- promocja
Gdy morze cichnie - ebook
Gdy morze cichnie - ebook
Mgliste, bezludne Stavern, poza sezonem. Nieprzytomny mężczyzna zostaje odnaleziony na schodach miejskiej apteki. Jest postrzelony w brzuch i najwyraźniej ktoś chciał, aby został zauważony. Wkrótce policja znajduje w pobliżu zwęglone kości na pogorzelisku. Kiedy dodatkowo fale wyrzucają na brzeg zwłoki, William Wisting rozumie, że tym razem będzie miał do czynienia z całkiem odmienną sprawą kryminalną.
W takich zimnych i budzących dreszcz emocji okolicznościach, norweski mistrz kryminału rozpoczyna swoją inteligentną, mroczną i niezwykle pasjonującą powieść policyjną.
„Uderzająco dobra powieść od Horsta.” - Terje Stemland, Aftenposten
„Solidna, inteligenta i niezwykle pasjonująca powieść policyjna.” - Turid Larsen, Dagsavisen
„…solidna i porządna powieść kryminalna… z dużą liczbą niespodzianek i z wartką akcją aż do ostatniej strony.” - Kurt Hanssen, Dagbladet
„Nowe śledztwo Williama Wistinga rozgrywa się w szaleńczym i zabójczym tempie, aż do momentu, gdy eksploduje w zachwycających i intensywnych w akcje końcowych rozdziałach.” - Kjell Einar Øren, Haugesunds Avis
Mgliste Stavern, wyludnione po urlopowym sezonie. Na schodach lokalnej apteki zostaje odnaleziony nieprzytomny mężczyzna. W takich zimnych i budzących dreszcz emocji okolicznościach, norweski mistrz kryminału rozpoczyna swoją inteligentną, mroczną i niezwykle pasjonującą powieść policyjną.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65731-34-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
William Wisting położył koguta na dachu i wyjechał z policyjnego garażu. Niebieskie światło przedzierało się przez wieczorne ciemności i odbijało we mgle nadciągającej od strony morza.
Wprawdzie to nie był jego obowiązek, ale patrol, który miał się udać na miejsce zdarzenia, wciąż wykonywał czynności po drugiej stronie fiordu, gdzie doszło do pożaru domku letniskowego. Wisting był sam w komendzie, gdy włączył się alarm, i komisarz zgodził się, choć niechętnie, zastąpić kolegów.
Gdy przyjechał na miejsce, zrozumiał, jak bardzo był nieprzygotowany.
Szyba w drzwiach wejściowych do apteki była wybita. Wewnątrz walało się szkło. Na schodach leżał mężczyzna z nagim torsem, w czarnych spodniach garniturowych i z białą koszulą zawiązaną wokół bioder. Na pierwszy rzut oka pijany człowiek, który potknął się i upadł, wybijając przy tym szybę. Ale coś tu się nie zgadzało. Mężczyzna nie leżał bezładnie, lecz w pozycji bezpiecznej, w jakiej wiele lat temu na szkoleniu z pierwszej pomocy Wisting uczył się układać poszkodowanych. To właśnie ta staranność – dłoń wsunięta przezornie pod policzek – sprawiła, że Wisting zareagował, zanim jeszcze zauważył krew przesączającą się przez koszulę, której użyto zamiast bandaża.
Przełknął ślinę i sięgnął po radiostację.
– Przyślijcie karetkę – powiedział pewnym głosem.
– Karetkę? – zatrzeszczał głos z centrali operacyjnej.
– Tak, pod aptekę w Stavern – potwierdził i rzucił mikrofon na siedzenie pasażera.
Mężczyzna leżał nieruchomo. Miał zamknięte oczy i lekko rozchylone usta. Jego wargi były suche i spękane. W kąciku ust zastygła wąska strużka śliny podbarwionej krwią.
Mógł być w wieku Wistinga, to znaczy po czterdziestce, ale wydawał się znacznie bardziej umięśniony i wysportowany. Miał niemal atletyczną budowę ciała, wyraźne męskie rysy i jednodniowy zarost.
Komisarz poklepał mężczyznę lekko po policzkach. Z nosa wypłynęła gęsta, lepka ciecz, poza tym nie było żadnej reakcji.
Wisting przyłożył dwa palce do dołu szyjnego, gorączkowo starając się wyczuć puls, ale poczuł jedynie ciepłą i wilgotną skórę.
Przed piekarnią Nalum po drugiej stronie ulicy stały dwie starsze panie, każda z psem na smyczy. Nagle jedna z nich zrobiła kilka ostrożnych kroków w stronę Wistinga.
– Zastanawiałyśmy się, czy nie zadzwonić na pogotowie – powiedziała. – Ale żadna z nas nie ma przy sobie telefonu.
Komisarz nie wiedział, co odpowiedzieć, więc znowu przeniósł spojrzenie na rannego. Jego wzrok padł na mały tatuaż na przedramieniu. Wąskie oko zostało wytatuowane na bladej skórze z taką starannością i dbałością o szczegóły i wyglądało tak prawdziwie, że Wisting automatycznie odwrócił głowę.
Nie przestawał szukać oznak życia. Przeniósł palce na drugą stronę szyi mężczyzny i nagle wyczuł słaby puls, ale nie był pewny, co było jego źródłem: jego własne palce czy tętnica szyjna rannego. Przyłożył ucho do jego ust. Gdzieś w głębi klatki piersiowej coś charczało i bulgotało. Komisarz wątpił, czy to dobry znak, ale przynajmniej mężczyzna wciąż jeszcze żył.
Biała koszula, którą obwiązano ranę, była cała przesiąknięta krwią. Wisting wyjął pasek ze swoich spodni i zacisnął go wokół prowizorycznego opatrunku. Potem podniósł się i odsunął o kilka kroków. Przyglądał się rannemu, wiedząc, że nic więcej nie może dla niego zrobić. Pozostawało czekać na przyjazd karetki.
– On tu po prostu leżał – odezwała się niespodziewanie jedna z kobiet.
– Widziały panie kogoś jeszcze?
Wymieniły spojrzenie.
– Widziałyśmy samochód – odparła z wahaniem jedna z nich.
– Jaki?
Kobieta zwlekała z odpowiedzią.
– Mały i szary, tak mi się wydaje. Jechał tak szybko... W dodatku po niewłaściwej stronie ulicy.
Wisting starał się nie pokazać po sobie, jak bardzo jest rozczarowany jakością tych obserwacji. Jego uwagę przykuło coś, co znajdowało się za drzwiami apteki. Coś kudłatego, co leżało wśród okruchów szkła z wybitej szyby. Chwilę trwało, zanim zrozumiał, że to troll. Brzydki kamienny troll z namalowanymi oczami i rozczochranymi włosami, jeden z tych, które chętnie sprzedaje się w recepcjach hoteli i na lotniskach.
Wyjął telefon komórkowy i starym zwyczajem zaczął wybierać numer Finna Habera, ale w porę przypomniał sobie, że doświadczony technik kryminalistyki przeszedł na emeryturę. Doczekał się jednak godnego następcy w osobie Espena Mortensena, który ostatnie miesiące spędził na kursach doszkalających.
Mortensen odebrał natychmiast.
– Masz czas?
– Gdzie i kiedy?
– Apteka w Stavern.
– Co się stało?
Wisting nie odpowiedział od razu, tylko obejrzał się, jakby wyjaśnienie tego, co się wydarzyło, znajdowało się za jego plecami. Zobaczył jedynie przemykającego po asfalcie ciemnego kota.
– Nie wiem – odparł i przełknął ślinę. – Naprawdę nie wiem.
Surowy powiew wiatru sprawił, że wąska ulica wypełniła się mgłą, wprawiając Wistinga w ponury nastrój. W myślach zaczął rozważać najczarniejsze scenariusze.
W najgorszym razie ten mężczyzna umrze, pomyślał.
Znowu przełknął ślinę.
W najgorszym razie ktoś położył tego mężczyznę na schodach, żeby umarł.2
Projektor wyświetlił na ścianie zdjęcie mężczyzny znalezionego na schodach apteki. Leżał z zamkniętymi oczami na łóżku szpitalnym. Z nosa wystawała mu przyklejona do policzka plastikowa rurka. Przez drugą, wsuniętą do ust, podawano mu tlen. Twarz mężczyzny przypominała zimną, sztywną maskę.
W sali konferencyjnej znajdowały się trzy osoby. Espen Mortensen i Torunn Borg siedzieli obok Wistinga i wpatrywali się w zdjęcie. Komisarz zadzwonił również po Nilsa Hammera, ale ten jeszcze się nie zjawił. Hammer pracował w sekcji narkotykowej i w zasadzie robił, co chciał, zarówno w komendzie, jak i w terenie. Wzbudzał wiele kontrowersji i wywoływał gorące dyskusje, co nie zmieniało faktu, że był jednym z najzdolniejszych śledczych, jakich mieli. I dlatego zawsze, kiedy działo się coś wyjątkowego, Wisting zapraszał go do swojego zespołu.
– Wczoraj późnym wieczorem przetransportowali go do Ullevål. W nocy przeszedł operację – zaczął Mortensen. – To zdjęcie zrobili lekarze – wyjaśnił, po czym wziął głęboki oddech i dodał: – Mężczyzna został postrzelony.
Wisting dowiedział się o tym godzinę wcześniej i dlatego zwołał przedpołudniową naradę. Zauważył, że Borg wyraźnie się ożywiła, gdy usłyszała, że chodzi o ofiarę postrzału.
– Jego stan jest nadal poważny – oznajmił Mortensen. – Ma rozległe obrażenia wewnętrzne.
Drzwi do małej sali otworzyły się gwałtownie i do środka wszedł Nils Hammer.
– Cholera jasna! Skrzynia biegów poszła się bujać – powiedział i rzucił się na krzesło. – Szedłem aż z Torstrand – mówił dalej, wierzchem dłoni wycierając pot z czoła.
Wisting uśmiechnął się. Stary ford Hammera psuł się tak wiele razy, że utrzymanie go z policyjnej pensji musiało graniczyć z cudem.
– Mów dalej! – poprosił Hammer, machając na kolegę.
Mortensen skinął głową i podsumował:
– Facet ma ranę postrzałową brzucha i leży w śpiączce.
– Kto to jest? – przerwał mu Hammer.
– Nie wiemy – odparł. – Nie miał przy sobie dokumentów, a żadna z zaginionych i poszukiwanych przez nas osób nie pasuje do rysopisu.
Mortensen nacisnął przycisk na klawiaturze i na ekranie pojawiło się zbliżenie tatuażu widniejącego na przedramieniu rannego mężczyzny. W powiększeniu, z widocznymi małymi płomieniami, które odbijały się w ciemnej źrenicy, stanowił imponujący widok.
– Poprosiłem również o zdjęcie tatuażu – ciągnął Mortensen. – Jest wyjątkowy.
– Moim zdaniem to jest pomieszanie stylów – stwierdziła Borg. – Wytatuowani mężczyźni chyba nie co dzień chodzą w garniturze. Może wystroił się tak z jakiejś szczególnej okazji?
– Ja odniosłem zupełnie inne wrażenie – zaprotestował Mortensen. – Facet jest krótko ostrzyżony, zadbany i wysportowany. Nie wygląda na kogoś, u kogo spodziewałbym się znaleźć tatuaż.
– To są tylko wasze spekulacje – przerwał im Wisting. – To, co możemy zrobić, to pokazać to zdjęcie w salonach tatuażu i spytać, czy nie widzieli już czegoś takiego.
Borg uśmiechnęła się do niego i skinęła głową na znak, że bierze to na siebie.
– Kiedy może się wybudzić? – spytał Hammer.
– Tego nie wiemy – odparł Mortensen. – Nie jest pewne, czy w ogóle wyjdzie ze śpiączki.
– A wtedy będziemy mieć sprawę zabójstwa – skwitował Hammer.
Komisarz przytaknął. Czuł, że stoją na progu nowego, trudnego śledztwa, ale starał się ukryć mimowolny zachwyt, jaki zawsze mu towarzyszył, kiedy miał okazję sprawdzić się jako śledczy i policjant. I jako człowiek.
– Znalazłeś coś na miejscu zdarzenia? – spytał i odchrząknął.
Mortensen zwrócił się w stronę komputera i na ekranie pojawiło się zdjęcie schodów przed apteką, zbyt intensywnie oświetlonych lampą błyskową.
– Właściwie nie mamy miejsca zdarzenia – wyjaśnił. – Mężczyzna został postrzelony i opatrzony w innym miejscu, zanim porzucono go przed apteką.
Wisting pokiwał głową, wpatrując się w niewielką plamę krwi widniejącą na kamiennych stopniach.
– Wiemy, z czego do niego strzelano? – spytał Hammer. Odchylił się na krześle i wciągnął brzuch, szukając w kieszeniach spodni pojemnika ze snusem.
Mortensen pokiwał przecząco głową.
– Pocisk przebił go na wylot. Lekarze nie potrafią nic powiedzieć na temat kalibru broni.
– Mamy w ogóle jakiś trop? – spytała Borg, przygotowując notes.
Technik kryminalistyki zmienił zdjęcie. Kawałek materiału, który pojawił się na ścianie, był tym, co pozostało z koszuli rannego. Personel szpitala pociął ją tak, aby nie uszkodzić węzła zaciśniętego na ranie, który był cały przesiąknięty krwią. Z przodu i z tyłu koszula była rozdarta przez pocisk, który przebił brzuch mężczyzny. Wisting zwrócił uwagę na brak wielu guzików, jakby ktoś zerwał z postrzelonego koszulę, by zatamować krew.
– Spakowałem resztki koszuli, żeby wysłać ją do zakładu medycyny sądowej – wyjaśnił Mortensen. – Osoba lub osoby, które użyły jej do obwiązania rany, musiały zostawić wystarczająco dużo potu i naskórka, by można było wyizolować DNA.
Wyświetlił kolejne zdjęcie.
– Zanim ją spakowałem, rozwiązałem supeł – wyjaśnił, wskazując przedmiot znaleziony podczas oględzin ubrania.
– Zapalniczka – skomentowała Borg.
– Znalazłem ją w węźle.
Wisting przechylił się do przodu i przekrzywił głowę, by przyjrzeć się uważnie zdjęciu.
– Ten, kto zajął się ofiarą, użył krępulca – wyjaśnił Mortensen. – Opaski uciskowej, którą stosuje się w celu ograniczenia utraty krwi. Dla zwiększenia efektu do supła zwykle wkłada się jakiś kompaktowy przedmiot.
– „Soft Service” – odczytał komisarz.
Mortensen przytaknął i wyświetlił zdjęcie przedstawiające drugą stronę zapalniczki. „Rester.no”.
– To zapalniczka reklamująca miejscową firmę komputerową. Kontaktowałem się już z właścicielem. Zamówił tysiąc takich zapalniczek, ale rozdał tylko połowę.
Hammer zarechotał.
– Wow! W mgnieniu oka ograniczyliśmy liczbę potencjalnych sprawców do pięciuset!
– Komu je rozdał? – zaciekawiła się Borg.
– W obiegu jest prawdopodobnie mniej niż pięćset – odparł technik kryminalistyki, ignorując ironiczną uwagę Hammera. – Zapalniczki trafiły do kiosków i innych miejsc, w których sprzedaje się tytoń. Byłem w Narvesen. Pudełko tych zapalniczek trzymają pod kasą, ale zdążyli rozdać tylko cztery z dwudziestu pięciu sztuk. Wolą sprzedawać zapalniczki i na nich zarabiać, więc te darmowe rozdają tylko tym, którzy chcą kupić zapałki.
– To pozwala sądzić, że sprawca pochodzi stąd – skomentowała Torunn, bębniąc długopisem w notatnik.
– Pomijając drobny szczegół, że to nie sprawca zabandażował ofiarę – zauważył Hammer. – Ten, kto to zrobił, był raczej jego wybawcą.
– Chyba zgodzicie się ze mną, że najprawdopodobniej doszło do nieszczęśliwego wypadku? – zaoponowała policjantka. – Że facet sam oddał przypadkowy strzał albo został niechcący postrzelony przez kolegę?
Wisting uznał, że Borg może mieć rację, i starał się ukryć rozczarowanie, że sprawa może okazać się tak prosta.
– To dlaczego nie wezwali pogotowia? – zaprotestował Hammer.
– Mogli nie mieć pozwolenia na broń – stwierdziła. – Zamiast dzwonić po karetkę, zawieźli go do miasta, położyli na schodach apteki i uruchomili alarm, żeby mieć pewność, że otrzyma pomoc.
– Lepiej by zrobili, gdyby zawieźli go do Larviku i wyrzucili przed szpitalem – upierał się Hammer. – Marni ci jego koledzy, słowo daję.
– Okej. Co to wszystko mówi nam o sprawcy, ewentualnie o wybawcy? – Wisting skierował pytanie do wszystkich obecnych. – Poza tym, że jest kiepskim kumplem.
– Zna się na medycynie – stwierdziła Borg.
– Zgadzam się – przytaknął. – Pozycja, w której leżał poszkodowany, i założony mu opatrunek wskazują, że człowiek, którego szukamy, przeszedł szkolenie z zakresu udzielania pierwszej pomocy.
– Jest związany ze społecznością lokalną – przypomniał im Hammer, wskazując zdjęcie zapalniczki.
Więcej propozycji nie padło. Mortensen wyświetlił nowe zdjęcie i na ścianie pojawił się kudłaty troll.
– Troll wpadł do środka, wybijając szybę – oznajmił. – Zabezpieczyłem dwa odciski palców.
– To znaczy, że troll jest twoim najpewniejszym dowodem rzeczowym? – zarechotał Hammer i mlasnął wargą ze snusem.
– Podzielimy się obowiązkami – przerwał mu Wisting. – Najważniejsze zadanie to zidentyfikować mężczyznę. – Zwrócił się do Torunn Borg: – Bądź w kontakcie ze szpitalem i postaraj się, żeby poinformowali nas, jak tylko facet się wybudzi. Musimy również pobrać jego odciski palców, więc będzie ci potrzebna pomoc technika z Oslo.
– Dajemy zdjęcie do gazety? – zaproponował Hammer.
– Na razie jest na to za wcześnie – odparł komisarz i wymierzył długopis w kolegę. – Ty zajmiesz się trollem.
– Trollem?
– Gdzie został wyprodukowany i gdzie go sprzedają.
Hammer wywrócił oczami i zanotował pytania.
– Ty i Torunn wybierzecie się również do Stavern i posłuchacie plotek. Ktoś powinien coś wiedzieć.
– A ja? Co mam robić? – spytał Mortensen.
– Ty? – odparł Wisting z uśmiechem. – Ty jedziesz na Kaupangholmen.
– Kaupangholmen?
– Pożar domku letniskowego.
– Nie powinniśmy skupić się na tej sprawie? – zaprotestował.
– Wytyczne prokuratury, rozdział siódmy – odparł komisarz i wzruszył ramionami. – W przypadku pożaru lub wypadku policja musi przeprowadzić dochodzenie, a my nie mamy innego technika.
Wisting wstał, dając znać, że narada dobiegła końca.
– Ale pospiesz się – dodał, zatrzymując wzrok na młodym śledczym. – Coś mi mówi, że wkrótce będę miał dla ciebie inne zadania.3
Było trzy po pierwszej, gdy zadzwonił Mortensen. Wisting usiadł właśnie za biurkiem z filiżanką kawy. Przyłożył słuchawkę do ucha i wypił pierwszy łyk. Gdy Mortensen skończył mówić, komisarz odstawił filiżankę na aktualne wydanie gazety. Wiedział, że zanim wróci, kawa zdąży wystygnąć.
W drzwiach zderzył się z Hammerem.
– Raport o trollu – zarechotał śledczy i pomachał kartkami.
– Zapomnij o tym – odparł Wisting. – I chodź ze mną.
Pogorzelisko leżało na wschodnim zboczu, na samym krańcu Kaupangholmen. Najłatwiej było się tam dostać drogą morską od strony Viksfjorden, ale zarówno policjanci, jak i strażacy dotarli na miejsce, pokonując pieszo trzysta metrów dzielących domek letniskowy od głównej drogi. Ustronne położenie odbiło się na wyniku akcji gaśniczej. Domek spłonął doszczętnie. Uratował się jedynie komin z cegły i stare murowane schody. Od płomieni zajęła się trawa i okoliczne krzewy. Całe zbocze było czarne, a w powietrzu unosił się ciężki, kwaśny zapach dymu.
Mżyło. Z północnego wschodu nadciągały chłodne masy powietrza. Wszystko to razem stwarzało przygnębiający nastrój. Grupka gapiów stała za taśmami policyjnymi na wzgórzu, wystarczająco daleko, by nie widzieć dokładnie, co się dzieje na pogorzelisku.
Mortensen ubrany w granatowy kombinezon stał nad brzegiem morza z głową pochyloną nad notesem.
– Tutaj! – zawołał, gdy podniósł wzrok i dostrzegł kolegów.
Podeszli do zielonego brezentu rozciągniętego na przybrzeżnej skale, na którym w pozycji embrionalnej leżały zwęglone ludzkie szczątki. Z głowy prawie nic nie zostało, natomiast ręce i nogi skurczyły się do rozmiarów niewielkich bryłek.
Wisting odwrócił się i spojrzał w stronę zgliszczy. Strażacy właśnie zwijali węże pożarnicze.
– Mów, co już wiadomo.
– Byłem tu od godziny, gdy strażacy je znaleźli – wyjaśnił. – Leżały na środku pogorzeliska.
– Kto to jest? – spytał Hammer, pochylając się nad zwłokami.
– Nie mam pojęcia.
– Właściciel domku letniskowego? – zaproponował śledczy i wyprostował się.
– Nie. Rozmawialiśmy z nim.
– Tak?
– Właśnie to jest trochę dziwne. – Mortensen podrapał się z tyłu głowy, żeby dać znać, że sytuacja własnościowa wydaje mu się nieco zagmatwana. – Cały przylądek należy do Jonny’ego Sundquista ze Stavern, ale właścicielem domku letniskowego jest niejaki Dag Stubbenes. Facet sam nie korzysta z domku, tylko go wynajmuje.
– Komu?
– Tego nie wie.
– Jak to: nie wie?
– Zadzwonili do niego ze straży pożarnej. Przyjechał tu dziś rano, ale nie może przypomnieć sobie nazwiska najemcy ani tego, co zrobił z umową.
– Co to jest? – spytał Hammer i wskazał zwęglony przedmiot leżący w przezroczystej plastikowej torebce obok denata.
– Tak, to też jest ciekawe – powiedział Mortensen i podniósł torebkę. – Znaleziono to przy zwłokach. Miejmy nadzieję, że dzięki temu uda się je zidentyfikować.
– To jakaś ozdoba? – zastanawiał się na głos Hammer, wyjmując torebkę z rąk technika kryminalistyki.
– W każdym razie to coś jest ze złota – przytaknął Mortensen. – Żaden inny materiał nie zachowałby kształtu po takim pożarze.
Hammer zważył drobną rzecz w dłoni i zgodził się z kolegą, po czym podał przedmiot Wistingowi.
Była to okrągła blaszka z małą wypukłością. Komisarz pogładził ją kciukiem. Blaszka przypominała twarz, ale sadza i drobne grudki, które się na niej stopiły, nie pozwalały stwierdzić niczego pewnego. Możliwe, że to był wisiorek. Łańcuszek mógł być wykonany z innego materiału, który nie przetrwał pożaru.
Wisting potarł kciukiem o plastikową torebkę, w której leżała zawieszka. Kilka grudek sadzy odpadło i wtedy komisarz uświadomił sobie, że prawdopodobnie były to fragmenty skóry człowieka, który nosił ją na szyi. Czym prędzej oddał torebkę technikowi.
– Pomyślałem, że Torunn mogłaby przyjrzeć się temu bliżej – powiedział Mortensen. – Może uda jej się coś ustalić.
Wisting przytaknął, przełożył kartkę w notesie i zapisał kilka haseł.
– Co myślisz o przyczynie pożaru? – spytał.
– Trudno powiedzieć – odparł technik. Rozmawiając, ruszyli w stronę zgliszczy. – To mogło być cokolwiek. Zwarcie instalacji elektrycznej, garnek, z którego wygotowała się woda, świeca...
– Albo podpalenie? – przerwał mu Hammer.
– Sądząc po tym, jak wygląda miejsce zdarzenia, być może nigdy nie otrzymamy pewnej odpowiedzi na to pytanie – wyjaśnił Mortensen. – Ale niepokoi mnie jedna rzecz – stwierdził i machnął ręką w stronę pokrytego sadzą kanistra, który stał za czymś, co do niedawna było drzwiami wejściowymi. Dowód rzeczowy został już oznaczony numerem.
– Mógł stać tutaj już wcześniej – ciągnął technik. – Zdarza się, że ludzie trzymają w domkach letniskowych kanistry z benzyną.
– Ale równie dobrze mógł zostać opróżniony i porzucony przez podpalacza – dokończył Hammer.
– Co wiemy? – spytał Wisting.
– Bardzo mało – odparł Mortensen, zaglądając do notatek. – Straż pożarna została zawiadomiona o godzinie 20:37.
– Przez kogo? – wszedł mu w słowo Hammer.
– Przez wielu mieszkańców Eftang, którzy dostrzegli płomienie nad fiordem.
Mortensen dalej przeglądał notatki.
– Gdy dwanaście minut później straż przybyła na miejsce, cały domek stał w ogniu. Patrol policji był tu o 20:54, ale krótko potem odjechał, ponieważ dostał wezwanie do nieprzytomnego mężczyzny leżącego na schodach apteki w Stavern.
Wisting przytaknął.
– Z tego powodu policjanci nie odgrodzili miejsca zdarzenia taśmami ani go nie pilnowali – ciągnął technik. – Chociaż z drugiej strony nie było to konieczne. W końcu zastęp straży pożarnej pracował tu przez całą noc.
– I to wszystko? – podsumował Hammer.
Na twarzy Mortensena pojawił się przebiegły uśmiech.
– Nie całkiem – odparł, ale nie zdążył dodać nic więcej, ponieważ w tym momencie pod taśmą policyjną przeszedł i ruszył w ich stronę opalony mężczyzna w jasnym garniturze i liliowej koszuli.
Wisting wyszedł mu na spotkanie, żeby mężczyzna nie podszedł zbyt blisko pogorzeliska. Nieznajomy był po pięćdziesiątce i wyglądał na urzędnika. Grudki błota przyczepiły się do jego czarnych butów, które mężczyzna usiłował wytrzeć o trawę.
– Mogę panu w czymś pomóc? – spytał komisarz.
– Wątpię – odparł tamten i uśmiechnął się, odsłaniając krzywe zęby. – Jestem właścicielem tych gruntów – wyjaśnił.
– Jonny Sundquist? – upewnił się Wisting, a gdy tamten przytaknął, komisarz również się przedstawił.
– Kupiłem tę ziemię osiem lat temu – wyjaśnił mężczyzna. – Cholernie tu pięknie. Oczywiście nie teraz, ale latem to prawdziwa perełka. Umowa najmu domku letniskowego stanowiła część transakcji. Szczerze mówiąc, myślałem o tym, żeby samemu wybudować tu letnią rezydencję, ale do końca umowy zostało już tylko kilka lat.
Wisting przyglądał mu się bez słowa.
– Proszę mnie źle nie zrozumieć – ciągnął Sundquist. – To nie ja podpaliłem domek. Dla mnie to była długoplanowa inwestycja.
– Zna pan właściciela domku, Daga Stubbenesa?
– Spotkaliśmy się kilka razy – odparł. Wyjął z kieszeni chustkę i wytarł glinę z czubka buta. – Rozmawiał pan z nim?
– Jeszcze nie.
– Będę z panem szczery i coś panu powiem. Kilkukrotnie proponowałem, że go wykupię, ale za każdym razem odmawiał, chociaż moja oferta była bardziej niż hojna. To sprawiło, że nasze stosunki stały się nieco napięte, choć oczywiście wyłącznie pod względem biznesowym.
– Co pan ma na myśli?
– Gdy kilka lat temu weszły w życie nowe przepisy o dzierżawie gruntów, uznałem, że nie ma powodu, abym nie miał maksymalnie na tym skorzystać.
– Podwyższył pan opłatę?
Tamten przytaknął.
– O ile?
– Umowa została podpisana w latach sześćdziesiątych i od tamtej pory ani razu jej nie aktualizowano. Stubbenes płacił zaledwie osiemset koron rocznie. Nowe prawo pozwala na pobieranie opłaty w wysokości dziewięciu tysięcy koron.
– Ale to oznacza wzrost o ponad tysiąc procent?
– W rzeczywistości regulacja w skali roku nie przekroczyłaby pięciu procent.
– Co teraz, gdy domek spłonął?
– Szczerze mówiąc, nie wiem. Nie przestudiowałem umowy zbyt dokładnie i muszę poradzić się prawnika, ale jasne jest, że przedstawię Stubbenesowi rozsądną ofertę.
Mężczyzna wyjął wizytówkę z kieszeni koszuli i wręczył ją Wistingowi.
– Jeśli będzie pan miał do mnie jeszcze jakieś pytania, proszę o kontakt.
Posłał komisarzowi uśmiech, odwrócił się i odszedł. Krzywe zęby sprawiały, że uśmiech nie był tak promienny, jak mężczyzna by sobie tego życzył.
Wisting wrócił do kolegów i streścił im rozmowę.
– Na czym skończyliśmy? – spytał, by podjąć przerwany wątek.
– Mam do was pytanie – zaczął Mortensen. – Jak często do dwóch poważnych zdarzeń dochodzi w tym samym czasie?
– Co masz na myśli?
– To, że tego samego wieczoru, kiedy ty znajdujesz postrzelonego mężczyznę przed apteką w Stavern, po drugiej stronie fiordu w pożarze ginie inny człowiek.
Wisting wbił wzrok w technika.
– Myślisz, że te sprawy się ze sobą łączą?
– Możliwe. I to nie tylko z powodu zbieżności w czasie.
– Tak? – spytał zniecierpliwiony Hammer, gdy Mortensen milczał.
Technik znowu uśmiechnął się tajemniczo i przywołał ich do kilku numerków wbitych w ziemię obok zegara słonecznego, umieszczonego na dużym kamieniu przed domkiem letniskowym.
– Łuski po nabojach – powiedział Wisting, kucając przy znaczniku śladu z numerem siedem.
– Duży kaliber – przytaknął Mortensen. – Znalazłem osiem, ale z pewnością leży ich tu więcej.
Komisarz wstał. Przez chwilę wpatrywał się w kolekcję łusek leżących na spalonej trawie.
– Mogą tu leżeć od dawna – powiedział, chociaż sam w to nie wierzył. Zrobił kilka kroków do tyłu, żeby rozeznać się w sytuacji. Usiłował wyrobić sobie zdanie na temat możliwego przebiegu zdarzeń, ale to, co podsuwała mu wyobraźnia, przeraziło go.
Odchrząknął i dwa razy obszedł zegar słoneczny. Nagle zatrzymał się i zaczął wpatrywać się w coś, co leżało u stóp głazu.
– Widziałeś to? – zwrócił się do Mortensena.
Młody technik pochylił się i zaklął cicho. Z jednej z wielu kieszeni kombinezonu wyjął szczypce i wyłuskał zdeformowany pocisk, który wbił się w torf.
Wisting spojrzał na kulę, po czym przeniósł wzrok na łuski, a następnie na to, co zostało po domku letniskowym.
– Wczoraj wieczorem coś się tutaj wydarzyło – zaczął. – A potem ktoś w dużym pośpiechu usiłował zatrzeć ślady.
Mortensen i Hammer milczeli.
– Moim zdaniem doszło do strzelaniny – ciągnął komisarz, zataczając palcem łuk od zegara słonecznego do rumowiska. – Ktoś schronił się za głazem i stąd próbował odpowiedzieć na atak kogoś, kto strzelał z domku letniskowego.
– Albo na odwrót – wtrącił Hammer.
– Tak czy inaczej doszło do wymiany ognia. – Wisting zwrócił twarz w stronę kwaśnego wiatru i spojrzał na Viksfjorden w kierunku Stavern. – Espen ma rację. Musi istnieć jakiś związek między tą strzelaniną a mężczyzną znalezionym na schodach apteki.
Przetarł dłonią twarz, która zrobiła się wilgotna od mżawki. Czarne ptaki świergotały na samotnym drzewie rosnącym tuż nad brzegiem morza, zanim poderwały się do lotu. Wodził za nimi wzrokiem, myśląc, co go czeka. Wiedział, że jako funkcjonariusz z dwudziestopięcioletnim stażem był uważany za jednego z najbardziej doświadczonych policjantów w okręgu i że szefostwo w Tønsberg powierzy mu kierowanie śledztwem. Czuł satysfakcję i podekscytowanie na myśl o tym, co wydarzyło się w ciągu ostatniej doby. Intuicja mówiła mu, że to nie będzie łatwa sprawa, i za żadne skarby nie chciał, by prowadził ją ktoś inny.
Wciągnął głęboko chłodne powietrze, zastanawiając się w myślach nad hipotezą, która powoli zaczynała nabierać kształtu. Być może wyciągnął pochopne wnioski, ale postanowił podzielić się nimi z kolegami. Odchrząknął i powiedział:
– Wczoraj wieczorem facet sprzed apteki przypłynął tutaj łodzią. – Wskazał rachityczny pomost. – Razem z jedną lub kilkoma osobami.
Mortensen i Hammer przytaknęli. Dotąd zgadzali się z komisarzem.
– Nie wiem, po co się tu zjawili – kontynuował Wisting. – Może chcieli zabić mężczyznę, który znajdował się w domku letniskowym. Facet nie zamierzał poddać się bez walki, ale w końcu go dopadli. W strzelaninie jeden z nich został poważnie ranny. Wtedy grunt zaczął im się palić pod nogami. Oblali domek benzyną i podpalili go, a razem z nim również zwłoki mężczyzny. A potem uciekli z rannym.
– Nie mogli go zawieźć do szpitala – wszedł mu w słowo Hammer – ponieważ zadawano by im tam niewygodne pytania.
– I dlatego zostawili go przed apteką i wywołali alarm, pewni, że policja szybko przybędzie na miejsce – zakończył Mortensen.
– Szkoda, że nie wyrzucili go przed bankiem – westchnął Hammer. – Patrol zjawiłby się równie szybko, a my mielibyśmy ich na nagraniu.
– I niewykluczone, że będziemy mieć. – Mortensen zamyślił się, po czym spojrzał na Wistinga. – Ten samochód, który opisały kobiety wyprowadzające psy... Musiał przejeżdżać obok Sparebanken.
Komisarz przytaknął.
– Możliwe, że się nagrał.
– Sprawdzę to – zaproponował technik i zerknął na zegarek. – Mam w banku znajomego, który może nam pomóc.
– A więc uważasz, że dysponowali również łodzią? – Hammer zwrócił się z pytaniem do Wistinga.
– To najprostszy sposób, by się tutaj dostać. – Komisarz bronił swojej teorii. – I najbardziej anonimowy. Gdyby przyjechali samochodem i zaparkowali przy szosie, wielu okolicznych mieszkańców zwróciłoby na nich uwagę, a to ograniczyłoby im drogę odwrotu.
– To znaczy, że szukamy również łodzi? – podsumował Hammer, spoglądając na wzburzone morze.
– My nie – poprawił go komisarz. – Ty. Łódź powinna leżeć gdzieś na półwyspie. Zrób rundkę po portach. Pogadaj z ludźmi.
Hammer wzruszył ramionami i wyjął pudełko snusu.
– Po tym, jak rozpytasz mieszkańców tej okolicy – dodał komisarz.
– Robi się – westchnął śledczy.
Wsunął pod wargę porcję snusu, szczerząc zęby.
– Ten właściciel domku – odezwał się Wisting, wyjmując po raz kolejny notes. – Gdzie go znajdę?
– Dag Stubbenes? – Mortensen spojrzał na zegarek. – Jest nauczycielem w liceum. Powinieneś jeszcze go tam złapać.
– To dobrze – odparł komisarz i odwrócił się plecami do pogorzeliska. – Bo mam do niego kilka pytań.4
Wisting wybrał dziesięciocyfrowy numer telefonu, którego nauczył się na pamięć. Różnica czasu między Norwegią a Zambią wynosiła dwie godziny, ale liczył na to, że złapie jeszcze Ingrid w małej szkole na przedmieściach Lusaki, gdzie nauczanie odbywało się pod patronatem NORAD^().
Telefon odebrał jakiś mężczyzna. Przedstawił się, ale Wisting jak zwykle nic nie zrozumiał, chociaż na linii nie było najmniejszych zakłóceń.
– I would like to speak to Mrs. Ingrid Wisting – powiedział wyuczony zwrot, nie podając swojego nazwiska.
– One moment – odparł tamten, ale Wisting był przygotowany na to, że będzie musiał poczekać dłużej niż chwilę.
Zazwyczaj czuł wyrzuty sumienia, dzwoniąc do Ingrid z telefonu służbowego. Wiedział, że w księgowości siedzą ludzie, którzy żółtym markerem zaznaczają słowo „Zambia” na billingach telefonicznych, ale tym razem miał w zanadrzu dobre wytłumaczenie, gdyby komuś przyszło do głowy spytać go o te połączenia. Wprawdzie nie słyszał nigdy, żeby Ingrid wspominała przy nim o Dagu Stubbenesie, ale musiała znać go z liceum.
– Halo? – odezwał się głos w słuchawce.
– To ja – odparł. Opowiedział Ingrid, co u niego słychać, zanim przeszedł do rzeczy. – Znasz Daga Stubbenesa? Uczy w liceum.
– Daga? Dlaczego pytasz? Został aresztowany?
– Nie. Skąd to pytanie?
– Skoro o niego pytasz. Zrobił coś złego?
– Tego jeszcze nie wiem – odpowiedział i streścił jej, co się wydarzyło.
– Pracuje w liceum, odkąd sięgam pamięcią – zaczęła. – Prawdę mówiąc, dziwny z niego facet. Trudno go rozgryźć.
– To znaczy? – zaciekawił się.
– To bardzo cichy i skryty człowiek. Niewiele mówi o sobie. Ale trudno mi uwierzyć, że mógłby mieć coś wspólnego z pożarem i zabójstwem.
Skręcił na parking za Liceum Ogólnokształcącym imienia Thora Heyerdahla. Znalazł wolne miejsce i uśmiechnął się do siebie. Ingrid miała dobre zdanie o wszystkich.
– Uczniowie go szanują – ciągnęła. – Zawsze czuli przed nim respekt, ale to może mieć związek z jego temperamentem.
– Z temperamentem?
– Tak. Dag potrafi się porządnie rozzłościć, kiedy sprawy nie idą po jego myśli albo nie dostaje tego, czego chce. Ale zawsze szybko mu przechodzi.
Wisting wypytywał żonę o mężczyznę, który był właścicielem domku letniskowego na Kaupang. Z jej słów powoli wyłaniał się obraz człowieka dość ponurego i zgorzkniałego, ale o dobrym sercu.
– Cieszę się, że niedługo cię zobaczę – powiedział, chcąc zakończyć rozmowę.
– Jeszcze dwa tygodnie i spotkamy się na Gardermoen.
– Zadzwonię wieczorem – obiecał. Miał nadzieję, że uda mu się dotrzymać słowa.
Nagle tuż przed sobą zobaczył mężczyznę, którego rozpoznał i którego mógł poprosić o pomoc. Ponad dwadzieścia pięć lat temu Knut Pedersen był znaczącą postacią w regionalnych strukturach AKP^(). Teraz zdarzało się, że Wisting spotykał starego nauczyciela na rynku, gdy ten sprzedawał „Klassekampen”. Od czasu do czasu kupował od niego gazetę.
Wisting zdążył pozdrowić starego komunistę skinieniem głowy i spytać go o kolegę po fachu, zanim rosły mężczyzna przed sześćdziesiątką o bujnej siwej brodzie i rozczochranych włosach wyłonił się zza rogu budynku. Był ubrany w sprane dżinsy i koszulę w czerwoną kratę. Pedersen wskazał go jako osobę, o którą pytał Wisting, i powlókł się dalej.
Wisting zawołał go po nazwisku w chwili, gdy Dag Stubbenes zbliżył się do starego forda.
– Tak? – odparł zdziwiony, obracając w palcach kluczyki.
– William Wisting. Jestem z policji. Chodzi o pożar pańskiego domku letniskowego.
Brodaty mężczyzna przełożył teczkę do drugiej ręki i podał dłoń komisarzowi. Jego uścisk był mocny, ale mężczyzna wydawał się nadal niepewny.
– Tak? – powtórzył i otworzył drzwi samochodu.
– Wszczęliśmy dochodzenie... – zaczął Wisting.
– Po co? – przerwał mu mężczyzna.
– Choćby po to, by ustalić przyczynę pożaru.
– Tak, oczywiście. Ale ja nic o tym nie wiem.
Odwrócił się plecami do komisarza.
– I tak mam kilka pytań – powiedział Wisting i przytrzymał drzwi, żeby się upewnić, że mężczyzna nie zatrzaśnie mu ich przed nosem.
– Jakie pytania?
– Na przykład kto dysponował domkiem letniskowym.
– Nie pamiętam nazwiska. Musiałbym pojechać do domu i zajrzeć do dokumentów.
Wisting puścił drzwi.
– Świetnie – powiedział z uśmiechem. – Pojedzie pan przodem.
Stubbenes przez chwilę wpatrywał się w komisarza z zakłopotaniem, po czym wymamrotał coś pod nosem i usiadł za kierownicą.
Stary nauczyciel mieszkał w Tenvik, tuż nad brzegiem morza, w małym domku jednorodzinnym, nadgryzionym już zębem czasu. Wisting zaparkował za jego autem na żwirowym podjeździe. Nie rozumiał, po co mężczyźnie domek letniskowy. Tym bardziej, że dom w Tenvik leżał znacznie bliżej wody niż ten na Kaupangholmen.
– Niech pan wejdzie do środka – wymamrotał Stubbenes i ruszył zgarbiony w stronę drzwi wejściowych.
Wisting wytarł buty i poszedł za mężczyzną w głąb domu.
W małej kuchni stała przy garnkach niska kobieta o azjatyckiej urodzie.
– Policja – wyjaśnił Stubbenes, mijając ją, i skinął głową na komisarza.
Kobieta, która musiała być żoną nauczyciela, chociaż o wiele od niego młodszą, uśmiechnęła się przyjaźnie i lekko ukłoniła, jakby zdążyła przywyknąć do tego, że małżonek nie tłumaczy jej się ze swoich poczynań.
Weszli do małego gabinetu. Stubbenes położył brązową aktówkę na starej szafce na dokumenty.
– Powinna być gdzieś tutaj – powiedział i wyciągnął szufladę.
Wisting rozejrzał się dookoła. Pokój był zawalony książkami, czasopismami, segregatorami i luźnymi kartkami, które leżały ułożone w stosy, pozornie bez żadnego planu. Naga jarzeniówka rzucała sztuczne światło na cały pokój. Grube szare zasłony zakrywały częściowo okno, otoczone ze wszystkich stron półkami na książki.
– Nic z tego nie rozumiem – wymamrotał, przeglądając papiery. – Zwykle mam porządek w dokumentach.
Komisarz bez słowa przełożył stos starych gazet z krzesła na podłogę, by móc na czymś usiąść.
Stubbenes gmerał w szufladzie jeszcze przez kilka minut, po czym zamknął ją i opadł na fotel.
– Przepraszam – powiedział i przeczesał palcami gęste włosy. – Ale właściwie nie rozumiem, dlaczego ta umowa najmu jest tak ważna.
Wisting odchrząknął.
– W zgliszczach znaleźliśmy ludzkie zwłoki.
Mężczyzna zamrugał kilka razy i zdjął okulary.
– Zwłoki?
Komisarz przytaknął.
– Czyje? – spytał, wkładając z powrotem okulary.
– Nie wiemy. I dlatego chcemy skontaktować się ze wszystkimi osobami, które korzystały z domku letniskowego.
Stary nauczyciel wyprostował się w fotelu i spojrzał w stronę korytarza.
– Marie!
Chwilę później Azjatka stanęła w drzwiach.
– Szukamy umowy najmu domku na Kaupang – wyjaśnił. – Widziałaś ją gdzieś?
Potrząsnęła przecząco głową.
– Nie ma jej w szafce na akta?
– Nie. Gdyby była, chyba bym ciebie nie pytał, prawda?
Kobieta rozejrzała się po pokoju, który tonął w papierach, i przygryzła dolną wargę, jakby chciała rzucić jakąś złośliwą uwagę i z trudem się powstrzymywała.
– Nie pamięta pan, jak on się nazywał? – spytał Wisting.
– Nie – westchnął. – Oni mają takie dziwne imiona.
– Dziwne imiona?
– Tak. Gdy dwadzieścia pięć lat temu Marie przyjechała ze mną do Norwegii, było czymś zupełnie naturalnym, że przyjęła nowe norweskie imię. Najwyraźniej teraz już się tego nie praktykuje.
– A więc to był cudzoziemiec?
– Chyba należy uważać go za Norwega – odparł Stubbenes i spojrzał surowo na Wistinga. – Ale sądzę, że jego ojczyzną jest Iran lub Irak. Albo Syria.
– Może umowę skradziono podczas włamania? – odezwała się nagle żona nauczyciela.
– Skąd! Nie bądź głupia, Marie! Po co ktoś miałby kraść kartkę papieru?
Kobieta spuściła głowę.
– Kończysz obiad? – spytał.
Odpowiedziała lekkim skinieniem głowy i zniknęła w głębi korytarza.
– Włamanie? – zaciekawił się Wisting.
– Tak. To było w listopadzie ubiegłego roku, tuż po tym, jak wynajęliśmy domek. Marie i ja byliśmy za granicą, a gdy wróciliśmy, okazało się, że ktoś otworzył wytrychem drzwi werandy i włamał się do domu.
– Skradziono coś?
– I to jest właśnie najdziwniejsze. Wywrócili wszystko do góry nogami, ale niczego nie ukradli. Całkiem możliwe, że umowa zaginęła w tym całym bałaganie. Szczerze mówiąc, wątpię, by ktoś ją ukradł.
– Cóż, może ma pan przynajmniej numer konta, z którego dokonywano płatności? – ciągnął Wisting. Jego wzrok padł na segregator z napisem „Rachunki”.
Stubbenes zaczął się wiercić w fotelu, a na jego czole pojawiła się głęboka zmarszczka. Może czuł niepokój na myśl o urzędzie podatkowym?, zastanawiał się komisarz.
– Nie – odparł w końcu mężczyzna i znowu zdjął okulary.
– Nie? – zdziwił się Wisting. – W takim razie jak panu płacił?
– Gotówką – odpowiedział nauczyciel i zajął się czyszczeniem okularów.
– To znaczy, że spotykaliście się wiele razy?
– Tylko dwa.
Wisting milczał, czekając na dalszy ciąg.
– Płacił z góry – wyjaśnił w końcu Stubbenes. – Roczny czynsz.
Komisarz nadal się nie odzywał. Ciszą chciał zmusić swojego rozmówcę do rozwinięcia wypowiedzi.
– Sto pięćdziesiąt tysięcy – powiedział cicho mężczyzna.
Wisting policzył szybko w myślach, że miesięczna opłata wynosiła dwanaście i pół tysiąca koron.
– Kwota obejmowała korzystanie z łodzi, prąd i inne stałe opłaty – dodał szybko Stubbenes. – Krótko po podpisaniu umowy polecieliśmy z Marie do Chin. Nie byliśmy tam od piętnastu lat. I właśnie wtedy doszło do włamania.
– Ma pan łódź? – spytał, ponieważ przy pomoście obok domku nic nie cumowało.
– Pionier, czternaście stóp, z silnikiem zaburtowym.
Wisting wrócił myślami do miejsca zdarzenia.
– Czy w domku letniskowym przechowuje pan benzynę?
– Tylko kanister do łodzi. Dlaczego pan pyta? – Mężczyzna otworzył szeroko oczy i włożył okulary. – Sugeruje pan, że doszło do podpalenia?
– Na razie jest zbyt wcześnie, by wypowiadać się na temat przyczyny pożaru – odpowiedział komisarz i zmienił temat. – Czy domek był ubezpieczony?
– Oczywiście – potwierdził Stubbenes, ale najwyraźniej zaintrygowała go przyczyna pożaru, ponieważ zapytał: – Czy to mogło być celowe działanie?
– Dopuszczamy taką możliwość – odparł z wahaniem. – Podejrzewa pan kogoś?
– Nie chciałbym nikogo bezpodstawnie oskarżać, ale ten pożar jest Sundquistowi wyjątkowo na rękę.
Wisting nie skomentował tych słów. Z doświadczenia wiedział, że milczenie jest często najlepszym sposobem, by skłonić ludzi do mówienia.
Stubbenes poprawił się w fotelu.
– Domek letniskowy na Kaupang jest w naszej rodzinie od wielu pokoleń – wyjaśnił. – Osiem lat temu Jonny Sundquist nabył prawa do całego przylądka. Planuje wybudować miasteczko domków dla siebie i swoich znajomych i dlatego chciał mnie wykupić, ale odmówiłem. Prawie nie korzystamy z tego domku, ale nie widziałem powodu, by wpuszczać tam kapitalistów. W odpowiedzi podniósł opłatę za dzierżawę gruntu do maksymalnej wielkości dozwolonej nowymi przepisami. Umowa wygasa za siedem lat, a wtedy zamierzam skorzystać z przysługującego mi prawa i wykupić grunt, na którym stoi domek.
– Czy pożar coś zmienia?
Stubbenes sięgnął po segregator i wyjął z niego pożółkły dokument opatrzony nagłówkiem „Umowa dzierżawy” i pieczęcią urzędu ksiąg wieczystych.
– Jeden z punktów kontraktu zabrania mi stawiania nowego budynku lub rozbudowy już stojącego bez zgody właściciela gruntu – wyjaśnił i podał pismo komisarzowi.
– Niemożliwe, żeby ten przepis obejmował również odbudowę – stwierdził Wisting i przejrzał pobieżnie dokument. Umowa została sporządzona ponad pięćdziesiąt lat wcześniej i roiło się w niej od nieprecyzyjnych sformułowań.
– Dużo zależy od interpretacji tego punktu, ale Sundquist ma jasno sprecyzowane zdanie na jego temat.
– Jak to?
– Dwa lata temu przeciekał dach i woda wlewała się do przedsionka. Gdy zjawiła się ekipa remontowa, chciałem skorzystać z okazji i wybudować zadaszenie nad drzwiami wejściowymi, ale Sundquist się temu sprzeciwił, powołując się na zapisy umowy. Nawet jeśli wiatr zerwie cały dach, nie będę mógł położyć ani jednej dachówki bez jego zgody. Tak powiedział.
– To znaczy, że Sundquist wiedział o istnieniu tego zapisu?
– To chyba jasne! – prychnął pogardliwie Stubbenes.
Atak jest najlepszą obroną, pomyślał komisarz. Jonny Sundquist wydawał się szczery i otwarty, ale przemilczał kilka faktów. Wisting nagle zrozumiał, że mężczyzna pojawił się na pogorzelisku, by oddalić od siebie podejrzenie, które mogłoby na niego paść.
Z kuchni doleciał dźwięk talerzy stawianych na stole. Stubbenes podniósł się z fotela.
– Cóż, naprawdę nie wiem, jak mógłbym panu pomóc – powiedział i ruszył w stronę drzwi.
Wisting poszedł za nim.
– Nie zanotował pan numeru telefonu tego człowieka?
Mężczyzna potrząsnął głową, ale wydawał się bardziej zainteresowany zawartością garnków niż myśleniem o najemcy domku.
– Jakim samochodem przyjeżdżał?
– Nie zwróciłem uwagi – odparł i pochylił się nad kuchenką, by wciągnąć zapach potrawy. – Ty też nie, prawda, Marie?
– Co też nie?
– Nie zwróciłaś uwagi na to, jakim samochodem porusza się człowiek, który wynajmuje nasz domek letniskowy?
– Owszem – odparła z twarzą zwróconą w stronę Wistinga. – To był stary biały mercedes.
Stubbenes przyjrzał się żonie.
– Ale tylko za pierwszym razem – ciągnęła Marie. – Miał wypadek i za drugim razem przyjechał czerwonym autem.
– Tak, chyba masz rację – przytaknął jej mąż. – Zjawił się z zabandażowaną ręką. Nawet podpisanie się pod umową sprawiło mu ból.
– Jakiej marki był ten drugi samochód? – spytał komisarz.
Stubbenes rozłożył ręce.
– Ja go nie widziałem, a Marie nie zna się na samochodach.
– Był mały i czerwony – dodała kobieta. – A z przodu niebieski.
– Jak to?
– Miał wymienioną jakąś część – wyjaśniła. – I ta część była niebieska, a nie czerwona.
– Chodzi jej o to, że miał niebieski przedni błotnik – wyjaśnił Stubbenes. Oderwał się od garnków i ruszył w stronę drzwi wejściowych. – Ma pan jeszcze jakieś pytania?
Wisting potrząsnął głową i podziękował za poświęcony mu czas.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
------------------------------------------------------------------------
^() Direktoratet for utviklingssamarbeid – (pol.) Norweska Agencja ds. Współpracy w Dziedzinie Rozwoju. (Wszystkie przypisy w książce pochodzą od tłumaczki).
^() AKP, Arbeidernes Kommunistparti – norweska partia komunistyczna, założona w 1973 roku. W 2007 roku połączyła się z Rød Valgallianse, tworząc lewicową partię polityczną o nazwie Rødt.