Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Gdy milkną anioły - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
11 września 2025
49,99
4999 pkt
punktów Virtualo

Gdy milkną anioły - ebook

„Gdy nasza czujność się budzi, zło już dawno nie śpi”.

Jesienią 1996 – podczas wycieczki w góry – Betty i Angela Morrison znikają bez śladu. Odnajdują się wiosną następnego roku. Martwe… Kilka miesięcy później umiera również Bruce Reynolds – jeden z założycieli galerii sztuki, w której siostry pracowały.

Choć śledztwo nie potwierdziło udziału osób trzecich w tragicznym wydarzeniu, zrozpaczona matka nigdy nie pogodziła się ze stratą córek i z rzeczywistością, jaką los jej zgotował. Często prowadzona przez własne myśli na skraj obłędu Judith Morrison ostatecznie trafia do kliniki psychiatrycznej, po czym… znika.

W tym samym czasie młody dziedzic fortuny Rossów – od niedawna jedynych właścicieli Vision Art Gallery – otrzymuje tajemniczą wiadomość dotyczącą aniołów. Początkowo nastoletni David myśli, że to żart kolegów.

Gdy jednak policja zaczyna się interesować pewnym wydarzeniem sprzed lat, chłopak przestaje wierzyć w przypadki. Bacznie przygląda się każdemu elementowi tajemniczej układanki dotyczącej jego domu i rodziny. Zwłaszcza fontannie w ogrodzie, nad którą góruje rzeźba… smutnego anioła.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68473-11-7
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORA

Gdy zrozumiałem, jak wiele czasu minęło od mojego ostatniego spotkania z Adamsem i Rossem, nieco się przeraziłem. Po otwarciu starych plików uświadomiłem sobie, że ci bohaterowie zostali przeze mnie porzuceni na 8 długich lat, w których trakcie przez cały czas miałem delikatne wyrzuty sumienia, kiedy po raz kolejny z jakiegoś powodu odwlekałem napisanie nowej książki o ich losach. I być może powieść _Gdy milkną anioły_ nigdy by nie powstała, gdyby nie obietnica dana Czytelnikom w niejednym wywiadzie. Zawsze zapewniałem, że Ross kiedyś powróci.

Oczywiście… łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Zwłaszcza że serię z tymi bohaterami uważałem za zamkniętą i poniekąd kompletną. Z tego powodu nie bardzo wiedziałem, jak ugryźć temat, aż któregoś dnia spotkałem na swej drodze Daniela i Kasię – właścicieli wydawnictwa KDW. Wspólnie ustaliliśmy, że wydanie moich powieści w nowych, pięknych, kolekcjonerskich odsłonach to ciekawy zabieg mający im dać drugie życie. Potrzebowaliśmy tylko czegoś, co mocnym akcentem zapoczątkuje tę współpracę.

W trakcie ponownego czytania serii z Adamsem i Rossem – gdy przygotowywałem ją do wydania – w pewnym momencie zrozumiałem, że przeszłość naszego głównego bohatera skrywa tyle tajemnic, iż sama mogłaby być historią na niejedną książkę. I wtedy mnie olśniło… Już wiedziałem, o czym powinna traktować nowa powieść.

Powieść ta jest fikcją literacką. Nazwiska, postaci, miejsca i zdarzenia są dziełem wyobraźni autora. Użyto ich w sposób fikcyjny i nie powinny być interpretowane jako rzeczywiste. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych zdarzeń, miejsc, organizacji lub osób jest wyłącznie dziełem przypadku.PROLOG

Rezerwat Rocky River, Ohio, USA

Czerwiec 2000 roku

Rozdrażniony sześćdziesięciopięcioletni kierowca ciężarówki wiozącej drewno nieustannie skakał po wszystkich znanych mu stacjach radiowych w nadziei, że wreszcie natknie się na jakiś przyjemny kawałek. Niestety była to pora popołudniowych wiadomości. Przez ostatnie tygodnie serwisy informacyjne stale zasypywały słuchaczy nowinkami z Wall Street o gwałtownych spadkach mocno przewartościowanych spółek dotcomowych. Optymiści wierzyli, że hossa będzie wieczna, a tymczasem od marca największe firmy z tej branży notowały potężne straty.

– I dobrze wam tak, pieprzone cwaniaki w garniakach za tysiące dolarów! Kto wam kazał kupować ten szajs?! – ryknął Bill Perkins i ponownie szarpnął pokrętło.

Chwilę to trwało, ale wreszcie znalazł mocny rockowy kawałek z lat siedemdziesiątych, który pozwolił mu zagłuszyć mordercze myśli. Przekręcił gałkę tak mocno, że głośniki irytująco zatrzeszczały, prosząc o litość, gdy wystrzelił z nich ostry jazgot starego rockmana. Na dodatek odrapane plastiki wysłużonej ciężarówki zaczęły klekotać, jakby wóz miał się zaraz rozpaść na kawałki.

Przed oczyma Billa Perkinsa majaczył właśnie obraz człowieka, który skrzywdził obydwie jego córki. Dwadzieścia lat był przykładnym mężem starszej, a także ojcem trójki ich dzieci, po czym, ni stąd, ni zowąd, zdradził żonę z jej młodszą siostrą, wykorzystując chwilowy kryzys w związku tej drugiej. Biedaczka zadzwoniła do szwagra, bo chciała z kimś porozmawiać. Ten bezwzględnie wykorzystał sytuację i w jednej chwili doprowadził do katastrofy w dwóch związkach.

– Skręcę sukinsynowi kark… – wycedził przez zęby Perkins.

Marzył o tym, by jego zięć jakimś cudem znalazł się nagle na środku prawego pasa, którym mknął, ale nie dalej niż dziesięć kroków od maski ciężarówki, by w żaden sposób nie zdążył uciec. Perkins z całej siły ściskał kierownicę. Wyobrażał sobie, że miażdży szyję zdrajcy, z którym od dwóch dekad siadał przy rodzinnym stole. Nie potrafił zrozumieć, jak można było tak postąpić. On sam żył z żoną od ponad czterdziestu lat i ani razu jej nie skrzywdził. A jako zawodowy kierowca ciężarówki miał ku temu mnóstwo okazji. Wielu jego kolegów korzystało z różnych „usług”, gdy opuszczali domy, często na wiele dni. _Co się wydarzyło na trasie, na trasie pozostanie…_ Tak mawiał niegdyś przyjaciel Perkinsa. I choć w tej kwestii zupełnie się różnili, Bill pielęgnował znajomość wyniesioną jeszcze z lat wspólnej służby. Jak się okazało, wcale nie trzeba było trasy ani samotności, by kogoś skrzywdzić. Wystarczyła jedna noc i kłótnia w domu młodszej córki.

– Pieprzona kanalia!

Pomimo wypełniającego szoferkę hałasu Perkins ponownie skupił się na drodze. W pewnej chwili w lusterku zauważył wyprzedzający go samochód. W czerwonym, wypolerowanym na błysk kabriolecie siedzia­ły dwie młode pary.

