krainy marzeń. Do trawy, piasku, wody… Chciała za wszelką cenę jeszcze choć przez chwilę czuć oparcie pod stopami, napięcie i drżenie zmęczonych biegiem nóg, zapach morskiej bryzy i to dudnienie w piersiach, gdy z wysiłkiem wciągała powietrze do płuc.

Niestety, Morfeusz na dobre zabrał swe ramiona, w których miłosiernie ją kołysał. Beata otworzyła oczy i spojrzała w biały sufit. Dwa rzędy lamp zimnym, trupim blaskiem jarzeniowych żarówek obdarły ją z resztek snu. Wzrok dziewczyny zsunął się w dół, na ściany wyłożone zielonymi kafelkami, białe parawany oddzielające od siebie poszczególne łóżka i na sprzęt medyczny, do którego była podłączona. Jej uszy nie chciały słuchać monotonnych pisków aparatów, stukotu drewniaków dobiegających z korytarza ani przyciszonych rozmów pielęgniarek. Jeszcze bardziej nie chciała słyszeć dobiegających zewsząd jęków i narzekań, cichych szlochów czy przerażających krzyków, które rozdzierały zarówno martwą ciszę, jak i jej serce.

Zerknęła na zegar wiszący na ścianie. Szósta pięćdziesiąt. Do jej nosa dotarły poranne zapachy. Woń chorych ludzi, odór krwi i moczu, smród umęczonych nocą ciał, czekających, aż ktoś się zlituje i zmieni przepocone prześcieradła. Nad wszystkim górował wszechobecny, gryzący zapach kreoliny i chloru. Poczuła zbierające się w oczach łzy. Wciąż się dziwiła, że mimo wylanych już hektolitrów jej kanaliki łzowe niestrudzenie produkują nowe słone strumyki, które płyną z oczu na policzki i szyję, moczą dekolt szpitalnej koszuli nocnej. Obojętnie spojrzała w ciemne oczy pochylającej się nad nią pielęgniarki.

– Dzień dobry, pani Beatko. Wyspała się pani? Gotowa na nowy dzień?

Mruknęła tylko niechętnie. Nie chciało jej się wysilać, aby odpowiedzieć na te idiotyczne pytania. Jakim cudem mogła się wyspać? Na niewygodnym łóżku, w towarzystwie obcych ludzi i z nieustającym bólem całego ciała? Jak mogła być gotowa na nowy dzień po takim przebudzeniu? Kolejna łza spłynęła miękko po policzku.

– Proszę nie płakać. Żyje pani…

A wcale nie chcę… – pomyślała Beata. Pielęgniarka zajęła się jej toaletą. Przemyła jej ciało gąbką, którą zanurzała w miednicy z mydlaną wodą, po czym wysuszyła je papierowymi ręcznikami. Pachwiny posmarowała sudocremem. – Boże jedyny… Anka smaruje nim swoje bliźniaki…

Po dwóch tygodniach przyzwyczaiła się już do obojętnego dotyku gumowych rękawiczek na swojej skórze, ale w głębi duszy wciąż czuła zażenowanie i złość.

Pielęgniarka odstawiła miskę z brudną wodą i zajęła się opróżnianiem worków wiszących po obu stronach łóżka. Do nerki spłynęły ropa i krew z drenów tkwiących w plecach, a z drugiego worka – kwaśno pachnący mocz.

– No i gotowe. Jest już pani czyściutka i pachnąca. Za chwilę będzie śniadanie – dodała, odchodząc w stronę kolejnego pacjenta.

Po kilku chwilach do zapachów zanieczyszczających powietrze dołączyła woń spalonego mleka i podgrzanych parówek. Beata z niechęcią skrzywiła nos. Nie miała apetytu. Nie miała chęci ani na paskudną owsiankę, ani na żadne inne jedzenie. Wciąż za to chciało jej się pić. Pragnienie męczyło ją nieustannie, usta były suche jak wiór, a wysuszone gardło piekło gorącym żarem. Całymi litrami piła wodę, soki i herbatę. W końcu i tak nie czuję, czy sikam, czy nie. – Bez powodzenia próbowała śmiać się sama z siebie. – Cofnęłam się w rozwoju do etapu niemowlęctwa…

Pielęgniarka wmusiła w nią trzy łyżki zupy mlecznej. Stała obok łóżka, smarując masłem kromkę.

– Pani Beato. Nie wyzdrowieje pani, jeśli nie będzie pani jeść.

Na chleb położyła plasterek jakiejś nieciekawie wyglądającej wędliny.

– Proszę. Chociaż tę jedną. Nie chciałabym znów tłumaczyć się na wizycie z pani uporu.

Beata westchnęła i dla świętego spokoju podniosła do ust uszykowaną kanapkę. Smakowała jak papier. Długo żuła niewielki kęs, a i tak zakrztusiła się, gdy przemielona papka wpadła do gardła. Zaniepokojona pielęgniarka podniosła jej głowę i pochyliła podbródek do mostka. Beata kaszlała dobrą minutę. Po uspokojeniu się otarła łzy i poprosiła siostrę o herbatę. Piła ostrożnie, małymi łyczkami, choć jej organizm domagał się szybkiego, łakomego haustu. Oddała pusty kubek i spojrzała na stojącą obok kobietę.

– Nie potrafię jeść na leżąco – odezwała się ze złością. – Ciekawa jestem, jak pani udałaby się ta sztuka.

– Trening czyni mistrza, pani Beatko. – Niezrażona pielęgniarka się uśmiechnęła. – Jeszcze kęs?

Beata odepchnęła rękę z kanapką.

– Ja nie chcę być mistrzem w jedzeniu na leżąco. Nie chcę być najlepsza w sikaniu do wora ani w zużywaniu pampersów na czas!

Wściekłość zabuzowała w jej głosie. Ręce zacisnęły się w pięści, a twarz wykrzywiła w nieprzyjemnym grymasie. Pielęgniarka postała jeszcze chwilę, nic nie mówiąc, po czym zabrała prawie nieruszone śniadanie i poszła przygotować się do wizyty lekarskiej. Beata poczuła wyrzuty sumienia. Zdawała sobie sprawę z irracjonalności wybuchu i własnej niesprawiedliwości względem Bogu ducha winnej kobiety, ale nie potrafiła powstrzymać emocji. Nie umiała walczyć z własnym gniewem, poczuciem bezsilności i niesprawiedliwością losu, a nade wszystko – ze strachem o jutro.

– Dzień dobry.

Ordynator szczecińskiej kliniki był przystojnym mężczyzną. Miał szpakowate włosy i bujną brodę. Zza grubych szkieł patrzyły zmęczone oczy, które widziały już niejedno ludzkie nieszczęście. Mimo słusznego wieku jego sylwetka była wyprostowana, a biały kitel nie miał ani jednego zagniecenia. Razem z nim, oprócz stałego zespołu lekarzy i pielęgniarek, na salę weszła grupa rezydentów. Młodzi lekarze z ciekawością patrzyli na młodą kobietę o smutnych oczach.

– Pani Beata uległa wypadkowi komunikacyjnemu trzy tygodnie temu – odezwał się ordynator, biorąc do ręki jej kartę chorobową. – Doznała złamania kręgosłupa lędźwiowego i uszkodzenia rdzenia kręgowego.

Rezydenci pochylili się nad dokumentacją.

– Później pokażę państwu na monitorze wyniki prześwietlenia RTG. Wykazało ono zgięciowe złamanie kręgów L1 i L2. Nastąpiła paraplegia oraz porażenie zwieraczy odbytu i układu moczowego. Nie udało się wywołać odruchów kolanowych ani skokowych.

Rezydenci pokiwali głowami, jak marionetki, którymi sterował niewidoczny lalkarz.

– Zastosowaliśmy stabilizację DERO.

Beata obojętnie patrzyła na zasłuchany i potakujący tłum ludzi w białych fartuchach. Tik-tak… Tik-tak…

– Kończyny górne mają prawidłowy wygląd i ruchomość, bez patologicznych objawów. Odruchy fizjologiczne są żywe i równe – kontynuował ordynator beznamiętnym tonem.

– Jakie są rokowania? – zapytał jeden z młodych lekarzy.

Szef oddziału spiorunował go wzrokiem i uciął krótko:

– O tym porozmawiamy później.

Uśmiechnął się do pacjentki i skierował całą grupę w stronę nieszczęśliwca leżącego na sąsiednim łóżku. Beata odprowadziła ich wzrokiem.

O rokowaniu porozmawiamy później… To chyba nie rokuje dla mnie najlepiej. Z tonu lekarza starała się wychwycić medyczne niuanse, znaleźć jakieś pocieszenie lub choćby nadzieję, ale na razie misja skończyła się niepowodzeniem. Szukała otuchy pomiędzy wersami, przypatrywała się mimice, dokładnie analizowała każde wypowiedziane słowo i każdy grymas na twarzy doktora. Przy każdej wizycie czekała na informację, że będzie zdrowa, że istnieje cudowny lek, który postawi ją na nogi, że się pomylili i tak naprawdę jej stan jest całkiem błahy. Czekała na cud, który wciąż nie chciał nadejść. Zamiast niego nadchodziły: zwątpienie, depresja i coraz większe przerażenie.

Po wizycie znów zapadła w drzemkę. Męczącą i niedającą ukojenia. Tym razem nie biegała po łące ani nie przeskakiwała nad morskimi falami. Jechała do Stargardu na przymiarkę swej ślubnej sukni. Jej mózg pamiętał z najdrobniejszymi szczegółami poprzedzające wypadek dni. Widziała złote liście drzew i ostatnie jabłka czerwieniące się w sadzie. Czuła na twarzy delikatne muśnięcia jesiennego wiatru i zapach kawy, którą piły z dziewczynami na tarasie „Rapsodii”. Słyszała beczenie kóz dobiegające zza stodoły, brzęczenie krajzegi, na której Jerzy i Grzegorz cięli drzewo na zimowy opał, i srebrzysty śmiech maluchów Anny, siedzących na kolanach ciotek.

– Październik jest idealnym miesiącem. – Mariola była etatową romantyczką. – Nazwa długa, więc i małżeństwo długie i udane. R w nazwie obecne, a do tego jaka piękna pogoda…

– Nie bądź taka pewna – zaśmiała się Anna, w odróżnieniu od Mariolki etatowa wariatka. – Ślub dopiero za tydzień. Przez ten czas pogoda może się zmienić i zamiast obrzucać się jesiennymi liśćmi, Beti i Grzesiek będą w siebie rzucać plackami z błota. Ale by były oryginalne foty… A suknia jak by nabrała wyrazu…

– No, ale r w nazwie zostaje nadal, więc szczęście w małżeństwie pewne – pogodziła je Aleksandra, etatowa matka, kucharka i przyjaciółka całego świata.

– No właśnie. A wy kiedy?

Beata była szczęśliwa i chciała, aby to szczęście ogarnęło również jej przyjaciółkę. Aleksandra była od lat zadowoloną z życia mężatką. Jej mąż – brat Anki – również nie miał powodów do narzekań. Związek Marioli i Jerzego przechodził pewne perturbacje, ale od trzech lat przeżywali kolejny miodowy miesiąc, więc nie martwiła się o ich przyszłość. Anna już prawie dwa lata mieszkała z Arkiem, mieli dwójkę cudownych dzieciaków, ale niespieszno im było do ślubnego kobierca.

– Przed śmiercią zdążymy – zapewniła ją Anka. – Po co nam papier? Jesteśmy ze sobą, bo chcemy, a nie dlatego, że tak wypada. Mamy dwudziesty pierwszy wiek. Więcej jest rozwodów niż ślubów, więc nie mogę jeszcze bardziej pogarszać statystyk. A wiesz, jaka ja jestem. Gdybyśmy zalegalizowali nasz związek, rozwodzilibyśmy się dwa razy w miesiącu.

Jej wesoły śmiech wyraźnie dawał do zrozumienia, że tak samo często pobieraliby się z powrotem. Beata

spojrzała na swojego narzeczonego. Grzegorz był marynarzem. Poznali się w noc sylwestrową dwa lata temu i zaiskrzyło od pierwszego spojrzenia. Grzesiek był członkiem załogi statku, na którym bawiła się ze swoim ówczesnym partnerem. Pod koniec stycznia znów była wolna i z rozpalonymi od emocji policzkami czytała maile i esemesy od zakochanego marynarza. Miesiąc później zostali parą i jej życie w końcu zaczęło układać się tak, jak powinno już dawno temu. Jej marynarz był dowcipny i inteligentny. Pływał tylko po Bałtyku, jako oficer statku wycieczkowego. Najczęściej na Bornholm lub do Szwecji, więc co drugi weekend mogli się spotkać i spędzać ze sobą niezapomniane chwile. Pół roku temu zabrał ją w bajkowy rejs szlakiem bałtyckim. Gdzieś w okolicach Helsinek padł na kolana i wręczając obłędnie piękny pierścionek z trzema brylantami, poprosił ją o rękę. Zgodziła się oczywiście, tryskając fontannami łez szczęścia, i oto już za tydzień powiedzą sakramentalne tak przed ołtarzem choszczeńskiego kościoła, a obrączka połączy ich na zawsze.

– To straszne, ale musimy zmienić kosmetyczkę na ten dzień. – Słowa Anki wyrwały ją z zamyślenia.

Zaśmiała się głośno.

– Prawda. Na mnie nie liczcie. Od rana mam zaplanowaną i maksymalnie wykorzystaną każdą minutę.

– Nie wiem, czy komuś oprócz ciebie mogę zaufać. – Przyjaciółka się nachmurzyła. – Chociaż paznokcie mogłabyś nam zrobić.

– Rany, Anka! Kiedy niby?

– Możesz kilka dni wcześniej – zgodziła się łaskawie Anna, a Beti nie miała innego wyjścia, jak kiwnąć głową na zgodę.

Była kosmetyczką, a Anna i pozostałe obecne kobiety były jej najwierniejszymi klientkami. Od czterech lat malowała im paznokcie, robiła makijaże na gale lub rodzinne imprezy. Dbała o ich twarze, ciała i dobre samopoczucie. Uwielbiała swoją pracę. Miała całkiem spory salon w centrum miasta i liczne grono stałych klientek. Zatrudniała znakomitą fryzjerkę – Elę – we dwie doskonale uzupełniały się w zawodowych zmaganiach o piękno i szyk pań w każdym wieku. Nie opływała w luksusy, ale jej sytuacja finansowa była całkiem niezła. Prawda, że czasem wracała do swego mieszkania na ostatnich nogach, wykończona wielogodzinną, ciężką pracą, jednak zadowolenie i wdzięczność w oczach klientek w pełni rekompensowały jej wszystkie niedogodności. Wlokąc się na czwarte piętro jednego z choszczeńskich bloków, często uśmiechała się do siebie na wspomnienie jakiejś wybitnie spektakularnej metamorfozy.

We wtorek była umówiona na odbiór sukni. Wybierała ją, konsultując się z Anną i Mariolą. Po każdym kolejnym kieliszku martini przyjaciółki zmieniały zdanie, więc w końcu przestała ich słuchać i zdecydowała się na piękną, długą suknię w kolorze kości słoniowej, z gorsetową górą i długim trenem. Beata miała jasną karnację i biały kolor ślubnej kreacji powodował, że jej blada cera zdawała się jeszcze jaśniejsza. Brązowe, lekko kręcone włosy opadały tuż za ramiona, a niebieskie oczy świeciły jasno na samą myśl o zachwycie w szarych oczach Grzegorza, który z pewnością zaniemówi na widok swej przyszłej żony, wyglądającej niczym prawdziwy anioł. Po kilku wizytach w salonie sukien ślubnych „Podwiązka” w centrum Stargardu niezbędne poprawki zostały wykonane i gotowa suknia czekała na odebranie. Nie doczekała się.

Pogoda była fatalna. Tak jakby Anka miała proroczą moc przepowiedni i wykrakała zmianę złotej jesieni w typową październikową pluchę. Od rana siąpiło, a niebo zasnuwała gruba warstwa nisko wiszących chmur. Mimo to w sercu Beaty świeciło letnie słońce. Nic nie mogło zmącić jej szczęścia. Włączyła głośno radio i prowadząc swojego nissana, podśpiewywała szlagiery. Gdy utwór był mniej znany, słowa przechodziły w dziwne mruczando, lecz na szczęście obok nie było żadnych uszu, które mogłyby ucierpieć od nie zawsze trafionych linii melodycznych. Wycieraczki miarowo zgarniały krople deszczu z przedniej szyby. Czasem nawet udało im się dopasować do rytmu brzmiącej właśnie piosenki, co wzbudzało w Beti niezrozumiałą radość. Tak jakby wszystko dopasowywało się do tempa bicia jej serca. Melodie, krople deszczu malujące na bocznych szybach falujące zygzaki, kilometry drogi pokonywane kołami żółtego samochodu i liście spadające z drzew w hurtowej wręcz ilości. Tak samo dopasowało się stłumione wycie karetki po nagłej ciszy i ciemności, w której znalazła się nie wiadomo kiedy ani dlaczego.

Nie miała pojęcia, co się stało. Jej mózg w obronnym odruchu wymazał wszystkie fragmenty wypadku. Śpiewała piosenki i przyciskała pedał gazu, a chwilę później słyszała przerażający sygnał nadjeżdżającego pogotowia, ktoś pytał o jej grupę krwi, a przez zamknięte powieki przedzierały się ostre błyski. Kolejne wspomnienie to ucisk kołnierza ortopedycznego na szyi i ciepły dotyk czyjejś ręki. Wiedziała, że jedzie na sygnale, miała wrażenie, że z ogromną prędkością. Czuła każdy podskok auta i każdą dziurę na drodze. Nie czuła za to swojego ciała…

Gdy ocknęła się na dobre, było już po operacji. Leżała naga pod szpitalną pościelą, na twarzy miała aparat tlenowy, z nosa wystawała jakaś dziwna rurka, a dookoła krzątało się pełno ludzi w białych i zielonych fartuchach. Ze wszystkich stron dobiegało denerwujące pikanie różnych aparatów. Jej ręce były pokłute i podrapane. Z worka, wiszącego na stojaku obok łóżka, wprost do jej żyły kapała wolno jakaś mikstura. Nie mogła głębiej odetchnąć. Podniesienie głowy choćby na milimetr było rzeczą niewykonalną. Czaszka rozpadała się na milion drobnych kawałeczków, a język odmówił posłuszeństwa, nie chcąc odkleić się od podniebienia. Czuła, że jeśli za chwilę nie zwilży warg, to nigdy już nie uda jej się otworzyć ust.

Dwie kolejne doby były wyrwane z życiorysu. Obrazy przeplatały się ze sobą niczym w makabrycznym kalejdoskopie. Słyszała głos Grzegorza i płacz mamy. Anna i Mariola coś do niej mówiły, ale słowa przelatywały, nie zatrzymawszy się w głowie. Widziała Arka rozmawiającego z widmowymi sylwetkami w białych kitlach i czuła na swym ciele obce ręce, szarpiące i macające jej obolałe ciało. A może to wszystko tylko jej się śniło…? Może śpi głęboko w swoim własnym łóżku i obudzi się za chwilę? Włoży ślubną suknię, na stopy wsunie białe szpilki, a Grzegorz, przy akompaniamencie organów grających „Marsz Mendelssohna”, nałoży na jej serdeczny palec złotą obrączkę…Rozdział 2

– Panie doktorze, mija już prawie miesiąc. Czy ona nie powinna poczuć się lepiej? – Grzegorz Tomaszewski nie mógł opanować drżenia głosu.

Przez ten koszmarny czas schudł pięć kilogramów i postarzał się o dziesięć lat. To miał być ich miesiąc miodowy. Powinni teraz wygrzewać się na Fuerteventurze. Leżeć na białym piasku, którym wysypana jest Playa de Sotavento de Jandía, i podziwiać surferów zmagających się z falami Oceanu Atlantyckiego. Pić kolorowe drinki z palemką i kochać się namiętnie do utraty tchu. Zamiast tego on pił olbrzymie ilości mocnej kawy, a jego narzeczona leżała pod kroplówkami, bledsza od prześcieradeł okrywających jej ciało.

Gdy zadzwoniła do niego matka Beaty, w pierwszej chwili nie zrozumiał jej słów. Kilka razy spojrzał na wyświetlacz komórki, aby upewnić się, że nie jest to jakaś koszmarna pomyłka. Gdy spomiędzy szlochu i spazmów wyodrębnił poszczególne słowa swej przyszłej teściowej, usiadł na podłodze i długą chwilę nie mógł się podnieść. Zamiast wracać ze Stargardu i mierzyć suknię, Beata znalazła się w Szczecinie i walczyła o życie.

Nie był w stanie prowadzić samochodu. Zadzwonił do Jerzego, przyjaciel zawiózł go do szpitala. Nie pamiętał drogi, nie rozumiał słów, jego świat stanął na głowie, a najbardziej skrywane lęki wypłynęły na wierzch.

– Panie Grzegorzu, zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy.

Ordynator oddziału ortopedii pourazowej nie pierwszy raz przeprowadzał taką rozmowę. Nie pierwszy raz słyszał drżący głos i patrzył w pełne nadziei oczy członków rodzin. Nienawidził momentu, gdy nadzieja ta umierała, zastąpiona bólem, rozpaczą i przerażeniem.

– Pańska narzeczona potrzebuje czasu i bliskości rodziny. Jej życie zamieniło się w piekło i trzeba miesięcy, jeśli nie lat, żeby nauczyła się w tym piekle funkcjonować.

– Lat!? – W głosie Grzegorza narastała panika.

Ordynator przestawił monitor komputera w kierunku załamanego mężczyzny.

– Proszę spojrzeć. To jest kręgosłup pani Beaty. Na poziomie pierwszego i drugiego kręgu lędźwiowego doszło do złamania. Ostre krawędzie poszarpały rdzeń kręgowy, który uległ całkowitemu przerwaniu. Przykro mi, ale nie było jeszcze w historii medycyny pacjenta, którego rdzeń zregenerowałby się, umożliwiając powrót funkcji nóg.

Grzegorz zbladł i głośno przełknął ślinę, patrząc z niedowierzaniem na lekarza.

– Czy to znaczy… – Straszne słowa nie chciały mu przejść przez usta.

Lekarz stłumił westchnięcie.

– Nie jestem Bogiem. Nie mogę panu powiedzieć, co będzie. Wciąż prowadzone są badania nad komórkami macierzystymi. Naukowcy osiągnęli obiecujące wyniki u laboratoryjnych zwierząt, ale to wciąż jest etap prób, błędów i doświadczeń. Może już jutro dojdzie do fantastycznego odkrycia. Może pana narzeczona okaże się wyjątkiem i jej organizm wytworzy nową drogę dla bodźców neurologicznych. Może stanie się cud. Nie wiem.

Obaj mężczyźni opuścili głowy. Zdawali sobie sprawę, że szansa na ten cud jest mniejsza niż na znalezienie igły we wszystkich stogach siana na całym świecie. Grzegorz podniósł się i skierował do drzwi. Nie był w stanie pójść do pokoju Beti. Musiał wyjść choć na chwilę. Dusił się szpitalnym powietrzem, usłyszane słowa odbierały mu rozum, na widok leżących bez ruchu ludzi miał ochotę biec do przodu i nie oglądać się wstecz. Nie widzieć, nie słyszeć, nie przyjmować do wiadomości… Po kilkunastu minutach bezcelowego wałęsania się dookoła szpitalnych budynków wziął się w garść i wrócił na oddział ortopedii. Wysiłkiem całej woli przywołał na twarz uśmiech i otworzył drzwi.

Beata nie spojrzała na niego. Nie widziała nikogo. Leżała nieruchomo, patrząc w sufit. Wyglądała, jakby tylko ciało znajdowało się na wyciągnięcie jego ręki. Jej dusza, serce, perlisty śmiech i błysk w oku zniknęły bezpowrotnie. Jego narzeczona, którą kochał całym sercem, odeszła, zostawiając tylko wspomnienia i ogromny żal. Współczuł tej biednej kobiecie, która leżała bez ruchu i której świat zawalił się w jednej sekundzie. Życzył jej siły, szczęścia i tego cudu, o którym mówił lekarz, ale tak bardzo tęsknił za swoją ukochaną…

Przypomniał sobie ich pierwszą po wypadku rozmowę.

– Nic kompletnie nie pamiętasz?

Trzymał w dłoniach jej zimną rękę. Beata leżała płasko na szpitalnych prześcieradłach. Usta miała spękane, a z oczu nieprzerwanie płynęły łzy.

– Nic. Pamiętam, jak nuciłam do wtóru radia, a później już tylko sygnał zbliżającej się karetki. Ordynator powiedział, że na drogę wybiegło stado saren… Jakiś facet jechał z naprzeciwka i wszystko widział. To on zawiadomił pogotowie… Gwałtownie zahamowałam, straciłam panowanie na śliskiej, mokrej drodze i walnęłam w drzewo… Poduszka nie wystrzeliła. Okazało się, że była to tylko atrapa…

Z oczu mężczyzny również pociekły łzy.

– Ale wiem to wszystko wyłącznie z opowiadań. Nie pamiętam nic…

Delikatnie dotknął ustami jej suchych warg i odsunął z jej czoła wilgotny kosmyk włosów.

– Będzie dobrze… Najważniejsze, że żyjesz…

W jego słowach brzmiała żarliwa prośba do wszelkich mocy. Oddałby duszę wszystkim diabłom, żeby tylko móc cofnąć czas.

– Jak się teraz czujesz? Boli cię coś?

Beti z wysiłkiem pokręciła przecząco głową.

– Cały czas jestem na silnych lekach przeciwbólowych. Tylko te nogi… Są takie ciężkie. Mam wrażenie, że przygniata je jakiś olbrzymi ciężar, choć leży na nich przecież tylko lekka kołdra. Nie mogę nimi ruszyć, nie czuję ich… Tak jakbym kończyła się gdzieś w okolicy pępka. Nie mogę odkaszlnąć ani wziąć głębszego oddechu i wciąż chce mi się pić.

Pomny ostrzeżeń medycznego personelu namoczył chusteczkę w szklance wody i zwilżył jej usta.

– Daj jeszcze – poprosiła Beti słabym głosem.

– Nie mogę, kochanie. – Boże, jak trudno było jej odmówić. – Lekarze mówili, że mogłabyś zacząć wymiotować…

Jego łza spadła na dłoń Beaty i zmieszała się z łzami spływającymi z jej niebieskich oczu.

Z uśmiechem na twarzy, który nie obejmował jego oczu ani nie ogarniał serca, podszedł do łóżka.

– Już jestem. Potrzebujesz czegoś?

Beti za pomocą pilota podniosła zagłówek łóżka i spojrzała na narzeczonego.

– Tak. Nowych nóg.

– Te stare są całkiem zgrabne – odpowiedział, siadając obok niej.

– Ale do dupy.

– No, do dupy. A dokąd byś chciała? Do szyi? – zażartował, choć wcale nie było mu do śmiechu.

Beti leciutko uniosła kąciki ust.

– Mów. Co powiedział ci doktorek?

Grzegorz milczał. Jak miał przekazać wiadomość o kalectwie? Jak powiedzieć jej, że nigdy już nie pobiegnie, nie założy nogi na nogę, nie poczuje ciepła ani zimna? Że już nigdy nie obejmie go nogami w pasie podczas kochania się? Beata obserwowała go uważnie, odczytując wyrok z jego twarzy.

– Mów.

Z jednej strony chciała żyć w niewiedzy. Chciała łudzić się, że to stan przejściowy i za jakiś, choćby bardzo długi, czas jej nogi odżyją i znów poczuje pod stopami trawę i piasek. Ale była dorosła. Umiała czytać i wyciągać wnioski. Umiała surfować po sieci i znajdywać interesujące ją informacje. Przygnębiające informacje…

– Doktor mówi, że potrzeba czasu…

– Ile?

– Dużo… I walki. Musisz walczyć, Beti. Nie możesz się poddawać. Nawet jeśli nigdy już nie staniesz na nogi, to przecież nie jest to koniec świata.

– Nie jest? – Głos Beaty zadrżał. – Chciałbyś do końca życia gnić w łóżku? Nie widzieć więcej nieba ani wody? Być uzależnionym od pomocy innych i zamiast stringów nosić pampersy? Chciałbyś obserwować, jak twoje nogi zmieniają się w martwe, bezużyteczne badyle? Zazdrościć wszystkim dookoła i znosić pełne litości spojrzenia dawnych przyjaciół? – Jej głos był pełen gniewu i bezsilności. Okrutne słowa raniły mężczyznę prawie do krwi.

– Nie chciałbym. Nikt by nie chciał, ale nie zawsze mamy to, co chcemy. Czasem dostajemy to, czego nie życzylibyśmy najgorszemu wrogowi, i musimy to zaakceptować. Współczuję ci, Beti. Z całego serca… Ale wierzę w ciebie. Jesteś silna. Przetrwasz to…

Nie umknęło jej uwadze, że Grzesiek użył liczby pojedynczej. Nie powiedział, że to przetrwają, że dadzą radę i zwyciężą. Mówił o niej, nie o nich… Tak. To było do przewidzenia. To było pewne. Nie może mu tego zrobić. Nie może go skazać na życie z kaleką.

Wolnym, lecz stanowczym ruchem ściągnęła zaręczynowy pierścionek. Przez chwilę obracała go w palcach i patrzyła na grę światła odbijającego się w diamentach. Podniosła wzrok na Grzegorza i wyciągnęła w jego stronę dłoń.

– Nie chcę – skłamała.

Spojrzał na nią z niedowierzaniem i zgrozą w oczach.

– Zabierz go.

Głos Beti był spokojny, jej oczy błyszczały zimnym lodem.

Mężczyzna poczuł pięść zaciskającą się na jego sercu. Poczuł wstyd, odkrywając w zakamarku ściśniętego organu obrzydliwą ulgę. Poczuł wstręt, gdy zdał sobie sprawę, że oddech zaczyna wracać do jego płuc, a panika opuszcza jego członki. Poczuł nienawiść do siebie, gdy zrozumiał, że jedyne, czego pragnie, to wyjść i nie wrócić nigdy więcej. Gardząc sobą z całej duszy, podszedł do wyjścia i nacisnął klamkę. Drzwi nie stawiły żadnego oporu. Nawet nie zaskrzypiały.

Wieczność później, choć wskazówki zegara stały prawie w tym samym miejscu, spokój Beaty zamienił się w armagedon, a lód spłynął oceanem rozpaczy. Patrzyła na drzwi, za którymi zniknęła jej przyszłość, miłość i wiara w człowieka. Za którymi zniknęła jej nadzieja.

Jak urwą mi nogi, to wcale nie będę płakać.

Po tygodniu jej stan wcale się nie poprawił. Stan psychiczny, bo fizycznie było zdecydowanie lepiej. Wciąż leżała w łóżku, ale zamiast obrzydliwej szmaty, którą pielęgniarki nazywały koszulą nocną, miała na sobie własny dres, przywieziony z domu przez mamę. Dwie rehabilitantki stały po obu stronach łóżka i szarpały jej nogami. Zgodnie z zaleceniem lekarskim były to ćwiczenia bierne, ale według Beaty to raczej jakaś kpina. Jedna szarpała prawą nogę, a druga – lewą. Czasami udało im się pracować w równym tempie, ale zazwyczaj podrygiwały niesymetrycznie, miotając łóżkiem na wszystkie strony.

– No mówię ci, jak się wkurzyłam…

Pani Monika pracowała nad prawą nogą. Obiema rękami trzymała łydkę i odchylała się całym ciałem w tył i z powrotem. Z punktu widzenia Beti wyglądało to, jakby kobieta miała ciężki atak choroby sierocej.

– Wracam do domu, a tam syf. Nieodkurzone, ziemniaki niewstawione, a stary śpi na kanapie…

Pani Jola ćwiczyła nogę lewą. Jej chwyt i ruch były podobne, ale ponieważ ważyła dobre dwadzieścia kilo więcej od koleżanki, kąt odwiedzenia lewej nogi był prawie dwukrotnie większy niż prawej.

– Myślisz, że u mnie inaczej? – Jola ze złością szarpnęła nogą. – Maciek znowu dostał dwóję z niemieckiego, a na korepetycje wydaję połowę pensji.

Fajnie – pomyślała Beti, całkiem bez związku z wypowiedzianą przez Jolę kwestią, w ścisłym za to związku z wyczynami swego ciała. – Jeszcze ze dwa dni i będę mogła zrobić szpagat…

Panie zmieniły chwyt i zaczęły naprzemiennie zginać jej nogi w kolanach i biodrach. Czasami im się pomyliło i obie nogi równocześnie wędrowały do góry, a Beata miała uczucie, że zaraz zrobi przewrót w tył, wprost na podłogę.

– Z mojej pensji to możemy co najwyżej studenta jakiegoś wynająć – żaliła się dalej Jola. – Bierze pięć dych za godzinę, a Maciek jak był głąbem, tak jest dalej…

– Nic nie mów o wypłacie… Ja ubieram się wyłącznie w lumpeksach. A żarcie kupuję, biegając po marketach z gazetkami w ręku. Tu masło, tam wędlinę… Do dupy z takim życiem.

Prawe kolano Beaty dotknęło jej czoła.

Super. Oprócz szpagatu nauczę się jeszcze zakładać stopy za głowę… Po wyjściu ze szpitala mogę się starać o posadę w cyrku…

Oczekiwała z utęsknieniem finiszu rehabilitacji. Terapeutki skończyły gimnastykę nóg i wzięły się za kończyny górne.

– Pani Beatko. Proszę dziesięć razy podnieść i opuścić ręce. Przy unoszeniu wdech nosem, przy opuszczaniu wydech ustami – zakomenderowała Monika, idąc w stronę zlewu. Szorowała ręce mydłem antybakteryjnym, a Jola w tym czasie siedziała na krześle i patrzyła przez okno. Beti westchnęła i z niechęcią wykonała polecenie.

– Świetnie. Teraz usiądziemy.

To była najgorsza część. Podczas zmiany pozycji w ciele Beaty zaczynały szaleć jakieś dzikie wiry i tornada. Po minucie zaczynało się jej kręcić w głowie, obraz rozmywał się i falował, a w uszach narastał nieprzyjemny szum. Rehabilitantki siedziały po jej obu stronach, przytrzymując plecy i nie przestając gadać.

– Michał to jest jednak świnia – stwierdziła Jola zdegustowanym tonem. – Prosiłam go jak człowieka, żeby poszedł do tego amputowanego dziadka na czwórkę. Doskonale wie, jak nienawidzę zakładania protez. Już tysiąc razy wolę machnąć bierne, niż użerać się z tym cholerstwem. A on, że nie! Powiedział, że ma swoją salę i nie będzie mnie wyręczał.

Jedną ręką oklepywała plecy pacjentki. Po wyjątkowo silnym klepnięciu między łopatki Beti ujrzała wszystkie gwiazdki.

– No, świnia – potwierdziła Monika. – Ja go wczoraj prosiłam, żeby skoczył na parter po kawę, i też odmówił. A nawet kasę mu dałam. Powiedział, że jesteśmy w pracy, a nie w kawiarni. Służbista cholerny. Sama musiałam iść.

Beata poczuła sympatię do nieznanego Michała. Nie znała się na rehabilitacji, podejrzewała jednak, że oklepywanie nie ma na celu odbicia nerek ani połamania żeber. Stwierdziła, że dłużej nie wytrzyma. Zbierało jej się na wymioty, paplanie rehabilitantek działało na nerwy, a widok bezwładnie wiszących nóg przygnębiał doszczętnie.

– Możemy już skończyć? – zapytała z nadzieją. Oberwała jeszcze kilka razy po plecach i panie fizjoterapeutki łaskawie pozwoliły jej się położyć. Odetchnęła z ulgą, gdy nakryły ją kołdrą i zebrały się do wyjścia.

– Jutro zacznie pani ćwiczenia na sali gimnastycznej – obiecała Monika.

– Z Michałem – zagroziła Jola.

Dzięki Bogu, że nie z wami. – Beata uśmiechnęła się do obu pań. Miała szczerą nadzieję, że te biedne, zapracowane i słabo opłacane kobiety już więcej nie będą musiały się z nią użerać.

Na ekranie laptopa, postawionego na małym, przenośnym stoliku, leciała jakaś komedia. Przez kilka pierwszych minut usiłowała oglądać. Mama i dziewczyny tak się starały… Anka wgrała niezliczoną ilość komedii i filmów fantasy, a Mariola – jakieś romantyczne bzdurki. Aleksandra uszczęśliwiła ją tysiącem logicznych i strategicznych gierek oraz linkami do przeróżnych blogów. Gdyby chciała wszystko obejrzeć i przeczytać, musiałaby zostać w szpitalu jeszcze co najmniej z dziesięć lat. Migające przed oczami obrazy i słuchawki w uszach oddzielały ją od szpitalnej rzeczywistości. Została przeniesiona na dwuosobową salę, jej warunki nieco się polepszyły, ale szpital wciąż napawał ją lękiem i niepewnością. Dzięki staraniom Jurka miała dostęp do Internetu i wieczorami długo rozmawiała na GG z Anną.

Wyciągnęła z szuflady swój pierścionek. Na jej palcu wciąż odznaczał się cienki, biały ślad. W słuchawkach rozległ się głośny śmiech, a na ekranie jakaś parka obrzucała się poduszkami. Beata podniosła wyżej lśniący krążek i przypomniała sobie wymianę zdań z przyjaciółką.

„Pozwoliłam mu odejść”.

„Jak to: odejść?”

„Zwróciłam mu wolność. Anka… ja już nigdy nie będę chodzić”.

Zapłakane emotikony zapełniły kilka linijek.

„Wiem. Mówiłaś to już sto razy. Moje dzieci też jeszcze nie chodzą, a to nie znaczy, że ich nie kocham”.

Wykrzykniki zajęły dwie linijki.

„To chyba nie to samo, nie?”

W eterze zaległa cisza.

„Nie rozumiem tego. On kochał ciebie czy twoje nogi? Jak mógł się tak nagle odkochać?”

Anka nie rozumiała, ale Beata potrafiła wczuć się w sytuację Grzegorza. Oczywiście, że bolało… Wylała kolejne morze łez. Buntowała się przeciwko losowi i bezsilności. W myślach wyzywała byłego narzeczonego najgorszymi inwektywami. Gardziła jego słabością i tchórzostwem. Potępiała za wygodnictwo i odwrócenie się plecami w momencie, w którym najbardziej potrzebowała jego miłości i pomocy.

Trudno. Widocznie w chmurach zapisano mi, że będę żyła samotnie. Że spędzę żywot w łóżku, oglądając stare komedie, gapiąc się w sufit i robiąc pod siebie.

Nie zabrał pierścionka. Resztki jego dumy nie pozwoliły na ostateczne zhańbienie męskiego honoru. Wiedziała, że mu wstyd. Po jakimś czasie nawet mu współczuła. Nie takie życie planowali. Oświadczając się pięknej, zdrowej kobiecie, Grzegorz nie miał w planach wnoszenia wózka inwalidzkiego na czwarte piętro ani zmieniania pampersów swojej żonie. Nie myślał o wizytach lekarskich, rehabilitacji ani środkach opatrunkowych. Nie marzył o długich, bezsennych nocach ani o zimnych, martwych nogach żony leżących bezwładnie obok jego silnych, umięśnionych kończyn.

Nie zgodziła się na odwiedziny, pogaduszki telefoniczne czy maile. Postanowiła pozbyć się tego wrzodu natychmiast i do końca. Wycisnąć, odkazić i zapomnieć. Poprosiła Arka, żeby sprzedał diamenty, a pieniądze przeznaczył na schronisko dla psów, w którym od kilku lat pracuje charytatywnie. Pracowała… Arek, który również za darmo oferował biednym czworonogom swoje weterynaryjne usługi, z pewnością dobrze wykorzysta fundusze.

Odłożyła pierścionek i usiłowała skupić się na filmie.

Jutro kolejny dzień. Tak samo beznadziejny…Rozdział 3

Po porannej wizycie zakuto ją w jakiś koszmarny pancerz. Dolna część cisnęła ją w brzuch, a górna – w żebra.

– To jest gorset Jewetta – wytłumaczyła pani Monika, szarpiąc się z paskami. – Stabilizuje kręgosłup w płaszczyźnie strzałkowej i odciąża odcinek piersiowo-lędźwiowy.

Po kilku próbach zdołała dopiąć tylną pelotę. Zadowolona z siebie spojrzała z dumą na Jolę.

– No, udało się. To co? Na łóżku ją wieziemy czy na wózek?

Jola chwilę się namyślała.

– Na łóżku. Niech się z nią Michał później szarpie.

Halo! Ja tu jestem! – Beti miała dziwne wrażenie niewidzialności.

Monika odblokowała hamulce i obie kobiety z cichym sapnięciem pochyliły się nad Beatą. Jedna złapała za przednią ramę łóżka, druga za tylną i Beata po raz pierwszy od ponad miesiąca wyjechała ze swojej sali. Mimo lekkiego strachu i obawy co do kolejnych godzin jej przesranego życia z ciekawością wodziła oczami dookoła siebie. Co prawda nie za bardzo było na co patrzeć. Korytarz wyglądał jeszcze gorzej niż jej pokój. Poobdzierane ściany w beżowym kolorze gryzły się z zabójczo fioletową podłogą. Wisiało na nich pełno plakatów, a każdy straszył groźną chorobą, jeśli nie kupi się leku polecanego przez producenta. Mijające ją w pośpiechu pielęgniarki nie zwracały najmniejszej uwagi na drobną kobietę wywożoną nie wiadomo dokąd.

Trzyosobowa procesja zatrzymała się przed windą. Jola przycisnęła guzik, otworzyły się masywne drzwi i przy akompaniamencie zgrzytów i jęków wszystkie kobiety wtarabaniły się do środka.

Oddział rehabilitacji mieścił się na trzecim piętrze. Beata miała wrażenie, jakby nagle znalazła się w innym świecie. Cicho, nikt nie biegał ani nie krzyczał. Ściany pomalowane ciepłym, jasnym pomarańczem, chcąc nie chcąc, poprawiały nastrój. Wzdłuż nich ciągnęły się poręcze. Na końcu korytarza zauważyła coś w kształcie długiego wybiegu. Obok stało dziwne podwyższenie, kojarzące się jej z podium, na którym dekorowano zwycięzców sportowych zmagań. Na parapetach okien stało nawet kilka kwiatów. Kobiety popchnęły ją do szerokich drzwi. Monika otworzyła je na oścież, a Jola wciągnęła łóżko do środka.

– To jest ta Beata. Od dziś ty ją przejmujesz – odezwała się z ulgą rehabilitantka.

– I nie myśl, że codziennie będziemy ci ją tu przywoziły. Sam sobie radź – dodała druga. Widocznie Beti nadal była przezroczysta.

Nie doczekawszy się odpowiedzi, obie panie wyszły, trzaskając drzwiami. Beata poczuła się nagle bardzo osamotniona. Nie lubiła ani jednej, ani drugiej, ale były jakimiś stałymi elementami w jej nudnej wegetacji. Nie odczuwała żadnej satysfakcji ani przyjemności z pracy z nimi, ale przynajmniej wiedziała, czego się spodziewać. A teraz? Denerwowało ją, że nic nie widzi. Leżała płasko na łóżku, gorset uwierał ją cholernie, a do tego nie słyszała żadnych głosów, z wyjątkiem cicho brzęczącego radia. W polu jej widzenia znajdowały się jakieś nieznane narzędzia tortur. W kącie, niczym w zoo, stała okratowana klatka, z sufitu zwisały linki z ciężarkami, a jedna ze ścian obudowana była drewnianymi drabinkami. Poleżała jeszcze kilka minut, po czym wymacała dłonią pilota i coraz bardziej zaniepokojona dziwną ciszą oraz brakiem jakiegokolwiek zainteresowania ze strony personelu postanowiła podnieść zagłówek. Szum mechanizmu zabrzmiał jak wycie orkanu. Rozejrzała się dookoła i zobaczyła wpatrującego się w nią faceta w błękitnym kitlu.

– No, nareszcie – odezwał się głośno. – Już myślałem, że całą godzinę będziesz tu leżeć jak zwłoki.

Beata oniemiała.

Wieczorem nadal nie mogła dojść do siebie. Po kolacji, na którą podano jajko i dwie kromki chleba oraz kosteczkę margaryny udającą masło, rozpoczął się zwykły rozgardiasz, towarzyszący wieczornemu obchodowi.

– No – ucieszyła się siostra Renia. – W końcu odzyskała pani apetyt.

Beata ze zdziwieniem popatrzyła na swój pusty talerz. Nawet nie zauważyła, że zjadła wszystko, co do ostatniego okruszka. Machinalnie podnosząc do ust kanapkę, myślała o wariacie, w mocy którego znalazła się dzisiejszego dnia. Boże… Ja chcę z powrotem Jolę i Monikę… – pomyślała w panice.

Wieczorna wizyta lekarska nie była tak oficjalna, jak poranna. Lekarz przychodzący na nocną zmianę w towarzystwie pielęgniarki odwiedzał pacjentów i zapoznawał się z bieżącą sytuacją. Dzisiejszej nocy dyżur miał doktor Gerard, jeden z jej ulubionych lekarzy. Właśnie wchodził na salę, poprzedzany przez siostrę Renię.

– Dobry wieczór, pani Beatko. – Podszedł do jej łóżka i uśmiechnął się mile. – Jak się pani czuje po dzisiejszych zmaganiach z własnym ciałem?

– Ma pan na myśli moją rehabilitację? – upewniła się Beti. Gerard skinął głową. – Więcej tam nie pójdę – oświadczyła stanowczo.

Lekarz wcale nie wydawał się zdziwiony. Wręcz przeciwnie. Uśmiechnął się jeszcze szerzej, jakby dokładnie takich słów się spodziewał.

– Nasz rehabilitant dał pani popalić?

Beti podniosła na niego wzrok.

– To nie rehabilitant – orzekła z całą stanowczością. – To jakiś sadystyczny psychopata.

Oboje przedstawiciele służby zdrowia zachichotali zgodnie.

– Taa… – Uśmiech nie schodził z lekarskiej twarzy. – Często to słyszę… Ale to jest naprawdę doskonały specjalista.

– Od czego? – Beti nie dała się przekonać. – Od wyśmiewania się z chorych i doprowadzania ich do pasji?

Doktor Gerard przysunął sobie krzesło i usiadł obok łóżka.

– Magister Michał Szymaniuk jest naszym najlepszym fizjoterapeutą. Ma olbrzymie doświadczenie i osiąga doskonałe wyniki w rehabilitacji osób z uszkodzonym rdzeniem kręgowym. Ukończył wiele kursów dokształcających. Pracuje głównie metodą PNF, czyli Proprioceptive Neuromuscular Facilitation, po naszemu to torowanie nerwowo-mięśniowe. Jest to metoda posiadająca własną koncepcję i filozofię pracy z pacjentem. Typowa, klasyczna fizjoterapia skupia się na wzmocnieniu siły mięśni i zwiększeniu zakresu ruchomości stawów – tłumaczył wyczerpująco. – Koncepcja PNF polega na tym, że terapeuta pomaga pacjentowi odkryć, jak funkcjonować w świecie pomimo swoich ułomności. Michał nie patrzy na skalę Lovetta ani Ashwortha. Jest mu obojętne, do jakiego kąta zgina się kończyna w stawie. Interesuje go za to, czy pacjent umie się ubrać, przemieszczać, podrapać po nosie… Nauczy, jak robić zakupy, zbierać grzyby, tańczyć…

– Tańczyć? To jakiś żart? – Nie była w dobrym nastroju. Była wściekła. – Nie będę chodzić, a pan mi mówi o tańcu? Nie jestem w stanie założyć skarpetek, a rozmawiamy o zbieraniu grzybów? Dobranoc, panie doktorze. Mam złamany kręgosłup, ale mózg wciąż jeszcze funkcjonuje.

Odwróciła się tyłem do przemądrzałego doktorka i udała, że nagle ogarnęła ją senność. Było jej obojętne, że zachowuje się niegrzecznie. Gerard, podobnie jak Michał, był zdrowy. Łatwo perorować o walce i niepoddawaniu się. Słowa nic nie kosztują! Poczekała, aż ubrani w uniformy żartownisie zamkną za sobą drzwi, i ponownie zanurzyła się w prywatnym bajorze żalu, bezsilności i strachu.

Płacz jej nie pomógł. Jak zwykle zresztą. Choćby nie wiadomo ile łez wylała, odmówiła miliony modlitw do świętych i potępionych, złożyła najdziwniejsze obietnice Bogu i diabłu, i tak rano budziła się w szpitalnym łóżku z martwymi nogami. Choć wysilała się ponad możliwości, zagryzała wargi do krwi, a paznokcie niczym szpony wbijała w swe dłonie, nie udało jej się poruszyć nawet najmniejszym palcem stopy. Nie potrafiła przesunąć kończyny ani o milimetr. Chcąc nie chcąc, wróciła myślami do swej rozmowy z piekielnym fizjoterapeutą.

– Nazywam się Michał Szymaniuk. Zwracaj się do mnie, jak sobie chcesz.

Nie zwróciła się do niego w ogóle, nie wiedząc, czego się spodziewać po nowym rehabilitancie, na dzień dobry porównującym ją do zwłok.

– Podobno wciąż masz problemy egzystencjalne? – Nie było to pytanie, tylko stwierdzenie.

– A ty nie masz? – wymknęło jej się.

Mężczyzna uśmiechnął się z satysfakcją.

– Mam. Wolałbym być smokiem. Ale nie jestem.

– Ogniem jednak umiesz zionąć – mruknęła pod nosem Beti.

Michał uśmiechnął się jeszcze szerzej. Stał na tle okna i niezbyt dobrze widziała jego twarz. Było słoneczne, wczesno grudniowe przedpołudnie. Zwinięte rolety nie zasłaniały okna i słońce świeciło jej prosto w oczy. Widziała wysoką, barczystą sylwetkę i szopę kręconych włosów.

Rehabilitant podszedł do łóżka i usiadł obok Beaty. Odwrócił się do niej twarzą w twarz i popatrzył uważnie. Jego oczy były równie niebieskie jak jej. Nawet włosy miały podobny odcień. Wbrew sobie poczuła cień sympatii do ubranego na niebiesko mężczyzny.

– Zacznijmy od tego, co już umiesz – zaproponował.

Beti spojrzała na niego, nie wiedząc, o co pyta. Nie spodobał jej się pełen wyższości ton jego wypowiedzi. Nić sympatii rozwiała się niczym siwy dym.

– Umiem czytać i pisać – odpowiedziała ironicznie.

– Fantastycznie. Ale liczenie chyba jeszcze lepiej ci wychodzi. Szczególnie mnożenie i dzielenie – stwierdził równie ironicznie.

– Co masz na myśli? – Nastroszyła się jeszcze bardziej.

– Mnożysz problemy i dzielisz włos na cztery. Typowe dla bab.

Ponownie zaniemówiła. Co za typ! Jak on może tak do mnie mówić? Czy ten kretyn nie widzi, że ja jestem sparaliżowana? Nie muszę mnożyć problemów. Same się namnożyły!

– Ty na pewno nie minąłeś się z powołaniem? Twoja praca to służba zdrowia. Słyszysz to? Służba!

Wyniosły uśmieszek wypełzł na jego wargi.

– Służbą to będziesz na tej sali ty. Będziesz robiła, co ci każę, słuchała, czego mówię, i stosowała się do poleceń. Rozumiemy się?

– Jesteś bezczelny! Gdyby nie to, że jestem przykuta do tego cholernego łóżka, wyszłabym stąd natychmiast.

Nie mogła uwierzyć, że był tak bezduszny. Nikt z personelu tak jej nie potraktował. Nawet Jola i Monika były lepsze od tego cynicznego gnojka.

– Nieprawda. Podoba ci się to.

Z wściekłością podniosła rękę, aby go uderzyć, lecz mężczyzna bez problemu ją unieruchomił. Popatrzył jej w oczy.

– Gdyby było inaczej, dążyłabyś do samodzielności. Podoba ci się, że wszyscy koło ciebie skaczą, podają do łóżeczka jedzonko… Możesz zwalać robotę i problemy na barki innych i roztkliwiać się nad swoim nieszczęściem. Nie musisz nic robić, podejmować żadnych decyzji, pchać pod górę ogromnego głazu z niepewnością, czy nie potoczy się za chwilę w dół. Masz luksus narzekania na podły los i obwiniania go o wszystko złe. Ty jesteś ofiarą. Wszyscy dookoła są źli.

Mogłaby powiedzieć mu, jak się myli. Mogłaby wykrzyczeć o Grzegorzu i o swojej samotności. O kroplach potu spływających po czole na skutek ogromnego, bezskutecznego wysiłku ruszenia stopą. Ale po co? Czy jest na świecie ktoś, kto mógłby ją zrozumieć? Czy syty zrozumie głodnego lub zakochany samotnego? Czy lecący w przestworzach orzeł poświęci choć jedną myśl leżącemu bez ruchu, martwemu głazowi? Popatrzyła na pyszałka z urazą.

– Bądź pewny, że złożę na ciebie skargę u ordynatora.

– Będę zaszczycony.

W ogóle się nie przejął. Opuściła oparcie łóżka, bo w półsiedzącej pozycji diabelny gorset uwierał ją jeszcze bardziej. Michał wstał i bezceremonialnie obrócił ją na bok. Odpiął tylną pelotę i skorygował długość pasków.

– Boże, co za idiotki… – mruknął pod nosem. Mimo złości poczuła odrobinę wdzięczności, gdyż jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki gorset przestał być zmorą tego dnia. – Lepiej? – zapytał normalnym tonem.

– Tak. – Poczuła się w obowiązku odpowiedzieć, choć zrobiła to bardzo cicho. – Dziękuję – dodała jeszcze ciszej.

Michał wyszedł na korytarz. Po chwili wrócił, popychając przed sobą wózek inwalidzki. O nie! Tylko nie to! – pomyślała w panice. Wózek kojarzył się jednoznacznie. W łóżku wyglądała, jakby miała… na przykład grypę. Osoba poruszająca się na kółkach była zdecydowanie kaleką. Przepraszam bardzo… osobą niepełnosprawną – poprawiła sama siebie z gorzką ironią. – Kaleka to słowo niepoprawne politycznie.

– Spróbujesz czy jesteś za bardzo próżna?

Michał czytał w jej myślach.

Nie dam ci satysfakcji, dupku jeden – postanowiła. Jeszcze wyżej uniosła podgłówek i popatrzyła w oczy mężczyźnie. Chyba spodobało mu się wyzwanie w jej oczach, bo jego uśmiech stał się całkiem szczery.

– Nie szalej. Po prostu cię przeniosę.

Złapał ją wpół i posadził na siedzisku wózka.

– Boże… Dziewczyno, ty nic nie ważysz – burknął z dezaprobatą.

Nie miała czasu odpowiedzieć. Napawała się szerokim polem widzenia, jakie nagle otworzyło się przed jej oczami. Kręciła głową na wszystkie strony, starając się odgadnąć przeznaczenie konkretnych, nieznanych jej przedmiotów. Nie nakręciła się za wiele, bo już po chwili, zgodnie zresztą ze swoimi przypuszczeniami, usłyszała znajomy szum w uszach i poczuła słodki smak w ustach.

– Kręci mi się w głowie. – Własna słabość doprowadzała ją do szału.

– Widzę. Jesteś blada jak ściana.

Stanął z tyłu wózka, pociągnął jakieś dźwignie i opuścił oparcie do pozycji poziomej.

– Minuta przerwy i jedziemy z powrotem.

– Nie dam rady. – Z całych sił powstrzymywała wymioty.

– Dasz – zapewnił ją Michał.

– Jasne… Wszystkowiedzący…

Po minucie posadził ją ponownie.

– Oddychaj normalnie. Nie wentyluj się za bardzo. Spróbuj zaangażować przeponę.

Złapał się za brzuch i zademonstrował oddychanie torem dolnożebrowym.

– Na wdechu wypinaj brzuch, na wydechu wciągaj.

Spróbowała. Po minucie mroczki przed jej oczami nabrały tempa miniwyścigówek. Nie musiała nic mówić. Michał błyskawicznie opuścił oparcie i obserwował ze spokojem jej twarz zmieniającą kolory. Gimnastykę tę powtarzali całą godzinę. Pod koniec wytrzymywała w pozycji siedzącej dobre pięć minut.

– To bez sensu – stwierdziła na koniec terapii, gdy Michał położył ją z powrotem do bezpiecznego i stabilnego łóżka. – Sam widzisz, że z tego nic nie będzie. Nie jestem małym dzieckiem, żeby przez godzinę bujać się na jakiejś koszmarnej huśtawce. Zostaw mnie w spokoju. Nie chcę z tobą ćwiczyć. Już lepiej niech Jola i Monika szarpią mnie za nogi.

Mimo że pozornie nic nie robiła, była wykończona. Bolały ją głowa i żołądek, wciąż miała odruchy wymiotne i marzyła tylko o tym, żeby wrócić na swoją salę i iść spać.

– No jasne. – Michał był niewzruszony. – Jaśnie pani będzie mogła znów się użalać, a inni niech machają biednymi nóżkami…

– Jesteś podły.

– Dziękuję za miłe słowo. – Uśmiechnął się wrednie i zadzwonił po pielęgniarki. – Tu sala gimnastyczna. Proszę przyjść i zabrać ode mnie ten leniwy worek kości…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: