Gdy myśli do Majdanka wracają - ebook
Gdy myśli do Majdanka wracają - ebook
Wspomnienia lekarki z obozu koncentracyjnego w Lublinie.Stefania Perzanowska, z zawodu lekarka internistka, została aresztowana przez Niemców w listopadzie 1942 r. za działalność w ruchu oporu. Po niemal dwumiesięcznym pobycie w więzieniu w Radomiu, w styczniu 1943 r. wysłano ją do niemieckiego obozu koncentracyjnego w Lublinie, nazywanego Majdankiem. Tu stworzyła szpital żeński i prowadziła go do końca pobytu w KL Lublin. Nie tylko starała się leczyć chore więźniarki, lecz także potajemnie zdobywała dla nich leki oraz ukrywała przed władzami obozu kobiety niezdolne do pracy. W 1965 r. wzięła udział w konkursie zorganizowanym przez Państwowe Muzeum na Majdanku na napisanie wspomnień o obozie. Jej pracę nagrodzono i wydrukowano w 1970 r. Tekst obecnego, drugiego wydania "Gdy myśli do Majdanka wracają" porównano z autorskim maszynopisem, co dało wgląd w pracę autorki nad książką. Ponadto publikacja zawiera niepublikowane dotąd obozowe grypsy i rodzinne fotografie.[…] kiedy byłam na zjeździe lekarzy, byłych więźniów obozowych w Warszawie, na zakończenie […] wiceminister Rusinek powiedział: "Pamiętajcie, że przecież wy jesteście jedynymi, żywymi świadkami tamtych czasów i tamtych zbrodni i to, co napisaliście, i to, co napiszecie, pozostanie na zawsze dokumentem historycznym. Prawda historyczna musi być udokumentowana waszym pisaniem". Chyba w tym właśnie powiedzeniu kryje się i cała racja, i cały sens, i cała geneza mojej książki. I chyba nie tylko mojej, ale także i wielu książek o obozie.Wypowiedź Stefanii Perzanowskiej w audycji radiowej w Radiu Lublin
Stefania Perzanowska(1896-1974) - lekarka internistka, działaczka społeczna. Urodzona w Warszawie. Brała udział w I i II wojnie światowej, służąc chorym i rannym. Absolwentka Medycznego Uniwersytetu Warszawskiego z tytułem doktora wszech nauk lekarskich. W listopadzie 1942 r. aresztowana za działalność w AK. 8 stycznia 1943 r. deportowana na Majdanek, gdzie do 13 kwietnia 1944 roku prowadziła rewir (szpital) żeński. Była także więźniarką obozów koncentracyjnych Auschwitz-Birkenau, Ravensbrück i Neustadt-Glewe. Wszędzie tam niosła pomoc chorym. Po wojnie wygłaszała referaty i publikowała artykuły związane z tematyką obozową, także syndromem poobozowym (KZ Syndrome). Bezpłatnie leczyła byłych więźniów obozów koncentracyjnych i ich rodziny. W 1965 r. wzięła udział w konkursie na pamiętniki o obozie organizowanym przez Państwowe Muzeum na Majdanku. Przewodniczyła Komisji Lekarskiej w Wydziale Zdrowia i w Związku Wojowników o Wolność i Demokrację. Zmarła w Warszawie. Zawodowo była związana z Radomiem, w 1985 r. jej imieniem nazwano jedną z ulic w tym mieście.
Wydanie pod opieką merytoryczną i patronatem Państwowego Muzeum na Majdanku.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8295-405-0 |
Rozmiar pliku: | 10 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Okrutna prawda kobiecego obozu na Majdanku nie była jeszcze przez nikogo opisywana; dogłębnie znałyśmy ją tylko my, byłe więźniarki1. Organizatorzy konkursu na wspomnienia majdankowskie postanowili przerwać tę tamę milczenia i niewiedzy, zachęcając byłych więźniów do pisania i nadsyłania prac.
Uległam i ja tym sugestiom i po przełamaniu pewnych wewnętrznych oporów napisałam te wspomnienia.
Moje wewnętrzne opory wynikały z tego, że chyba nikt z nas, byłych więźniów, chętnie nie wraca myślowo do tamtych czasów i tamtych przeżyć – a niestety, gdy się już zacznie o nich myśleć, natłok wspomnień jest tak intensywny, że przerwać go nie sposób. A gdy się zacznie pisać, nie można się już od tego oderwać, nie można zahamować coraz to nowej fali natrętnych obozowych obrazów, narzucających się z taką mocą, że musi się pisać dalej, aby wyładować z siebie wszystkie myśli, które uparcie nas teraz osaczają – i to zaczyna działać jak zły narkotyk.
A zatem – pisanie o obozie niesie w sobie ogromny ładunek emocjonalny, musi kosztować sporo nerwów, a nawet wewnętrznego niepokoju.
My, byli więźniowie, nie możemy sobie bezkarnie pozwolić na przypominanie tamtych lat – z tego nie potrafimy się wyzwolić – tak jest i tak już pozostanie. To jest właśnie ten nasz, minimalny już teraz, uraz poobozowy, to jest ta nasza, nieznaczna i niedostrzegalna „inność”, która jednocześnie czyni z nas pewnego rodzaju ogromną obozową rodzinę.
Pisałam zatem te wspomnienia nie dla rozrywki i z samorzutnej chęci pisarskiej, pisząc je, chciałam w ten sposób spłacić choć część długu wobec losu, który mi pozwolił przeżyć obóz.
Zamierzeniem moim nie był pamiętnik, tylko opis całokształtu majdankowskiej rzeczywistości. Nie opisywałam też dlatego szeregu moich osobistych perypetii, o ile nie rzutowały one na ogólny obraz obozu2.
Ale na tę majdankowską rzeczywistość patrzyłam przede wszystkim oczami lekarza; bo chociaż byłam taką samą więźniarką jak wszystkie, choć czułam się ściśle związana z całą obozową społecznością i, jakkolwiek w mniejszym stopniu, nie była mi także obca obozowa poniewierka – przeżywałam jednak to wszystko w moim, właściwym memu zawodowi, lekarskim aspekcie. Bo po prostu nie potrafiłam inaczej.
Dlatego też z pewnością niektóre realia obozowe widziałam w bardzo ostrym świetle i bardzo przejrzyście, a inne mogły się nie tak jaskrawo narzucać memu lekarskiemu widzeniu. Dlatego także dużo miejsca poświęciłam sprawom szpitala i służby zdrowia, bo byłam przecież z nimi jak najściślej związana i zaangażowana całą swoją osobowością.
Mam tylko obawy, że może Majdanek w niektórych opisach wygląda za łagodnie, że za mało w nim grozy i koszmaru, a za dużo refleksyjnych rozważań – ale to zapewne także wina mego zawodu. Nie jestem również pewna, czy wszystkie daty są dokładne – to jedynie zatarł w mojej pamięci czas – ale istotne dla mnie były przede wszystkim fakty, ich wymowa i ich autentyzm.
Jeśli nie potrafiłam tego wszystkiego opisać tak sugestywnie, jakby należało, pocieszam się myślą, że ukaże się jeszcze niejedno wspomnienie o kobiecym obozie majdankowskim i ono dopełni braki i luki istniejące w moim pisaniu. Jeśli te wspomnienia będą mogły stać się jednym z ogniw okrutnej prawdy o kobiecym obozie na Majdanku – to spełnią w pełni przeznaczone im zadanie.
------------------------------------------------------------------------
1 Pogrubionym pismem wyróżniono fragmenty, które nie znalazły się w maszynopisie a zostały dodane przez autorkę w wersji publikowanej. Więcej informacji zob. Nota edytorska.
2 Skreśleniem oznaczono fragmenty usunięte przez autorkę z maszynopisu przed drukiem. Więcej informacji zob. Nota edytorskaWSTĘP
Byłam po wojnie na Majdanku parę razy. Podczas ostatniego pobytu na dawnym polu kobiecym zieleniła się młoda brzezina i wszędzie było pełno bujnej zieleni i łąkowych kwiatów. Po dawnych barakach ani śladu3. Na wesoło, dla żartu i zabawy ustawiałyśmy je sobie w naszej wyobraźni, szukając dla nich miejsca wśród brzozowego zagajnika.
Jakże inny był teraz Majdanek, jak zupełnie do dawnego, obozowego niepodobny. Zniknęło lepkie gęste błoto udeptywane tysiącami umęczonych nóg, zniknęła brudna obozowa ulica z rzędami szarych baraków po bokach, zniknął hałaśliwy, gwarny, wielotysięczny tłum kobiet w pasiakach – jest pustka i dzwoniąca w uszach cisza. Tylko my, dawne więźniarki tego obozu zakłócamy ją w tej chwili. Koleżanki roześmiane wyszukują i pokazują mi miejsce wśród białych brzózek zieleni, gdzie na pewno stała moja prycza. Patrzę i uśmiecham się także.
I myślę: jakże przemożne są siły witalne przyrody i siły witalne w każdym z nas, jak błogosławiony jest czas, który pozwolił zadrzewić rozkrzewić się i zazielenić naszemu kobiecemu polu i pozwolił na to, że dzisiaj potrafimy się uśmiechać, chodząc po Majdanku.
Niechże ten czas będzie nadal tak łaskawy, aby nasze dzieci i wnuki przez długie lata mogły się spokojnie bawić w takim brzozowym lasku i biegać wśród bujnej zieleni i kwiatów.
Na dalszych polach Majdanka zachowało się kilkanaście baraków, krematorium, jest barak – Muzeum majdankowskie. I to także nasze dzieci i wnuki muszą zobaczyć, poznać i uszanować.
A potem, niechaj już do końca swego spokojnego życia nie słyszą nigdy więcej o potwornym koszmarze wojny i obozu.
Ale gdy dochodzimy do III pola, na którym stoją stare obozowe baraki, a w trzynastu z nich mieści się majdankowskie Muzeum – kończy się nasz beztroski nastrój i nikną nasze uśmiechy.
Tu, w Muzeum, cofnął się czas, tu znów ogarnęła nas i wciągnęła w siebie aura obozu zagłady, emanująca ze wszystkich muzealnych eksponatów. Dopiero tu, w Muzeum, odnalazłyśmy dawny Majdanek, który przemówił do nas swoimi koszmarnymi realiami pomimo dystansu tylu lat.
Nie mogłyśmy się przed tym obronić, musiałyśmy znów wchłonąć w siebie całą obozową ohydę, wszystkie tamte bestialstwa i zbrodnie.
Oczy nasze patrzyły z bolesną zaciętością, tężały i nieruchomiały nam twarze, coś dławiło za gardło, zmuszało do milczenia i przytłaczało dręczącymi, natrętnymi myślami: my przeżyłyśmy – a tysiące naszych koleżanek zginęło tu męczeńską śmiercią obozową. Ciała ich wrzucono do krematoryjnych pieców, a prochy rozsiały się po majdankowskich polach.
Stojąc dzisiaj na tej użyźnionej i uświęconej ich prochami majdankowskiej ziemi – nisko schylamy głowy w hołdzie przed bohaterskimi cieniami, o których niezagasła pamięć pozostanie w nas na zawsze.
Pełne pokory i kornej podzięki za darowane nam życie opuszczałyśmy Majdanek...
------------------------------------------------------------------------
3 W 1945 roku powstał projekt pierwszego planu zagospodarowania przestrzennego Muzeum. Zakładał on zalesienie pól więźniarskich, z wyjątkiem pola III. Kilka tysięcy dębów i brzóz stworzyć miało symboliczny cmentarz – park pamięci. Sadzenie drzew rozpoczęto wiosną 1948 roku. Po kilkunastu latach okazało się, że coraz bardziej rozrastające się drzewa zaczęły przysłaniać zabudowę obozu i neutralizować tragizm miejsca. Decyzję o ich wykarczowaniu podjęto w latach sześćdziesiątych XX wieku.ROZDZIAŁ I
Gdy załadowano nas, trzydzieści pięć więźniarek radomskiego więzienia, w dniu 7 stycznia 1943 roku do bydlęcego wagonu – jechałyśmy w nieznane. Wiedziałyśmy tylko tyle, że to „nieznane” oznacza dla nas jeden z licznych obozów koncentracyjnych. Po całonocnej jeździe, w czasie której pociąg stawał wiele razy, a wrzaski esesmańskie na zewnątrz kazały się domyślać ładowania nowych transportów z innych miast, rano odsunięto zasuwy i z krzykiem: „Raus!”, kazano wyjść z pociągu.
Zdumiona zobaczyłam dworzec lubelski, cały obstawiony esesmanami. Z innych wagonów też wyrzucają więźniów – szereg kobiet i mężczyzn, wszyscy z tym swoistym piętnem więzienia i badań gestapowskich. Spojrzałam przed i za siebie, było nas, na oko, około tysiąca4. Ustawieni w piątki idziemy w ten mroźny poranek ulicami Lublina. Pod nogami chrzęści śnieg. Na twarzach nielicznych przechodniów widać zarówno przerażenie, współczucie, strach, bezradność, jak i zaciętość i nienawiść.
Za miastem śnieg głęboki, wyboje, iść coraz trudniej, jesteśmy już wszystkie zmęczone. Pobyt w więzieniu i badania w gestapo nie wpłynęły dodatnio na naszą kondycję fizyczną.
Wreszcie stajemy. Brama, budka strażnicza, za nią pośrodku droga, z obu jej stron w perspektywie szereg szarych baraków. Wszystko otoczone gęstą siecią kolczastych drutów. Pierwsza myśl: „A więc tak wygląda obóz koncentracyjny na Majdanku”.
Prowadzą nas w głąb obozu. Obok przechodzi grupa mężczyzn w pasiakach, esesman ryczy na nich i wymachuje pejczem. Za chwilę inny obraz, jakże typowy dla obozu, a dla nas – nowicjuszek groźny i przerażający: esesmani z pasją biją pejczami i kopią podkutymi buciorami leżących na śniegu więźniów.
W pewnym momencie stajemy, oddzielają od nas mężczyzn, my idziemy dalej, na sam koniec obozu. Wprowadzają nas wreszcie na zupełnie puste pole. Po bokach stoją baraki zawiane śniegiem, pośrodku głęboki kopny śnieg. Esesmani z trudem otwierają drzwi pierwszego baraku, połowa okien wybita, to samo w drugim, wreszcie każą nam wejść do trzeciego. Tu też brak paru szyb, przeraźliwie zimno. Trzypiętrowe prycze z siennikami i kocami, pośrodku zimny, ma się rozumieć, mały żelazny piecyk, tzw. koza.
Wchodzi esesmanka-dozorczyni5 i mówi, że tu mamy mieszkać, coś jeszcze krzyczy po niemiecku i wychodzi.
Zostajemy same. Jest nas około trzystu, trzydzieści pięć z Radomia, reszta z Kielc, Skarżyska-Kamiennej, Tomaszowa, Częstochowy.
Zmęczone siadamy na pryczach. Jeść nie dają, ale mamy paczki żywnościowe przysłane nam do więzienia, które wyjątkowo w całości gestapo zwróciło nam w dniu wyjazdu. Robi się wieczór. Kładziemy się, ale przeraźliwe zimno nie pozwala jednak zasnąć. Nawet nie próbujemy się rozebrać, otulamy się kocem, ale to niewiele pomaga. Wpadamy wreszcie na pomysł i kładziemy się we dwie na pryczy, przykrywając się już dwoma kocami, a na to siennikiem. Jest dużo cieplej.
Mała, drobna Marychna Kantorska, która mocno się do mnie przytula, grzeje chyba lepiej niż koce i siennik. Zasypiamy wreszcie w tę pierwszą naszą noc w obozie.
Rano koce są tak przymarznięte do naszych ubrań, że z trudem je odrywamy. Zimno w baraku przeraźliwe. Wychodzimy na dwór. Rozglądam się po polu, widzę za barakiem wykopane doły kloaczne bez żadnej ochrony przed śniegiem i mrozem. Jedyna studnia na obozie polu zamarznięta, więc myjemy się w śniegu, pożyczając sobie nawzajem resztki więziennego mydła i nieliczne ręczniki. Wchodzi esesmanka, pytam ją, jak można się umyć i dodaję, że bardzo chce nam się pić. Dostaję odpowiedź tak na jedno, jak i na drugie pytanie jednakową: „śnieg jest na zewnątrz” (Schnee ist draussen). Koło południa znów wchodzi esesmanka i pyta, czy są wśród nas reichsdeutschki. Wychodzą dwie. Wyznacza je na blokowe baraku i każe iść ze sobą i zabrać parę więźniarek. Przynoszą trochę węgla, chleb i gorzkie, ale gorące „ziółka” do picia. Rozdzielają także wśród nas miski i drewniane łyżki. Zaczyna się dzień obozowy, tylko na razie do pracy nikogo nie zabierają.
Jako jedyna lekarka zwracam się do współkoleżanek z propozycją, aby robić codzienny przegląd czystości osobistej. Wszystkie się zgadzają. Dobieram parę chętnych do pomocy i zaczynamy kontrolę sanitarną. Jednocześnie zgłaszają się do mnie chore z różnymi skargami. Jestem zupełnie bezradna, bo nie mam ani słuchawki, ani termometru, ani żadnych leków. Gorączkującym każę tylko pozostać w łóżku.
Najbardziej martwi mnie jedna z więziennych koleżanek, której tworzy się ropień nad migdałkiem po nieleczonej anginie. Nie może już mówić, z trudem oddycha. Biorę trochę piasku spod odkopanego śniegu, grzeję go na piecyku i przykładam gorące kataplazmy6 na gardło.
Nie pomaga – dusi się coraz bardziej, nozdrza rozdęte, wargi sine, oczy przekrwione. Nie mam pojęcia, jak jej pomóc. I wreszcie olśnienie: – Widzę długi kuchenny nóż, który blokowa dostała do krajania chleba. Biorę go, owijam jakąś szmatką, zostawiając tylko koniec wolny. Podchodzę do koleżanki i pytam, czy zgadza się, abym tym nożem przecięła jej ropień. Kiwa głową, bo mówić nie może. Siłą rozwieram jej usta moją lewą ręką, a prawą celuję w ropień. Nóż był ostry, ropień nabrany i ledwo dotknęłam, strumień ropy zalał mi twarz. Dałam do płukania ciepłe obozowe ziółka; mnóstwo ropy wylewało się wraz z nimi, a moja chora zaczęła mówić i oddychać normalnie. Ten pierwszy zabieg wykonany wbrew wszelkiej aseptyce i do tego narzędziem iście rzeźnickim przeszedł bez żadnych komplikacji.
------------------------------------------------------------------------
4 Ten transport liczył około 700 osób, w tym 145 kobiet, z kilku więzień dystryktu radomskiego.
5 Nadzorczynie nie należały do SS, nie nosiły też wojskowych mundurów.
6 Kataplazm – okład.ROZDZIAŁ II
Codziennie zgłaszają się do mnie nowe chore, a ja melduję o tym esesmance, prosząc o leki, słuchawkę i jakąkolwiek izolację chorych. Poza wymyślaniem nie dostaję żadnej odpowiedzi.
Wreszcie na szósty chyba dzień zjawia się w baraku niemiecki lekarz obozowy Bodmann7 w asyście esesmanki i esesmana sanitariusza. Pyta, czy jest lekarz i czy są chore. Podchodzę – mierzy mnie pogardliwie wzrokiem z góry na dół. Rzeczywiście, mój ówczesny wygląd mógł nie wzbudzać zaufania; nie bardzo domyta (nie było wody), w sukni pogniecionej od spania, opatulona kocem, na pewno nie wyglądałam efektownie.
Każe rozebrać wszystkie chore do naga i ustawić je w kolejce do badania. Jako nowicjuszka obozowa nie jestem w stanie tego pojąć, jako lekarz nie mogę się z tym pogodzić, żeby gorączkujące chore miały stać nago w zimnym baraku do badania lekarskiego. Tłumaczę, że leżą w łóżkach i pokazuję gdzie. Na to ryknęli na mnie chórem: „rozbierać!” (ausziehen!).
Gdy drżące z zimna stanęły wreszcie nagie w kolejce, nie badał żadnej, kazał mi tylko podawać rozpoznania. Jedynie więźniarkę z lumbago uderzył pięścią w okolicę lędźwiowo-krzyżową tak mocno, że upadła. Na końcu szeregu stała rozgorączkowana chora, którą podejrzewałam o dur wysypkowy (wysypki jeszcze nie było). Gdy podałam rozpoznanie „podejrzenie tyfusu plamistego” – wpadł w dziką furię. Wygrażając mi nad głową pięściami, wymyślał mi najordynarniej, oświadczył, że jestem idiotką, chora zaś symulantką i że za karę będę od jutra szorować podłogę w baraku, a nie zajmować się medycyną, o której nie mam pojęcia. Wściekły wyszedł ze swoją asystą.
W parę godzin potem przysłano mi jednak słuchawkę, termometr, strzykawkę i minimalny zestaw leków.
Za dwa dni przyszedł ponownie. Znów ta sama defilada, tylko moja chora z podejrzeniem o tyfus plamisty miała już wysypkę, była zamroczona na skutek wysokiej temperatury i wstać do tej prezentacji nie mogła. Gdy mu o tym zameldowałam, wymyślając mi, wściekły, podszedł do łóżka, zdarł z chorej koc i... zobaczył wysypkę. A była ona wyjątkowo obfita i bardzo typowa. Przestał mi wymyślać, zmienił tonację głosu i niezwykle uprzejmie zapytał, gdzie studiowałam medycynę, jakie mam w ogóle życzenia i co chcę zrobić z tą chorą. Powiedziałam, że proszę przecież codziennie o izolację tego i ewentualnych dalszych przypadków tyfusowych i o oddzielny barak szpitalny dla chorych. Zgodził się i kazał wyrysować plan takiego baraku. I rzeczywiście, wkrótce zaczęto jeden z baraków przedzielać na szereg oddzielnych salek szpitalnych.
Następnego dnia zaprowadzono nas do łaźni8. Rozbieranie się do naga w obecności więźniów obsługujących łaźnię i esesmanów wywoływało opory u wielu z nas. Dobroduszny, o prymitywnej mentalności bade-kapo9, niemiecki więzień rezydujący na Majdanku od dawna, tłumaczył nam, że rozbieranie się do naga jest w obozie rzeczą codzienną, że na nich to na pewno nie robi żadnego wrażenia, a my też się do tego wkrótce przyzwyczaimy. Pewnym także wstrząsem było dla nas, jako nowicjuszek obozowych, odebranie nam wszystkich naszych osobistych rzeczy, a więc: ciepłej bielizny, pończoch, butów, ubrań, okryć, i przebranie nas w pasiaki i drewniaki.
Sama łaźnia, a zwłaszcza mycie w niej zakrawało na kpiny. Odrobina szarego mydła chlapnięta na otwartą dłoń i gorący prysznic, który z tego mydła rozsmarowanego po ciele robił lepką, klejącą się masę, trudną do spłukania. A na koniec każda z nas musiała wejść do wanny-basenu, napełnionego brudnym, mieniącym się barwami tęczy na wierzchu, roztworem kali hypermanganici. Po wyjściu z tej „kąpieli” brunatno-fioletowy osad pokrywał całe nasze ciała. I wreszcie szczyt dezynfekcji: flitowanie10 rozpylaczem owłosienia pod pachami i w pachwinach.
Brudne, śmierdzące flitem, zziębnięte, w świeżo nałożonych pasiakach, na zakończenie ceremonii miałyśmy dostać chustki na głowę. I tu scena iście groteskowa. Zabrakło chustek. Wniesiono dwa duże kosze najróżniejszych kapeluszy, które kolejno rozdawano każdej z nas. Gdy po chwili spojrzałyśmy na siebie, choć nastrój zupełnie nie był pogodny, prawie wszystkie wybuchnęłyśmy śmiechem. Istna maskarada. Pasiaki, mokre zlepione włosy i na głowach – frywolne, kokieteryjne kapelusze. Jedna staruszka z Tomaszowa miała biały toczek z woalką, druga koleżanka maleńki czerwony kapelusik z piórkiem, inna wytworny czarny kapelusz z kolorową wstążką. Ja dostałam trawiastozielony beret z czerwonym piórem, zawadiacko wpiętym na ukos. Ta maskarada choć w części rozładowała ciężką atmosferę, jaka zapanowała po tej pseudokąpieli i zagrabieniu naszych wszystkich rzeczy.
Ma się rozumieć, nie byłybyśmy kobietami, gdybyśmy w ciągu jednego dnia nie poprzerabiały sobie tych kapeluszy na szczelnie przylegające do głowy czapki.
------------------------------------------------------------------------
7 Franz Bodmann – SS-Obersturmführer, I Lagerarzt obozu, na Majdanku od 16 sierpnia 1942 do 10 kwietnia 1943 roku.
8 25 stycznia 1943 roku odbyła się pierwsza kąpiel, po niej przebrano kobiety z transportu radomskiego w pasiaki.
9 Bade-kapo – kapo łaźni.
10 Flitowanie – rozpylanie środka dezynfekcyjnego.ROZDZIAŁ III
Następnego dnia mamy pierwszych „gości” z męskiego pola – kilkunastu mężczyzn, zaprzęgniętych do wózków z węglem, który nam przywieźli. Jest wśród nich kilku radomiaków z naszego transportu. Urywkami, w przerwach między esesmańskimi wrzaskami informują nas, że mieszkamy na V polu, że my jesteśmy pierwszym i na razie jedynym transportem kobiecym na Majdanku, a obóz męski, i to dość liczny, jest tu już od dawna. Mówią nam także o spodziewanych nowych transportach. I rzeczywiście, za parę dni, 18 stycznia wprowadzają esesmani na nasze kobiece pole transport z Pawiaka11. Nie pozwalają się z nimi kontaktować, ale ja, korzystając z przywileju lekarza, biegnę tam czym prędzej.
Barak bez łóżek i prycz. Leżą i siedzą na podłodze. Jest ich kilkaset, wśród nich spora grupka młodziutkich dziewcząt – to pawiackie małolatki. Pytam, czy nie ma chorych, mówię, jak jest w obozie, proponuję, aby pochowały trochę swoich rzeczy, jak będą je brać do kąpieli i przebierać w pasiaki.
Od tego dnia obóz zaludnia się coraz bardziej. Przychodzą transporty z więzienia lubelskiego, lwowskiego, kilkaset kobiet z warszawskich łapanek i szmuglerki. Coraz to nowe baraki zapełniają się ludźmi, coraz więcej zgłasza się chorych, duru plamistego jest już kilkanaście przypadków.
Chodząc po barakach, pytałam, czy nie ma pielęgniarek, które chciałyby pracować w montującym się szpitalu. Zgłosiły się cztery pielęgniarki dyplomowane: Wanda Orłoś, Zofia Orlicka, Wanda Ossowska i Maria Żurowska. Prócz nich Halina Cetnarowicz, po roku studiów medycznych, Hanna Jodko-Narkiewicz, studentka III roku absolwentka medycyny okupacyjnej (u profesora Zaorskiego), i Irena Todleben, chemik bakteriolog. Wszystkie z transportu pawiackiego. Z transportu radomskiego zgłosiły swą pomoc: lekarka dentystka Jadwiga Łuczak i magister farmacji Józefa Wdowska. Poza tym kilkanaście koleżanek obozowych wyraziło chęć pracy w szpitalu. Pielęgniarki dyplomowane z częścią personelu niewykwalifikowanego miały pracować w szpitalu, z reszty utworzyło się kolumnę sanitarną, kontrolującą w barakach czystość osobistą współwięźniarek i prowadzącą walkę z wszawicą, plagą obozu.
Wreszcie oddzielono jedną małą salkę w baraku szpitalnym. Nie czekając na wykończenie całego baraku, czym prędzej zmontowałyśmy trzypiętrowe łóżka, nabiłyśmy sienniki wiórami i przeniosłyśmy do tej salki chore z tyfusem plamistym. Było ich już kilkanaście, a każdy dzień dodawał nowe przypadki. Odgrodzona salka nie miała jeszcze założonych drzwi wejściowych, które zrobiono, ale nie było zawiasów. Przy próbie wejścia lub wyjścia przystawiałyśmy te drzwi i z reguły za chwilę waliły się nam one na głowę. Ale i tak byłyśmy szczęśliwe, że chore są odizolowane, leżą na szpitalnych pryczach i mają fachową opiekę.
Jeszcze tydzień i wykończono cały barak. Różnił się on od innych tym, że był podzielony na osiem oddzielnych salek. Pełne zapału zabrałyśmy się do rozplanowywania i montowania tego pierwszego „szpitala”. Cztery salki dla chorych, w tym trzy zakaźne, ambulatorium, magazyn, mieszkanie dla personelu i mała pseudokancelaria. W jednym z pustych baraków leżały deski do prycz, puste sienniki i drewniane wióry. Pozbijałyśmy i zmontowały te trzypiętrowe prycze, napchałyśmy sienniki wiórami i chciałyśmy jak najszybciej przenieść chore z baraków do szpitala.
Ale gdy następnego dnia przyszedł niemiecki lekarz Bodmann i obejrzał nasze rozplanowanie, z pełnym dezaprobaty grymasem oświadczył krótko „nie!” (nein!) i kazał wszystko zmienić: kancelaria na prawo, zakaźne salki na lewo, ambulatorium i mieszkanie personelu też gdzie indziej. I wyszedł, a my zabrałyśmy się do rozbijania prycz, przenoszenia i montowania ich z powrotem. Na rano było wszystko gotowe, barak wysprzątany. Bodmann wszedł, zobaczył i znów grymas, i znów „nie” – ambulatorium i zakaźne na lewo, reszta po prawej stronie.
I taką zabawę urządzał z nami jeszcze trzykrotnie. Montowanie trzypiętrowych prycz bez żadnych narzędzi dla zupełnie nieobeznanych z tą pracą kobiet wcale nie było łatwe. Bardzo marudnie szła nam ta robota i mocno sobie przy tym poobijałyśmy palce. Ale piąty raz z rzędu robiłyśmy to i szybciej, i wprawniej. Wreszcie po tym piątym dniu odeszła Bodmannowi ochota na jeszcze inne rozplanowanie baraku, zażądał tylko, abym ja sypiała oddzielnie, właśnie w tej pseudokancelarii. Żadne moje tłumaczenia, że chcę sypiać z resztą personelu, nie pomogły – wstawiłyśmy więc i tam trzypiętrową pryczę.
Wszystko wreszcie było ustawione, sienniki położone, ale nie miałyśmy ani koców, ani stołów, ani jednej żarówki, ani misek, ani łyżek i naturalnie żadnego sprzętu szpitalnego. Bodmanna to oczywiście nic nie obchodziło, a na moje pytanie, skąd mogłabym to dostać, nie raczył nawet odpowiedzieć. Za to esesmański sanitariusz Konietzny, gdy jego z kolei o to zapytałam, beztrosko odpowiedział: „zorganizujcie sobie”. W gwarze obozowej „zorganizować” znaczyło zabrać komuś. Zaczęłyśmy więc chodzić po barakach, prosząc o pożyczenie koców, stołków, misek, łyżek. W pustym, na pół rozwalonym baraku stojącym na końcu kobiecego pola udało nam się „zorganizować” parę żarówek i stary stół12.
Przeniosłyśmy wreszcie chore i tak oto na początku lutego 1943 roku zaczęłyśmy pracę w pierwszym baraku szpitalnym na V polu.
Dopiero po jakichś dziesięciu dniach sanitarne władze obozowe łaskawie się nami zainteresowały i przysłały trochę zestawu szpitalnego, jak: termometry, baseny, sterylizator, strzykawki, trochę leków, a także parę taboretów, stołów i naczynia kuchenne.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
------------------------------------------------------------------------
11 Pomylona chronologia. Autorka opisuje przybycie pawiaczek (18 stycznia) po przebraniu radomianek w pasiaki (25 stycznia 1943 roku).
12 Pierwsze więźniarki osadzono na polu V jesienią 1942 roku, po krótkim czasie kobiety te przeniesiono do obozu pracy na Flugplatz.