– Co za kretyn… – warknął Perkins, gdyż zbliżali się do zakrętu.

Prowadził ciężarówkę z długą naczepą i wiedział, że niedoświadczony młodzik za kierownicą nie zdążyłby go wyprzedzić, gdyby na przeciwległym pasie nagle pojawił się jakiś pojazd. Kilkakrotnie użył klaksonu, spróbował nawet zjechać delikatnie na środek, by wystraszyć kierowcę, ale pewny siebie smarkacz w okularach przeciwsłonecznych, z modną fryzurą targaną wiatrem ani myślał zwolnić.

Gdy Cadillac zrównał się z szoferką ciężarówki, cała czwórka pokazała starszemu mężczyźnie środkowe palce. Na dodatek, zamiast jak najszybciej zjechać, młokos zwolnił i zaczął na niego kląć za próbę zajechania mu drogi. Perkins otwartą dłonią poklepał się po czole i pokazał, by wreszcie go wyprzedzili.

– Cholerne debile! – krzyknął, ale nie mogli go usłyszeć.

Nagle owładnęła go mordercza myśl. Wyobraził sobie, że za kierownicą kabrioletu siedzi jego zięć i właśnie pokazuje mu faka, zabawiając się przy okazji z młodą siksą zajmującą fotel pasażera. Od razu nabrał ochoty, by zepchnąć cwaniaków z drogi i raz na zawsze nauczyć szacunku. Tak bardzo się pobudził, że serce zaczęło mu walić jak młotem.

Kiedy wreszcie kabriolet go wyprzedził, poczuł ulgę. Wszyscy mieli niesamowite szczęście, gdyż przez cały ten czas nic nie jechało lewym pasem. Dopiero gdy dojeżdżali do mostu, z naprzeciwka wyłonił się samochód osobowy. Później kolejny, a za nim cały sznur pojazdów.

– Banda matołów! Mieliście cholerne szczęście, że…

Nagle Perkins poczuł ból w klatce piersiowej. W momencie oblał go zimny pot. Rozpiął koszulę, przyciszył radio i opuścił szybę. Wiedział, że dzieje się coś złego, toteż zaczął myśleć nad najbliższym parkingiem. Ten był kawałek za mostem.

Próbując uspokoić pobudzone ciało, zaczął głęboko oddychać, ale ból z każdą chwilą się wzmagał. Zacisnąwszy zęby, Perkins przymrużył oczy. Mimowolnie się skulił, przez co nieznacznie poruszył kierownicą. Tyle jednak wystarczyło. Gdy ponownie spojrzał na drogę, był dokładnie na jej środku. Kierowca samochodu jadącego z naprzeciwka zaczął trąbić jak szalony.

Perkins chwycił mocno kierownicę i choć bolesny ucisk powoli odbierał mu zmysły, w ostatniej chwili przytomnie odbił, dzięki czemu uniknął czołowego zderzenia. Jadący lewym pasem pick-up jakimś cudem przemknął obok – wykorzystał tworzącą się lukę. Co prawda uderzył w niską barierkę ochronną dzielącą pas ruchu od traktu dla pieszych, ale oprócz zdartego lakieru nic więcej się nie stało.

W przypływie świadomości Perkins wrócił na prawy pas, jednakże z powodu pogarszającego się stanu nie zdołał zapanować nad potężną bestią. Spóźniona reakcja spowodowała, że najpierw ciężarówka, a później naczepa uderzyły w barierę energochłonną.

Niestety metalowe elementy niewysokiego mostu zadziałały jak kotwice – zniszczyły koła i wplątały się w podwozie. Siła pędu, zwielokrotniona przez coraz bardziej niestabilny ładunek, sprawiła, że ciężarówką mocno zarzuciło. Przy ogłuszającym łomocie drewnianych bali przyczepa zsunęła się z mostu do płytkiej rzeki i zatrzymała na szerokiej kładce, niszcząc ją doszczętnie. Wcześniej jeszcze pociągnęła za sobą resztę pojazdu.

Kierowcy oraz pasażerowie zatrzymujących się z piskiem opon samochodów z trwogą patrzyli, jak grube bale zmierzają w ich kierunku. Gdy ciężarówka uderzyła o barierę mostu i naczepa spadła, drewno wystrzeliło w różne strony. Kilka kłód poturlało się jezdnią, pozostałe spadły do wody i na kładkę. Trzy wbiły się pod różnymi kątami w dno płytkiej rzeki. Utkwiły w dennym mule niczym słupy zniszczonej palisady.

Ostatecznie ciężarówka zawisła na moście w lekkim przechyle. Przed stoczeniem się do rzeki uchroniły ją zakotwiczone w betonie elementy bariery, które jeszcze przez długi czas po wypadku, przeciwstawiając się potężnym siłom nacisku, serwowały obserwatorom tragicznego wydarzenia stalową kakofonię metalicznych dźwięków.

Od ponad czterech godzin most na Valley Parkway był całkowicie zablokowany. Choć słońce chyliło się już ku zachodowi i znikało za koronami drzew, dla większości pracowników wszelakich służb obecnych na miejscu wypadku dzień dopiero się zaczynał. Wolne mieli jedynie sanitariusze. Wraz z poszkodowanym opuścili miejsce wypadku niedługo po zdarzeniu, jak tylko strażacy prowizorycznie zabezpieczyli ciężarówkę przed niekontrolowanym zsunięciem się do rzeki i wydobyli nieprzytomnego kierowcę z szoferki.

Trudno byłoby zliczyć, ile łącznie radiowozów, wozów straży pożarnej i specjalistycznych pojazdów pojawiło się na moście w ciągu niecałej godziny po tym wydarzeniu. Ostatecznie drogę zastawiono do tego stopnia, że nadjeżdżający ogromny dźwig nie miał jak się ustawić.

– Kto kieruje tym burdelem?! – ryknął operator, otwierając drzwi szoferki. Nie był zbyt zadowolony, że ściągnięto go do pracy chwilę po tym, jak skończył dwunastogodzinną zmianę. – I niby gdzie mam się rozłożyć?! Na waszych dachach czy na waszych pustych łbach?! – dorzucił opryskliwie i trzasnął drzwiami.

Policjanci zaczęli się komunikować i wkrótce większość radiowozów zniknęła z mostu. Kwadrans później, kiedy pozostały na nim już tylko dwa wozy straży pożarnej, półciężarówka z wciągarką do ewentualnej asekuracji, a także platformy do przewozu wielkogabarytowych pojazdów, można było wjechać dźwigiem na most.

Podczas gdy większość pracowników służb głowiła się nad tym, jak właściwie podpiąć ciężarówkę, by uwolnić ją z potrzasku i postawić na kołach, na rzece już trwały prace porządkowe. Z pobliskiej firmy budowlanej sprowadzono koparkoładowarkę, a z tartaku ładowarkę do drewna z hydraulicznym ramieniem oraz chwytakiem. Operatorzy obydwu maszyn dwoili się i troili, by jak najszybciej wciągnąć na brzeg bale, których jeszcze nie porwał prąd, albo chociaż zabezpieczyć je przed dalszym przemieszczaniem się. Zapowiadano długotrwałe opady, a podnoszący się poziom rzeki mógł uwolnić zakotwiczone w mule drewno, co stanowiło poważne zagrożenie.

Do wyławiania kłód z wody używano wszelkich możliwych środków, toteż nieco później do pracujących na brzegu dołączyli strażnicy leśni. Zjawili się dwoma dużymi pick-upami zaopatrzonymi w mocne wciągarki.

– Dobra, jedziesz z tym! – ryknął strażnik stojący po kostki w wodzie i dodatkowo mignął koledze latarką, gdyż było coraz ciemniej.

– Okej, włączam!!! – odkrzyknął czekający na brzegu towarzysz niedoli i wzdłuż luźno leżącej na ziemi stalowej liny poszedł w kierunku pick-upa. W tym czasie jego kompan oddalił się na bezpieczną odległość.

Wracając do pojazdu stojącego pomiędzy drzewami, pracownik straży leśnej ostrożnie stawiał kroki, gdyż cały teren był grząski i mocno przeorany dużymi kołami koparki oraz ładowarki do drewna. Ciężki sprzęt w niektórych miejscach zwyczajnie tonął w błocie i mule.

– Cholerna robota… – Mężczyzna splunął na leżące przed wozem kłody pokryte szlamem i przybrzeżną roślinnością, po czym dla zabawy kopnął coś okrągłego. Oblepiony błotem oraz liśćmi przedmiot poturlał się kawałek i zatrzymał przy oponie pick-upa. Wielkością przypominał duży okrągły owoc z twardą łupiną, pusty w środku. Zaciekawiony strażnik podniósł go i obejrzał w świetle reflektora. W kilku miejscach ubłocony przedmiot miał wyczuwalne wgłębienia. Mężczyzna zgadywał, że to głowa lalki zgubionej przez jakąś dziewczynkę. Gdy jego kciuki jednocześnie zapadły się w głębokich oczodołach, nagle pojął, że trzyma w rękach ludzką czaszkę. Przestraszony odrzucił ją i wytarł dłonie w koszulę. – Chryste Panie… – Odszukawszy wzrokiem najbliższego policjanta, pomachał latarką i ryknął: – Hej, tam, na moście! Niech któryś tu przyjdzie! Mamy poważny problem!ROZDZIAŁ 1

Północne Downtown, Cleveland

Miesiąc później

Tej nocy w żyłach młodego Clevelandczyka, którego lewa dłoń mocno ściskała kierownicę Mustanga pracującego na coraz wyższych obrotach, nie płynęła krew, tylko wysokooktanowe paliwo. Przez tych kilkadziesiąt sekund – od momentu zagrzania opon i podjazdu do niewidocznej linii startu, aż do mety zaznaczonej dwoma odrapanymi pachołkami – ciało Grega Mitchella zmieniało się w żywy mechanizm, doskonale zintegrowany z resztą wozu. Czuł każdą, nawet najdrobniejszą wibrację i potrafił właściwie na nią zareagować. Dzięki temu był w stanie okiełznać ośmiocylindrowego potwora, który na razie przyjemnie mruczał pod maską.

Od dwóch lat Mitchell stale ulepszał swojego Mustanga, by ostatecznie tych kilka sekund wyścigu było dla niego czystą przyjemnością – samochodowym orgazmem, jak często nazywał ten stan. Miał tylko jeden cel – wygrać. Nie interesowało go drugie miejsce. Podobnie jak koledzy lubił porównywać swoje hobby do życia w systemie binarnym. Liczyła się tylko jedynka. Pozostałe miejsca na podium były zerami.

Zazwyczaj, aby wygrać, musiał tylko bardzo dobrze wystartować, gdyż najczęściej to właśnie on posiadał najmocniejszy wóz. Tym razem jednak, choć miał niewielką przewagę nad rywalem w postaci kilkudziesięciu żwawych koni pod maską, targały nim poważne obawy. Wiedział, z kim tej nocy będzie się ścigał. Jego przeciwnik bardzo lubił grać nieczysto, dlatego musiał się skupić na każdej milisekundzie wyścigu, ponieważ chwila nieuwagi mogła go kosztować nie tylko zwycięstwo, ale nawet życie.

Z tego powodu ani przed startem, ani w trakcie wyścigu nie rozglądał się niepotrzebnie, by nie tracić koncentracji. Nie interesowali go szukający zaczepki przeciwnicy. Nie zwracał też uwagi na kobiety w kusych strojach ustawione po bokach trasy i za samochodami, mające wyraźną ochotę na późniejszą przejażdżkę z mistrzem. Był tak skupiony na prostej przed sobą, że nawet nie zainteresował się przechodzącą pomiędzy samochodami dziewczyną w obcisłych, zdecydowanie za krótkich spodenkach dżinsowych. Piękna mulatka miała tak wysokie szpilki, że kierowcy mogli zobaczyć fragmenty jej idealnych pośladków. Przeciwnik Mitchella aż się oblizał na ten widok, a gdy wysoka starterka z ogromnym afro stanęła przed maskami wozów i ponętnie zakołysała biodrami, cmoknął głośno. Mruknął też sprośną uwagę, kiedy puściła do niego oczko. Miał ochotę natychmiast zgarnąć dziewczynę do wozu i pojechać do najbliższego motelu. Niestety kobieta spojrzała zalotnie również w stronę drugiego kierowcy. To nieco go otrzeźwiło, ale też zirytowało.

– Dziś wracasz ze mną i nawet nie patrz na tego frajera! – ryknął Afroamerykanin siedzący w mocno stuningowanej żółtej Hondzie ­Civic Si z dziewięćdziesiątego piątego. – Słyszałeś, cipko?! – Mężczyzna spojrzał z pogardą na rywala. – Ona dziś wraca ze mną! Co jest?! Sparaliżowało cię tam?!

Dziewczyna lubiła pewnych siebie. Spodobała jej się zaczepka, ale ani myślała bawić się tej nocy z przegranym. Podeszła więc do Hondy i nachyliła się kusząco, pokazując przeciwnikowi Mitchella, jakie widoki straci, jeśli tego wieczoru będzie mocny wyłącznie w gębie. Mężczyzna pożądliwie jęknął, widząc krągłości podkreślone czarnym koronkowym stanikiem wystającym spod białej bluzki.

– O w mordę…

– Tutaj obowiązuje system binarny, mój drogi. My – dziewczyna wskazała swoje piersi – bawimy się tylko z jedynkami. Zera nas nie interesują. Mam nadzieję, że zrozumiałeś.

– Jasno i wyraźnie, złotko!

– Gotowy?

– Zawsze i wszędzie!

– Gotowy? – Dziewczyna przerzuciła wzrok na Mitchella.

Ten, wciąż wpatrzony w pustkę przed sobą, skinął głową, po czym łypnął wrogo na starterkę, jakby to ona była jego przeciwnikiem. Nawet nie drgnął od chwili, gdy kobieta puściła do niego oczko. Poprawił się w fotelu dopiero, kiedy wróciła przed samochody i wskazała na nich, a tłum coraz głośniej zaczął przekrzykiwać ryczące silniki.

Dziewczyna była jednocześnie cichym sędzią, sygnalizatorem świetlnym, jak i linią startu. Sprawdziła, czy samochody stoją równo, po czym rozłożyła ramiona, dając kierowcom znak, aby się przygotowali na długo wyczekiwane przez wszystkich kilkadziesiąt sekund szaleństwa.

Wtem, kiedy uniosła ręce i już miała dać sygnał do rozpoczęcia wyścigu, tłum nieoczekiwanie zaczął cichnąć, gdyż przez ryk wielocylindrowych silników zaczęło się przebijać coraz wyraźniejsze zawodzenie policyjnych syren.

– Dajesz, złotko! – zachęcił kierowca Hondy, usłyszawszy niepoko­jące sygnały.

W tym samym momencie, gdy pierwsi kibice zaczęli biec do swych samochodów pozostawionych na pobliskim parkingu, kobieta gwałtownie opuściła ręce.

Buksujące koła obydwu wozów pozostawiły kolejne ciemne ślady na asfalcie, a w powietrzu – zapach palonej gumy, tak uwielbiany przez fanów wyścigów. Jednak mało kto miał okazję podziwiać niemal idealny start obydwu kierowców, gdyż prawie wszyscy biegli w przeciwnym kierunku.

Kiedy tylko stuningowane samochody ruszyły, kobieta przymknęła oczy i specjalnie wystawiła nieco ręce, by poczuć na ciele uderzenie powietrza generowane przez mijające ją o włos karoserie piekielnie szybkich wozów. Dostawała wtedy gęsiej skórki. Podniecało ją to bardziej niż cokolwiek na świecie.

– Lola, wsiadaj!

Tuż obok białym Nissanem Silvia zatrzymał się jej chłopak.

Kobieta wskoczyła do pojazdu, który razem z pięcioma innymi samochodami pognał Marginal Road na wschód, wzdłuż pasa startowego pobliskiego lotniska. Pozostali wybrali kierunek przeciwny, bo liczyli na to, że dotrą do zjazdu, zanim policja go odetnie.

Niewielu ścigało się na Marginal Road. Choć droga ta oferowała idealną prostą z dobrą nawierzchnią, była też niebezpiecznie wąska jak na amerykańskie standardy i obustronnie ogrodzona płotami z siatki. Wyższy – po północnej stronie, poprzeplatany gałęziami dzikich krzewów – zabezpieczał tereny lotniska i klubu jachtowego. Rosły przy nim liczne drzewa, a rzadko przycinana zieleń nieraz wstępowała na asfalt. Od południa zaś metalowy parkan oddzielał Marginal Road od wielopasmowej ekspresówki. Dzięki temu spory odcinek tej drogi łatwo można było kontrolować. Korzystali z tego zarówno organizatorzy nielegalnych wyścigów, jak i policja. Wystarczyło opanować kilka newralgicznych miejsc, by odciąć całą ulicę. Dlatego z czasem drogę tę zaczęto nazywać King’s Road, ponieważ ścigali się na niej tylko najodważniejsi.

Dawniej kibice parkowali samochody na wąskich pasach zieleni ciągnących się wzdłuż długiej prostej, tworząc kierowcom stalowy korytarz, jednak zbyt często dochodziło do wypadków i z czasem większość obserwatorów zaczęła się skupiać wokół linii startu, gdzie również mogła podziwiać stuningowane wozy, a także spotkać znanych kierowców. Z kolei linia mety na Marginal Road znajdowała się kawałek przed ślepą uliczką, gdzie bezpiecznie mogło parkować maksymalnie kilka samochodów. Z powodu zawodzenia policyjnych syren dwa odjechały już wcześniej, gdy tylko kierowcy dostali cynk o obławie. Jedynie najwierniejsi fani zostali do końca – mieli nadzieję zobaczyć wynik najważniejszego wyścigu tej nocy. Mimo to niemal wszyscy siedzieli już w samochodach, by jak najszybciej się ulotnić.

Biegnący poboczem dziewiętnastolatek jako ostatni opuścił linię mety, przez to znalazł się pomiędzy młotem a kowadłem. Nie wiedział, czy bardziej obawiał się pędzących prosto na niego radiowozów, czy dwóch idących łeb w łeb kierowców tuż za jego plecami. Byli już blisko mety, ale żaden nie zdobył wystarczającej przewagi i jechali całą szerokością ulicy, niemal stykając się lusterkami.

W pewnym momencie David Ross pojął, że jeśli ani jedni, ani drudzy nie zwolnią, to wpadną na siebie dokładnie na wysokości bocznej uliczki, do której zmierzał. Stały tam jeszcze dwa czarne Nissany. Ich silniki przyjemnie mruczały, a kierowcy przygotowywali się do odjazdu. Niestety to właśnie z nimi nastolatek przyjechał jako pasażer. Pierwszy Nissan był już pełny. Gdy do drugiego wskoczyło czterech rówieśników chłopaka, zajmując wszystkie wolne miejsca, kierowcy nie mieli zamiaru czekać ani sekundy dłużej. Natychmiast ruszyli, tym samym spisując marudera na straty.

– Stójcie, do cholery! Czekajcie na mnie! – ryknął David, biegnąc jak szalony.

Pierwszy samochód tak szybko przyspieszył, że chłopak mógł jedynie ze złością popatrzeć na jego tylne światła.

Drugi kierowca nieco się przestraszył, gdy ujrzał dwa radiowozy ­jadące w ich kierunku całą szerokością ulicy. Przytomnie postanowił zaczekać na efekt działań kolegi.

Kierowca, który jako pierwszy opuścił parking, ustawił wóz na prawym pasie. Wiedział, że policjant nie doprowadzi do wypadku. Aby dobitniej pokazać swe zamiary, mocniej wcisnął pedał gazu. Myślał, że jeden radiowóz schowa się za drugim, ale policyjne samochody nagle zwolniły i każdy z oficerów szarpnął kierownicą w przeciwnym kierunku. Kontrolowany poślizg sprawił, że pojazdy zatrzymały się z piskiem opon w poprzek ulicy. Policjanci wyskoczyli ze środka i wymierzyli w nadjeżdżający samochód.

Obserwujący wszystko David zamiast dalej biec, po prostu stanął jak wryty. Nie wierzył własnym oczom. Myślał, że to tylko ostrzeżenie, że policjanci nie będą strzelać, gdy nagle tuż obok jego ucha przemknęła zabłąkana kula. Później kilka kolejnych pocisków trafiło w maskę Nissana, a jeden przedziurawił szybę w rogu.

Kierowca, próbując uniknąć zderzenia, wjechał na pas zieleni oddzielający Marginal Road od głównej drogi. Na trawie wpadł w poślizg i uderzył w ogrodzenie. Z powodu dużej prędkości samochód kilka razy obrócił się wokół własnej osi, niszcząc przy tym cztery przęsła ledwie stojącego płotu. Dwa słupki wystrzeliły w kierunku ekspresówki, powodując spory zamęt wśród mknących tą drogą kierowców.

Sparaliżowany strachem nastolatek patrzył na tę sytuację, jakby się działa w zwolnionym tempie. Dopiero po chwili otrzeźwiło go dziwne uczucie – coś spływało po jego szyi. Gdy przesunął palcami po skórze, na opuszkach pozostała krew. Nagle zrozumiał, że zabłąkana kula nie przeszła obok, tylko drasnęła go w ucho. Wtem poczuł piekący ból, jakby nerwy w jego ciele zadziałały z dużym opóźnieniem. Był tak zdezorientowany, że nie słyszał nawoływań pasażerów drugiego Nissana, który właśnie opuszczał parking. Chcieli go jakoś zgarnąć, ale mieli już dość czekania.

– Zostaw frajera, spadamy!!!

– Gazu!

Nastolatek w pełni oprzytomniał dopiero, gdy oślepił go błysk świateł. Narwany kierowca Nissana bezmyślnie wystrzelił z bocznej uliczki, próbując uciec przed obławą. Niestety brak rozsądku i brawura spowodowały, że wyjechał wprost pod nadjeżdżającą z ogromną prędkością Hondę. Jej kierowca, próbując uniknąć zderzenia, mocno odbił, przez co zepchnął jadącego tuż obok rywala na pas zieleni.

Obydwa samochody były kawałek od nastolatka, który nagle znalazł się w pułapce – nie miał dokąd uciec.

Greg Mitchell, widząc przed sobą sparaliżowanego strachem chłopaka, na tyle, na ile mógł, spróbował opanować wóz. Nie zaczął bezmyślnie hamować, co doprowadziłoby do tragedii, tylko – spostrzegłszy szybko zwalniającą Hondę – dodał gazu i z wyczuciem szarpnął kierownicą, wprowadzając Mustanga w kontrolowany poślizg.

David zauważył swoją szansę. Przewidując ruch pojazdu, natych­miast skoczył na siatkę. Boleśnie grzmotnął przy tym ramieniem o słupek ogrodzeniowy, ale błyskawiczna reakcja i zimna krew kierowcy Mustanga uratowały mu życie. Poczuł, jak tył samochodu muska jego kurtkę.

Mitchell jakimś cudem wślizgnął się przed rywala, ale wymuszony manewr sprawił, że zahaczył o przedni zderzak Hondy, przez co stracił panowanie nad pojazdem i Mustang ustawił się bokiem. Mężczyzna nie zdążył ponownie skontrować. Przeciął lewy pas ruchu i przednim kołem mocno uderzył w krawężnik, co doprowadziło do uszkodzenia osi. Nisko osadzony wóz zarył podwoziem, ciągnąc za sobą snop iskier. Mitchell próbował się jeszcze ratować, ale układ kierowniczy ledwie reagował na polecenia.

Rozpędzony Mustang bokiem wtargnął na lewy pas zieleni. Po uderzeniu tyłem o niewidoczny pień drzewa ukryty pomiędzy gałęziami krzewów, pojazd wpadł w ruch wirowy. W powietrze wystrzeliły fragmenty kory, drzazgi, kawałki szkła i połamane plastiki nadkola oraz zderzaka.

Szybko obracający się samochód zniszczył kilka przęseł ogrodzenia klubu jachtowego. Nie rozciął jednak siatki. Ta łatwo się poddała – pochyliła w kierunku nabrzeża i zadziałała niczym zdradliwa rampa. Mustang z dużą prędkością, nadal wirując w powietrzu, przeleciał nad wąskim drewnianym pomostem i uderzył w zacumowany jacht. Doszczętnie zniszczył sterówkę, a także sporą część burty.

W momencie uderzenia rozległ się ogłuszający huk, któremu towarzyszył gwałtowny wybuch butli z gazem. Zaraz po tym, gdy w powietrze wystrzelił ognisty obłok, fala uderzeniowa zakołysała sąsiednimi łodziami. Ogień niemal natychmiast zmienił się w duszącą ciemną chmurę, która częściowo przesłoniła obserwatorom potężny rozbryzg, kiedy pokiereszowany samochód uderzył o powierzchnię wody.

Kilkanaście kolejnych sekund wypełniło się trzaskami spadających odłamków. Te, które płonęły i wylądowały w wodzie, syczały niczym rozżarzone patyki w gaszonym ognisku. Kilka fragmentów zniszczonej łodzi spadło na trawnik, pozostałe na pomosty, a także na inne kotwiczące w pobliżu jednostki. Szczęśliwie żadna z nich się nie zajęła. Później świadkowie zdarzenia słyszeli już tylko bulgot powietrza wydostającego się z tonącego samochodu oraz jachtu.

Wybuch butli był tak gwałtowny, że widzieli go nawet policjanci na drugim końcu ulicy, w pobliżu lotniska. Funkcjonariusze, którzy w porę skręcili w boczną uliczkę, dzięki czemu uniknęli zderzenia z Mustangiem, już biegli nabrzeżem w kierunku miejsca, gdzie zatonął samochód.

Kierowca Hondy zaklął tylko, widząc wybuch. Nawet nie pomyślał, by pomóc rywalowi. Przed sobą miał blokadę, a w lusterku widział mknące za nim radiowozy. Nie miał innego wyjścia, jak wykorzystać powstałą lukę w ogrodzeniu dzielącym Marginal Road od drogi ekspresowej. Ostrożnie przejeżdżając po siatce, modlił się, by nisko osadzony wóz nie zahaczył o nią podwoziem. Uradowany, że tak się nie stało, dodał gazu i z poślizgiem wtargnął na szeroką jezdnię, nie przejmując się pozostałymi uczestnikami ruchu, którzy poczęstowali go licznymi klaksonami. Przekonany o swej wyższości pomknął na południowy zachód, pokazując policjantom środkowy palec i rycząc w ich kierunku obelgi.

Chwilę później dziurę w ogrodzeniu wykorzystał także kierowca drugiego Nissana. Nie miał jednak tyle szczęścia, gdyż ekspresówką pędziły już kolejne radiowozy. Na dodatek nisko osadzony wóz zahaczył podwoziem o fragment siatki, oderwał ją od zniszczonego słupka i pociągnął za sobą. Gdy samochód wjechał na drogę, wystrzelił spod niego snop iskier.

Radiowozy bez trudu dogoniły pojazd – zatrzymały go na wysokości lotniska, zepchnąwszy wcześniej na pas zieleni.

David widział wszystko. Zarówno wypadek, jak i nieudaną ucieczkę kolegów. Jednych i drugich… Gdy wreszcie odzyskał władzę nad ciałem, zrobił jedyną rzecz, która przyszła mu do głowy – ukrył się w zaroślach. Stał nieruchomo niczym duch otulony gałęziami starego bluszczu przerastającego ogrodzenie klubu i z trwogą obserwował zjeżdżające się radiowozy. W pośpiechu wyskakiwali z nich funkcjonariusze. Na szczęście dla niego żaden z oficerów nawet nie pomyślał, że gdzieś w krzakach kryje się jeszcze jeden przestraszony nastolatek. Interesowali się wyłącznie wypadkiem i wyłapaniem pozostałych kierowców.

Z czasem David pojął, że jeśli nie będzie się ruszał i zaczeka na odpowiedni moment – na pojawienie się kolejnych służb, co spowoduje jedno wielkie zamieszanie – prawdopodobnie zdoła się wymknąć. Nie brał pod uwagę ucieczki drogą, przy której się ukrywał, ale miał niedaleko do wyrwy w ogrodzeniu zniszczonym przez kierowcę pierwszego Nissana. Później wystarczyłoby ostrożnie przebiec ekspresówkę. Po drugiej stronie czekały na niego gęste zarośla. Jeśli udałoby mu się do nich dotrzeć, byłby bezpieczny.

Na razie jednak musiał zadbać o to, by go nie zauważono, dlatego przez długi czas tkwił w miejscu, skulony niczym zmarznięty bezdomny, i obserwował całą akcję. Wszędzie leżały lub pływały szczątki jachtu oraz samochodu. Najgorsze jednak było to, że nikt się nie kwapił, by ratować kierowcę. Początkowo David miał jeszcze nadzieję, lecz po kilku minutach zrozumiał, że Greg Mitchell nie mógł tego przeżyć.

Choć chłopak pogodził się z jego losem, każda minuta spędzona na obserwacji wprawiała go w coraz większą konsternację, szybko przeradzającą się we wściekłość. Spodziewał się szybkiej akcji policjantów, krzyków, błyskawicznego sprowadzenia dźwigu, zespołu nurków, a tymczasem kwadrans później większość funkcjonariuszy po prostu stała w luzackich pozach na brzegu, czekając, aż ktoś coś postanowi.

Chwilę po tym, gdy zjawiły się trzy wozy straży pożarnej i dwie karetki, przypłynęła również łódź straży przybrzeżnej. Służby całkowicie zablokowały dostęp do miejsca zdarzenia, ale ich załogi były równie zainteresowane sprawą, jak coraz bardziej znudzeni policjanci. Funkcjonariusze stworzyli nawet małe grupki. David z niedowierzaniem kręcił głową, słysząc ich śmiechy. Prychnął zniesmaczony, gdy nagle jeden z oficerów stojący w pobliżu miejsca tragedii zaczął sypać żartami o swojej eks, która kiedyś wjechała samochodem do jeziora.

_–_ Jednego narwańca mniej – powiedział wreszcie otyły policjant, głośno artykułując myśli większości.

Wrzuciwszy niedopałek do wody, splunął w kierunku miejsca, gdzie zatonął samochód, i razem z kolegami, z rękami w kieszeniach, niespiesznie opuścił pomost.ROZDZIAŁ 3

Lakeview Road, Cleveland

Następnego ranka

Gdy wskazówki naściennego zegara wiszącego w pobliżu drzwi wyjściowych utworzyły kąt prosty, na drugim końcu mieszkania – w ciasnej sypialni – włączył się stary budzik kasetowy. Choć cisza powinna zostać zakłócona żwawym kawałkiem Stonesów, uszkodzony, charczący głośnik wydobył z siebie łagodne nuty, za które odpowiedzialna była Whitney Houston. Niestety jego brzęczenie sprawiło, że _I Will Always Love You_ brzmiało, jakby nad utworem długo pastwił się producent heavy­metalowych kawałków.

– Co, do cholery… – jęknął mężczyzna na łóżku i rozdrażniony obrócił się w kierunku okna.

Poraziły go promienie słońca. Półleżąc, ręką przesłonił twarz i zmęczonymi oczyma omiótł wzrokiem nocny stolik. Ze złością kilka razy mocno uderzył w budzik. Ten przesunął się po lakierowanym meblu aż ku samej krawędzi i uwidocznił luźno leżącą kasetę magnetofonową bez pudełka, z napisem: _Wstawaj!_

– Uważasz to za zabawne?

– Pomyślałam, że dzięki temu zawsze rano będziesz o mnie pa­miętał – zachichotała kobieta obok. Miała na imię Katherine, lecz wszyscy mówili na nią Kiki. Nadal nie otwarła jeszcze oczu. – To piękna piosenka. Mogłeś nie wyłączać.

– Przecież to jakaś profanacja!

– Czego niby? Jaka znowu profanacja?! – Kobieta natychmiast otworzyła oczy, jakby w ogóle nie spała, tylko udawała. – Przecież to Whitney, na litość boską! – Zbulwersowana uniosła ręce i potrząsnęła nimi w powietrzu.

– A miał być _Jumpin’ Jack Flash_! Gdzie mój poranny huragan z ogniem?! Jak coś takiego ma mnie obudzić?! – zirytował się, choć na żarty, William Everett.

– Nie wiem, czy zauważyłeś, ale wstałeś, i to żwawiej niż zwykle. Poza tym kupiłbyś sobie wreszcie nowy budzik. – Partnerka obróciła się do niego plecami i przykryła kołdrą, którą wcześniej mu porwała. – Ten charczy jak mój stary po trzydniowej libacji.

William Everett został nagi na swojej stronie łóżka. Założył ręce za głowę, a później nogę na nogę, po czym oznajmił:

– Najpierw kupię sobie kołdrę.

– Jedno drugiego nie wyklucza. Chyba że dla ciebie byłoby to zbyt duże szaleństwo zakupowe. Przecież ten budzik to żywy trup, i to po nieudanej reanimacji!

– Nawet dwóch… – sprecyzował Everett. – Na szczęście ojciec nauczył mnie majsterkowania.

– Faktycznie, nic, tylko mu podziękować.

– Funkcją budzika jest budzenie. Na Stonesach jakoś tego charczenia nie słychać.

– Dziwisz się?

Parsknął śmiechem.

– Kochanie… – Kiki powoli się obróciła. – Zrozum wreszcie, że wstawanie po tak intensywnej nocy ma być dla mnie równie przyjemne, jak dla ciebie. Gdy ktoś, kiedy śpisz, wyleje na ciebie kubeł zimnej wody, też się obudzisz, ale chyba nie o to chodzi. Nie marzysz o tym, żeby rankiem, przy dźwiękach kojącej muzyki, twój policzek był łagodnie muskany przez promienie wschodzącego słońca?

– Wolałbym, żebyś ty mnie muskała na dzień dobry. Czymś innym i gdzieś indziej…

– Tylko że nie zrobię tego wkurwiona od samego rana! Widzisz, do czego doprowadza ten stary klamot? Jeszcze się dzień nie zaczął, a już się kłócimy!

– Kto tu się kłóci?! Poza tym dzień to już dawno się zaczął. A z budzikiem nie byłoby problemu, gdybyś nie zasadziła mu kopa. Niewiele brakowało, a tamtej nocy sąsiedzi też mieliby ubaw, bo jak przysoliłaś biedakowi, to prawie wyleciał przez okno!

– Ledwie doturlał się do ściany.

– Ale po drugiej stronie sypialni!

– Mówisz, jakby ta była wielkości sali gimnastycznej.

Kiki się poderwała. Tak gwałtownie, że kołdra zsunęła się z jej jędrnych piersi. Everett obserwował to z wielką przyjemnością.

– Odezwał się ten spokojny w łóżku! Już zapomniałeś, jak przywaliłeś kopytem w wezgłowie i je złamałeś? Stolarz miał niezły ubaw, gdy przyszedł na oględziny.

– A ja miałem ubaw, gdy mi zaśpiewał, ile chce za naprawę. Mogłem go sobie nagrać, żeby to jego głos mnie budził. Dwie stówy albo spierdalaj! Coś takiego każdego od razu postawiłoby na nogi.

– Tak nie powiedział.

– Ale dokładnie to miał na myśli! Ty… Teraz tak mnie naszło, że to zajebisty pomysł na biznes.

– Co niby?

– Budziki z takim nagraniem. Opatentuję to!

Everett zerwał się z łóżka i jak go Pan Bóg stworzył, z rękami na biodrach niczym superbohater albo zdobywca nieodkrytego jeszcze lądu, stanął przy oknie. Poważnie myślał nad nową ideą. Niestety, zamiast rozpościerającego się przed nim poligonu możliwości, w oknie budynku po przeciwnej stronie ulicy dostrzegł faceta z potężną nadwagą kochającego się ze swoją żoną, która nie była wiele chudsza. Kobieta siedziała na parapecie, plecami przyklejona do szyby. A że była bardzo otyła, to zakrywała ponad połowę okna.

Wstając, Kiki również ich zauważyła. Oparła się na ramieniu partnera i rozbawiona widokiem rzekła:

– Hipcie znowu dają czadu z rana?

– Podziwiam ich za podejście do życia. Niczym się nie przejmują.

Nawet ktoś idący ulicą zauważył tych dwoje. Mężczyzna zrobił z ręki daszek i na chwilę uprzyjemnił sobie nudny spacer do sklepu.

– Czyli co, dzisiaj cię nie będzie? – zapytała poważnie Kiki, wciąż oparta o ramię dwa razy starszego od siebie partnera.

– Czemu niby?

– Bo szykuje ci się wizyta w urzędzie patentowym…

Everett zrobił markotną minę, bąknął coś pod nosem i popatrzył z niesmakiem na kochankę.

Gdy zaczął ją przedrzeźniać, dodała:

– Już prawie to sobie wyobraziłam. Wchodzisz tam z buta i stajesz przed gościem w okularach jak denka ze słoika, po czym walisz do niego: „Opatentuj mi: »Dwie stówy albo spierdalaj!«”.

Zabawna gra słów sprawiła, że oboje wybuchnęli śmiechem.

– Jeszcze kiedyś cię zadziwię.

– To na pewno, jednak lepiej zostań przy tym, co ci wychodzi, kochanie. – Kiki poklepała partnera po ramieniu. – Kolejne zbiry już czekają, aż ich dopadniesz i skujesz. – Rozbawiona narzuciła na siebie jego koszulę.

– Zaraz ciebie skuję…

Spróbowała uciec, ale Everett skoczył przez łóżko i chwycił ją od tyłu. Zachichotała głośno.

– Puść, bo zadzwonię po twoich kumpli! – Uwielbiała się przekomarzać.

On również…

– Lubisz, jak ktoś patrzy? A może chcesz, żeby się przyłączyli?

Odważne poczynania sąsiadów sprawiły, że Everett miał ochotę na małe co nieco o poranku.

Niestety partnerka szybko przywołała go do porządku:

– O, nie, nie, nie, mój drogi! Nauczysz się nie wypominać mi kopniętych budzików, to poranki będą dla ciebie przyjemniejsze!

Wymknęła mu się, zostawiając w jego rękach samą koszulę. Naga, kusząco kołysząc biodrami, podążyła w kierunku łazienki, do której można było wejść i z sypialni, i z salonu.

– Ja pierdolę, nie rób nam tego! – jęknął Everett. Odprowadzając dziewczynę pożądliwym spojrzeniem, desperacko wskazał siebie, a później swe przyrodzenie. Gdy drzwi trzasnęły, warknął tylko: – No i po zabawie…

Był z Kiki prawie pół roku i przynajmniej raz dziennie o coś się sprzeczali. Jednak tak bardzo lubił się z nią godzić, że przymykał oko na jej ognisty temperament. Do końca nie wiedział, co tak piękna, młoda kobieta w nim widziała, ale już przywykł do niekwestionowania decyzji losu i brania, co ten daje. A że czasem bywał dla niego hojny…

Choć nigdy nie pił ponad swoje siły i dobrze traktował kobiety, nie było mu dane założyć rodziny ani stworzyć stałego związku. Raz prawie mu się to udało, gdy jeszcze nie mieszkał w Cleveland. Niestety z czasem uczucie się wypaliło i chociaż na palcu wybranki tkwił już pierścionek zaręczynowy, do ślubu nie doszło.

W budowaniu stałych relacji nie pomagała mu też praca w policji. Była jego przyjaciółką, żoną i kochanką jednocześnie. Nie dość, że dawniej, gdy pracował w Wydziale Osób Zaginionych, a wcześniej także w Wydziale Zabójstw, często wzywano go w środku nocy, to jeszcze obcowanie ze specyficznym materiałem dowodowym przerażało niemal każdą jego kobietę. Często zastanawiał się nad tym, czy kiedykolwiek dane mu będzie stworzyć spokojną, zdrową relację z kimś, kto bez uprzedzeń zrozumie go i zaakceptuje wszystko, z czym na co dzień ma do czynienia.

O dziwo, nowy związek wręcz płonął ogniem uczuć. Niestety nie wyobrażał sobie długiego i spokojnego życia z tak temperamentną osobą u boku. Głównie dlatego, że Kiki spokojnie mogłaby być jego dorosłą córką. Niewiele mu brakowało do przejścia na policyjną emeryturę, tymczasem ona niedawno skończyła dwadzieścia pięć lat.

– _Ja pierdolę…_ – doleciał przytłumiony głos z łazienki.

Everett wyłapał też dźwięk upadku jakiegoś przedmiotu.

– Ups… – Cmoknął skonsternowany. Czyżby znowu zapomniał o desce?

– _Pieprzony chiński szajs! Niech od razu zaleją tym gównem całą Amerykę!_

_Czyli_ _jednak nie deska_, ucieszył się.

Kiki w białym satynowym szlafroku wróciła do sypialni. Mocno go zawiązała na wysokości bioder, dzięki czemu doskonale podkreślał jej wspaniałe krągłości. Everett w myślach przeklinał dziewczynę za to, że dobrze wiedziała, jak doprowadzić go do seksualnego szału.

– Moją szczoteczkę diabli wzięli, a twoja przypadkiem wpadła za szafkę.

– Spokojnie, kochanie… – Objął ją w pasie. – Jakoś to przeżyjemy.

– Jeśli chcesz się całować z całonocnymi pomyjami, to droga wolna!

– Eee tam…

– Mam ci przypomnieć, co nie tak dawno było w tych ustach?!

– Okej… – Puścił ją. – Przekonałaś mnie.

– Czyli już nie kochasz swojej Kiki? – rzuciła półżartem. – A co z „będę przy tobie w szczęściu i nieszczęściu, w zdrowiu i chorobie, z syfem i bez syfu”? Pomyśl, że kiedyś będziesz musiał mnie podetrzeć!

– Biorąc pod uwagę różnicę wieku, chyba raczej ty mnie.

– Na to nie licz!

– Czyli już nie kochasz swojego Willa… – zripostował, unosząc brwi.

– Kocham… I dlatego tego nie zrobię. – Zrzuciła szlafrok, po czym szybko włożyła bieliznę. – Pozwolę się wtedy wykazać jakiejś młódce w dziwkarskim kitlu. Gdy będziesz robił pod siebie, to i tak już ci nie stanie na jej widok, więc niech cię tam jedna z drugą macają.

Ponownie się zaśmiał, ale tym razem już mniej szczerze. Wiedział, że w tych słowach było sporo bolesnej prawdy. Mimo to zdołał odgonić złe myśli. Ciężko westchnął na widok doskonałej sylwetki i gładkiej skóry. Jakże miał ochotę dotknąć ponownie gałązki z liśćmi bluszczu wijącej się wokół prawego ramienia dziewczyny.

– Czasem za tobą nie nadążam.

– A czego tu nie rozumieć? – oburzyła się Kiki. – To jak z twoim budzikiem. Od dwóch tygodni ryczy na nas jakiś stary zgred, a ty mówisz, że jest w porządku.

– Bez przesady, nie aż taki stary… – Everett szybko policzył różnicę wieku pomiędzy nim a wokalistą Stonesów. – Kurwa, przecież Jagger jest tylko sześć albo siedem lat starszy ode mnie! – Nagi wyszedł z sypialni. Stanąwszy w niewielkim pokoju, który uparcie nazywał salonem, obrócił się i z rozłożonymi rękoma, coraz bardziej sfrustrowany, zapytał: – Poza tym co ma budzik do podcierania tyłka?!

Kiki pokręciła głową i przechodząc obok, szepnęła mu do ucha:

– Gdy to zrozumiesz, wszystko stanie się prostsze. – Była głodna jak wilk, więc poszła spenetrować czeluści lodówki. Nie oczekiwała cudów. – Kupiłeś wczoraj jajka, jak prosiłam?

_Drugie ups… Ale jeszcze jest szansa z tego wybrnąć_, pomyślał. Tylko odpowiedź musi być szybka i pewna.

– Nie było…

Spojrzała na niego przeszywającym wzrokiem.

Wytrzymał całe dwie sekundy.

– No dobra, zapomniałem!

Na jego szczęście poranne „przyjemności” __ przerwał im dzwonek telefonu. Everett z radością podążył do sypialni i rozpoczął poszukiwania urządzenia. Nie wiedzieć czemu, telefon leżał na podłodze, za łóżkiem, przykryty bokserkami. Włożywszy je szybko, nacisnął klawisz połączenia.

– Słucham, Everett… – rzucił szorstko. Przez uchylone drzwi widział, jak Kiki przewraca oczyma i kręci głową. Doskonale znała ton, jakim witał kogoś dzwoniącego z pracy, zwłaszcza w trakcie wolnego. Od trzech dni był na tygodniowym urlopie, a już czterokrotnie ktoś go niepokoił. – Rozumiem, szefie, ale czy to naprawdę konieczne? – Wrócił do kuchni, by Kiki wiedziała, kto dzwoni.

Słysząc „szefie”, dziewczyna wywaliła język z niesmakiem, jakby dostała mdłości. _Jeszcze tylko tego brakowało_, pomyślała. Sięgnęła po ketchup, jednak zamiast na kanapkę naniosła go trochę w pobliżu nadgarstka – na wewnętrzną stronę przedramienia – i udała, że nożem tnie sobie żyły wzdłuż.

Everett zganił ją wzrokiem.

– Zrozumiałem… A nie mógłbym się tym zająć po urlopie?

Przymrużyła oczy, po czym skierowała nóż w jego stronę, wymownie machając połyskującym ostrzem. Po ostatnim telefonie z pracy ­Everett obiecał, że przez kolejne dni nie będą wychodzić z łóżka. Mimo jej nieza­do­wolenia partner jeszcze przez chwilę rozmawiał z szefem, po­tulnie zgadzając się na wszystko. W tym czasie zdążyła napisać ketchupem na talerzu krótkie zdanie: _On albo ja!_

Aby podgrzać atmosferę, zaczęła kusząco ocierać się o coraz bardziej sfrustrowanego biedaka.

Gdy Everett wreszcie się rozłączył, miał nietęgą minę. Próbując uratować sytuację, złapał kochankę w talii i jednym ruchem posadził ją na blacie kuchennym.

– Chodź tu ty… nieposkromiona złośnico. – Czując bliskość jej ciała, nie potrafił się pohamować. Mocno chwycił za jędrne uda i zaczął całować gładką szyję.

Nagle, dotknąwszy palcem jego ust, dziewczyna mu przerwała:

– Czego chciał twój szef?

Everett obawiał się tego pytania.

– To nic ważnego…

– Na pewno? – Prawa brew Kiki prawie dotknęła linii włosów.

– Po prostu muszę na chwilę pojechać do wydziału. Wrócę w oka­mgnieniu.

– Kiedy?

Tego pytania obawiał się jeszcze bardziej. Gdyby ją okłamał i wykorzystał sytuację, nie wybaczyłaby mu tej zagrywki. Postanowił więc zdać się na szczerość.

– Jak najszybciej…

– Czyli w poniedziałek?

– Czyli… dzisiaj. Najlepiej zaraz. To nie był kapitan Vandergriff, tylko Fred O’Connor, czyli szef wszystkich szefów…

– Co to zmienia?

– Bardzo wiele.

– W sumie… masz rację.

Odepchnęła go i poszła do sypialni.

– A może jednak… – przerwał mu trzask drzwi – …dokończymy? – Westchnął. – Chyba nie…

Wprawdzie dokończył, ale robić kanapki, które ona zaczęła. Patrząc na napisane ketchupem ostrzeżenie zdobiące talerz, wiedział już, że następne minuty nie będą dla niego łatwe.

Kwadrans później Kiki wyszła z sypialni, ubrana i umalowana. W jednej ręce miała torebkę, w drugiej – torbę podróżną. Został bez słowa. Minęła go jak nieistotny mebel. Chciał coś powiedzieć, ale zanim zebrał myśli, usłyszał kolejny trzask – jeszcze głośniejszy niż wcześniej, gdyż drzwi wyjściowe były z metalu.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij