Gdyby nie czerń - ebook
Gdyby nie czerń - ebook
Przewrotna saga rodzinna.
Bezwstydny manifest podglądactwa.
Wielki powrót Filipa Zawady.
Róża zaskakuje ripostami szybszymi niż laser, a wiarą w siebie obdzieliłaby całą rodzinę. Trytek, jej brat, śmiertelnie poważnie traktuje sny i już od dzieciństwa było jasne, że zostanie degeneratem. Ich rodzice Halia i Andrzej stanowią parę siejącą zniszczenie większe niż armagedon. I babcia Edwarda. Wyjaśnia zawiłości życia z subtelnością armaty. Nawet Hades nie może upilnować tego towarzystwa.
Witaj u Mrazów. Tu wszystko działa na opak – jakby ktoś odwrócił instrukcję obsługi codzienności. Dzieci widzą więcej niż dorośli, reguł uczy się poza domem, a babcie bywają adoptowane.
Filip Zawada snuje przewrotną sagę rodzinną, która toczy się aż w zaświatach. Wiadomo, że z rodziną najlepiej wychodzi się… po śmierci. Skrajne emocje i egzystencjalne pytania mieszają się tu z dosadnością, absurdalnym humorem i koktajlem literackich tropów.Niepodrabialna powieść!
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8427-018-9 |
| Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lubię podglądać. Jest tylko jedna rzecz, która mi w tym przeszkadza: psy. Znam je lepiej niż one siebie. Po ksywie potrafię rozpoznać, który jest zajadły i będzie szczekał bardzo długo, a który cichy, ale pewny morderczych decyzji. Najgorsze są: Burki, Pioruny, Murzyny, Cipulki, Brutale oraz te ze zdrobniałymi imionami, kończącymi się na -sik: Brutusik, Janosik, Klopsik itepe. Takie kundle potrafią zepsuć pół dnia.
Mówię pół, uogólniając, bo na przykład yorkshire terrier szczeka średnio dwadzieścia trzy przecinek sześć raza dziennie, pudel – dwadzieścia dwa przecinek dwa, a doberman – dziewiętnaście przecinek sześć. Mam to dobrze opracowane, bo muszę przeczekać ich wściekłość, żeby je obezwładnić. Biorę je na przyzwyczajenie albo na zmęczenie. Chodzi o to, żeby psy straciły zainteresowanie obiektem napastowania. Cierpliwość to rzecz konieczna, jeżeli chce się coś zobaczyć naprawdę ostro. Dzięki niej patrzy się bez woalek, zasłonek i przekonań. Gdyby nie było psów, moje życie stałoby się rajem, ale ponieważ nie jest, wszyscy muszą znieść moją nienawiść do burków.
Całe dzieciństwo spędziłem w lesie. To było piękne miejsce. Kałuże miały kolor tęczy, bo cysterny dowożące paliwo na stację benzynową zostawiały tam plamy oleju. Mogłem gapić się godzinami na mieniące się kolory. W moim lesie kamienie się pociły, szczególnie piaskowce. Babcia często na nich siadała i po tym, jak bardzo się zagrzały lub jak bardzo były wilgotne, potrafiła rozpoznać, jaka będzie pogoda. Nigdy się tego od niej nie nauczyłem, a to przydatna umiejętność. Szczególnie w czasach, kiedy coraz więcej jest anomalii meteorologicznych i trudno wierzyć prognozom, za to kamieniom zawsze można zaufać.
W lesie przez cały dzień słyszałem śpiew ptaków. (Tak na marginesie – kiedyś chciałem zostać zawodowym wokalistą, jednak los poskąpił mi talentu. W sumie dobrze się stało, bo gdybym miał jakiekolwiek predyspozycje, zastanawiałbym się, co wybrać, a tak nie było nad czym myśleć i od razu poznałem swoją drogę). Miałem wokoło tyle pięknych rzeczy. Nie lubiłem chodzić spać, bo bałem się, że przegapię coś istotnego.
A podglądanie? Jak to się zaczęło? Bardzo niewinnie (ciekawe, że to stwierdzenie najczęściej słyszy się od seryjnych morderców). Zacząłem od obserwowania żuków. Patrzyłem, jak wstają rano i od razu zabierają się do pracy. Nie mają pojęcia, co to jest rozruch. Nie myślą o porannej kawie czy przeciągnięciu się. Wrzucają piąty bieg i zaczynają zasuwać jak zawodowy kierowca. Kręcą codzienne, przewidywalne kółka, ryzykując życie każdym krokiem. Nie zatrzymują się w pit stopie na dolewkę benzyny czy zmianę opon. Są lepsze niż kierowcy formuły jeden, chociaż nikt nie wiesza ich plakatów na ścianach. Czasami koło południa, kiedy słońce przyjemnie grzeje, zdecydują się na szybki mechaniczny seks i tyle mają z życia. Pracują dla dobra planety, choć nie mają pojęcia, co to korzyści. Nie czują zmęczenia. Nie są wynagradzane, więc nie znają zazdrości ani upokorzenia.
Obserwowałem żuki gnojowe i myślałem. Myślałem, patrzyłem i znowu myślałem. To było zajęcie, do którego zostałem stworzony. Nie odziedziczyłem go, lecz dostałem w darze za swoją niepowtarzalność. Być może każdy tak myśli, ale na tym właśnie ta niepowtarzalność polega. Nieważne.
W miarę jak dorastałem, moje zainteresowanie podglądactwem rosło. Przestałem zwracać uwagę na żuki i zająłem się królikami, później lisami, końmi i na samym końcu – ludźmi. Zanim zacząłem interesować się _homo sapiens_, przeszedłem prawdziwą szkołę życia. Mam dużo miejsca na rany (przy ludziach to przydatne), dlatego niespecjalnie się przejmuję, kiedy ktoś mi je zadaje. Chociaż może się przejmuję, tylko tego nie roztrząsam. Kilka razy pogoniły mnie wilki, raz – lis. Straszny był popapraniec z tego rudzielca. Pewnie miał wściekliznę i dlatego atakował wszystko, co napotkał na swojej lisiej drodze. Trzeba jednak przyznać, że najbardziej przebiegli byli ludzie. To, co robili w imię ogólnie pojętego dobra, najczęściej uderzało we mnie. Dlatego uważam, że dzięki moim niecodziennym doświadczeniom mogę oceniać bez wyrzutów sumienia i wyciągać bolesne wnioski, do których żaden człowiek by się nie przyznał.
*
Podglądanie zwykle zaczynałem za dnia. Rozpoznawałem teren, sprawdzałem, czy nie ma tam psa. Wieczorem znałem już całą okolicę. Nocami przesiadywałem na drzewach albo czaiłem się w krzakach. Kiedy czułem, że nadchodzi pora spania i wszyscy są rozleniwieni – a tym samym mniej uważni – podchodziłem bliżej. Przez rozszczelnione okna czułem zapach kolacji. Słyszałem strzępki przyciszonych rozmów. Po zgaszeniu światła wsłuchiwałem się w oddechy i skrzypienie sprężyn w kanapie podczas seksu. Kiedy zasypiali, czekałem razem z nimi na koszmar, który wyrwie ich z błogiego snu. Nocna mara potrafi obudzić całą rodzinę, bo strach nie rzuca się do gardła jednej osobie, tylko nakrywa wszystkich wielką plastikową reklamówką, przez którą nie ma jak oddychać.
Na samym początku, kiedy dopiero uczyłem się podglądactwa, szwendałem się za żołnierzem. Nie było w nim nic specjalnego. Żołnierz jak żołnierz. Z nastaniem nocy jednak stawał się herosem. Zakładał swoją maskującą pidżamę i wchodził do sali, w której spało pięćdziesięciu identycznych chłopaków. Przykrywał się zielonym, drapiącym kocem i zaczynał chrapać. Boże, jak on to robił! To była _crème de la crème_. Podawał ton, do którego po chwili dostrajał się kolejny wiarus, za chwilę następny i po dziesięciu minutach cała kompania mruczała jak skrzyżowanie helikoptera z dwustukilowym kotem. Dźwięki tej symfonii ożywiały i usypiały, głaskały i szarpały, podniecały i zniechęcały. Czułem całą gamę emocji. Uwielbiałem te noce. Opierałem się o ścianę budynku, a ponieważ wszystkie okna w koszarach były pootwierane, chrapanie niosło się daleko. Nie ma na świecie piękniejszej muzyki niż gardłowy charkot batalionu żołnierzy. Może tylko pułk brzmi lepiej. W posiadaniu armii nie to jest istotne, czy rekruci ochronią kawałek ziemi przed tym czy innym najeźdźcą – liczy się, jak pochrapują.
Kiedy było ciemno, czułem się bezpiecznie. Nigdy nie lubiłem być na pierwszym planie. Nie pchałem się w światła reflektorów. Nawet drugi plan wydawał mi się zbyt obnażający. Marzyłem o życiu na bezplaniu (takie słowo nie istnieje, ale być może dzięki temu w doskonalszy sposób oddaje to, co od zawsze czułem). Noc dawała mi taką szansę. Babcia powtarzała, że ciemność została stworzona z połączenia bałaganu i strachu. I nawet nasz Bóg nie wiedział, jak nad nią zapanować. Noc była jego dzieckiem, a mimo to się jej bał. Ja nie. Czasami nie mogłem się opanować i stojąc w ciemnościach, wypowiadałem złośliwości w stronę Najwyższego, żeby pokazać swoją dominację. To taka zabawa w odwagę. Od czasu do czasu spotykała mnie za to kara i wdeptywałem w gówno albo uderzałem głową w drzewo. Czasami wygrywałem, czasami przegrywałem, najczęściej jednak kończyło się remisem. To był wynik, który bardzo mi odpowiadał, bo nie traciłem pewności siebie, ale też nie zniechęcałem Boga do korzystania z jego świętych mocy.
Chowanie się w nocy było łatwizną, więc podniosłem sobie poprzeczkę. Postanowiłem, że stanę się niewidzialny również w dzień. Obserwowałem zwierzęta i zastanawiałem się, co takiego robią, że trudno mi je dostrzec. Większość, żeby rozpuścić się w powietrzu, po prostu zastygała, najchętniej w stroju maskującym. Tymczasem ja od urodzenia byłem ruchliwy i krzykliwy. Miałem tylko jedno wyjście: musiałem się pogodzić ze swoją naturalnością i dopiero wtedy mogłem zostać takim, jakim chciałem.
Chodziłem ubrany na czarno w biały dzień i byłem tak pewny siebie, że nikt nie zwracał na mnie uwagi. Moja pewność mnie ukrywała. Czasami coś ukradłem albo bez powodu kogoś opierdoliłem – tylko po to, żeby się upewnić, że nadal jestem przezroczysty. Oczywiście robiłem to także dlatego, żeby zabełtać tę starą, zimną lurę, jaką jest rzeczywistość – którą wszyscy codziennie smakują, udając, że jest pyszna.
Uznałem, że jak ludzie poplują fusami, to im dobrze zrobi. Będą mieli co opowiadać na randkach, spotkaniach towarzyskich, urodzinach. „Nie uwierzysz, ale ktoś ukradł mi złoty łańcuszek z krzyżykiem, to świętokradztwo”. „Ja położyłam tylko na chwilę na parapecie mój ukochany pierścionek zaręczynowy i przepadł jak kamień w wodę, szukałam go przez kilka godzin, a później przyszedł Tadeusz i zerwał ze mną z tego powodu”. Takie i inne historie opowiadają ludzie, żeby zrobić wrażenie na innych. Mogą błyszczeć w towarzystwie dzięki mnie, a im bardziej oni błyszczą, tym bardziej ja mogę być schowany. Czy to nie świetny plan?
Do wszystkich perfidnych działań miałem dużo cierpliwości. Kiedy któryś z dalekich znajomych (bliskich nigdy nie miałem) wygrzebał spod liści orzech, wrzeszczałem, żeby oddawał. Robiłem to tak głośno i sugestywnie, że dawali mi posłuch. No cóż, tak wygląda życie tych, którzy chcą postawić na swoim. Jest hałaśliwe i zawstydzające.
Wszystkie zdobyte orzechy ukrywałem na dachu. Tam mieścił się mój arsenał. Kiedy się zapełnił, zapraszałem ziomali, którzy wcześniej oddali mi swoje zdobycze, zmuszeni siłą bądź perswazją, i pokazywałem im, co robię z tym, co dla nich cenne. Przez kilka godzin zrzucałem orzechy z dachu wieżowca na przejeżdżające samochody. Wtedy i oni zaczynali się cieszyć, że pozbyli się znalezisk dla wyższej sprawy. Patrzyli z radością, jak ludzie hamowali z piskiem w reakcji na przeraźliwe uderzenie w karoserię ich kochanego, odpicowanego samochodu. Wysiadali i klęli w żywy ogień. Wgięta blacha! Czarny lakier do położenia na nowym BMW! Niebezpieczna sytuacja na drodze!
Te problemy pochłaniały ich tak, że nawet nie starali się znaleźć sprawcy. Ich wkurwienie było zabawne, jednak śmieszyło tylko mnie i moich ziomali. Kierowców i przechodniów – raczej nie. Widocznie mamy różne poczucia humoru.
Takie wygłupy miały smak tylko wtedy, kiedy było jasno. Zresztą tłumaczy to legenda o powstaniu dnia, którą babcia opowiedziała mi tuż przed swoją śmiercią. Leżąc na podłodze, przymrużyła oczy i wyszeptała: „Dzień powstał z tego, co każdy z nas chciał zobaczyć”. I tyle. Nie jest to jakiś szałowy mit o tym, jak ktoś komuś wyrwał wątrobę i zmieszał ją z morską pianą, ale babcia w agonii nie mogła się rozdrabniać. Waliła prosto z mostu i nie upiększała, bo czuła, że nie zostało jej wiele czasu. Mądrość powiedziana wprost jest potężniejsza niż ta ukryta za metaforami. Dzięki temu mogę z niej korzystać, a nie zachodzić w głowę, co kryje się pod postacią Syzyfa, Zeusa czy Ateny.
Dzięki słowom babci nabrałem świadomości, że jeżeli chcę coś zobaczyć, muszę patrzeć w stronę, w którą powinienem patrzeć. Nie należy odwracać głowy ani chować się w czerni nocy, bo wtedy nie wszystko jest widoczne. A ja chcę zobaczyć swoją perfidię, odbijającą się w oczach przeciwnika. Proste jak sranie. Dla mnie nie ma w tym głębszej filozofii. Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie. Śmieszne. Ja gwiazd nigdy nie widziałem. Relacje świadków nie zachwyciły mnie na tyle, żeby spojrzeć w górę. Patrzenie jest pochłaniające i jeżeli ktoś nie jest uważny, łatwo stracić życie. Mój dziadek zginął, patrząc w gwiazdy, dlatego babka przestrzegała, żebym nigdy tego nie robił. „Wnuku, jedna ofiara głupoty w rodzinie to dużo, ale dwie – to dziedzictwo nie do udźwignięcia dla kolejnych pokoleń”.
To babcia mnie dokarmiała, kiedy rodzice uciekali przede mną, uznając, że jestem na tyle dojrzały, że mogę sam się sobą zająć. Tak uczyłem się dorosłości. Z ostatniej pogoni za nimi wróciłem zupełnie wyczerpany, zrozpaczony i nie miałem pojęcia, co zrobić. Wtedy ona dała mi kawał mięsa, żebym poczuł własną siłę.
– Jedz, jedz, kochany. Ta sarna dopiero co została przejechana. Nawet nie poczuła nadchodzącej śmierci. Tak szybko trachnął ją tir, że strach nie zdążył jej dopaść i dzięki temu tobie też nerwy nie będą puszczać. Tylko nikomu o niej nie mów, bo zlecą się darmozjady i zeżrą nasze zapasy.
Od dziecka milczałem jak grób. To ona mnie tego nauczyła. Potrafiłem nie powiedzieć tak wielu rzeczy, że niepokoiło to wszystkich dookoła. Ja tymczasem byłem spokojny. Trzymałem dziób na kłódkę – za siebie, za nich i za przeszłość. Nie mogli tego zrozumieć. Niewiedza ich irytowała, a powinna uspokajać. Przecież życie w nieświadomości chroni przed lękiem. Kiedy nie wiesz, czego się obawiać, nie masz się czego bać. Proste jak… wiadomo co.
Czujność wystarcza, żeby przetrwać. Jeżeli ktoś podnosi kamień, nie filozofuj, tylko uciekaj. Jeżeli ktoś siada za blisko, to się odsuń, żeby mieć szansę zwiać. Jeżeli ktoś podzieli się z tobą kanapką, weź i od razu zmykaj. Poszukaj miejsca, w którym cię nie znajdzie, i zjedz w spokoju. To jest BHP przeżycia.
Zdaniem niektórych to nienormalne, że tak bez emocji potrafię opowiadać o tym, jak zostawili mnie rodzice. A przecież zrobili to dla mojego dobra. Chcieli mnie ochronić i dlatego uciekli. Dostałem od nich najpiękniejszy prezent, który przez pierwsze lata trudno mi było docenić.
– Babciu, a gdzie oni teraz są?
– To nie jest istotne. Już nie wrócą. I nawet jeżeli żyją, musisz być półsierotą.
– Dlaczego pół, a nie całkiem?
– Nikt nam nie pokazuje, jak być samotnym. Jeżeli wiesz, jak to jest żyć z mamą i tatą, to musisz czuć, że rodzice przez cały czas stoją za twoimi plecami. Dlatego właśnie jesteś sierotą tylko w połowie. Jak każdy z nas.
Na początku to pomagało. Później przeszkadzało, a na samym końcu się do nich przyzwyczaiłem. Czułem, jak stoją za moimi plecami i dzięki temu czasem ja także mogłem się schować za nimi. Moja kryjówka była idealna. Prosta fizyka: schowaj się za czymś, czego nie ma, a poczujesz się tak, jakby ciebie też nie było.
Dzięki obecności rodziców nigdy nie płakałem. Momentami zdarzało mi się żalić albo być w gorszym nastroju, ale nie uroniłem z tego powodu ani jednej łzy. Kumple z parafii, którzy byli mi najbliżsi, próbowali wycisnąć je ze mnie siłą. Jednak zawsze odchodzili zawiedzeni. Orientowali się, że życie nauczyło ich mniej niż mnie. W ten rozczarowujący sposób od setek lat wszystkie głupki nabierają świadomości. Patrzysz na mądrego i wiesz, że coś z tobą jest nie tak. Nawet tacy jak oni byli w stanie to poczuć. No cóż – tak wygląda ewolucja, koledzy.
*
Miłość. Od samego początku wydawała mi się podejrzana. Wszyscy wiedzą, że dziewczyn jest zawsze pod dostatkiem, a i tak faceci biją się o tę jedną. Dlaczego to robią? Po co tłuc się po łbach do pierwszej krwi? Nie przekonuje mnie to. W drugą stronę jest podobnie. Dziewczyny też uczą się podrywu. Zarzucają specyficznie głową, specyficznie wywracają oczami i specyficznie wypinają pierś. Uczą się chodzić w podniecający sposób. Pewnie po każdej przechadzce wracają do domu i zaznaczają na ścianie, ile trupów zostawiły za plecami. Miłość to przereklamowana sprawa.
Nigdy nie starałem się za wszelką cenę znaleźć kogoś bliskiego. Nigdy do nikogo nie zagadywałem jako pierwszy. Czekałem i obserwowałem. To był mój sposób na zbliżanie się. W byciu nieznajomym była i jest jakaś trudno wytłumaczalna święta intymność. Ta nieokreślona przestrzeń, która dzieli mnie oraz tego, kogo podglądam, jest podniecająca. Cieszę się dystansem, który nas łączy.
*
Z jakiego powodu zostały stworzone drzwi? Czy nie dlatego, żeby się izolować? Zasłaniać? Czy ktoś kiedykolwiek pojął, co to znaczy uchylić drzwi na dwa palce? Czy ktoś napisał pracę doktorską albo chociaż magisterską na ten temat? Czy ktoś poświęcił uwagę przestrzeni między framugą a drzwiami, która nie jest ani za duża, ani za mała? To szczelina idealna, która daje bezpieczeństwo podglądającemu i podglądanym. Oczywiście można by się zastanawiać, czy to w porządku tak się na kogoś gapić. Rzecz jasna, nie jestem w tej sprawie obiektywny, ale skoro jesteśmy widzialni, nie powinniśmy mieć nic przeciwko temu, że ktoś na nas patrzy.
Powinna istnieć zasada chroniąca podglądacza, podglądanego i szczelinę, przez którą się patrzy. Przecież to naturalne. Rodzimy się, wyglądając na świat przez niewielki otwór. To nas uspokaja jak kołysanie w matczynym łonie. Bezpieczniej jest widzieć mniej.
Dzięki podglądaniu czułem się bliżej, czułem się zaakceptowany przez świat i nie czułem zagrożenia. Może to nie była najwygodniejsza pozycja, jaką mogłem zająć w życiu, ale kto potrafi ustawić się tak, że wszystko gra?2. KILKA ISTOTNYCH FAKTÓW NA TEMAT ZAKŁADU PRACY
Być bliżej niż kiedykolwiek wcześniej. Być tak blisko, że trudno sobie wyobrazić, żeby można było być bliżej. To mnie podniecało. Tego chciałem spróbować. Miałem ochotę zrobić to, czego żaden podglądacz przede mną nie dokonał. Dlatego wybrałem Mrazów. Losy naszych rodzin splatały się już od kilku pokoleń, ale tak naprawdę nigdy się nie poznaliśmy (przynajmniej z tej dobrej strony). Być może dlatego, że z pokolenia na pokolenie dziedziczyli ślepotę (w przenośni i w rzeczywistości, że tak zrymuję). Czasami tracili wzrok z powodu tragicznego wypadku, czasami przekazywali sobie chorobę w genach, a czasami byli tak durni, że nie dostrzegali tego, co istotne. Dzięki temu, że nie widzieli, mogli się maskować jak kameleony. Niewidzenie też może być sposobem na życie.
U Mrazów było tak samo jak w innych rodzinach, tylko na odwrót. Można zaryzykować stwierdzenie, że w ich domu zupę się jadało widelcem. W takiej sytuacji to typowe, że widzące dzieci stają się podporą dorosłych. Ośmioletni Trytek i jego rok starsza siostra Róża zajmowali się mamą i tatą jak dziećmi. Ślepi rodzice zachowywali się jak niesforne bachory, które trzeba trzymać za rękę przy przechodzeniu na pasach. Należało na nich uważać, żeby nie wpadli w kałużę ani nie podrapali się o kolczaste łodygi róż.
*
– Jeżeli nie chcesz podgrzać mleka, oddaj mi swoje oczy! Wtedy sam to zrobię!
Ojciec zawsze budził się wściekły. Każdego ranka wybuchała awantura, którą rozpoczynał Andrzej. W jego stanowczości było coś żałosnego. Nieporadność mnie cieszyła. Wielki i wspaniały człowiek, duma ewolucji, złościł się jak lew uwięziony w klatce. Był groźny i jednocześnie niczego nie mógł zmienić. Po szale wściekłości, kiedy widział, że krata ani drgnęła, okazywał się słaby jak pisklę. Nawet kiedy stawiał kubek kakao na stole, musiał połowę wylać na blat. Dlatego zawsze mu było mało. Za mało było mleka, za mało kanapek i za mało przestrzeni życiowej. Wszystko to tracił, zanim zdążył donieść na miejsce. „Mężczyzna – to brzmi skromnie”. Nawet przysłowia w jego przypadku zmieniały sens.
Matka (Trytka i Róży) i jednocześnie żona (Andrzeja) – kolejność funkcji nie jest przypadkowa – zawsze trzymała stronę męża, bo tak jak on lubiła spokój i porządek, ale nie miała na tyle siły, żeby o niego zadbać. Zawsze dzieliła się śniadaniem z Andrzejem, żeby nie słuchać jego narzekań. Chętnie oddawała mu większą część łóżka i nie narzekała, kiedy w nocy przykrywał się jej częścią kołdry. Była po prostu w paskudny sposób za dobra dla wszystkich.
Róża i Trytek co rano w pośpiechu połykali płatki z zimnym mlekiem. Bez słowa wycierali rozlane przez rodziców kakao, zakładali tornistry i w drzwiach machali na pożegnanie trzęsącymi się ze strachu rączkami (co nie miało sensu, bo rodzice i tak ich nie widzieli). Róża i Trytek uczyli się normalności poza domem. To, jak zachowywali się ich rówieśnicy, było dla nich wyznacznikiem, dlatego żegnali się tak samo jak inne dzieci. Kiedy ma się osiem czy dziewięć lat, nikt nie chce się wyróżniać. Bycie nieodróżnialnym pozwala przetrwać wiek szczenięcy. Maskowanie. Szare myszy mają tę cechę. Przeźroczyste meduzy mają tę cechę. Tak chronią się najsłabsze ogniwa. Trzeba się przyzwyczaić, iż jedyną słabością natury jest to, że nie da się jej pokonać.
O siódmej trzydzieści w mieszkaniu zapadała cisza. Andrzej i Halia potykali się o porozrzucane zabawki i klęli w żywy ogień. Przy każdym bólu, który czuli na podeszwie stopy, zastanawiali się, czy posiadanie dzieci to była dobra decyzja, chociaż to nie oni ją podjęli, tylko ślepy los.
*
Przed wyjściem do pracy na drugą zmianę Mrazowie robili obiad dla swoich pociech. Najczęściej taki, żeby nie trzeba było go podgrzewać. Andrzej zabraniał Róży i Trytkowi bawić się zapałkami, kiedy dorosłych nie ma w pobliżu. Posługiwał się prostym równaniem: dziecko + zapałki = ogień. Z tej przyczyny wszystko, co wiązało się z ciepłem, kojarzyło im się z ojcem. Tylko on miał dostęp do zapalniczek, zapalarek i zapałek, które chował w szufladzie zamykanej na klucz. Czasami dla żartu Trytek mówił na ojca „Gromowładny”.
Oprócz przygotowywania zimnych zup i zimnych sznycli z zimnymi ziemniakami, rodzice próbowali robić też porządki. Ale to dzieci domywały już raz umyte talerze, czyściły z zacieków dopiero co wypolerowane okna, podnosiły z podłogi zaschnięte liście z przesuszonych roślin doniczkowych i wycierały nie do końca starte kurze. W ten sposób chroniły rodziców przed niedoskonałością.
*
Andrzej i Halia nie mieli zbyt wiele wolnego czasu, ale kiedy udało im się wygospodarować dziesięć minut, spędzali je na dotykaniu się nawzajem. W ten sposób sprawdzali upływ czasu. Badali rozstępy, zmarszczki i fałdy tłuszczu, czyli wszystko, co ma bezpośredni związek z przemijaniem. Niekiedy kończyło się to seksem.
W czasach ich młodości ludzie zwykle uprawiali go w nocy, żeby nie zdradzić światu uczuć, jakie do siebie żywili. Oni jednak nie przejmowali się tym. Nie mieli wstydu. Było im obojętne, czy firany są zasłonięte. Bzykali się jak psy na trawniku, krowy na pastwisku czy gołębie na drzewie. Nie mieli nic do ukrycia. Poza tym i tak nic nie widzieli, bo dzieci zabierały ich oczy do szkoły. Kiedy ojciec posuwał matkę na kuchennym blacie, a solniczka wpijała się jej w plecy, ich oczy bezwstydnie patrzyły na zieloną tablicę, na której Róża kaligrafowała temat lekcji: „Dlaczego godłem naszego kraju jest dumny orzeł?”.
Patetyczność i seks zawsze były ze sobą powiązane – oczywiście jeżeli czuło się obywatelem jakiegoś kraju. Dla mnie to było obce doświadczenie. Prędzej bym kurze gówno łyknął, niż przyznał się do jakiejkolwiek narodowości. Jednak wróćmy do sprawy seksu, który tak bardzo zaprząta ludziom głowy.
Może nie wszyscy o tym wiedzą, ale od każdego aktu płciowego Bóg pobiera niewielką opłatę (niezależnie od tego, czy spółkowanie ma być aktem prokreacji, czy tylko przyjemnością). Czasami płaci się za to banalnym przecięciem palca (przy okazji krojenia chleba), czasami pechem (ukradziona wypłata), a czasami uderzeniem głową w zbyt niską framugę. Są takie rzeczy, od których trzeba odprowadzić podatek, nawet jeżeli wydaje się on niesprawiedliwy. Możecie się przynajmniej cieszyć, że wasze podatki nie podlegają inflacji.
*
W hotelu robotniczym, w którym mieszkali Mrazowie, każdy modlił się po omacku. Każdy miał swojego Boga i swój szyfr, którym się z nim porozumiewał. Ludzie najczęściej prosili o zdrowie dla siebie i chorobę dla wrogów. Kobiety błagały, żeby mężowie wracali do domu trzeźwi, a mężowie o to, żeby mieć pieniądze na najtańszą małpkę w monopolowym. Ludzie starsi prosili stwórcę, żeby jeszcze mogli pożyć, a dzieci domagały się śmierci, bo pogrzeby były jedynymi uroczystościami, na których nie oszczędzano. Dzięki sprzecznym pragnieniom wszystko utrzymywało się w równowadze.
Andrzej modlił się zawsze przy okazji zasiadania do rodzinnego niedzielnego obiadu. Zasłaniał twarz dłońmi i opierał łokcie na świeżo wykrochmalonym obrusie, przykrywającym drewnopodobny blat. Zapadała cisza, która nie była tą z gatunku podniosłych czy krępujących. Była ciszą zwykłą i zbyt krótką, żeby ją docenić. Zaraz po niej zmęczony ojciec rodziny ciężko wzdychał i mamrotał pod nosem: módlmy się za „Słowana”, żeby nie upadł. W intonacji brzmiało to jak coś pomiędzy „ja pierdolę” i „dziękuję ci, Panie”. Jego pacierz wysłuchiwał sam siebie i tak jak inne prośby zanoszone do nieba z hotelu robotniczego przy ulicy Kosmonautów równoważył się w skutkach. Wszystko dzięki ludzkiej mocy solidnie ukorzenionej w bezsilności.
„Słowan” był świątynią pralek, szczotek oraz suszarek i miejscem, w którym pakowano plastry na oparzenia, odciski i rany. Produkował produkty hydrowłókniste, alginianowe, żelowe oraz z jonami srebra. Wszystkie w różnych rozmiarach, kształtach i kolorach. Rodzice Róży modlili się tam osiem godzin dziennie, raniąc i obijając sobie ręce przy pracy, która miała przynieść korzyści całej ludzkości. Żeby nie zwariować od rutyny, przez miesiąc kobiety produkowały szczotki, a przez kolejny – plastry.
Najbardziej kłuło włosie od szczotek do kibla, które skręcała Halia. Z powodu stygmatów nigdy nie zmywała naczyń i chętnie trzymała ręce w górze, tak żeby nikt ich nie dotykał. Bardzo często dmuchała na nie, czując przyjemny ruch powietrza na świeżych ranach, a potem oklejała je plastrami, które miesiąc wcześniej sama zapakowała. Na marginesie trzeba przyznać, że była w tym bardzo dobra. Zamykała małe pudełeczka szybciej i dokładniej niż inni pracownicy. W tym samym czasie Andrzej skręcał suszarki do włosów. Trudno sobie wyobrazić ściślejsze połączenie człowieka i maszyny. Każda część była dokładnie wymacana i umieszczona w najlepszym dla niej miejscu we wszechświecie.
Przy głównym wejściu do „Słowana” stał gruby strażnik – jedyna widząca osoba w zakładzie (poza dyrektorem i sekretarką, ale ich rzadko kto spotykał). Jego oczy były w stanie wyśledzić każdy złodziejski wybryk (tak nazywał drobiazgi, które czasami znajdował w torebkach pań i plastikowych reklamówkach panów). Wybrykiem był drewniany trzonek od szczotki, plastikowy przycisk zabrany dla dzieci czy zwitek miedzianego drutu.
Na wszystkie wybryki strażnik przymykał oko, a kiedy pracownicy opuścili zakład, płakał z powodu dobrze wykonanej pracy. Był tak rzetelny w tym, co robił, że nikt nie śmiał go zwolnić. Siedział na zapadniętym krzesełku z wytartą poduszką i pilnował czystych korytarzy, wyglądających, jakby nie były używane. Pilnował szafki, w której Halia chowała fartuch i rajstopy, mające się przydać w razie gwałtownego oziębienia. Monitorował też szafkę Andrzeja, gdzie znajdował się ukryty skarb – sypana kawa. Strażnik znał jej cenę, ale mimo to nigdy nie podebrał ani łyżeczki, chociaż wieczorami nachodziły go takie myśli.
Pod koniec miesiąca każdy wojownik „Słowana” dostawał mydło w kostce i krem glicerynowy jako dodatek z tytułu dobrze wykonanej pracy. I chociażby z tego powodu warto było się modlić.
_Dalsza część w wersji pełnej_